34,90 zł
Ciszewski w świetnej formie, w tandemie z debiutującym Michrowskim, wraca do swojego sztandarowego cyklu.
Nie można było podjąć tematu lepiej! Słuchacze i Czytelnicy będą zachwyceni!
Marcin Beme, prezes Audioteka.pl
Od chwili, gdy porucznik Jan Koller ląduje w Afganistanie, wszystko wydaje się nie takie, jak trzeba. Pierwszym Samodzielnym Batalionem Rozpoznawczym dowodzi idiota, a oficerowie, których Kollerowi kazano aresztować, należą do najbardziej godnych zaufania w całym kontyngencie. Jakby tego było mało – z Raji, najbardziej wysuniętym posterunkiem sił polskich, nie udaje nawiązać połączenia...
Koller staje na czele plutonu i z pomocą trzech Rosomaków rusza w kierunku bazy milczącego oddziału. Przygotowany do wykonywania zadań śledczych porucznik nie ma pojęcia, czego spodziewać się na miejscu. Wie tylko, że dowódcą gniazda był jego przyjaciel ze szkoły oficerskiej, zaś krótko przed zniknięciem z eteru w obozie pojawił się tajemniczy amerykański oddział...
Najważniejsze stają się pytania: kto przechwycił MDS – eksperymentalne urządzenie umożliwiające podróże w czasie? I jak pragnie zmienić losy świata właśnie w tym miejscu?
Jan Wieteska, Nancy Sanchez, Janusz Wojtyński i Leszek Jamróz, znane z serii WWW postaci, ożywają na nowo w kolejnej części przygód Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 462
www.Afgan.com.pl
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2015 Marcin Ciszewski & Tadeusz Michrowski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-40-3
Ustroń 2015
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Mojemu Tacie.
Zdarzyło się lub się nie zdarzyło, w sędziwych odmętach czasu…
tradycyjna formuła, rozpoczynająca ludowe podania Palestyny
Irak, 2004
Gorąco. Wilgoć.
Ciasna betonowa nora.
Ostre światło tuzina lamp.
Dwóch mężczyzn klęczy pośrodku pomieszczenia. Umieszczona na stojaku kamera rejestruje worki na ich głowach, mundury w pustynnym kamuflażu i biało-czerwone naszywki przymocowane do rękawów.
Drzwi otwierają się, czarne worki drżą.
Mężczyzna, który wchodzi do pokoju, nie wygląda groźnie. Jest szczupły i trzyma się prosto. Ma zgrabny nos i czarne włosy. Można by go wziąć za Araba, gdyby nie jasne oczy. Porusza się sprężyście, ale wolno, jakby ważył każdy ruch. Skryty pod tradycyjnym, długim thobe zdaje się wręcz dostojny.
Ostrze trzymanej w ręku maczety błyszczy w świetle lamp.
Przybysz zasłania twarz.
Żołnierze kręcą głowami. Słyszą kroki, a potem ciche piknięcie kamery.
Mężczyzna wchodzi w kadr. Nonszalanckim ruchem zrywa klęczącym worki z głów, po czym odwraca się. Kadr jest niechlujny, źle scentrowany, ale on wygląda w nim dobrze.
– Jestem Ahmed Szah Safez – mówi. Jego jasne źrenice świdrują obiektyw.
Zakładnicy są bladzi i sprawiają wrażenie skrajnie wyczerpanych. Jeden trzęsie się, zagryza zęby, próbuje opanować odruchy organizmu, ale im więcej wysiłku w to wkłada, tym mniej ma nad sobą kontroli.
– Przedstaw się – mówi Safez, trącając czubkiem maczety drugiego z mężczyzn, spokojniejszego. Żołnierz ma zapadnięte oczy i chudą szyję.
– Nazywam się… – zaczyna jeniec kanciastą angielszczyzną. Kolejne ukłucie ostrza przerywa mu w pół słowa.
– W twoim języku. Imię, nazwisko, stopień, jednostka.
– Nazywam się Daniel Pawłowski. – Po tym wyznaniu następuje długi wdech. Daniel Pawłowski nie ma pojęcia, co tak naprawdę znaczą wypowiedziane przez niego słowa. Nie wie, czy kryje się za nimi już tylko kilkanaście liter nadrukowanych na kieszeni na piersi i honorowa salwa nad pustym grobem gdzieś w Ojczyźnie, czy może przyszłość. – Jestem starszym szeregowym w kompanii rozpoznawczej Drugiej Batalionowej Grupy Bojowej.
– Twoja kolej – mówi Ahmed.
Drugi żołnierz zbiera się w sobie.
– Starszy kapral Maciej Strychowski…
Ma ogromne, pełne przerażenia oczy i ściśnięte gardło, z którego ledwo wydobywa się szept.
– Kompania rozpoznawcza… – wyrzuca z siebie. – Druga Batalionowa…
Nie kończy zdania. Lewą część jego twarzy ochlapuje krew. Nie słyszał nawet świstu maczety ani krzyku Pawłowskiego. Czuje tylko ciepłą wilgoć na policzku.
Strychowski nie wykonuje rozkazu terrorysty do końca. Zaczyna się modlić. Bardzo głośno, szybko. Bardzo niewyraźnie.
Modlitwy również nie kończy.
Kadr ukazuje mężczyznę w thobe, który kolejnymi ciosami próbuje oddzielić od karku głowę starszego kaprala Macieja Strychowskiego. Gdy mu się to udaje, znów wbija niepokojące spojrzenie jasnych oczu w kamerę.
– Jestem Ahmed Szah Safez – mówi. – Nie mam żadnych żądań.
W ciągu tygodnia trzyminutowy film osiąga w Internecie siedem i pół miliona odsłon. ■
Nad lotniskiem bazy wojskowej w Bagram szalała burza.
Z powodu niesionego przez wiatr piachu widoczność określono na poziomie dwieście, co oznaczało, że jest praktycznie zerowa. Oficjalny komunikat ISAF nakazywał wstrzymać wszelkie zaplanowane lądowania samolotów Sojuszu. Do odwołania. Wszystkie maszyny z priorytetem innym niż najwyższy odsyłano na pobliskie lądowiska.
Tylko Casa C-295 z szachownicą Polskich Sił Powietrznych na skrzydłach próbowała uparcie przebić się przez kurzawę. Ustawiony w trawersie kadłub i podrywany co chwila lewy płat wyglądały na preludium do katastrofy.
Pilot przyziemił poprawnie. Za drugim razem.
Wcześniej wykonał dwa nieudane kręgi, dodając sobie animuszu przekleństwami tak głośnymi, że szum silników zdawał się przy nich dziecięcą kołysanką. To było coś o górach, kamieniach, widoczności, burzach piaskowych i matkach ich wszystkich.
– Puszki będę sprzedawał!
Głos ten niósł się aż do luku transportowego maszyny. Rezonował wśród ułożonego niemal pod sufit różnorakiego sprzętu: od trzęsących się skrzyń z amunicją, na chlupoczących butlach, pełnych płynów nieznanego pochodzenia kończąc.
Ściśnięty między tym wszystkim człowiek starał się tego głosu nie słuchać.
Porucznik Jan Koller był niewysoki, o całkiem zwyczajnej fizjonomii: wyróżniały go spokojne oczy i rozkład żłobiących twarz zmarszczek, sugerujący, że częściej niż śmiech towarzyszyły mu gniew albo smutek.
Koller poczuł w żołądku gwałtowne opadanie i lekki przechył w lewo, które sygnalizowały kolejną korektę pozycji maszyny albo zwrot pod wiatr. Przełknął ślinę, żeby wyrównać ciśnienie w uszach. Miał szczęście, że nie ziewnął. W ten sposób ocalił język.
