Wyga - Jack London - ebook

Wyga ebook

Jack London

4,4

Opis

Bohater powieści, Kit Bellew, porzuca swoje wygodne życie i wyjeżdża na srogą północ do dzikiej Klondike. Przeżywa wiele niebezpiecznych przygód, które na nowo kształtują w nim mężczyznę. Fantastyczna opowieść o uporze, przyjaźni i sile ludzkiego charakteru. W tle niesamowite opisy przyrody zafascynowanego północą Londona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
11
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jack London
Wyga
Tłumaczenie: Jerzy Bandrowski
Warszawa 2016
Przedsmak mięsa

I

Na początku był Krzysztofem Bellew. Z czasem, kiedy chodził do gimnazjum, stał się Krzychem Bellew. Następnie w kołach cyganerii artystycznej w San Francisco nadano mu przezwisko Kit Bellew. W końcu znany był tylko pod imieniem Kurzawy. Dzieje ewolucji jego imienia są zarazem historią jego rozwoju osobistego. Ale nie byłoby żadnej historii, gdyby nie miał słabej matki, żelaznego wuja i gdyby nie otrzymał listu od niejakiego Gilleta Bellamy’ego.

Właśnie przejrzałem numer „Fali” – pisał z Paryża Gillet. – Prawdę mówiąc, O’Harze może się to udać. Ale są błędy i niedopatrzenia. (Tu następowało szczegółowe wyliczenie braków tygodnika puszczającego swe pierwsze pędy). Zajdź do niego i powiedz, że to twoje własne zdanie, nie wspominając ani słowem o mnie. Gdyby się dowiedział, że ja to napisałem, zaraz by mnie zrobił swoim korespondentem paryskim, na co nie mógłbym się zgodzić, ponieważ wielkie miesięczniki i tygodniki naprawdę płacą mi za moje rzeczy. A przede wszystkim nie zapomnij mu powiedzieć, żeby koniecznie spławił cymbała, który pisze recenzje muzyczne i tym podobne. Pamiętajcie, że San Francisco miało zawsze swą własną literaturę. A dziś jej nie ma. Poradź mu, niech się rozejrzy i wyszuka takiego wariata, który by mu pisał tygodniową kronikę artystyczną, tylko żeby w tym była prawdziwa poezja, blask i koloryt San Francisco.

Zgodnie z tą instrukcją Kit Bellew udał się do redakcji Fali z radami i wskazówkami. O’Hara wysłuchał. O’Hara spierał się, O’Hara ustąpił, O’Hara spławił cymbała-krytyka. Ale miał też swoje własne pomysły i zrobił właśnie to, czego się obawiał Gillet w dalekim Paryżu. Jeśli O’Hara czegoś chciał, nikt nie mógł mu odmówić. Był słodki i niezłomnie uparty. Toteż zanim Kit Bellew zdołał się wymknąć z redakcji, został współwłaścicielem i współpracownikiem pisma, przyrzekł pisać co tydzień całe kolumny recenzji, dopóki nie znajdzie się ktoś przyzwoitszy, i zobowiązał się dostarczać co tydzień felieton na dziesięć tysięcy słów z życia San Francisco – wszystko za darmo. O’Hara tłumaczył, że Fala jest na razie pismem deficytowym; twierdził też z równym przekonaniem, iż w San Francisco jeden tylko człowiek może pisać felietony tygodniowe – a tym człowiekiem jest Kit Bellew.

– O Boże, więc to ja jestem tym wariatem – jęknął Kit schodząc wąskimi schodami.

W ten sposób stał się niewolnikiem O’Hary i nienasyconych kolumn Fali. Tydzień po tygodniu spędzał w krześle redakcyjnym, walcząc z wierzycielami, zmagając się z zecerami i wypisując dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. Fala była ambitna. Zachciało się jej ilustracji. Koszty były wielkie. Fala nigdy nie mogła zapłacić honorarium Kitowi ani też innym swym współpracownikom.

– Oto, do czego dochodzi, gdy się jest dobrym kolegą – mruknął Kit pewnego razu.

– Bóg zapłać dobrym kolegom – zawołał O’Hara, ze łzami w oczach potrząsając prawicą Kita Bellew. – Uratowałeś mnie, Kit, toteż w ogień bym skoczył za ciebie. Jeszcze trochę, stary, a będzie lepiej.

– Nigdy – jęknął Kit. – Jasno widzę swój los. Nigdy się stąd nie wydostanę.

Wkrótce potem już mu się zdawało, że przecież znalazł wyjście z sytuacji. Upatrzył odpowiednią chwilę i w obecności O’Hary omal się nie przewrócił, potknąwszy się o krzesło. W kilka minut później uderzył się znów o róg biurka i macając niepewnie palcami, zaczął szukać gumki.

– Lampartowałeś się? – mruknął O’Hara.

Kit przetarł oczy dłonią i przez chwilę patrzył na niego niezupełnie przytomnym wzrokiem.

– Nie, to nie to – odpowiedział po jakimś czasie. – To moje oczy. Po prostu pomału tracę wzrok.

Przez kilka dni przewracał się i potykał o wszystkie sprzęty w redakcji. Ale O’Hary to nie wzruszyło.

– Wiesz co, Kit? – odezwał się pewnego dnia. – Coś ci powiem. Idź do okulisty. Mam znajomego, niejakiego doktora Hassdapple’a. To równy gość. Nic cię to nie będzie kosztowało. Zapłacimy mu ogłoszeniami. Ja sam z nim pomówię.

W końcu postawił na swoim i wyprawił Kita do okulisty.

– Nic pańskim oczom nie brakuje – zawyrokował lekarz po starannym zbadaniu. – Doprawdy, oczy ma pan świetne – para takich na milion.

– Nie wspominaj pan o tym O’Harze – bronił się Kit. – I niech mi pan da czarne okulary.

W wyniku tego wszystkiego O’Hara okazywał Kitowi dużo współczucia i z żarem mówił o tym czasie, kiedy Fala stanie wreszcie na własnych nogach. Na szczęście Kit Bellew miał własne dochody. Były małe w porównaniu z zarobkami innych ludzi, wystarczały jednak, aby opłacić wpisowe w kilku klubach i kawalerski pokój w dzielnicy studenckiej. Prawdą też jest, że od czasu kiedy Kit został wspólnikiem O’Hary, osobiste jego wydatki znacznie się zmniejszyły. Nie miał czasu wydawać pieniędzy. W domu w ogóle nie bywał i nie urządzał już dla członków miejscowej cyganerii owych słynnych kolacyjek z przepysznymi potrawami podawanymi na gorących rusztach. Mimo to chodził wciąż bez grosza, ponieważ Fala w swych groźnych i – niestety – częstych chwilach kryzysów finansowych pochłaniała jego „flotę” nie mniej niż jego pracę umysłową.

Co jakiś czas zjawiali się w redakcji rysownicy pism ilustrowanych, którzy nie chcieli już dostarczać ilustracji za darmo, drukarze, którzy znów odmawiali dalszego druku, wreszcie chłopak redakcyjny co rusz to wypowiadał pracę. W takich chwilach O’Hara patrzył na Kita, a Kit przykładał się do pracy aż miło.

Kiedy przybył z Alaski parowiec Excelsior i przywiózł wieści o nowej złotej febrze w Klondike, od której cały kraj dostał bzika, Kit wypuścił balon próbny:

– Słuchaj, O’Hara – rzekł – ta gorączka złota rośnie jak na drożdżach. Wracają czasy czterdziestego dziewiątego roku. A gdybym tak skoczył i „zrobił” Klondike dla Fali? Pojadę na własny koszt.

Ale O’Hara potrząsnął głową przecząco.

– W żaden sposób nie mogę się obejść bez ciebie w redakcji, Kit. A poza tym, nie dalej jak godzinę temu rozmawiałem z Jacksonem. Wyjeżdża jutro do Klondike i zobowiązał się przysyłać co tydzień korespondencje i zdjęcia. Piłowałem go tak długo, aż mi to przyrzekł. A co najlepsze, nic nas to nie będzie kosztowało.

Drugi raz zgadało się o Klondike tegoż popołudnia w klubie, do którego Kit „zajrzał” przypadkiem. W jednej z nisz czytelni natknął się na swego stryja.

– Halo, bracie mego ojca – powitał go Kit, osuwając się na obity skórą fotel i wyciągając nogi. – Może się przysiądziesz do mnie?

Zamówił cocktail, ale stryj poprzestał na lekkim krajowym winku czerwonym – nic innego nie pił. Pełne wyrzutu spojrzenie rzucił na cocktail, a potem na twarz bratanka. Kit spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.

– Wpadłem tu tylko na chwilę – pośpiesznie uprzedził atak. – Muszę zebrać trochę danych o ekspedycji Keitha i Ellery’ego i zrobić z tego pół kolumny.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał stryj. – Wyglądasz mizernie. Jesteś po prostu ruiną człowieka.

Głuchy jęk był całą odpowiedzią Kita.

– Już widzę, że będę musiał wyprawić ci pogrzeb.

Kit smutno potrząsnął głową.

– Nie znoszę robactwa, dziękuję pięknie. Wolę krematorium.

John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w latach pięćdziesiątych przemierzyło stepy wozami. Była w nim siła, siła młodości spędzonej na zdobywaniu nowej ziemi.

– Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie.

– Droga do ołtarza, co? – zaśmiał się Kit.

Starszy pan wzruszył ramionami.

– Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mego ojca. Bardzo bym chciał stanąć na ślubnym kobiercu. Ale odcięto mi tę drogę. Nie mam czasu.

– Więc cóż, do...

– Przemęczenie.

John Bellew zaśmiał się szorstko i nieufnie.

– Uczciwą pracą?

I znowu dał się słyszeć śmiech.

– Ludzie są tworami swego otoczenia – rzekł Kit, wskazując szklankę stryja. – Twój humor jest cienki i cierpki jak twój napój.

