Wszystko dla kariery - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Wszystko dla kariery ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

0,0

Opis

Wstrząsająca historia dramatycznych przejść krakowskiej śpiewaczki operowej, Iny Kality. Uwielbiający ją Przemysław, również śpiewak, spełnia wszystkie jej życzenia i kaprysy, cierpliwie znosi jej zdrady. Jednak gdy w operze pojawia się młodziutka Natalia, wszystko się zmienia. Po raz pierwszy Przemek zdradza Inę. Lekko podwiędłej gwieździe trudno jest konkurować z jędrnym ciałem i urokiem kwitnącej młodości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefania Jagielnicka-Kamieniecka

Wszystko dla kariery

© Stefania Jagielnicka-Kamieniecka, 2017

Jest to wstrząsająca historia dramatycznych przejść krakowskiej śpiewaczki operowej Iny Kality. Uwielbiający ją przyjaciel Przemysław, również śpiewak, spełnia wszystkie jej życzenia i kaprysy, cierpliwie znosi jej zdrady. Jednak gdy w operze pojawia się młodziutka Natalia, to zgodne stadło przeżywa trzęsienie ziemi. Po raz pierwszy Przemek zdradza Inę. Lekko podwiędłej gwieździe trudno jest konkurować z jędrnym ciałem i urokiem kwitnącej młodości.

ISBN 978-83-8126-355-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

W jedwabnym, amarantowym szlafroczku siedziała na tarasie w bezpiecznym cieniu opuszczonej pasiastej markizy i popijała kawę. Była wyjątkowo urodziwą kobietą, obdarzoną piękną twarzą z ogromnymi malachitowymi oczyma, małym noskiem, dużymi ustami i burzą włosów w miodowym kolorze. Jednak bez makijażu trudno było w niej rozpoznać gwiazdę krakowskiej opery, Józefinę Kalitę. Założywszy długie, zgrabne nogi, otępiałym wzrokiem patrzyła na pieszczone słońcem klomby kwiatów w ogrodzie. Po jej policzkach spływały łzy. Wsłuchiwała się w radosny świergot ptaków, jednak ich pogodne gaworzenie nie było w stanie jej pocieszyć.

Wtem rozległo się wołanie kukułki. Zawsze słuchała go z przyjemnością, lecz tym razem pokręciła głową z dezaprobatą. Te cholerne samce nawołują biedne samiczki, zapładniają je i zostawiają bezradne wobec konieczności wybudowania gniazda i karmienia potomstwa, myślała z sarkazmem. Nie dziwota, że te nieszczęsne podrzucają jaja do cudzych gniazd. Inne ptaki budują dla samic gniazdko, a potem wspólnie karmią pisklęta. Na przykład dzięcioł nawet, na zmianę z samicą, wysiaduje jajka… A swoją drogą straszne puszczalskie z tych kukułek. Uśmiechnęła się przez łzy. Podobnie jak ja.

Była od nich mądrzejsza. W ogóle nie rodziła. Po pierwszej wpadce usunęła ciążę i zabezpieczyła się spiralą. Nigdy nie pragnęła dziecka. Palcami starła z policzków łzy i kontynuowała sprowokowane kukaniem rozmyślanie.

Co za bzdura z tym instynktem macierzyńskim, myślała z goryczą. Męczy się człowiek podczas ciąży, naraża się na straszliwe cierpienia w czasie porodu, a nawet ryzyko śmierci, potem wyrzeka się wszelkich przyjemności, nie sypia po nocach, boryka się z wychowywaniem dziecka, nawet na starość nie ma spokoju, bo musi niańczyć wnuki. Nie, to nie dla mnie.

Nie zazdrościła koleżankom satysfakcji z dorastających dzieci, gdyż wiedziała, jaką cenę za to płaciły. Tak samo nigdy nie chciała wyjść za mąż. Miała zbyt niezależny charakter, aby godzić się z ograniczeniami wynikającymi z małżeństwa. Oczywiście jako młoda dziewczyna marzyła o wielkiej miłości uwieńczonej ślubem w białej sukni, ale wybiła to sobie z głowy, gdy postanowiła zostać śpiewaczką operową.

Nagle rozpłakała się na głos. Wciąż się okłamuję, myślała ze smutkiem. Gdybym wtedy nie usunęła ciąży, znalazłabym teraz oparcie w kochającym mężu, dorosłej córce lub synu. A tak… Jestem zupełnie sama… Inaczej potoczyłoby się moje życie, gdybym wyszła za Michała. Jestem bez serca. Zła, egoistyczna, rozwiązła. Liczy się dla mnie tylko kariera.

Wtem stanął przed nią jak żywy. Z twarzą wykrzywioną bólem. Taki, jakiego widziała po raz ostatni.

— Michał — wyszeptała. — Ty jeden kochałeś mnie prawdziwie. Czy możesz mi wybaczyć?