Dwadzieścia siedem milionów dolarów opakowane w podłużny szary kadłub gruchnęło o płytę lotniska. Porucznik uniósł się dobre trzydzieści centymetrów ponad siedzenie. Poczuł szarpnięcie poluzowanego pasa, który trzymał go na miejscu. Uderzenie z powrotem o siedzisko kwalifikowało się prawdopodobnie jako najmocniejszy kopniak w tyłek, jaki zdarzyło mu się przyjąć.
A to – w przypadku zawodowego żołnierza – było pewne osiągnięcie.
Samolot przejechał kilkanaście metrów po pasie, po czym zrobił kangura i gardło jedynego pasażera znów wylądowało w żołądku. Wreszcie – jakżeby inaczej – maszyna ponownie opadła na lądowisko.
Koller uderzył potylicą o blachę za plecami. Powstrzymując mdłości, zacisnął mocniej pas bezpieczeństwa. Zdawało się, że Casa ma połamane podwozie, a on sam – kręgosłup. Przynajmniej w pierwszym przypadku nie była to prawda – maszyna jakoś toczyła się dalej. Gnana chyba bardziej warczeniem pilota niż czymkolwiek innym.
– Ale tak latał nie będę!
Pilot wydzierał się wniebogłosy częściowo z przyzwyczajenia. Wychowany na Tupolewach kapitan Sił Powietrznych Tomasz Piechowski uważał podobne zaklęcia za coś w rodzaju czułego szeptu do kochanki. Ale – tu nie było wątpliwości – zwracał się też do Kollera. Inaczej nie nadwyrężałby głosu, próbując przekrzyczeć silniki.
Porucznik nawet go rozumiał.
W takich okolicznościach nie latano, zwłaszcza w wojsku. Jak mówił przykaz: lotnictwo militarne nie operuje w trudnych warunkach pogodowych, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Narażanie wartego fortunę sprzętu i życia załogi nie leżało w niczyim interesie. Odstępowanie od tej reguły wymagało naprawdę dobrego powodu. Pilot wściekał się, bo ani mu go nie podano, ani niczego nie wyjaśniono. Dowództwo kazało po prostu dowieźć ładunek do Bagram na czas, za wszelką cenę. Ładunkiem był Koller. Z perspektywy Piechowskiego gówniarz, ledwie porucznik, i to – Boże, widzisz i nie grzmisz! – piechoty. Na domiar złego pasażer nie dał się wciągnąć w luźną pogawędkę na temat bezzasadności niektórych rozkazów i powodów, dla których ściągano go na wojnę tak pilnie. Milczał, kiwał głową, a na koniec wrócił na tył i przez resztę podróży spał albo przeglądał wyjęte z plecaka papiery.
Dotoczyli się wreszcie do końca runwayu. Koller spróbował pozbierać swoje rzeczy i wstać, ale przypominało to wysiłki przeciwników Mike’a Tysona z jego najlepszych lat, tuż po przerwaniu walki przez sędziego.
Zza latających przed oczyma różnobarwnych kół dostrzegł, że tylko pas bezpieczeństwa ocalił go przed wpadnięciem wprost pod skrzynię z amunicją, która zerwała się z uprzęży. Nie wiedzieć czemu przyszło mu do głowy, że wykonano ją z takiego samego drewna, z jakiego zbija się tanie trumny. Nawet pachniała podobnie.
Właz luku bagażowego zaczął opadać. Cichy jęk silników utonął zaraz w szumie wiatru, do środka wpadł kurz i piach. Koller wstał i zaczął biec.
Zdążył w ostatniej chwili.
Śniadanie i resztki wczorajszej kolacji poleciały cienką strugą wprost pod buty kaprala nadterminowego Józefa Galasia, który meldował się regulaminowo, jednocześnie robiąc wszystko, żeby w pozycji „na baczność” odsunąć się o kilka zbawczych centymetrów.
– Spocznijcie, kapralu – jęknął Koller przez ściśnięte gardło. Piekło jak diabli.
– Dziękuję, panie poruczniku! – krzyknął Galaś, odskakując jak oparzony. – Latanie panu nie służy?
Koller wyprostował się z trudem. Oficer to oficer, nawet jeśli ledwo trzyma się na nogach.
– Nie mam nic przeciwko – odparł. – Ale gdyby Bóg chciał widzieć nas w przestworzach…
– Dałby nam skrzydła?
– Nie odbierałby rozumu lotnikom.
Porucznik na chwiejnych nogach wrócił po plecak. Dostrzegł, że całą scenę obserwował z satysfakcją pilot Casy. Piechowski zasalutował mu nawet, na co Koller odpowiedział dość niechlujnym przyłożeniem dwóch palców do hełmu. Piechota i siły powietrzne nie darzyły się sympatią.
Porucznik ukrył usta i nos w wojskowej chuście. Wygrzebanie okularów z kieszeni kurtki zajęło mu dłuższą chwilę, więc kilka pierwszych metrów pokonał niemal na oślep. Galaś uprzejmie dostosował tempo marszu do ograniczonych możliwości oficera. Kapral miał twarz przystojnego zbira, a w oczach jakiś ironiczny błysk, coś, co mówiło, że owszem, jest żołnierzem, a dookoła toczy się wojna, ale to nie powód, żeby zaraz brać wszystko na poważnie.
– Pan porucznik Jan Koller, tak? – spytał, niby dla podtrzymania rozmowy. – Jak ten czeski piłkarz?
– Tak, kapralu. Jak on. A co?
Galaś spojrzał na Kollera, a do błysku w oczach zaraz dołączył uśmiech. Dało się to poznać po kurzych łapkach, które pojawiły się nagle wokół oczu, tuż nad krawędziami chusty.
– A nic… – powiedział, pozornie od niechcenia. – Wzrostu trochę brakuje.
Zrobił to jednostajnym tonem meldującego żołnierza, zagłuszanym przez szalejący wokół wiatr, więc dopiero po chwili dało się zrozumieć żart.
Jan Koller, zawodnik Borussii Dortmund i reprezentacji Czech, miał dwieście dwa centymetry wzrostu – zawsze górował o głowę nad resztą zawodników na boisku. Kiedyś wiedziała o tym większość dzieci i wszyscy fani piłki nożnej, dziś mało kto o tym pamiętał.
Galaś, jak widać, owszem.
Koller przyjrzał się kapralowi. Część oficerów prawdopodobnie zrugałaby go, może nawet wlepiła jakąś karę; w końcu wojsko bazuje na dyscyplinie i szacunku dla przełożonych. Porucznik pokręcił jednak tylko głową, uśmiechając się pod nosem. Wolał jednego dobrego żołnierza z poczuciem humoru, choćby pyskatego, niż dziesięciu posłusznych dekowników. Oceniał wedle siebie: organicznie nie znosił przełożonych z kijem w dupie.
– Kapralu, przypomnijcie, jakie macie rozkazy?
– Dostałem polecenie asystowania panu w drodze do Ghazni! – wrzasnął zapytany. Z jakiegoś powodu, niewidocznego zza unoszonego wichurą piachu, zrobiło się przy nich wyjątkowo głośno. – A potem na miejsce!
– I nie było nic mowy o robieniu po drodze za kaowca?
Galaś spojrzał z wyrzutem, dotknięty tym, że nie doceniono należycie żartu na rozładowanie atmosfery.
– Nie, panie poruczniku! Ale wszystko jest do zrobienia. Ku chwale Ojczyzny!
Koller parsknął. Zaczynał lubić tego faceta.
– Kiedy lecimy?
– Niedługo. Zabierzemy się z amerykańskim zaopatrzeniem. Mięso, kawa, mleko, warzywa. W Polsce mój pies by tego nie tknął, takie dobre… No, wreszcie.
Wskazał ręką gdzieś przed siebie. Z początku porucznika to ubawiło, bo Galaś ledwo widział czubek własnego nosa, ale potem zza pyłu i kurzu, które Koller znienawidził już w Iraku, wyłoniły się dwa wielkie, podchodzące do lądowania dwuwirnikowe Chinooki.