– Przeciążenie pracą! – śmiał się stryj. – Toć ty przez całe życie ani centa nie zarobiłeś.

– Załóżmy się, że tak. Zarobiłem, tylko nigdy nic mi nie wypłacono. Zarabiam pięćset dolarów tygodniowo, a robię za czterech.

– Pewnie smarujesz obrazy, których nikt nie chce kupić, albo inne głupstwa. Umiesz pływać?

– Pływałem czasem.

– Siedzisz na koniu jako tako?

– Próbowałem i tej emocji.

John Bellew wylał na niego całe swe oburzenie.

– Szczęśliwy jestem, że ojciec twój nie dożył dni chwały twojego niedołęstwa – rzekł. – Twój ojciec był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu. Rozumiesz? Mężczyzną całą gębą. Pewny jestem, że wybiłby ci z głowy ten muzykalno-artystyczny obłęd.

– Niestety, żyjemy w epoce karłów – westchnął Kit.

– Mógłbym to zrozumieć i patrzyć na to przez palce – podjął stryj tonem pojednawczym – gdybyś coś z tego miał. Ale nigdy przez całe życie ani grosika nie zarobiłeś i w ogóle nie zrobiłeś jeszcze nic porządnego.

– Akwaforty, obrazy, wachlarze – wtrącił z uporem Kit.

– Jesteś bazgracz i pacykarz. Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.

– Ejże, zapomina stryj, że w hallu klubu wisi jeden mój obraz.

– Bohomaz... A muzyka? Ta twoja kochana zwariowana matka wydawała krocie na twoje lekcje. A ty zmarnowałeś wszystko i do niczegoś nie doszedł. Żebyś choć pięć dolarów zarobił akompaniowaniem komu bądź na koncercie. A twoje piosenki – bzdury. Nikt ich nie chce drukować, a śpiewa je tylko banda kretynów, „nadludzi”.

– Wydałem przecie książkę, te sonety, pamięta stryj? – bronił się Kit miękko.

– Ile cię to kosztowało?

– Jakieś paręset dolarów.

– Czego jeszcze dokazałeś?

– Wystawiłem sztukę plenerową na werandzie klubu.

– I cóżeś zyskał?

– Sławę.

– I to ty, który umiesz pływać i próbowałeś jeździć konno!

John Bellew postawił szklankę z niezwykłą gwałtownością.

– No i cóżeś ty wart? Ładnie was wychowują. Na uniwersytecie nawet w piłkę nożną nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie...

– Trochę się boksowałem, biłem się na szable...

– Kiedy boksowałeś się ostatni raz?

– Dość dawno. Ale mówiono, że doskonale obliczam czas i odległość, tylko tego...

– Gadaj szczerze.

– Uważano, że jestem... nierówny...

– Próżniak po prostu.

– Toteż mnie samemu zawsze się zdawało, że nierówny to określenie zbyt łagodne.

– Mój ojciec, szanowny panie dobrodzieju, a twój dziadek, uważasz, stary Izaak Bellew, zabił jednym uderzeniem pięści człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia.

– To jest – ten człowiek miał sześćdziesiąt dziewięć lat?

– Nie, twój dziadek, smarkaczu. Jak ty będziesz miał sześćdziesiąt dziewięć lat – komara nie zabijesz.

– Czasy się zmieniły, o, bracie mego taty. Za zabójstwo idzie się dziś do więzienia.

– Twój ojciec zrobił bez zmrużenia oka sto osiemdziesiąt mil konno i trzy konie padły pod nim.

– Gdyby doczekał naszych dni, robiłby tę drogę chrapiąc w pullmanie.

Starszego pana omal nie zatkało. Ale jakoś przełknął złość i raczył spytać:

– Ile masz lat?

– Zdawałoby się...

– Sam wiem dokładnie. Dwadzieścia siedem. Skończyłeś szkoły w dwudziestym drugim roku życia – pięć lat wałęsasz się, bawisz i próżnujesz. I czymże jesteś przed Bogiem i ludźmi? Kiedy byłem w twoim wieku, miałem tylko jeden komplet bielizny. Konwojowałem bydło w Koluzie. Byłem twardy jak krzemień, a spać mogłem z kamieniem pod głową. Żyłem befsztykami i niedźwiedzim mięsem. A dziś jestem z pewnością zdrowszy i mocniejszy od ciebie. Ważysz najwyżej sto sześćdziesiąt pięć funtów. Dziś jeszcze mógłbym bez trudu rozciągnąć cię na ziemi lub wymłócić pięściami.

– Nie trzeba dokazywać cudów siły, aby wypić cocktail lub filiżankę herbaty – mruknął Kit lekceważąco. – O, stryjaszku, czy nie widzisz, że czasy się zmieniły? A poza tym źle mnie wychowano. Moja kochana, zwariowana matka...

John Bellew żachnął się.

– ...jak stryj sam powiedział, była dobra dla mnie. Ubierała mnie zawsze w ciepłe trykociki i tak dalej. Jako młody chłopak parę razy spędziłem wakacje w opisany przez stryja, tak zwany męski sposób – ale dziwię się, że też stryj nigdy mnie nie zaprosił. Brał stryj przecież ze sobą Roberta i Hala i woził ich przez Sierrę i Meksyk...

– Byłeś zbyt delikatnym paniczem.

– A, to już twoja wina, mój stryju, twoja i tej mojej – jakby rzec – kochanej matki. Byłem tylko wątłym dziecięciem. Cóż mi pozostawało prócz akwafort, obrazów i wachlarzy? Czy więc moją jest winą, że nie zaznałem, co to trud w pocie czoła?

Starszy pan spojrzał na swego bratanka z nietajonym wstrętem. Nie mógł znieść tych łagodnych wymówek wiecznie pobłażającej sobie lekkomyślności.

– Dobrze. Mam właśnie zamiar urządzić sobie tak zwane przez ciebie męskie wakacje. Gdybym cię tak zaprosił i wziął z sobą?

– Muszę stwierdzić, że zaproszenie jest trochę spóźnione. A dokądże to stryj się wybiera?

– Hal i Robert jadą do Klondike. Mam zamiar odprowadzić ich przez przełęcz do jeziora, a potem wrócić.

Nie mógł mówić dalej, bo młody człowiek skoczył i chwycił go za rękę.

– Mój zbawco!

W Johnie Bellew natychmiast zbudziło się podejrzenie. Nie śniło mu się nawet, aby jego zaproszenie mogło być przyjęte.

– Nie mówisz chyba serio? – rzekł.

– Kiedy wyruszamy?

– To ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.

– Nie, nie. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, odkąd jestem w Fali.

– Każdy musi wziąć z sobą żywność na cały rok. Tobołów zwali się nam tyle, że tragarze indiańscy nie będą mogli ich przenieść. Hal i Robert będą musieli sami troszczyć się o cały swój ekwipunek. Jadę z nimi, aby im w tym pomóc. Jeśli chcesz jechać z nami, musisz też pomagać.

– Zobaczymy.

– Ale co ty tam udźwigniesz! – żachnął się stryj.

– Kiedy wyjeżdżamy?

– Jutro.

– Niechże stryj sobie nie pochlebia, że to wszystko sprawiło twoje kazanie – mówił, żegnając się, Kit. – Właśnie chciałem wyrwać się stąd, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od O’Hary.

– O’Hara? Któż to taki? Japończyk?

– Nie. To Irlandczyk, handlarz niewolnikami i mój najserdeczniejszy przyjaciel. Jest wydawcą, właścicielem, redaktorem i w ogóle najgrubszą rybą w Fali. Co chce, to zrobi. Duchy mógłby zaprząc do roboty.

Tej samej nocy Kit Bellew pisał do O’Hary:

Jadę na kilkutygodniowe wakacje. Będziesz musiał rozejrzeć się za jakimś wariatem, który by pisał ci kronikę tygodniową. Bardzo mi przykro, mój stary, ale moje zdrowie tego wymaga. Za to, gdy wrócę, wezmę się do roboty ze zdwojoną energią.

II

Kit Bellew wylądował wśród opętanego ruchu na brzegu Zatoki Dyea zapchanym tysiącami funtów bagażu zawierającego narzędzia i zapasy żywności, i wypełnionym mrowiem ludzkim.

Olbrzymie masy bagażu, całymi górami wyrzucane na brzeg z parowców, zaczęły powoli posuwać się w górę Doliną Dyea w kierunku grzbietu Chilcoot. Z zatoki do grzbietu tej góry było zaledwie dwadzieścia osiem mil, ale transport mógł się odbywać tylko na plecach ludzkich. Toteż, mimo że tragarze indiańscy podnieśli cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, byli zawaleni pracą i nie ulegało wątpliwości, że zima zaskoczy większą część bagażu po tej stronie działu wód.

Najdelikatniejszy ze wszystkich maminych synków był oczywiście Kit. Jak setki jego towarzyszy podróży, dźwigał wielki rewolwer przytroczony do pasa z nabojami. Nie był tutaj bez winy stryj pełen wspomnień dni bezprawia. Ale Kit Bellew miał usposobienie romantyczne. Był zachwycony wrzeniem i jaskrawym zgiełkiem złotej gorączki, której objawy chłonął okiem artysty. Na serio tego nie brał. Jak mówił na pokładzie statku, ostatnia jego godzina jeszcze nie wybiła. Był sobie na wakacjach: ot, popatrzyć zza płota, jak ludzie żyją na świecie – i wrócić.