Wiedział już, czemu nagle zrobiło się głośniej.
– Efektowne, co, panie poruczniku? – Hałas wokół narastał. Miało się wrażenie, jak gdyby ktoś postawił człowiekowi na głowie wirującą pralkę. Galaś zaczął mówić monosylabami, by mogli się słyszeć. – Mówią, że to jedyne, co warto wspominać.
I rzeczywiście, pomyślał Koller, jeśli było w tej wojnie jakiekolwiek piękno, to może właśnie je widział. Spalające się na krańcach śmigieł helikopterów drobinki metalu z piasku pustyni. Korony ognia nad maszynami wiozącymi żołnierzy, którzy przybyli do tego kraju nieproszeni.
– Nie było zakazu lotów?
– A melduję, że był. Ale pan i tak ma lecieć, pozwolenie jest. Co komu szkodzi, że chłopaki dostaną trochę nowego żarcia?
– Świeżego, kapralu.
– Nowego – zaprzeczył Galaś. – Puszka z pomidorem to puszka z pomidorem. – Niczym profesjonalny komik zamilkł na chwilę w oczekiwaniu na uśmiech porucznika. Nie doczekał się. – Znaleźli nazwę na to – kontynuował więc. – Efekt Koppa – Etchellsa.
– Kto? – spytał Koller. Drobinki piasku trzaskały o szkiełka okularów, ale wciąż nie mógł oderwać wzroku od helikopterów.
– Korespondent jakiś wymyślił. Spodobało się.
Znał to zjawisko z Iraku, gdzie nie nazywano go w żaden konkretny sposób.
– Kopp – Etchells… – mruknął cicho. – Kim był?
– Oni, panie poruczniku. Brytyjczyk, strzelec chyba, i rangers. Amerykański. Żołnierze, jak my. Tylko lepiej opłacani, oczywiście.
– Czym się zasłużyli?
Wiatr zerwał Galasiowi chustę z ust. Po sekundzie kapral owinął się nią z powrotem, ale to wystarczyło, by najadł się pyłu. Zaniósł się kaszlem i odpowiedział dopiero po chwili.
– Tym, co zawsze. – Machnął ręką. – Zginęli.
Żołnierze wyskoczyli z Chinooków i pobiegli po czekające na pasie skrzynie. Wiatr, wzmocniony podmuchem wirników, był tak silny, że porwał zabezpieczającą je płachtę. Uleciała w dal, niczym magiczny dywan z baśni. Kapral zaśmiał się. Opatrzył zajście kolejnym zabawnym komentarzem, ale Koller go nie słuchał.
Patrzył na dwie aureole iskier na wirnikach, na tle przejaśniającego się, rozgwieżdżonego nieba. Takie same jak w Iraku.
Dwie wojny. Dwóch żołnierzy.
Dobry humor go opuścił.
Gabinet pułkownika Karskiego przypominał bardziej kwaterę ziemianina wygnanego z włości niż biuro dowódcy batalionu. Ściany zdobiły rozmaite bibeloty, samurajskie miecze, błyszczące monety w oprawach i inne – zdaniem Kollera – śmieci, z których wiele widział wcześniej podczas bezsennych nocy, oglądając telezakupy. Imitacji poważnego stylu dopełniało barwione na heban biurko z mosiężną lampą. Wszystko zaś znajdowało się w pomieszczeniu, które tworzyła wyłożona linoleum podłoga i ściany z blachy falistej, wieńczył zaś uwieszony pod sufitem klimatyzator nieokreślonego koloru.
Pchanie symboli statusu do ewidentnie tymczasowej przestrzeni kazało zastanowić się, czy na pewno jest w niej jeszcze dość miejsca dla ego właściciela.
Kiedy Koller wszedł do środka, Karski dłubał w nosie.
– Melduje się porucznik Koller.
– No, jest nasz turysta – powiedział Karski jowialnym tonem. – Spocznij. – Przerzucił kilka papierów na biurku, wycierając o nie zabrudzoną dłoń. – Jan Koller, jak piłkarz?
– Tak jest.
– No tak. Tylko że…
– Wzrostu trochę brakuje?
Pułkownik zmrużył nieprzyjemnie oczy. Zdawało się, że przyszykował ten żart wcześniej i liczył na salwę śmiechu oraz owację na stojąco.
– Skąd wy się u mnie wzięliście, to ja nie wiem – stwierdził. – Wy pewnie też, ha?
Koller nie odpowiedział.
Miał trzydzieści lat, z których ponad jedną trzecią spędził w wojsku. Jego ojciec aż do śmierci na raka trzustki, która nastąpiła kilka miesięcy wcześniej, nie uświadomił sobie, że nigdy nie zostanie docenionym przez świat geniuszem. Miał matkę, która przez większość życia utrzymywała tego nieroba, spędzając dnie w centrum kultury tatarskiej, a noce w biurze tłumaczeń. I siostrę, która miała wszystko gdzieś i wylegiwała się teraz prawdopodobnie na jednej z australijskich plaż, czekając na esemesa od męża finansisty.
Miał też kilka odznaczeń, z tych, które dawano wszystkim, niezbyt wiele pochwał i całkiem sporo nagan, a nawet jedną degradację. Telewizor LCD kupiony na raty, tablet, kilka kursów językowych, nieważne prawo jazdy kategorii A i wciąż aktualne B. Potężnego moralnego kaca i szufladę pełną zdjęć z różnych miejsc świata.
Nie miał tylko życia poza armią.
Siedząc za biurkiem w centrum Warszawy, całymi dniami gapił się tęsknie na telefon. Jak nastolatek, który czeka na wiadomość od dziewczyny. Ten wyjazd był dla niego urodzinowym prezentem. Niezamierzonym przez przełożonych, oczywiście. Może nawet nieoczekiwanym, a zdaniem wielu obserwatorów – błędnym.
– Poruczniku Koller – kontynuował Karski. Przedstawiał standardowy do bólu typ punktowca. – Zwykle nie muszę przypominać nowym oficerom, jakiego rodzaju zadania wykonujemy. Z reguły jednak ktoś pyta mnie o zdanie przy ich obsadzie. Staramy się, żeby na misję jeździli najlepsi.
Koller nie zwykł oceniać ludzi na podstawie pierwszego wrażenia, ale w wojsku w niektórych sytuacjach trudno o pomyłkę. Karski stanowił wzór dowódcy wypranego z inicjatywy, gotowego na wszystko w imię awansu i chirurgicznie – zdawałoby się – pozbawionego wiary w to, że istnieją jakieś ludzkie zasady poza regulaminem.
– Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy to najlepsza, najlepiej uzbrojona i najlepiej przygotowana do wszelkich możliwych zadań jednostka Wojska Polskiego. Klucz śmigłowców Mi-24 pod dowództwem kapitana Wieteski, najdoskonalsza dostępna w kraju wersja maszyn, kompania Twardych, bateria przeciwlotnicza, dywizjon artylerii, pluton rozpoznawczy, pluton komandosów GROM. Najlepsi ludzie…
Karski wyglądał na człowieka, który nigdy nie pobrudził polowego munduru, a na paradach gubił czapkę, kłaniając się najważniejszym generałom. Porucznik nie rozumiał, jaki proces stał za decyzją postawienia na czele jednostki kogoś takiego jak Karski. Batalion faktycznie stanowił crème de la crème Wojska Polskiego. Był jako żywo zdjęty z komputerowo kolorowanych i sztucznie filtrowanych filmów w Internecie, wyposażony we wszystko, czego zachęceni nimi rekruci nigdy nawet nie powąchali.
– Szykujemy ofensywę, panie pułkowniku? – spytał Koller.
Karski nawet nie spojrzał na nowego podwładnego. Miał przygotowany scenariusz rozmowy i nie planował teraz go zmieniać.
– Ale pan… – Podniósł nieco głos i teatralnie sięgnął po leżącą na biurku teczkę. – Pan zdaje się być dowodem, że w tym przypadku jest zupełnie odwrotnie. Że nie jadą, wiecie, najlepsi. Tylko najgorszych nam wysłano. Domyśla się pan czemu? Ha?
Koller wbił wzrok w jego klatkę piersiową.
– Nie, panie pułkowniku – odparł.
Na zewnątrz warczały silniki Rosomaków, które pokonywały właśnie ostatnią prostą przed otoczonym barakami dowództwa placem. Przez mechaniczne dudnienie niekiedy przebijały się krzyki i śmiech. Typowy dzień w bazie.
Ghazni. Duża polsko-amerykańska placówka, w prowincji, którą można przy odrobinie samozaparcia określić jako środkowy Afganistan. Strefa wojny. Wojny XXI wieku, gdzie rzadko dochodzi do prawdziwych bitew, a częściej strzału w plecy, rajdu samochodu pułapki albo wypuszczonej na oślep rakiety. Ghazni leżało w sąsiedztwie sektorów, które na mapach koloruje się czerwienią. Ta czerwień przesączała się przez granice, zupełnie nie respektując linii rozrysowanych na sztabowych planach.
Koller zerknął przez okno.
Po rozgrzanych uliczkach bazy przemieszczali się biegacze, głównie Amerykanie w białych koszulkach, z butelkami wody w ręce. Ktoś wracał z siłowni, wycierając ręcznikiem twarz. Ktoś sikał do plastikowej rury, ktoś dopełniał prozy służby wojskowej, niosąc do spalenia wielkie drewniane skrzynie z odchodami. Wojna nie wojna, żyć trzeba.
– Wy tu nie udawajcie. – Głos Karskiego oderwał porucznika od podziwiania widoków. – Nie udawajcie, że nie wiecie, jaką plamę żeście dali w Iraku. I niech wam się nie zdaje, że my wam tego nie pamiętamy. Nie wiem, kto tam w kraju oszalał, żeby wam dać ten przydział, a tym bardziej…
Koller zdawał sobie sprawę, że to teatr. Forma w wojsku jest ważna, a jednym z jej elementów są krzyki, machanie rękami, a potem załamywanie ich w narracji: „Jakiego kretyna przydzieliła mi znowu góra”. Owa forma wpisywała się w starą PRL-owską szkołę, a Karski najwyraźniej był jej reprezentantem. Celem było sprawienie, by podwładny poczuł się jak śmieć, zrozumiał ogrom łaski, którą obdarza go przełożony, że w ogóle marnuje czas na wydawanie mu rozkazów, a wreszcie pojął, jak łatwo będzie go zgnieść w przypadku nieposłuszeństwa.
– …niepojęte, niepojęte zjawisko. Służba Wywiadu Wojskowego zupełnie oszalała. Kto to widział, żeby…
Wspomniana stara szkoła była dziś praktykowana głównie przez niedobitków poprzedniego systemu, nieudaczników i zakompleksionych karierowiczów. Koller starał się nie okazywać prawdziwych uczuć, ale podejrzewał, że jednak patrzy na Karskiego jak na idiotę. Spotkał tego faceta pięć minut temu, a miał wrażenie, jakby znał go całe życie. Pułkownik jednak zupełnie tego nie zauważył. Był zbyt zasłuchany we własne słowa.
– Żeby takiego kogoś…
– Proszę o przydział do jednostki, panie pułkowniku – powiedział Koller najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć.
Karski spojrzał spode łba. Jakby zastanawiał się, dlaczego jego obelgi nie robią wrażenia na stojącym przed nim wymuskanym gówniarzu. Rzucił przed siebie kolejną teczkę.
– Tu macie przydział, zadanie i mapy. Obejmiecie pluton porucznika Greczyka. Rozchorował się… na moje, typowy symulant… – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko machnął ręką. – Dziwne macie zadanie, doprawdy dziwne, żeby takie sprawy załatwiał wywiad wojskowy. I to jeszcze w osobie porucznika z taką historią.
– Nie jestem wywiadowcą – odparł Koller. – Mówimy o formie współpracy. Proszę traktować mnie jak… oficera piechoty, który w wolnych chwilach pomaga SWW w śledztwie.
– Amerykańskiego szpicla, ha?
Porucznik wzruszył ramionami. Jego przyszły dowódca najwyraźniej nie lubił kolorowych obrazków w książkach. Wolał czarno-białe.
– WSI nie istnieje. SWW ledwo powstało…
– A! I to się akurat zgadza! Oczu i uszu nie mamy! Bo im się porządków zachciało.
– WSI nigdy nie złapało żadnego rosyjskiego szpiega…
Karski zjeżył się wyraźnie.
– A ilu złapało amerykańskich? Powtarzacie propagandę polityczną. Naszymi sprawami powinniśmy zajmować się my, nieprawda?
Porucznik westchnął. Był zmęczony. Miał ochotę uderzyć Karskiego na odlew w wyszczekany pysk i zobaczyć, czy siedzi w nim coś więcej niż ledwo wystająca ponad pagony morda. Czuł, że nie. Koller nie był człowiekiem nadmiernie agresywnym. Wierzył za to w skuteczność prostych metod. Zamiast przeprowadzać karaluchowi psychoanalizę, miażdżył owada butem. To samo chętnie zrobiłby teraz.
Odegnał sprzed oczu ten kuszący obraz i powiedział:
– Prawda jest taka, że raporty mówią o handlu opium na terenie całej prowincji i w wielu rejonach prowincji ościennych. Podobne wieści dochodzą z kilku innych miejsc, ale tu się najwyraźniej zaczęło. Likwidacja procederu nie jest polską sprawą.
– A czyją?
– To problem ISAF. Nawet jeśli zaczęło się od naszego kombinatorstwa, całością misji dowodzą Amerykanie. Fakt, że do tak kluczowych zadań wzięli Polaków, świadczy o dużym zaufaniu.
– A tam, gówno tam, nie zaufanie! – Karski poczerwieniał na twarzy. – Jeśli odstrzelą któregoś z naszych, nikt się nie przejmie. A polskiej telewizji ani nikt nie ufa, ani nie ogląda, ha? I nie oszukujcie się, że jest inaczej. Wprowadzić was trzeba?
– Przeszkolono mnie… – Koller pomyślał o tygodniach spędzonych z oficerami wywiadu, którzy wbijali mu do głowy umiejętności i informacje z zaangażowaniem godnym najbardziej wypełnionych akcją rozdziałów „Akwarium” Suworowa. Nie uczono go jednak sztuczek ze spadaniem z krzesła ani chwytów krav magi czy systiemy. Przez większość czasu przyswajał niezliczone schematy powiązań plemiennych Afganistanu, struktur organizacji terrorystycznych, biografie ich najważniejszych liderów i stosy akt oficerów ISAF. – Ale jeśli pan pułkownik ma czas…
– Czas! Czas! Wojna jest, sprzęt cały czas na miny wjeżdża czy inne „ajdiki”, jak wy to z angielska nazywacie, a ten pyta, czy ja mam czas! Nie mam, ani trochę. Ale skoro już sojusznik do spółki z SWW wysyła mi takiego ważnego porucznika, i to rodaka, chyba poświęcę mu jeszcze parę minut.
Koller kiwnął głową, co miało wyglądać jak podziękowanie, a w rzeczywistości było przełknięciem cisnącego się na usta przekleństwa.
– Bałagan jest. O, tyle powiem! W zeszłym miesiącu mieliśmy więcej kontaktów bojowych niż wcześniej przez pół roku. Zima jest, powinno się spokojniej robić. A tu taka zmiana. Kilka wiosek spłonęło i przychodzą do nas się żalić, że ich nie obroniliśmy. A wiecie, czemu nie obroniliśmy?
– Na pewno jest dobre wytłumaczenie.