Zostawił na piasku swych towarzyszy, którzy czekali, aż parowiec wyrzuci ich bagaż, i wałęsał się po brzegu, zdążając pomału ku staremu etapowi handlowemu. Nie puszył się, choć zauważył, że inni „rewolwerowi” fanfaronują niesłychanie. Minął go olbrzymi, na sześć stóp wysoki Indianin z nieprawdopodobnie wielkim ciężarem. Kit szedł za nim chwilę, podziwiając bajeczne łydy tego człowieka i pełną wdzięku swobodę, z jaką się poruszał pod ciężkim brzemieniem. Indianin złożył ciężar na schodach przed głównym wejściem do etapu i Kit przyłączył się do grupy poszukiwaczy złota, którzy z podziwem otoczyli tragarza. Ładunek ważył sto dwadzieścia funtów, co wywołało uwagi wygłaszane z szacunkiem i podziwem. Była to bądź co bądź sztuka nie lada i Kit szczerze wątpił, aby mógł kiedykolwiek dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero iść z nim na piecach.

– Pójdziecie z taką furą aż do Jeziora Lindermana, stary? – zapytał Indianina.

Olbrzym, prostując się z dumą, mruknął, że tak.

– Co wam przyniesie taki jeden ładunek?

– Pięćdziesiąt dolarów.

Tu Kit przerwał rozmowę. Wzrok jego padł na młodą kobietę stojącą w drzwiach etapu. Od kobiet przybyłych na pokładzie statku tym się różniła, że nie miała kusej spódnicy ani koszuli marki Bloomer. Ubrała się po prostu jak do podróży. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że dziewczyna tu właśnie jest na swoim miejscu, że do tego świata należy. Poza tym była młoda i ładna.

Uroda i płeć jasnej, owalnej twarzy przykuły jego wzrok i patrzył na nią tak długo, aż to odczuła i spotkała jego wzrok chłodnym, bacznym spojrzeniem ciemnych oczu okolonych długimi rzęsami. Oczy te z widoczną uciechą zsunęły się z jego twarzy na wielki rewolwer u pasa, a potem znów przeniosły się na twarz, pełne rozbawionego uśmiechu lekceważenia. Uderzyło go to jak kijem. Dziewczyna zwróciła się do stojącego obok mężczyzny i wskazała mu Kita. Mężczyzna zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy z tym samym uśmiechem lekceważenia.

– Chechaquo – rzekła dziewczyna.

Mężczyzna, który w swym tanim ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej wyglądał na włóczęgę, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest niepospolicie ładna. Zapamiętał sobie jej chód i przysiągł, że pozna go choćby po tysiącu lat.

– Widział pan tego mężczyznę z dziewczyną? – trącił go podniecony sąsiad. – Wiesz pan, kto to jest?

Kit potrząsnął przecząco głową.

– Cariboo Charley. Przed chwilą mi go pokazali Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Właśnie stamtąd przyjechał.

– A co znaczy: chechaquo?

– Pan jesteś chechaquo, ja jestem chechaquo – brzmiała odpowiedź.

– Może być, że jestem, ale powinien pan naprzód się o tym przekonać. Co znaczy to słowo?

– Mamin synek.

Idąc z powrotem ku zatoce Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności, jeśli nazwie nas maminym synkiem taka koza z wyraźnie oszczerczymi skłonnościami.

Kiedy tak przeciskał się między workami, mając oczy wypełnione wizją Indianina z olbrzymim brzemieniem, przyszło mu na myśl, żeby spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki ważący – jak wiedział – równe sto funtów. Stanął przed nim, pochylił się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że jest to ciężar w sam raz dla niego. W następnej doszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po marnych pięciu minutach runął na brzemię, z którym się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew przyglądającego mu się z zimnym, zjadliwym uśmiechem.

– O Boże! – zawołał apostoł hartu. – Oto z lędźwi naszych wyszło pokolenie cherlaków. W szesnastym roku życia bawiłem się takimi piórkami!

– O, bracie mego tatusia – odpowiedział Kit – zapominasz, że mnie nie karmiono niedźwiedzim mięsem.

– I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.

– Może mi stryj pokaże?

John Bellew pokazał. Prawdą jest, że nie miał więcej niż czterdzieści osiem lat. Pochylił się nad workiem mąki, zważył go, ujął dobrze, by nie stracić równowagi, i dźwignąwszy jednym ruchem na plecy, stanął wyprostowany.

– Chwyt, mój chłopcze, chwyt, i – uważasz – krzyże.

Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.

– O, stryju! Jesteś cudownym okazem mężczyzny! Jak myślisz, potrafię się nauczyć tego chwytu?

John Bellew wzruszył ramionami.

– Weźmiesz ogon pod siebie, zanim stąd ruszymy!

– Niech się stryj o to nie boi! – jęknął Kit. – Tam jest O’Hara, lew ryczący. Nie wrócę, chyba że będę musiał.

III

Pierwszy etap udał się Kitowi. Aż do Rozdroża Finnegana. Do przeniesienia ważącego dwa tysiące pięćset funtów bagażu do rozdroża udało im się nająć tragarzy indiańskich. Ale dalej trzeba już było nieść wszystko na własnym grzbiecie. Postanowili robić milę dziennie. Było to łatwe – na papierze. Odkąd John Bellew siedział w obozie, zajmując się głównie kuchnią, mógł pomóc tylko od czasu do czasu, przy sposobności, wobec czego każdy z trzech młodzieńców musiał co dzień przenieść o milę przypadające na niego osiemset funtów. Gdyby bagaż podzielono na pięćdziesięciofuntowe paczki, oznaczałoby to codzienną szesnastomilową przechadzkę z ciężarem, a oprócz tego bez ciężaru piętnaście mil: bo ostatni raz nie będzie już trzeba wracać – zrobił Kit radosne odkrycie. Gdyby bagaż podzielono na paczki osiemdziesięciofuntowe, trzeba by robić już tylko dziewiętnaście mil dziennie, a piętnaście mil, jeśliby ciężar każdej paczki wynosił sto funtów.

– Nie lubię chodzić – rzekł Kit. – Niech już będzie po sto funtów.

Zauważył uśmiech niedowierzania na ustach stryja i dodał:

– Rozumie się, że muszę do tego dojść stopniowo. Ale nie święci garnki lepią. Zacznę od pięćdziesięciu funtów.

Zrobił, jak powiedział, i raźno pobiegł szlakiem. Zwalił worek na miejscu następnego postoju i wrócił. Poszło łatwiej, niż myślał. Ale dwie mile starły kwiat jego siły i odkryły warstwę słabości. Drugi tobół ważył sześćdziesiąt pięć funtów. Sprawa była ciężka – już nie biegł. Naśladując swych towarzyszy, przysiadał kilka razy po drodze, oparłszy worek o kamień lub pień. Za trzecim nawrotem rozzuchwalił się. Wziął w szelki worek fasoli ważący dziewięćdziesiąt pięć funtów i poszedł. Ledwie jednak zrobił sto sążni, poczuł, że padnie. Usiadł i otarł twarz z potu.

– Krótkie wysiłki i krótkie odpoczynki – mruknął. – Na tym polega cały dowcip.

Chwilami jednak nie mógł zrobić ani stu sążni, a za każdym razem, kiedy wstawał z wysiłkiem, worek wydawał mu się cięższy. Ledwo dyszał, pot lał się z niego strugami. Zanim zrobił ćwierć mili, zerwał z siebie wełnianą koszulę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Po chwili rzucił kapelusz. Gdy zrobił pół mili, zrozumiał, że nie da rady. Nigdy w życiu tak się nie natężał i czuł, że dłużej już stanowczo nie wytrzyma. Gdy tak siedział, dysząc ciężko, wzrok jego padł na wielki rewolwer i ciężki pas z ładunkami.

– Dziesięć funtów zbytecznego obciążenia! – zaśmiał się odpinając pas.

Ale ani mu się śniło wieszać go na drzewie. Rzucił go po prostu w krzaki. A kiedy koło niego przeciągał korowód tragarzy idących tam i z powrotem, zauważył, że wielu nowicjuszów już się pozbyło swego śmiercionośnego żelastwa.

Marsze stawały się coraz krótsze. Chwilami nie mógł już zrobić stu stóp. Złowróżbne bicie serca oraz gwałtowny szum w uszach, połączony z drżeniem kolan, zmuszały go do odpoczynku. Postoje stawały się coraz dłuższe.

Ale umysł Kita pracował. Miał przed sobą dwadzieścia osiem mil, to znaczy dwadzieścia osiem dni takiej pracy, a z tego, co słyszał, była to najłatwiejsza część drogi.

– Zobaczycie, co to będzie, kiedy dojdziemy do Chilcoot! – mówili podczas krótkich pogawędek jego towarzysze. – Tam trzeba leźć na czworakach!

– Co mnie obchodzi Chilcoot – odpowiadał. – Nie dla mnie! Zanim tam dojdziemy, dawno już będę gryzł ziemię!

Poślizgnięcie się i gwałtowny, rozpaczliwy wysiłek w celu odzyskania równowagi przeraziły go – czuł, że się w nim wszystko przewróciło.

– Jeśli upadnę z tym workiem na plecach, wyciągnę kopyta! – rzekł do sąsiada.

– To jeszcze nic! – brzmiała odpowiedź. – Zaczekajcie, jak przyjdziemy do Kanionu! Tam trzeba będzie przechodzić przez rwący strumień po pniu sosnowym długim na sześćdziesiąt stóp, bez poręczy, bez niczego, a woda spieniona, na zaklęśnięciach pnia sięga wam do kolan. Kto zleci z pnia z workiem na plecach – przepadł. Musi utonąć.

– Doskonała dla mnie nowina! – odezwał się Kit.

Mówił to z otchłani wyczerpania, niemal serio i szczerze.

– Topi się tam trzech do czterech ludzi dziennie – zapewniał go sąsiad. – Pomagałem raz w wyławianiu jednego Niemca. Znaleźliśmy przy nim cztery tysiące dolarów.

– Zachęcające, muszę przyznać – bąknął Kit. Wstał z trudem i powlókł się dalej.

On i jego worek fasoli stali się chodzącą tragedią. Worek przypomniał mu owego złośliwego staruszka, który siedział na karku Sindbada.

– Masz te prawdziwie męskie wakacje! – myślał. – Niewola u O’Hary była słodka w porównaniu z tymi wakacjami.

Kilkakrotnie już omal nie uległ pokusie, by rzucić w krzaki worek z fasolą, okrążyć obóz, podkraść się do zatoki i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek idący w stronę cywilizacji.

Ale nie ustąpił. Gdzieś na dnie tkwiła w nim jeszcze resztka silnej woli i wmawiał w siebie, że co mogą inni, on też potrafi. Powtarzał sobie to w kółko i wykładał niezrozumiale tym, którzy go mijali. To znowu, spoczywając, z zazdrością przyglądał się silnym, obładowanym jak muły Indianom, dźwigającym znacznie większe ciężary. Zdawało się, że oni nigdy nie odpoczywają, lecz idą i idą z wytrwałością i pewnością, która go przerażała.

Siedział i klął – bo idąc, kląć z powodu braku oddechu nie mógł – i walczył z pokusą powrotu do San Francisco. Zanim mila się skończyła, przestał kląć i zaczął płakać. Były to łzy wyczerpania i pogardy dla samego siebie. Czuł się zupełnie rozbity i złamany. Kiedy wreszcie ujrzał nowe stanowisko i szarpnął się naprzód, runął na twarz z workiem fasoli na plecach. Nie zabiło go to, leżał jednak z kwadrans, zanim zebrał tyle sił, że mógł się wyplątać z rzemieni, po czym osłabł śmiertelnie. Tak zastał go Robbie, który walczył z tymi samymi trudnościami. Ale widok omdlałego Roberta dodał Kitowi odwagi.

– Co inni mogą zrobić i my potrafimy! – pocieszał go Kit, choć w głębi duszy nie bardzo był pewny, czy sam w to wierzy.

IV

– Mam przecie dwadzieścia siedem lat i jestem mężczyzną! – zapewniał się w duchu w następnych dniach.

Istotnie, zachęta była niezbędna. Po tygodniu, w którym swoją drogą udało mu się przenieść o milę osiemset funtów, sam stracił piętnaście funtów na wadze. Na wychudłej twarzy widać było tylko skórę i kości. Stracił wszelką elastyczność, fizyczną i duchową. Już nie chodził, lecz wlókł się, a kiedy wracał po nowe brzemię, choć nic nie niósł, powłóczył nogami, jakby był nie wiedzieć jak obładowany.

Stał się jucznym bydlęciem. Zasypiał nad jedzeniem, a sen miał ciężki, zwierzęcy, jeśli nie zrywał się z głośnym jękiem, obudzony kurczami w nogach. Bolały go wszystkie kości. Chodził z popękanymi pęcherzami na stopach, ale to było nic w porównaniu z tym, jak strasznie uderzył się w nogę wśród zalanych wodą głazów w Dyea Flats, przez które ścieżka ciągnęła się na przestrzeni dwóch mil – co stanowiło trzydzieści osiem mil podróży. Mył się tylko raz na dzień. Paznokcie, połamane, wykrzywione i pełne zadziorów, były czarne od brudu. Pierś i plecy z głębokimi pręgami od rzemiennych szelek kazały mu pierwszy raz w życiu myśleć ze znajomością rzeczy o koniach, które widywał na ulicach miasta.

Zmorą, która o mało zupełnie go nie rozśrubowała, była strawa. Niezwykły wysiłek wymagał nadzwyczajnego odżywiania, a jego żołądek nie był przyzwyczajony do wielkich ilości wędzonki i ordynarnej, niemal trującej fasoli brunatnej. W rezultacie żołądek nie przyjmował pokarmu, a że trwało to kilka dni, męka, spowodowane nią rozdrażnienie i wreszcie głód omal go nie powaliły. Ale w końcu nastały radosne dni, kiedy mógł jeść jak drapieżne zwierzę i z wilczym wzrokiem wołać o więcej.

Kiedy przenieśli wszystek bagaż i zapasy żywności przez kładki u ujścia Kanionu, zmienili plan. Przez Przełęcz przyszła wieść, iż nad Jeziorem Lindermana wycięto ostatnie drzewa zdatne na łódki. Dwaj krewniacy zabrali deski, świdry, piłę i inne narzędzia i pobiegli naprzód. Kit ze stryjem mieli dalej wlec bagaże.

Teraz John Bellew gotował na przemian z Kitem i razem z nim nosił paki i worki. Czas nie czekał, na szczytach pokazał się pierwszy śnieg. Dać się złapać przez śnieg po tej stronie Przełęczy znaczyło całoroczną zwłokę. Starszy pan brał na swe kozły po sto funtów ciężaru. Kit poczuł się tym zawstydzony, zaciął zęby i nałożył na kozły również sto funtów. Gniotło trochę, ale już się umiał naciągnąć, a ciało pozbawione tłuszczu i stwardniałe, choć chude, zaczęło się prężyć muskułami. Poza tym uczył się, obserwując innych. Obejrzał rzemienie, jakimi Indianie przymocowywali kozły do głowy, i sporządził sobie podobne. Było to znaczne ułatwienie i teraz mógł położyć na szczycie swego brzemienia jakiś lżejszy, nieporęczny przedmiot. W krótkim czasie doszedł do tego, że mógł iść ze stu funtami w szelkach, z piętnastu do dwudziestu ułożonymi wolno na górze i na karku, niosąc przy tym w jednej ręce siekierę lub parę wioseł, a w drugiej zasmolony kocioł obozowy.

Chociaż jednak pracowali do upadłego, szło im coraz trudniej. Droga stawała się coraz uciążliwsza, bagaż gniótł niemiłosiernie, a im niżej opuszczała się na górach linia śniegu, tym wyżej skakała stawka tragarzy, aż wreszcie doszła do sześćdziesięciu centów od funta. Krewniacy nie dawali znaku życia, z czego Kit wraz ze stryjem domyślali się, że pewnie są już przy pracy, ścinają drzewa i tną deski na czółna. John Bellew zaczął się niepokoić. Spotkali garstkę Indian wracających znad Jeziora Lindermana. Stryj namówił ich, żeby mu wnieśli bagaż na szczyt Chilcoot. Zgodzili się, ale wzięli po trzydzieści centów od funta, co stryja zniszczyło. Pokazało się też, że umowa nie obejmuje około czterystu funtów bagażu z ubraniami i sprzętem obozowym. Wobec tego stryj pozostał, aby te rzeczy wywindować na górę, Kitowi zaś kazał iść naprzód z Indianami. Kit chciał powoli dźwigać swą tonę, czekając, aż stryj, jak tego był pewien, dogoni go ze swymi czterystoma funtami.

V

Kit dreptał teraz szlakiem wraz ze swymi indiańskimi tragarzami. Zdając sobie sprawę z tego, że marsz będzie długi, prosto na szczyt Chilcoot, nie wziął więcej niż osiemdziesiąt funtów. Indianie, uginając się pod brzemieniem, szli prędzej, niż Kit przywykł. Nic sobie z tego nie robił. Był pewny, że im dorówna.

Uszedłszy ćwierć mili, chciał odpocząć. Ale Indianie się nie zatrzymali. Wobec tego szedł z nimi, aby nie stracić swego miejsca w szeregu. Po pół mili był przekonany, że nie ujdzie już ani kroku, lecz zaciąwszy zęby nie opuszczał szeregu i ku wielkiemu swemu zdziwieniu pod koniec mili spostrzegł, że jeszcze żyje. A potem w jakiś niewytłumaczony sposób przyszło coś, co się nazywa drugim oddechem, i następna mila była już znacznie łatwiejsza. Za to trzecia mila o mało go nie zabiła, ale choć na pół przytomny z bólu i zmęczenia, ani przystanął. I właśnie, właśnie kiedy czuł, że lada chwila padnie, przyszedł odpoczynek.

Indianie, zamiast zwyczajem białych tragarzy siedzieć w szelkach, porozpinali rzemienie na barkach i na głowie i odpoczywali, leżąc wygodnie, paląc i rozmawiając. Minęło dobre pół godziny, zanim ruszyli w dalszą drogę. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Kit czuł się zupełnie wypoczęty i od tej chwili nowe jego motto brzmiało: długi wysiłek i długi odpoczynek.

Szczyt Chilcoot zupełnie usprawiedliwiał straszną opinię, jaką o nim szerzono, i istotnie dawał mnóstwo sposobności do czołgania się na czworakach. Ale gdy Kit stanął na grzbiecie działu wód w gęstej zawiei śnieżnej, Indianie byli wraz z nim, a on z ukrywaną dumą powtarzał sobie w duchu, że jednak dotrzymał im kroku i ani razu nie jęknął, ani nie pozostał w tyle. Jego nową ambicją stało się dorównać wytrwałością Indianom.

Kiedy zapłacił i odprawił Indian, zapadły ciemności i zerwała się burza z zadymką. Pozostał sam na grzbiecie górskim, tysiąc stóp ponad strefą lasów. Mokry do pasa, zgłodniały i wyczerpany, oddałby teraz całoroczny dochód za odrobinę ognia i filiżankę kawy. Zamiast tego pochłonął około tuzina zimnych podpłomyków i wślizgnął się pod fałdy na pół rozbitego namiotu. Zasypiając, przypomniał sobie stryja Bellew i uśmiechnął się z występną radością na myśl o tym, jak to stryjaszek w najbliższych dniach spędzać będzie swoje męskie wakacje, windując na górę czterysta funtów. Co do niego, to choć miał ich dwa tysiące, nie martwił się – trzeba je było tylko spuścić na dół.