– Bo się sami ledwo bronić umiemy. Co kilka nocy gdzieś nad obozem przelatuje rakieta, niekiedy w coś trafi, a rannych nie ma gdzie upchać. Moi oficerowie buntują się i pagonów nie chcą nosić, bo niby w mieście na nich polują. Ponoć w związku z narkotykami. Gadają, że ktoś wykorzystuje ofensywę, bo wtedy bałagan i nie dojdziesz potem, co się działo.
– Rozgrywki między oficerami ISAF?
– Może i tak być, głupie by to nie było. Mówią też, że Afgańczycy, bratni nasz rząd znaczy, sam zaczął handel zwalczać. Ale z czyjego rozkazu i za czyją łapówkę, to już nam nikt nie powie. Sami może chcą przejąć. Tyle, co pewne, że ktoś tam narobił niezłego bigosu.
Koller podniósł dokumenty i miał się kierować do wyjścia. Powstrzymał go głos pułkownika:
– Chwila! Co za zwyczaje? Nie dałem pozwolenia na odejście. No. Wasza placówka leży na pograniczu strefy obsadzonej przez Amerykanów. Będziecie współpracować z tymi waszymi sojusznikami. Handel opium handlem opium, róbcie se, co chcecie, ale moich ludzi nie dajcie w nic wciągnąć.
– Wciągnąć?
– Najpotężniejsza konwencjonalna armia świata, z całym jej przygotowaniem logistycznym i ideologicznym, nie zdołała opanować Afganistanu. – Karski chrząknął, po czym dodał łagodnie: – Nie łudzić się, nie bawić w bohatera. Martwi oficerowie to zła prasa. Rozumiecie?
– Ma pan na myśli armię sowiecką, panie pułkowniku?
Karski kiwnął głową, a na jego twarz wystąpił uśmiech w rodzaju: „No, rozumiemy się wreszcie”.
– Nikt nie zaprzeczy – powiedział, zdobywając się na godny ton. Gdzieś w pomieszczeniu uniosła się atmosfera pochodów pierwszomajowych i plakatów wodzów partii, którzy przytulają do piersi dzieci. – Swego czasu Kreml nie miał sobie równych. Jeśli nawet z całą swoją potęgą, sprzętem, strategią…
– Również trudny kunszt baletu najlepiej posiadł on na planecie tej – rzucił Koller od niechcenia. Nie miał ochoty dłużej słuchać tego bełkotu.
Ale Karski, choć najwyraźniej zakochany w Kraju Rad, nie miał w sobie dość obycia, żeby zrozumieć i docenić nawiązanie. Spurpurowiał na twarzy.
– Won! – powiedział wściekle.
Koller strzelił obcasami. Pułkownik szykował się do tyrady. Nabierał już powietrza w płuca jak gigantyczna lokomotywa. Zachowanie umiarkowanie logiczne, skoro dopiero kazał podwładnemu się wynosić. A może logiczne po sowiecku. Zamiar przerwał głośny trzask otwieranych gwałtownie drzwi.
Oficer dyżurny niemal wpadł na Kollera. Tylko zgrabny, bokserski unik porucznika sprawił, że nie zderzyli się ze sobą, a w powietrze nie poleciały stosy trzymanych przez obu papierów.
Dyżurny zerknął na Karskiego, potem na nieznanego sobie oficera. Wyprężył się w pozycji na baczność. Jego blada mimo upału twarz zdradzała zdenerwowanie.
– No, mówcie – powiedział pułkownik, wciąż purpurowy z gniewu. – Lepiej, żeby to ważne było.
– Chodzi o Raji, panie pułkowniku!
– Znowu atak?
– Tego nie sposób powiedzieć…
Pułkownik złapał się za głowę i wyrwał z niej kilka cienkich siwych włosów.
– Znowu, znowu! Dopiero co reporterów wyrzuciłem do Amerykanów, a tu znowu to! – Spojrzał na wciąż wyprężonego i wyraźnie niecierpliwiącego się żołnierza. – Mieli jakieś straty?
– Melduję, że nie.
Karski aż trzasnął ręką w biurko.
– Co mnie straszycie? Żarty sobie robią!
– Nie żarty.
– Jak im żarcie nie smakuje, to nie mój problem.
– Nie.
– A z naprawami muszą poczekać, kolejka jest.
Na twarzy żołnierza zaczęła pojawiać się desperacja.
– Panie pułkowniku, nie o to chodzi…
– To o co? Od minuty tu stoicie i nic nie chcecie powiedzieć. Meldować zaraz!
Dyżurny westchnął i spojrzał na przełożonego z tym samym beznadziejnym żalem nad jego intelektem, co Koller kilka minut wcześniej.
– Łączność z Raji została zerwana – powiedział cicho.
Koller był pewien, że się przesłyszał.
Nie mogło dojść do zerwania łączności tak po prostu. Bazy ISAF znajdowały się w stałym, potwierdzanym co kilka godzin nasłuchu radiowym i satelitarnym. Ponadto nad każdą z nich wisiały obładowane kamerami balony obserwacyjne – obraz był przekazywany bezpośrednio do centrów dowodzenia. W tym przypadku: Ghazni. Procedury awaryjne uniemożliwiały sytuację, w której bez zapowiedzi całkowicie znika z eteru wypełniona ludźmi baza.
– Pogoda? – spytał pułkownik.
– Nie – zaprzeczył dyżurny. – W ich rejonie nie zgłaszano burz.
– No to jak? – W głosie Karskiego zabrzmiało zdenerwowanie. Nie takie jak wcześniej. Głębsze. – To nie okręt podwodny. Tyle satelitów, elektroniki więcej jak na chińskim bazarze i co, nie odzywają się?
– Nie, panie pułkowniku. Wszystko jest na głucho, nie dostajemy żadnej informacji zwrotnej. Zgłaszają się zwykle co sześć godzin, zaczęliśmy ich wywoływać rutynowo. Bez skutku. Nie ma nawet łączności z balonami.
Raji. Koller znał tę nazwę. W trakcie szkolenia powtarzano, że znaczenie placówki przekracza jej rozmiar. Leżała w miejscu prawie wyludnionym, stąd niewielki garnizon – jeden pluton, trzydziestu ludzi. Była jednak istotna z innych powodów. Strzegła spornego terytorium i stanowiła najdalej wysunięty na zachód punkt Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Dalej znajdowały się placówki amerykańskie. Do większości nieformalnych kontaktów na linii USA – Polska, przede wszystkim między zwykłymi żołnierzami, dochodziło właśnie tam.
Raji znajdowało się na liście czterech miejsc wytypowanych jako potencjalne ogniska handlu opium w obrębie sił Sojuszu.
Dyżurny gapił się na Karskiego, pułkownik zaś miał otwarte usta i minę wskazującą na chęć rzucenia się do ucieczki.
– To ten, co by tu…
Dowódca batalionu uniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Potrzymał ją chwilę w dłoni, oblizał raz i drugi usta, po czym odłożył z powrotem, nie mając najwyraźniej pojęcia, do kogo powinien zadzwonić.
– Nie no… No jak zerwana? – spytał znowu. – Co to za głupie żarty?
– Próbujemy nawiązać łączność, ale to nie kwestia sprzętu. Wydaje się, że po ich stronie wszystko jest w porządku.
– Dobra, to może tak… Gdzie Wieteska i helikoptery?
– W akcji, panie pułkowniku! Pomagają zabezpieczać amerykański konwój. Dobre trzy godziny drogi.
– Trzy godziny? Kto pozwolił, żebyśmy na tak długo zostali bez wsparcia z powietrza?
– Cóż… Pan.
Karski skrzywił się sztucznie, udając zdziwienie niczym aktor ze szkolnego teatrzyku.
– Ja?
– Mówił pan, że trzeba manifestować Amerykanom naszą obecność.
– A, tak. Bo faktycznie trzeba. No, nie trzeba?
– Panie pułkowniku – wtrącił się Koller – Raji jest po drodze do Tiro, prawda?