Rano, zesztywniały z zimna i zmęczenia, wygrzebał się spod płócien, zjadł parę funtów surowej wędzonki, ścisnął w szelkach sto funtów i ruszył skalistą dróżką. O paręset sążni niżej ścieżka wiodła przez mały lodowiec, a potem na dół, ku Jezioru Krateru. Widać było ludzi podążających przez lodowiec. Kit przez cały dzień znosił swe worki i paki na górny kraniec lodowca, a w końcu widząc, że etap jest bardzo krótki, wziął na plecy sto pięćdziesiąt funtów. Jego zdumienie, że może ważyć się na coś podobnego, nie miało granic. Od przechodzącego Indianina kupił za dwa dolary trzy twarde jak kamień suchary marynarskie, które wraz z wielką ilością surowej wędzonki wystarczyły mu na kilka razy. Brudny i zziębnięty, w ubraniu mokrym od potu, przespał drugą noc w górach, zawinąwszy się w płótna namiotu.

Wczesnym rankiem rozesłał na lodzie płachtę brezentowego płótna, władował na nią trzy czwarte tony i cały ten ładunek zaczął ściągać na dół. W pewnym miejscu, gdzie lodowiec był bardziej stromy, ładunek zsunął się szybciej, poderwał mu nogi, zarzucił go na siebie i poleciał na dół.

Ze stu podróżnych uginających się pod brzemieniem ciężarów stanęło, patrząc, co też z tego wyniknie. Kit wrzeszczał na całe gardło, ostrzegając ludzi, którzy przystawali i schodzili mu z drogi. Na dole, na drugim końcu lodowca, pokazał się mały namiot, który zdawał się lecieć ku Kitowi, z taką szybkością rósł mu w oczach. Kit wyminął ubitą ścieżkę, którą tragarze skręcali w lewo, i leciał polem świeżo spadłego śniegu, aż się za nim kurzyło. Ale śnieg trochę zahamował pęd. Kit ujrzał, jak w pewnej chwili góra worków, na której jechał, runęła na namiot, zerwała boczne sznury, uderzyła w przednie płótna i wjechała wraz z nim do środka namiotu. Namiot zatoczył się jak pijany, a Kit owiany chmurą zimnego pyłu znalazł się naraz twarzą w twarz ze zdumioną młodą damą zawiniętą w koc – tą samą, która w Dyea nazwała go chechaquo.

– Widziała pani, jak się za mną kurzyło? – spytał wesoło.

Rzuciła na niego pełne nagany spojrzenie.

– I co tu opowiadać o czarodziejskich latających kobiercach! – dodał zachwycony.

– Może by pan usunął wreszcie ten worek z mojej nogi? – rzekła zimno.

Spojrzał i dźwignął się czym prędzej.

– To nie worek. To był mój łokieć. Bardzo przepraszam.

Informacja ta nie zmieszała panny, a jej chłód był wprost wyzywający.

– Całe szczęście, że mi pan nie przewrócił piecyka – zauważyła.

Idąc za jej spojrzeniem spostrzegł przenośny piecyk żelazny, a na nim imbryk z kawą, koło której krzątała się młoda Indianka. Wciągnął w nozdrza woń kawy i znowu zwrócił wzrok na pannę.

– Jestem chechaquo – zauważył.

Niechętny wyraz jej twarzy mówił mu, że uważa go za nieproszonego i natrętnego gościa. Ale Kit był bezczelny.

– Wyrzuciłem już swoje śmiercionośne żelazo! – dodał.

Dopiero teraz poznała go i oczy jej błysnęły.

– Nigdy bym nie przypuszczała, że pan zajdzie tak daleko! – oświadczyła.

Znowu chciwie wciągnął w nozdrza powietrze.

– Jak Boga kocham – kawa!

I zwróciwszy się ku niej, rzekł wprost:

– Dam sobie odciąć mały palec – proszę, niech pani tnie choćby zaraz! Zrobię, co pani zechce. Zostanę pani niewolnikiem na rok i dzień, czy na jak długo będzie pani chciała, jeśli mi pani da filiżankę kawy.

Przy kawie przedstawił się i dowiedział, z kim ma do czynienia. Nazywała się Joy Gastell i należała do rodziny kolonistów osiadłych tu od dawna. Urodziła się na etapie poczty handlowej nad Great Slave i jeszcze jako małe dziecko wędrowała wraz z ojcem przez Góry Skaliste nad Yukon. Udawała się tam i teraz – jak mówiła – wraz z ojcem, którego jednak interesy zatrzymały po drodze w Seattle.

Ojciec wyjechał stamtąd na pokładzie osławionego Chantera, który się rozbił, i teraz musiał wracać do Puget-Sound parowcem, który przybył na pomoc.

Wobec tego, że dama siedziała wciąż zawinięta w koce, Kit nie rozpoczynał dłuższej rozmowy, lecz z nadludzkim bohaterstwem wymówił się od drugiej filiżanki kawy, po czym wycofał się i swoje trzy ćwierci tony bagażu z namiotu. Prócz tego wyniósł z namiotu kilka spostrzeżeń, a mianowicie:

– Ona ma pociągające imię i pociągające oczy. Nie może mieć więcej jak dwadzieścia, dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata. Ojciec musi być Francuzem. Dziewczyna ma własną wolę i gorący temperament. Wychowanie otrzymała z pewnością nie na pograniczu.

VI

Nad zheblowanymi przez lodowce skałami i linią lasów szlak wiódł dokoła jeziora Krateru i wchodził w skalisty wąwóz, prowadzący do Szczęśliwego Obozu i pierwszych karłowatych świerków. Przeniesienie tędy ciężkiego bagażu wymagało całych dni pracy do upadłego.

Obite płótnem czółno przewoziło towary przez jezioro. Za dwoma nawrotami w ciągu dwóch godzin mogło przewieźć na drugą stronę Kita i jego tonę towaru. Ale był bez grosza, a przewoźnik żądał czterdziestu dolarów od tony.

– To nędzne czółno to istna kopalnia złota, mój przyjacielu! – rzekł do niego Kit. – Czy nie chcielibyście mieć drugiej takiej kopalni?

– Pokażcie mi ją tylko – brzmiała odpowiedź.

– Sprzedam ją wam za cenę przewiezienia moich zapasów. Jest to idea nieopatentowana i możecie przystąpić do jej eksploatacji natychmiast, gdy ją wam zakomunikuję. Umowa stoi?

– Stoi! – zgodził się przewoźnik, a Kitowi spodobało się jego spojrzenie.

– Doskonale. Widzicie ten lodowiec? Weźcie oskard i zabierzcie się do niego. Za dzień możecie przekopać porządną rynnę. Widzicie ten szczyt? Oto Towarzystwo Chilcoot Crater Lake do Spuszczania na dół Towarów i Tobołków, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Możecie brać po pięćdziesiąt centów od stu funtów, mieć sto ton dziennie i nie ruszając palcem, zbierać pieniądze.

W dwie godziny później cały jego bagaż znajdował się już na drugim brzegu jeziora, co oszczędziło mu trzy dni drogi. John Bellew dopędził go już na drodze do Jeziora Głębokiego, drugiego krateru wypełnionego lodowatą wodą.

VII

Ostatni odcinek drogi od Jeziora Długiego do Jeziora Lindermana miał trzy mile długości, a sam szlak, jeśli to można w ogóle tak nazwać, wiódł przez ostry grzbiet na wysokości przeszło tysiąca stóp, opuszczał się w dół stromym zboczem usianym śliskimi głazami, a wreszcie szedł przez rozległe bagno. John Bellew zdumiał się na widok Kita, który ze stu funtami na plecach schylił się po pięćdziesięciofuntowy worek mąki i rzucił go na szczyt kozłów, opierając o kark.

– Chodźże, apostole hartu! – zawołał do niego Kit. – Dalej, bierz się do swej niedźwiedziej strawy i jednej pary bielizny!

Ale John Bellew potrząsnął głową:

– Zdaje się, że zaczynam się starzeć, Krzysztofie!

– Masz przecie tylko czterdzieści osiem lat. Czy szanowny pan może sobie wyobrazić, że mój dziadek, a pański ojciec, zacny Izaak Bellew w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia jednym uderzeniem pięści zabił człowieka?

John Bellew uśmiechnął się i przełknął w milczeniu swoje własne lekarstwo.

– O, stryju, pragnę ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Wychowano mnie na paniczyka, a jednak dźwignę dziś więcej od stryja, zajdę dalej niż on i gdyby mi się spodobało, mógłbym go bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wygrzmocić pięściami.

John Bellew uścisnął dłoń Kita i rzekł uroczyście:

– Krzysztofku, chłopcze mój, wierzę, że możesz to zrobić. Wierzę, że byś to zrobił nawet z kozłami na piecach. Dokazałeś cudu, mój chłopcze, ale doprawdy wprost nie podobna w to uwierzyć.

Kit robił teraz cztery obroty dziennie, to znaczy dwadzieścia cztery mile po górach, z czego dwanaście mil ze stu pięćdziesięcioma funtami na plecach. Był dumny, twardy i zmęczony, lecz zdrowy jak rydz. Jadł i spał, jak nigdy jeszcze nie jadał i nie sypiał w swym życiu, a kiedy zadanie zbliżało się do końca, był niemal zmartwiony.

Ale jeden problem go niepokoił. Sprawdził, że można bezkarnie upaść ze stu funtami na plecach. Zdawało mu się jednak, że gdyby tak upadł z dodatkowym ciężarem pięćdziesięciofuntowym na głowie, musiałby skręcić kark. A tymczasem tysiące stóp jego towarzyszy każdą ścieżkę prowadzącą przez mokradła w krótkim czasie rozdeptywały tak, że trzeba było wybierać sobie inną drogę. Otóż właśnie przy takiej sposobności, kiedy Kit torował sobie nową ścieżkę, rozwiązał ten zajmujący go problem.

Miękki, wodnisty grunt osunął się pod nim. Kit potknął się i upadł na twarz. Pięćdziesięciofuntowy worek wcisnął twarz Kita w błoto i zesunął się, nie uszkodziwszy mu karku. Ze stu funtami na plecach Kit podniósł się tak, że stanął na czworakach. Ale to było wszystko. Jedna ręka zapadła mu się znowu aż po łopatkę, układając miękko na błocie jego policzek. W tej pozycji nie można było zsunąć z siebie szelek, a stufuntowy ciężar na plecach nie pozwalał wstać. Czołgając się na czworakach, przy czym to jedna to druga ręka zapadała mu w grząskie błoto, starał się dotrzeć do miejsca, w którym leżał pięćdziesięciofuntowy worek z mąką, tak się jednak tym szamotaniem wyczerpał i tak zrył grząską powierzchnię, że naraz pewna kałuża znalazła się w nazbyt bliskim sąsiedztwie jego ust i nosa.

Próbował przewrócić się na wznak, na swój ładunek, ale zyskał tylko tyle, że oba jego ramiona zamoczyły się aż po pachy, co dało mu przedsmak topienia się. Z doskonałą cierpliwością wyjął powoli naprzód jedną rękę, a potem drugą i podłożył je sobie pod brodę, aby twarz utrzymać nad powierzchnią bagna. Potem zaczął wołać o ratunek. Po pewnym czasie usłyszał kroki i odgłos stóp mlaszczących po bagnie.

– Podajcie mi rękę, przyjacielu – rzekł. – Albo rzućcie mi jaki sznur czy tykę...

Odpowiedział mu głos kobiecy, który poznał natychmiast.

– Jeśli mi pani rozwiąże szelki, będę mógł wstać sam.

Przeklęte sto funtów wleciało w błoto z mokrym świśnięciem i Kit powoli się dźwignął.

– Ładna zabawa! – roześmiała się panna Gastell na widok jego oblepionej błotem twarzy.

– Nienajgorsza! – odpowiedział wesoło. – Jest to moje ulubione ćwiczenie gimnastyczne. Radzę pani spróbować go czasem. Świetnie wyrabia muskuły piersi i grzbietu.

Otarł twarz, zgarniając dłonią błoto i strzepując je z palców na ziemię.

– Och! – krzyknęła, poznając go. – To pan... pan... pan – Kurzawa!

– Szczerze dziękuję pani za pomoc w samą porę i za ten nowy przydomek – odpowiedział. – Zostałem drugi raz ochrzczony. Będę nastawał, aby mnie nazywano Kurzawą. Mocne to nazwisko i nie bez znaczenia.

Urwał. Lecz po chwili znów zaczął mówić, gwałtownie i z dzikim wyrazem twarzy:

– A wie pani, co zrobię? – zapytał. – Po pewnym czasie wrócę do Stanów Zjednoczonych. I ożenię się. I postaram się o to, żeby mieć dużo dzieci. A potem, o zmroku, będę zbierał dzieci dokoła siebie i opowiadał im o wszystkich cierpieniach i mękach mej wędrówki na chilcootskim szlaku. A jeśli one wtedy w głos się nie rozpłaczą – powtarzam, jeśli nie będą głośno beczeć – duszę z nich wytłukę!

VIII

Zima podbiegunowa przyszła w mgnieniu oka. Wysoka na sześć cali warstwa trwałego śniegu pokryła ziemię, a w spokojniejszych stawach tworzył się lód mimo gwałtownych podmuchów wiatru. Pewnego popołudnia, właśnie kiedy dął taki wiatr, Kit i John Bellew skończyli wraz z krewniakami ładowanie bagażu na czółno, a potem stali na brzegu patrząc, jak łódź znika w śnieżycy szalejącej nad jeziorem.

– A teraz spać, bo jutro skoro świt ruszamy w drogę powrotną! – rzekł John Bellew. – Gdyby nie ta zadymka na szczycie Chilcoot, już jutro wieczorem moglibyśmy stanąć w Dyea, a gdybyśmy jeszcze szczęśliwym trafem od razu złapali statek, za tydzień bylibyśmy w San Francisco.

– Udały się stryjowi wakacje? – spytał zamyślony Kit.

To ich ostatnie obozowisko nad Jeziorem Lindermana składało się już tylko z żałosnych szczątków. Krewniacy zabrali wszystko, co mogło służyć do jakiego takiego użytku, nie wyłączając namiotu. Podarte płótno brezentowe, rozpięte jako zasłona od wiatru i śniegu, chroniło ich tylko trochę. Obiad musieli gotować w dwóch starych kociołkach na ogniu pod gołym niebem. Zostawiono im tylko koce i parę racji żywności.

Od chwili gdy czółno odbiło od brzegu, Kit był dziwnie zamyślony i zdenerwowany. Stryj zauważył to, lecz sądził, że to zmęczenie po ciężkiej pracy. Podczas obiadu Kit raz tylko się odezwał:

– O, stryju – rzekł ni stąd ni zowąd – po tym wszystkim życzę sobie, abyście nazywali mnie Kurzawą. Narobiłem trochę kurzu na tej drodze, prawda?

W kilka minut później poszedł w kierunku namiotów, koło których krzątali się poszukiwacze złota, przenosząc jeszcze swój bagaż lub klecąc czółna. Bawił tam kilka godzin, a kiedy wrócił i zawinął się w koc, John Bellew już spał.

W ciemnościach zimnego i wietrznego poranka Kit wstał, rozpalił ognisko między swymi nogami, przez co wytopił lód z butów, po czym ugotował kawę i przysmażył wędzonkę. Było to nędzne i zimne śniadanie. Gdy skończył, zwinął koc. John Bellew skierował się w stronę Chilcoot. Kit wyciągnął do niego rękę.

– Do widzenia, stryjaszku – rzekł.

John Bellew spojrzał na niego i aż zaklął ze zdumienia.

– Niech stryj nie zapomina, że nazywam się Kurzawa – przypomniał Kit.

– Cóż ty będziesz robił?

Kit wskazał ręką w stronę północy i na jezioro chłostane przez wiatr.

– Po cóż wracać, skoro się zaszło tak daleko? – zapytał. – A poza tym mam już przedsmak mięsa – owszem, smaczne. Pójdę dalej.

– Jesteś bez grosza – zaprotestował John Bellew. – Nie masz ekwipunku.

– Ale mam cel w życiu. Pamiętaj o swym bratanku, Krzysztofie Kurzawie Bellew. Znalazł cel w życiu. Jest sługą dostojnego pana. Ma cel w życiu, sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie i koryto. Pójdzie do Dawson z parą dudków i służącym drugiego dostojnego pana jako kucharz obozowy, wioślarz i chłopiec do wszystkiego. A O’Harę z jego Falą niech diabli wezmą! Do widzenia.

John Bellew, osłupiały ze zdumienia, ledwie wybąkał:

– Nie rozumiem.

– Mówią, że szare niedźwiedzie w Yukonie są tłuste – tłumaczył mu Kit. – Mam już tylko jeden komplet bielizny, idę więc poszukać niedźwiedziego mięsa – to wszystko.

Mięso

I

Gwałtowny wicher dął niemal bez przerwy i Kurzawa aż się słaniał, mocując się z nim na brzegu jeziora. O szarym świcie na kilkanaście łodzi ładowano cenny bagaż, przeniesiony przez grzbiet Chilcoot. Łodzie własnego wyrobu były niezgrabne. Zbili je ludzie, którzy nigdy się tym nie zajmowali, sklecili z desek wyciętych z pni nadbrzeżnych sosen. Właśnie jedno takie czółno, już naładowane, odbijało od brzegu. Kit stał i patrzył.

Dalej na jeziorze wiatr był dość łagodny, w tym miejscu jednak dął wprost na brzeg, podnosząc z mielizny fale brudnej wody. Załoga odbijającej od brzegu łodzi brnęła w wodzie w wysokich butach gumowych i starała się zepchnąć czółno na głębszą wodę. Dwa razy na próżno ponawiali swe usiłowania, wskakując do czółna i starając się wiosłami odepchnąć je dalej – wracało i znów osiadało na mieliźnie. Kit spostrzegł, że piana na bokach czółna w mgnieniu oka ścina się w lód. Trzeci wysiłek został uwieńczony częściowym powodzeniem. Dwaj poszukiwacze złota, którzy ostatni wskoczyli do łódki, przemokli do pasa, ale łódź wypłynęła na głębszą wodę. Załoga zaczęła niezgrabnie pracować ciężkimi wiosłami, próbując oddalić się od lądu. Wreszcie wciągnęli na maszt żagiel uszyty z koców, rozpięli go na wietrze – i łódka w mgnieniu oka wróciła i po raz trzeci osiadła na zamarzającym brzegu.

Kit uśmiechnął się i zawrócił. Wiedział już, co go czeka, bo właśnie dziś, występując w swej nowej roli sługi dostojnego pana, miał odbić od brzegu na takiej samej łodzi.

Kto żył, pracował, i to pracował na wyścigi, bo zima była już tak blisko, że przeprawienie się przez wielki łańcuch jezior przed ich zamarznięciem stawało się bardziej niż wątpliwe. Mimo to, kiedy Kit stanął przy namiocie panów Sprague’a i Stine’a, dostojni ci panowie jeszcze spali.

Przy ogniu, zasłoniętym od wiatru brezentowym płótnem, siedział niski, krępy mężczyzna paląc papierosa skręconego z bibuły.

– Halo! – rzekł ów człowiek. – Jesteście może nowym służącym pana Sprague’a?

Kit skinął głową. Zauważył, że słowa służący i pan zostały wymówione z pewną ironią i podkreślone ledwie dostrzegalnym zmrużeniem oka.

– Dobra. A ja jestem służącym pana doktora Stine’a – mówił dalej ów człowiek. – Mam pięć stóp i dwa cale wysokości i nazywam się Krótki, Jack Krótki, znany także jako Johnny Nagły.

Kit podał mu rękę.

– Wychowano was na niedźwiedzim mięsie? – zapytał.