Karski zdawał się go nie dostrzegać. Obrócił się w stronę mapy, a potem do okna, wreszcie wyciągnął z kieszeni chustkę i zaczął dłubać przez nią w nosie. Odezwał się za to dyżurny, spoglądając kątem oka na trzymaną przez porucznika teczkę.
– Po drodze – potwierdził. – Nie trzeba nawet za bardzo zbaczać.
– Dobra – powiedział wreszcie Karski. – Zboczycie, zawadzicie, rzucicie okiem, tak? Nie robić nic bez konsultacji ze mną. Cokolwiek nie tak, najpierw meldunek do mnie, ha? Jeśli się nie odezwą… – Wytarł spocone dłonie o spodnie. – Kiedy Wieteska skończy zadanie, dołączy do was. Kogo będę miał pod ręką, też zaraz wyślę. A wy meldujcie. Na pewno to jakieś głupstwo.
Pułkownik próbował uniknąć zbędnego rozgłosu, Koller zdawał sobie z tego sprawę. Tak naprawdę dowódca batalionu był przerażony – to też dało się poznać od razu. Ostatnie zdanie wypowiedział, jak gdyby próbował przekonać sam siebie. Bladość na jego twarzy zdradzała wszystko.
Wieteski nie odwołał, co z kolei oznaczało, że chce wszystko załatwić po cichu.
Kiedy wychodzili razem z pokoju Karskiego, dyżurny trącił Kollera ramieniem.
– Ta ofensywa to tragedia – powiedział. – Prawie wszystkie bazy na południowy zachód od Ghazni zgłaszały aktywność przeciwnika. Mniejszą czy większą.
– Prawie wszystkie?
– Wszystkie oprócz Raji.
Karski stał przed ścianą, wodząc nieobecnym wzrokiem po zdobiących ją drobiazgach. Pułkownik był człowiekiem nieudolnym, małostkowym i zawistnym. Ukształtowało go wojsko innych czasów, armia, w której drzwi kariery otwierało dobre, robotnicze pochodzenie i popieranie się ze „swoimi”.
Po zmianie ustroju zaszedł znacznie dalej, niż mógłby się spodziewać. Miał szczęście, tyle wiedział. Naturalną konsekwencją dowództwa w Afganistanie powinien być awans.
„Generał Jan Karski”. Codziennie myślał, jak wyglądałyby złote litery na wizytówce.
Coś podpowiadało mu, że pielęgnowane od lat marzenie właśnie się oddala.
Żołnierze z nowego plutonu Kollera czekali na zewnątrz w pełnym oporządzeniu. Stali w nonszalanckiej pozycji na baczność, może lekko przesadzonej, na wzór filmów w rodzaju „Dziewiątej kompanii”. Część gawędziła, nie zawracając sobie głowy ściszeniem głosu.
– Podobno podoficer mu po tej historii zwariował. Słyszałem od kumpla, którego przyjaciel ma znajomych w psychiatryku. Facet zupełnie nie kontaktuje, lata z jakąś gałązką jodły i gada do niej bez przerwy. Bo ponoć ludziom nie ufa.
– A nie cyprysu?
– A co za różnica?
– W sumie żadna. Tak czy siak, klasycznie pojebany.
– Ja słyszałem, że palnął sobie w łeb jeszcze w Iraku. Na miejscu. A nie jakieś choinki zbierał.
Z ramion żołnierzy zwisały Beryle, niekiedy w improwizowanym z szarych szmat pustynnym kamuflażu. Koller dostrzegł, jak niewiele z nich stanowiły wersje z granatnikiem. Wiedział, że mocno narzekano na te braki. Uzbrojenia plutonu dopełniało kilka granatników RPG, dwa karabiny maszynowe PK i na tym kończyła się lista ogniowych atutów. Koller dostrzegł całą masę sprzętu, który żołnierze ewidentnie dokupili na własny koszt: kamizelki, ładownice, buty, plecaki i kurtki.
Z tyłu, za plutonem, czekały trzy brudnozielone Rosomaki z otwartymi włazami i dumnie uniesionymi trzydziestomilimetrowymi armatkami. „Świniaki”, jak je niekiedy nazywano, były gotowe. Sześciocylindrowe silniki mruczały przyjemnie w słońcu.
Kołowy transporter opancerzony Rosomak bez kompleksów mógł konkurować z najlepszymi maszynami pozostałych kontyngentów ISAF. Na asfalcie potrafił rozwinąć prędkość około stu kilometrów na godzinę, połowę tego na bezdrożach, na dodatek był mało wywrotny i miał świetne właściwości jezdne. Listę atutów wieńczyła imponująca siła ognia. Trzydziestomilimetrowa szybkostrzelna armata Bushmaster ATK Mk 44 oraz uniwersalny karabin maszynowy UKM-2000 zdawały się wręcz idealnie przystosowane do afgańskich warunków bojowych. Przeciwnik nie miał sprzętu opancerzonego, był jednak szybki i nieuchwytny. I to właśnie szybkość była w walce z nim najważniejsza.
Eksperci ISAF zgodnie cenili Rosomaka wyżej niż na przykład amerykańskie Strykery. Żołnierze zaś mniej niechętnie niż w innych przypadkach powierzali życie polskiej maszynie.
Gdy Koller stanął na placu, rozmowy urwały się nagle. Porucznik zderzył się ze ścianą milczenia i badawczych spojrzeń. Wyczuł to momentalnie, nie potrzebował ani dwunastu lat w wojsku, ani przeszkolenia przez SWW. Każdy normalny człowiek wie, kiedy znalazł się w sytuacji ucznia przy tablicy.
– Czołem, żołnierze! – rzucił z głupia frant.
Odpowiedziało mu kilka niewyraźnych pomruków, z których: „Co to za debil?” i „O tym pacanie mówiłeś, Maciek?” wydawały się jednymi z bardziej kulturalnych.
Stał i wodził wzrokiem po kolejnych twarzach. Nie były przyjazne. Wyjeżdżanie z mordą na dzień dobry, w stylu Karskiego, nie wydawało się dobrym pomysłem, ściskanie po kolei dłoni i żarcik o Polaku, Rusku i Niemcu także. Na ratunek przyszedł Galaś.
– Rozkazy, panie poruczniku?
Koller docenił gest kaprala, ale dostrzegł też dystans i pewien chłód. Głos Galasia brzmiał sucho, wręcz przesadnie oficjalnie. Podoficer nadal miał bezczelną iskrę w oczach, ale zabrakło w nich serdeczności, którą dało się dostrzec kilka godzin wcześniej na lotnisku.
– Jedziemy do Tiro, zmienić stacjonujący tam pluton.
Kapral kiwnął głową.
– Melduję posłusznie, że tak jest. To wszystko? – spytał, jak gdyby znał odpowiedź.
Szczelność obiegu informacji w bazie, w której wieść o nagłym zamilknięciu Raji rozchodziła się szybciej wśród żołnierzy niż dowództwa, przyprawiła Kollera jedynie o śmiech. Spotkanie z Karskim upewniło go, że w tej kwestii (jak zapewne i w innych) można się spodziewać iście montypythonowskiego kabaretu.
– A jak myślicie? – rzucił Koller, niby od niechcenia.
Ujrzał, że Galaś obdarowuje go tym samym spojrzeniem, którym Karskiego bliźni obdarowywali prawdopodobnie od kołyski.
– Melduję, panie poruczniku, że nie myślę – wyprężył się kapral. – Na stu szesnastu stronach regulaminu wojskowego nie pada słowo „myśleć”. Należy domniemywać, że myśleniem zajmują się oficerowie. Od podporucznika wzwyż.
Koller uśmiechnął się pod nosem w uznaniu klasy żartu. Nie on był jednak adresatem dowcipu, czuł to wyraźnie. Kilku żołnierzy pod Rośkami zarechotało.