– Chyba! – brzmiała odpowiedź. – Choć, prawdę mówiąc, pierwszym moim pożywieniem było bawole mleko, jeśli mnie pamięć nie myli. Siadajcie i wsuńcie coś. Nasi chlebodawcy jeszcze śpią.

Kit, mimo że był po śniadaniu, siadł pod płótnem i zjadł śniadanie po raz drugi z bajecznym apetytem. W ciężkiej, wywołującej szybką przemianę materii pracy ostatnich tygodni wyrobił sobie wilczy żołądek i apetyt. Mógł jeść wszystko w dowolnej ilości, nie czując nawet trawienia. Krótki był rozmowny i nastrojony pesymistycznie. Kit dowiedział się od niego nieoczekiwanych szczegółów o chlebodawcach, szczegółów bynajmniej nie wróżących szczęśliwej podróży. Tomasz Stanley Sprague był początkującym inżynierem górniczym i synem milionera. Doktor Adolf Stine miał także bogatego ojca. Dzięki ojcom obaj mieli poparcie pewnego syndykatu, który inwestował swe kapitały w aferze klondickiej.

– O, u nich pieniądz to wszystko – mówił Krótki. – Kiedy przyjechali do Dyea, stawka skoczyła do siedemdziesięciu centów od funta, a w dodatku Indian wcale nie było. Właśnie przybyła grupa ze wschodniego Oregonu – prawdziwi górnicy. Zabrali się do zorganizowania zaprzęgu Indian po siedemdziesiąt centów od funta, a mieli trzy tysiące funtów bagażu. Naraz zjawili się Sprague i Stine. Zaofiarowali od razu po osiemdziesiąt centów, po dziewięćdziesiąt, wreszcie po dolarze od funta, wobec czego Indianie zawarli z nimi umowę i zabrali ich bagaż. Sprague i Stine zdążyli tutaj na czas, choć ich to kosztowało trzy tysiące dolarów, a ci z Oregonu zostali na lodzie i będą musieli czekać wiosny.

Ho, ho, dobre to ptaszki, ci panowie, wasz chlebodawca i mój. Umieją postawić na swoim, choćby kosztem innych. A co było, gdy stanęli nad Jeziorem Lindermana? Cieśle kończyli właśnie czółno zamówione przez pewną paczkę z Frisco za sześćset dolarów. Sprague i Stine dali im okrągły tysiąc dolarów i cieśle zerwali umowę. Łódź jest, owszem, niczego, ale faceci z Frisco zostali wykiwani. Potrafili przetransportować swój bagaż aż tu, a teraz będą tu musieli zimować. Napijcie się jeszcze kawy i wierzcie mi, że gdybym nie musiał koniecznie dostać się do Klondike, nigdy bym z takim bagażem nie podróżował. Ci ludzie nie mają serca. Konającemu wydarliby poduszkę spod głowy, gdyby im była potrzebna do interesu. Macie z nimi umowę na piśmie?

Kit potrząsnął głową.

– No, to powiem wam otwarcie, kolego, że boję się trochę o was. Widzicie, o żywność w tym kraju trudno, a jestem pewny, że jak tylko dotrzemy do Dawson, puszczą was kantem. Ludzie będą zdychać z głodu tej zimy.

– Umówiliśmy się – zaczął Kit.

– Na gębę! – przerwał mu Krótki. – To znaczy, że wy będziecie mówili tak, a oni inaczej. Prawda, jak się nazywacie, kolego?

– Nazywajcie mnie Kurzawa – rzekł Kit.

– Zobaczycie, Kurzawa, że z ustnej umowy będą nici. Przecie widać, czego się po nich można spodziewać. Szanowne państwo wie, jak zbierać pieniądze, ale pracować albo wstać rano, tego oni nie umieją. Popatrzcie – już godzinę temu powinniśmy byli naładować łódkę i odbić od lądu. Lada chwila usłyszycie, jak zaczną wołać o kawę – naturalnie, żeby im podać do łóżka! I to są mężczyźni! Rozumiecie się na wioślarstwie? Ja jestem z zawodu pastuch i gajowy, na wodzie jestem do niczego, a oni też guzik wiedzą. Rozumiecie się na tym?

– Zobaczymy – odpowiedział Kit, siadając bliżej brezentu, bo wicher coraz gęściej sypał śniegiem. – Ostatni raz siedziałem w łódce, kiedy byłem małym chłopcem, ale jestem pewny, że potrafimy się tego nauczyć.

Wicher zerwał płótno z jednej strony i śnieg posypał się Krótkiemu za kołnierz.

– O, my się potrafimy wszystkiego nauczyć! – mruknął gniewnie. – Pewnie, że potrafimy. Małe dziecko może się wszystkiego nauczyć. Ale możemy postawić dolary przeciw orzechom, że dziś się stąd nie ruszymy.

Była ósma, kiedy z namiotu dało się słyszeć wołanie o kawę, a dziewiąta, kiedy wreszcie dwaj podróżni wyszli na światło dzienne.

– Halo! – zawołał Sprague, dobrze odżywiony dwudziestopięcioletni mężczyzna o różowych policzkach. – Pora w drogę, Krótki. Wy i... – tu pytająco spojrzał na Kita. – Wczoraj wieczorem nie dosłyszałem waszego nazwiska.

– Kurzawa.

– A więc, Krótki, wy i pan Kurzawa moglibyście się zabrać do ładowania bagażu na łódź.

– Wystarczy Kurzawa, pan tu jest zbyteczny – zauważył Kit.

Sprague odpowiedział krótkim kiwnięciem głowy i poszedł między namioty wraz z doktorem Stine’em, wychudłym, bladym młodzieńcem.

Krótki znacząco mrugnął na towarzysza.

– Przeszło półtorej tony bagażu, a oni ani palcem ruszyć nie myślą. Widzicie!

– Pewnie dlatego, że nam za to płacą! – rzekł Kit zgodliwie. – Trzeba się wziąć do roboty.

Przenieść na plecach trzy tysiące funtów na odległość stu sążni nie było rzeczą łatwą, a już zrobić to wśród zawieruchy, ślizgając się po śniegu w ciężkich gumowych butach, było zadaniem prawie ponad siły. A trzeba było jeszcze zwinąć namiot i spakować cały sprzęt obozowy. Następnie przyszła kolej na ładowanie bagażu. Ponieważ czółno worywało się w piasek, trzeba je było coraz dalej spychać na wodę, w miarę jak ciężar rósł. Krótki i Kurzawa musieli brnąć w wodzie. O drugiej po południu wreszcie skończyli i Kitowi, mimo że zjadł dwa śniadania, aż słabo robiło się z głodu. Kolana trzęsły się pod nim. Krótki, doznając niewątpliwie tych samych uczuć, zaczął szukać wśród garnków i kociołków i wyciągnął sagan z ugotowaną zimną fasolą, wśród której kryły się wielkie kawały wędzonki. Była tylko jedna łyżka z długą rękojeścią, więc jedli nią na przemian, grzebiąc w garnku. Kita ogarnęła niezłomna pewność, że nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego.

– O Boże, człowieku! – mruczał jedząc. – Dopiero tutaj poznałem, co to prawdziwy apetyt.

Sprague i Stine zaskoczyli ich przy tym miłym zajęciu.

– Cóż to za guzdralstwo! – oburzył się Sprague. – Czy nigdy nie ruszymy?

Krótki głęboko zanurzył łyżkę w garnku, a potem wręczył ją Kurzawie. Nie odpowiadali, póki nie opróżnili garnka i póki dno nie zazgrzytało pod łyżką.

– Istotnie, myśmy nic nie robili – rzekł wreszcie Krótki, wierzchem dłoni ocierając usta. – Myśmy tu siedzieli z założonymi rękami. Prawda, panowie nie będziecie mieli teraz co jeść. Że też o tym nie pomyślałem!

– Owszem, owszem – odpowiedział Stine żywo. – Myśmy już jedli w sąsiednim namiocie z przyjaciółmi.

– Spodziewałem się tego – mruknął Krótki.

– Ale jeśli już skończyliście – to jazda!

– Oto łódź! – wskazał Krótki. – Bagaż jest już załadowany. Jakże panowie chcecie się teraz zabrać do odbicia od brzegu?

– Całkiem po prostu. Wsiądziemy do łodzi i zepchniemy ją na wodę. Jazda!

Weszli w wodę. Panowie wleźli na łódź, a Kit i Krótki starali się zepchnąć ją na głębszą wodę. Kiedy woda zaczęła im się już wlewać do butów, również skoczyli na łódź. Ale panowie nie trzymali w pogotowiu wioseł, wobec czego łódź popłynęła wstecz i znowu osiadła na piasku. Powtórzyło się to ze sześć razy z wielkim nakładem energii.

Krótki usiadł melancholijnie na przedzie łodzi, włożył do ust zwitek tytoniu i beznadziejnym wzrokiem zdawał się szukać rady we wszechświecie, podczas gdy Kit wylewał wodę z łodzi, a dwaj panowie wymieniali nieuprzejme poglądy.

Wreszcie odezwał się Sprague:

– Jeśli dokładnie zrobicie, co powiem, uda nam się odbić od lądu.

Zamiar był dobry, ale zanim Sprague zdołał skoczyć na łódź, przemókł do pasa.

– Trzeba rozbić namiot i rozpalić ogień – rzekł, kiedy łódź znowu osiadła na piasku. – Marznę!

– Nie bój się lekkiego przemoczenia – drwił Stine. – Są tacy, którzy gorzej dziś od ciebie przemokli. Teraz ja się zabiorę do tej łodzi.

Tym razem znowu on przemókł, wobec czego, dzwoniąc zębami, zażądał, aby rozpalono ognisko.

– Dla dwóch kropel wody! – powiedział Sprague z pogardą. – Ależ – jedziemy!

– Krótki, przynieście mi mój kufer z ubraniami i rozpalcie ogień – komenderował Stine.

– Ani mi się ważcie! – krzyknął Sprague.