Odkąd żołnierze plutonu dowiedzieli się, kto będzie prowadził oddział, coś się stało. W ciągu ostatniej godziny lub dwóch. To coś sprawiło, że choćby dowódca wygłosił teraz przemówienie nie gorsze niż William Wallace zagrzewający Szkotów do walki, rozdawał cukierki, bimber albo kupony do najbliższego domu uciech, oni i tak by mu nie zaufali.
Nie było więc sensu tracić czasu na wstępy.
– Jedziemy najpierw do Raji. Mają tam jakieś problemy z łącznością, a to właściwie po drodze. Potem wracamy do podstawowego zadania.
Wolał nie dawać im szansy wolnej wypowiedzi, więc dorzucił natychmiast:
– Do wozów! Jadę w pierwszym.
Podniósł z ziemi plecak. Ryzykował w najgłupszy możliwy sposób. Kładł na jednej szali nader prawdopodobną ewakuację do domu i dziesięć lat krążącej wśród żołnierzy legendy o poruczniku, który nie ukończył nawet pierwszego patrolu, bo zaraz wpakował się na ajdika, a na drugiej umiarkowanie dojrzały sposób udowodnienia, że przynajmniej nie jest tchórzem.
Liczył, że nie udowodni tego własnym tyłkiem.
– Galaś, ze mną – powiedział. – Każ kierowcom trzymać się hajłeja tak długo, jak uznają to za bezpieczne, a potem niech jadą na przełaj. Spieszymy się, ale bez przesady.
Galaś wzruszył ramionami. Nie usłyszał nic nowego. Setki kilometrów dróg, a oni przez większość czasu jeździli po wertepach dwieście metrów od szlaku. Na szosach, a właściwie pod nimi, talibowie najchętniej rozkładali miny pułapki.
Paranoja wojny.
Choć większość ajdików, improwizowanych ładunków wybuchowych, nie była w stanie przebić pancerza Rosomaka, nikogo to nie uspokajało. Broń ofensywna rozwijała się, zwyczajowo, w szybszym tempie niż defensywna. I już gdzieniegdzie mówiono o użyciu ładunków kumulacyjnych. Ponoć radziły sobie nawet z Twardymi.
Żołnierze rozbiegli się na rozkaz. Sprawnie, szybko i bez zbędnych ruchów. Koller obserwował to z satysfakcją. W półtorej minuty wszystkie wozy były gotowe do drogi, działonowi na stanowiskach, a Galaś zamykał za nim właz Rosomaka. Porucznik chciał siedzieć z tyłu, z ludźmi, nie na miejscu dowódcy. Chciał ich poznać.
Obecność Karskiego na stołku dowódcy batalionu nie stanowiła wyzwania. Jego teczkę Koller widział jeszcze w Polsce. Zawartość dokumentów dało się zamknąć w kilku słowach: karierowicz, niezbyt inteligentny, tchórzliwy, niekompetentny – te same opinie powtarzały się w zasadzie bez przerwy. Owszem, mógł przez głupotę czy asekuranctwo niespodziewanie ugryźć, ale – zdaniem oficera prowadzącego, najwyraźniej mającego na ten temat wyrobione zdanie – był w gruncie rzeczy jak wielka psia kupa; śmierdzi z daleka i nikt nie ma ochoty wziąć się do sprzątania, ale przynajmniej łatwo jej unikać. Koller skrzywił się, słysząc po raz pierwszy to niezbyt wyrafinowane porównanie, ale teraz, gdy poznał pułkownika, uznał, że jest trafne. Karskiego należało omijać szerokim łukiem, wtedy był niegroźny.
W warunkach pokoju pułkownik mógłby złamać niejedną karierę, na wojnie sprawa się komplikowała. W razie konfliktu z oficerem w świetle reflektorów znajdował się i on – dowództwo mogło sobie zadać pytanie, czy aby na pewno panuje nad swoimi ludźmi. Pułkownik starał się takich sytuacji za wszelką cenę unikać: w ocenie Kollera Karski wolał, by jego nazwisko pojawiało się jedynie przy okazji wspominania, jak świetną szarlotkę upiekła jego żona na piątkowego pokera w sztabie.
Poza tym był tchórzem, i to tchórzem stacjonarnym. Za bazę wyjeżdżał, tylko kiedy musiał – tak twierdziło SWW. Najchętniej w bezpieczne miejsca, a i tak większość podróży spędzał skulony, niemal leżąc na podłodze. Nie przeszkadzał więc swoim oficerom inaczej niż przez radio, co w dość istotny sposób ograniczało jego możliwości poza bazą.
Koller wiedział, że jeśli tylko nie sprowokuje dowódcy batalionu o jeden raz za dużo, nie ma się czego bać. W tej układance to nie Karski stanowił wyzwanie.
Stanowili je żołnierze.
Wozy ruszyły z kopyta, przyspieszając do osiemdziesiątki. Najwyraźniej kierowcy zamierzali nadrobić na hajłeju czas, który potem stracą na kamieniach.
Porucznik odchylił głowę w tył i przymknął oczy. W środku wozu pancernego świat zawsze wyglądał tak samo. Każda wojna i każde zadanie, dopóki zamykały się w ścianach Rosomaka, były jednakowe. W pamięci zlewały się potem w jedno pozbawione szczegółów wspomnienie. Wspomnienie emocji, które człowiek ukrywał sam przed sobą – jak dziecko, które zakrywa oczy, licząc, że schowa się przed światem – a które były tylko oczekiwaniem na huk.
Jeśli dało się słyszeć huk, człowiek przeżywał. Jeśli nie usłyszał, budził się potem w szpitalu, jak bokser po ciężkim nokaucie, i modlił się do Boga, żeby kończyna, której nie czuje, po prostu zdrętwiała od długiego leżenia.
Albo nie budził się wcale.
Koller przetarł czoło.
W Rośkach panowała zwykle przyjemna atmosfera. Jeśli dowódca nie był sztywniakiem, puszczano muzykę, grano w karty, rozmawiano, żartowano. Czujność zachowywali tylko ci, którzy obserwowali perymetr.
W porównaniu z tym, co działo się w wozie jadącym na czele zmierzającej do Raji kolumny, pogrzeb ukochanej babci przypominał karnawał w Rio.
Część żołnierzy ostentacyjnie czyściła karabiny, reszta błądziła wzrokiem po ścianach, odsuwając się jak najdalej. Padały rzadkie, banalne słowa – jeśli w ogóle. Koller czuł się jak politruk z najciemniejszych czasów komuny.
– Galaś, spróbuj nawiązać kontakt radiowy z Raji – powiedział. Było tak cicho, że jego głos rezonował o pancerz pojazdu. – Może mieli coś z przekaźnikami i złapiemy ich z bliższej odległości.
– Melduję posłusznie, że tak jest, panie poruczniku.
Kapral manipulował chwilę przy urządzeniu. Potem zaczął jednostajnym tonem wywoływać posterunek w Raji. Trwało to dobre pół minuty, ale odpowiedział mu tylko biały szum.
Koller po raz pierwszy widział, że Galaś był zagubiony. Kapral przekręcał jeszcze chwilę jakieś przełączniki, sprawdzał, czy świecą się wszystkie lampki. Nawet uderzył otwartą dłonią w sprzęt, jak gdyby reperował starego Rubina, nie najnowocześniejsze radio entej generacji.
– Ile radiostacji tam mają?
– W każdym wozie po jednej – zaczął kapral, wyliczając na palcach. – Na drużynę po jednej przenośnej. Ze trzy na posterunku… I kilka zapasowych. Nie mniej niż dziesięć. Plus coś mocniejszego z satelitą.
Jeszcze przed wyjściem od Karskiego porucznik dowiedział się, że satelity obserwacyjne Amerykanów nie dostrzegły żadnej wrogiej aktywności w regionie. Koller wiedział, że to akurat może być prawdą. Oglądał wcześniej zdjęcia terenu: same góry i bezdroża. Nie sposób podejść niezauważonym.
– Te radia. Wszystkie by się popsuły?
– Nie wiem, panie poruczniku – odparł Galaś. – Może jakieś rozbłyski na słońcu. Dużo o tym teraz piszą.
– To musiałby być najdziwniejszy rozbłysk świata, żeby dopadł tylko Raji, a ominął dwa inne posterunki w promieniu dwudziestu kilometrów.
Koller liczył, że będzie to jakiś przyczynek do dialogu. Galaś jednak wzruszył tylko ramionami, a reszta – choć z wyraźną ciekawością przysłuchiwała się dotychczasowej wymianie zdań – nagle wróciła do podziwiania spojeń pancerza cudu techniki, jakim był wóz bojowy piechoty Rosomak.
– Próbuj co kwadrans – rzucił porucznik, nagle zniechęcony. – Może się odezwą.
Przez prawie godzinę jechali w ciszy, przerywanej tylko przez odgłos kolb karabinów stukających na wybojach o podłogę i komunikaty odległych baz.
Służba Wywiadu Wojskowego dała Kollerowi wszystkie narzędzia, jakich potrzebował do wykonania zadania: pełnomocnictwa i wsparcie potrzebne do zidentyfikowania i wyłapania, po cichu, czarnych owiec. Oficerów i podoficerów, którzy handlowali opium i przez współpracę z lokalnymi grupami przestępczymi narażali integralność i legitymizację całego ISAF.
O zaufanie oddziału musiał walczyć.
– Galaś! – powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli.
Kapral grał na telefonie w grę, w której każdy kolejny punkt oznaczał jeden fragment garderoby mniej na poruszającej się na ekranie modelce. Wywołany uniósł głowę, Koller poczuł jednak na sobie wzrok całej drużyny.
– Tak, panie poruczniku?
Powiódł spojrzeniem po każdej twarzy, na każdej zatrzymał się kilka sekund. Może nawet trochę za bardzo po ojcowsku. Westchnął.
– Widzę, co się dzieje. Odpuśćmy sobie ciche dni – powiedział powoli pod adresem wszystkich. – Mówcie, co was męczy, i załatwmy to teraz.
Cisza. Słychać było jedynie odgłos silnika wozu i ciche pikanie urządzeń komunikacyjnych od strony kierowcy.
Patrzyli na niego bez entuzjazmu. Czuł, że jeszcze chwila i straci ich na dobre.
– Nie będzie lepszego momentu. Cokolwiek powiecie teraz, w Rośku, w nim zostaje, tak się umawiamy. To dotyczy wszystkich – powiedział z naciskiem. Zaplótł ręce na piersi, jak gdyby szykował się do snu. – Macie czas do końca jazdy, potem może nie być kiedy.
Kapral kiwnął głową i Koller zobaczył na tej jego bandycko uroczej gębie, że nie chce chować urazy, ale jednocześnie nie umie zaufać człowiekowi, o którym wspominano w tylu opowieściach. Zbierał się chwilę w sobie i zanim zebrał do końca, ubiegł go któryś z żołnierzy.
– Pan poważnie, panie poruczniku?
Szeregowy. Jasne oczy, blondyn, chłopięca twarz. Typ przystojniaka, amerykańskiego marine z filmu. Na naszywce, która wystawała spod kamizelki, widniał napis: „Ratczak”.
– Tak jak mówiłem.
– Guglował pan siebie w Internecie?
Ba, a bo to raz? – pomyślał Koller. Miał kilka chwil słabości, kiedy wpisywał własne nazwisko w wyszukiwarce. Gdy po przeczytaniu ton wylewanych na niego pomyj wyłączał komputer, miał wrażenie, że byli z Hitlerem kumplami ze szkolnej ławki.
Wzruszył jednak ramionami z obojętną miną. Gest nie wyszedł za bardzo, Rosomakiem zaczęło nieźle trząść; wjechali właśnie na bezdroża. Czekała ich godzina losu ziemniaków w worku.
– Jakoś się nie zdarzyło… – skłamał bez mrugnięcia okiem.
– Pan wie, co wyskakuje, jak się pana wpisze? – Kolejny głos w rozmowie. Może i pędzili w stronę przepaści, ale przynajmniej na pokładzie było ich coraz więcej.
Wielki, umięśniony gość. Koller kojarzył go. Starszy szeregowy Feliks Kryszak, ksywka „Hulk”. Wystarczyło wpisać w wyszukiwarce YouTube hasło: „Afganistan” i jako jeden z pierwszych pojawiał się film, na którym Hulk wyciskał sztangę obciążoną dwustu dwudziestoma kilogramami. To była jego druga zmiana.
– Mogę się domyślać. Powiedzcie.
Hulk poprawił się na siedzeniu. Facet ledwo wchodził do Rośka, żołnierze po bokach wyglądali jak krasnale.
– Irak, panie poruczniku. Z tego, co piszą, wychodzi, że nie bardzo mamy farta z nowym dowódcą.
Koller patrzył na niego chwilę. Bezpośredniością się nie przejął. Był wdzięczny, że ktoś wreszcie się odważył, ale też trochę zły na siebie. Czym mógł się z nimi podzielić, jaką prawdę przekazać w prostych żołnierskich słowach, skoro nie przespał dotąd żadnej nocy, nie wspominając tego, co się wtedy stało, a słów brakowało mu nawet, gdy starał się wytłumaczyć wszystko samemu sobie.
Wziął głęboki oddech.
Czerwiec 2004 roku. Końcówka drugiej zmiany w Iraku. Pechowa zmiana i pechowy rok. Z dwudziestu dwóch żołnierzy, którzy zginęli podczas polskiej obecności na misji, czternastu poległo wtedy, między majem i grudniem.
W tym dwóch moich.
Hiszpanie dopiero co się wycofali, to było po zamachach w Madrycie. Pamiętam ludzi z ich kontyngentu, gdy odjeżdżali. Nie patrzyli nikomu w oczy, maszerowali jak jeńcy, nie wojsko, ze wzrokiem wbitym we własne buty. Było im wstyd.
Dominikana, Honduras i Nikaragua zaraz potem zrobiły to samo.
Służyłem w kompanii piechoty Drugiej Batalionowej Grupy Bojowej. Wszystko działo się krótko po powstaniu Armii Mahdiego. Od kwietnia do końca maja notowaliśmy sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kontaktów bojowych miesięcznie, nawet w czasie zawieszenia broni. Patrole bez przerwy wpadały w pułapki, a bazy ostrzeliwano w zasadzie każdej nocy. Napieprzali ze wszystkiego co się dało. Od RPG, na pistoletach sportowych kończąc. To była pozbawiona logiki wściekłość, którą wypluwali na nas, jak gdyby sam ich gniew, nie broń, którą trzymali w ręku, miał nas zabić. Strzelali zazwyczaj z byle czego, na ogół na oślep. Ale kiedy co noc gdzieś w obozie wybucha pocisk, nie jest łatwo oddać się w ręce opartej na słabej celności wroga statystyki i po prostu zasnąć.
Prawdziwe piekło rozpętało się w Karbali, Al-Hilli i Nadżafie. Każdy o tym słyszał. Powstanie zastało nas, jak to się mówi, z ręką w nocniku, a już zwłaszcza sztabowców. Przewidywali jakieś ruchy, ale liczono na „pokojowe demonstracje z niewielką ilością prowokatorów”.
Na ulicę po prostu wybiegli ludzie z karabinami. Al-Kaida, sadryści, ponoć nawet Czeczeńcy i różni najemnicy, którzy pojadą wszędzie, żeby tylko postrzelać do ludzi za kilkaset dolarów miesięcznie. A myśmy siedzieli pochowani i nie mieliśmy pojęcia, co robić. Ja i moi ludzie byliśmy w Al-Hilli, zabezpieczaliśmy miejscową władzę. Na lokalnych jednostkach dało się polegać tak samo jak i tu.