Krótki, zrozpaczony, spoglądał to na jednego to na drugiego i nie ruszał się z miejsca.

– To jest mój człowiek i żądam, aby spełniał moje rozkazy! – odpowiedział Stine. – Krótki, wynieście kufer na brzeg.

Krótki usłuchał, a Sprague dygotał z zimna na łodzi. Kurzawa nie otrzymał żadnego rozkazu, stał więc bezczynnie, rozkoszując się chwilą wytchnienia.

– Łódź, której załoga się kłóci, nie popłynie – rzekł do siebie.

– Co to ma znaczyć? – ostro zapytał Sprague.

– Nic. Rozmawiam sam ze sobą. Mam takie przyzwyczajenie – odpowiedział Kit.

Chlebodawca obdarzył go surowym spojrzeniem i dąsał się jeszcze jakiś czas. Ale po chwili i on się poddał.

– Dostańcie mój kufer z rzeczami, Kurzawa! – rozkazał wreszcie. – I czym prędzej rozpalcie ogień. Zostaniemy tu do rana.

II

Następnego dnia wiatr nie ustawał. Jezioro Lindermana zmieniło się w ciasny wąwóz górski wypełniony wodą. Zlatujący z gór wiatr dął przez ten komin nieregularnie, to wybuchając gwałtownie, to znów zmieniając się w silny i stały podmuch.

– Jeśli pan zechce mnie usłuchać – odezwał się Kit, kiedy już wszystko było gotowe do odbicia od brzegu – podejmę się zepchnąć łódź na głębinę.

– Co wy się na tym znacie! – żachnął się Stine.

– Może się pan przekona.

Pierwszy raz w życiu pracował za pieniądze, ale mimo to w lot pojął konieczność posłuszeństwa. Karnie i chętnie brał udział w różnych daremnych wysiłkach odbicia od brzegu.

– Więc jakże wy to sobie wyobrażacie? – spytał go wreszcie na pół z płaczem zdyszany Sprague.

– Niech panowie siadają i siedzą spokojnie, dopóki wiatr nie ścichnie, a wtedy pchać z całych sił.

Mimo że plan był całkiem prosty, on pierwszy wpadł na tę myśl. Plan poskutkował od razu, wobec czego rozpięli na maszcie derkę i łódź pomknęła na jezioro. W Stine’a i Sprague’a wstąpiła otucha. Krótki, mimo swego chronicznego pesymizmu, nigdy nie tracił humoru, Kit zaś był zbyt przejęty, aby mógł być w złym nastroju. Sprague mocował się przez kwadrans ze sterem, wreszcie spojrzał błagalnie na Kita, który go natychmiast zluzował.

– Ręce mam jak połamane, tak rwie – jęknął Sprague na swoje usprawiedliwienie.

– Pan nigdy nie jadł niedźwiedziego mięsa, nieprawda? – spytał Kit ze współczuciem.

– Cóż, do diabła, chcecie przez to powiedzieć?

– O nic, tak tylko myślałem.

Poza plecami swego chlebodawcy spostrzegł pochwalny grymas Krótkiego, który zrozumiał, do czego tu się piło.

Kit sterował wzdłuż Jeziora Lindermana, rozwijając zdolności, które młodym, rozpróżniaczonym bogaczom kazały mu dać tytuł sternika. Krótki był nie mniej zadowolony i oddał się nieustannemu gotowaniu, pozostawiając koledze cały kłopot z łodzią.

Między Jeziorem Lindermana i Jeziorem Benneta znajdowała się przestrzeń bezwodna. Łódź z lekkim ładunkiem przemknęła łączącym jeziora wąskim, ale rwącym strumieniem i tu dopiero Kit dowiedział się wiele o łodziach i wodzie. Kiedy jednak trzeba było przenieść bagaż, Stine i Sprague zniknęli, a ich służący dwa dni strawili w pocie czoła na przenoszeniu bagażu na łódź. Była to niezmienna historia wielu nędznych dni tej podróży. Kit i Krótki pracowali aż do zupełnego wyczerpania, a ich panowie siedzieli z założonymi rękami i wymagali jeszcze, aby ich obsługiwano.

Coraz bardziej jednak zbliżała się podbiegunowa zima o stalowych szponach, a oni wciąż niepotrzebnie zatrzymywali się w drodze. U Wietrznego Ramienia Stine, odebrawszy Kitowi ster, po godzinie podróży osadził łódź na skalistym języku obmywanym przez fale. Znowu dwa dni zeszły na naprawie, a kiedy wreszcie trzeciego dnia rano Stine i Sprague siadali do łodzi, na jej przodzie i tyle wielkimi literami, nakreślonymi węglem, widniał napis: Chechaquo.

Kit w złośliwym uśmiechu wyszczerzył zęby do tego szyderczego napisu.

– Ha! – krzyknął Krótki broniąc się przed zarzutami Stine’a. – Oczywiście, umiem czytać i pisać i wiem, że chechaquo znaczy mamin synek, ale moje wykształcenie nie sięga tak daleko, abym się brał do malowania łodzi.

Szyderstwo ukłuło, więc chlebodawcy krzywo patrzyli na Kita, który jednak ani pisnął, że właśnie poprzedniej nocy Krótki błagał go o wymalowanie tego paskudnego słowa.

– To było niegorsze od tego szlema, któregoście im dali wówczas swym niedźwiedzim mięsem! – zwierzał mu się potem Krótki.

Kit parsknął śmiechem. W miarę jak odkrywał w sobie wciąż nowe źródła sił, rosła w nim niechęć do chlebodawców. Nie był to skutek, nieustannej zresztą, irytacji, lecz raczej lekceważenia. Miał już przedsmak niedźwiedziego mięsa i zasmakował w nim – od nich zaś uczył się, jak go jeść nie należy. W duchu dziękował Bogu, że nie jest do nich podobny. Zbrzydli mu tak, że jego niechęć zaczynała już graniczyć z nienawiścią. Ich złośliwość nie drażniła go tak, jak ich niedołęstwo. Zbudził się w nim stary Izaak Bellew i inni dzielni członkowie tej rodziny.

– Krótki! – rzekł pewnego poranka, kiedy jak zwykle nie można się było doczekać w łodzi chlebodawców. – Czuję, że byłbym zdolny jednego i drugiego trzepnąć wiosłem po łbie i rzucić do rzeki.

– Ja też! zgodził się Krótki. – To nie pożeracze mięsa, lecz zjadacze ryb i jestem pewny, że cuchną.

III

Wreszcie pokazały się prądy, naprzód Pułapka Kanionu, o kilka zaś mil dalej Biały Koń. Nazwa Pułapki Kanionu była zupełnie słuszna. Była to istotnie pułapka. Kto raz się w niej znalazł, już nie mógł się cofnąć. Po obu stronach wznosiły się pionowe skaliste ściany. Rzeka zwężała się tu niezwykle i waliła ciemnym korytarzem z tak szaloną szybkością, że w środku, między skalistymi brzegami tworzył się grzebień o wysokości ośmiu stóp ponad wodą. Grzebień ten uzębiony był falami, które wprawdzie opadały na dół, lecz nowe fale napływały i zdawało się, że grzebień tkwi nieruchomo w powietrzu. Kanion ten był powszechnym postrachem, bezlitośnie bowiem pobierał żywe cło od poszukiwaczy złota.

Kit i jego towarzysze uwiązali łódź w odpowiednim miejscu u brzegu i poszli pieszo na zwiady. Wdrapali się na skały i patrzyli na spienione pod nimi fale. Sprague cofnął się, drżąc na całym ciele.

– Boże! – krzyknął. – Wpław nie można by się uratować...

Krótki znacząco trącił łokciem Kita i powiedział półgłosem:

– Spietrali się. Dolary przeciw orzechom, że z nami nie pojadą.

Ale Kit słuchał jednym uchem. Od początku podróży łodzią studiował upór i niepojętą zbrodniczość żywiołów, a widok, jaki miał teraz pod stopami, działał na niego jak wyzwanie.

– Musimy jechać wprost na ten grzebień – rzekł. – Jeśli się z niego ześlizgniemy, woda rzuci nas na ścianę.

– I ani zipniemy! – zawyrokował Krótki. – Kurzawa, umiecie pływać?

– Wolałbym nie umieć, gdyby nam się tu noga miała powinąć.

– Jestem tego samego zdania – rzekł ponuro jakiś nieznajomy, który stanął obok nich i patrzył w Kanion. – Bardzo byłbym rad, gdybym to już miał poza sobą.

– A ja bym się teraz z nikim nie zamienił – odpowiedział Kit.

Mówił szczerze, ale chciał też dodać odwagi nieznajomemu. Zawrócił zmierzając do łodzi.

– Chcecie przejechać? – spytał nieznajomy.

Kit skinął głową.

– Żebym mógł się na to odważyć – wyznał nieznajomy. – Stoję tu już od kilku godzin. Im dłużej patrzę, tym większy strach mnie ogarnia. Nie jestem wioślarzem, a towarzyszy mi tylko mój siostrzeniec, młody chłopak, i żona. Jeżeli wam się uda, czy przewieźlibyście moją łódź i pomogli mi potem?

Kit spojrzał na Krótkiego, który zwlekał z odpowiedzią.

– On jest z żoną – poddał Kit.

Nie zawiódł się.

– Rozumie się – odpowiedział Krótki. – Właśnie mi to przychodziło już na myśl. Czułem, że dla jakiejś przyczyny musimy mu pomóc.

Odchodzili, ale ani Sprague, ani Stine nie ruszyli się z miejsca.

– Życzę wam powodzenia, Kurzawa! – zawołał Sprague. – Ja... ja będę... – Zawahał się. – Ja będę tu stał i uważał na was.

– Musi nas być trzech, dwóch przy wiosłach, a jeden przy sterze – odpowiedział Kit spokojnie.

Sprague spojrzał na Stine’a.