— Nigdy ci nie wybaczę — usłyszała w myślach jego stłumiony głos. — Zabiłaś nasze dziecko. Do końca życia będę cię prześladował. Nigdy o mnie nie zapomnisz. Bóg ci tego nie wybaczy.

— Wiem. Sama sobie nigdy nie wybaczę.

Obraz znikł. Przetarła oczy, zerwała się na równe nogi i wróciła do salonu. Dobrze się w nim czuła. Samodzielnie zaaranżowała to wnętrze. Pokój był duży, więc zmieściła w nim sporo mebli zapewniających komfortowy wypoczynek. Oprócz przepastnej kanapy i foteli stała tu jeszcze leżanka. Wystrój salonu utrzymany był w eleganckim francuskim stylu. Meble w kolorze kości słoniowej przyciągały wzrok wyrafinowanymi szczegółami, wygięciem nóżek foteli, falistym kształtem oparcia kanapy. Uwagę zwracały też starannie dobrane dekoracyjne drobiazgi, piękne tkaniny, a przede wszystkim delikatna kolorystyka. Poza obrazami nie było tu zbyt wielu barw. Za to całe bogactwo odcieni, co decydowało o urodzie wnętrza. Ściany były pomalowane w oliwkowo-beżowe pasy. Po obu stronach kanapy stały stoliki pomocnicze, a na nich wyeksponowane dekoracyjne bibeloty, które zakupiła w antykwariacie w Wiedniu. Motyw pasów ozdabiał też poduszki ułożone na leżance. Kanapa i fotele obite aksamitem o barwie zszarzałego bakłażana stanowiły jedyny mocniejszy kolorystycznie akcent. Afgański dywan w delikatnym oliwkowym kolorze w blade różowo-zielone wzory stwarzał przytulną atmosferę. Na oszklonej ścianie z drzwiami wychodzącymi na taras wisiały starannie udrapowane, różowe jedwabne zasłony i białe muślinowe firany. Przeciwległa ściana oklejona była połyskującą tapetą. Jej wzór — liście akantu — nawiązywał do motywów dekoracyjnych popularnych w okresie baroku. Całości dopełniały stylowe, pozłacane lampy. Całe to duże wnętrze ożywiały donice egzotycznych roślin: różnych rodzajów palm, kaktusów i ogromny fikus. Na dużym mozaikowym stoliku okolicznościowym stał półkolisty, kryształowy wazon, wypełniony niezliczoną ilością, zawsze świeżych szkarłatnych róż.

Fortepian, nuty, książki, CD i inne ważne w jej zawodzie rzeczy miała w innym pokoju, który nazywała muzycznym.

Wyjęła z barku butelkę koniaku, wlała do połowy kieliszka i łyknęła sporo. Usiadła na sofie, czując lekkie zamroczenie. Patrząc na wiszący na przeciwległej ścianie swój portret, namalowany przez Michała, pogrążyła się we wspomnieniach.

Była wówczas początkującą śpiewaczką. Właśnie uśmiechnęło się do niej szczęście. Powierzono jej tytułową rolę w „Tosce”. Odniosła sukces. Po którymś z rzędu, gorąco oklaskiwanym spektaklu siedziała uszczęśliwiona w garderobie i ścierała z twarzy charakteryzację, gdy usłyszała delikatne pukanie.

— Proszę. — Ciekawa była nowego wielbiciela.

W drzwiach ukazał się… archanioł Michał. Młody mężczyzna miał niemal taką samą twarz, jaką niedawno widziała na fresku Bronzina w kaplicy Palazzo Vecchio we Florencji. Kręcone, jasne włosy o rdzawym odcieniu i rzymski profil. Promieniował jakimś wewnętrznym światłem, które przedostawało się przez jego jasne, wyraziste oczy. Bił z nich taki blask, jakby do pomieszczenia wdarł się nagle snop światła. W ręku jednak nie trzymał miecza, lecz ogromny bukiet jej ulubionych szkarłatnych róż.

— Nie przeszkadzam? — spytał ciepłym barytonem. — Chciałbym wręczyć pani te kwiaty jako wyraz uwielbienia. Od premiery, podczas której doznałem olśnienia, byłem na każdym przedstawieniu „Toski” i w końcu pozwoliłem sobie na ten skromny dowód oczarowania. Jestem malarzem. Marzę o tym, by namalować pani portret. Nazywam się Michał Potocki.

— Cha, cha, cha — roześmiała się ubawiona. — To dlatego skojarzył mi się pan w pierwszej chwili z archaniołem Michałem.

— Wiem, że jutro ma pani wolny wieczór. Chciałbym… — przerwał i uśmiechnął się przepraszająco. — Właściwie nie śmiem… zaprosić pani na kolację do Hotelu Francuskiego. Zamówiłem już stolik. Proszę się zgodzić. — Złożył ręce w błagalnym geście.

Zmierzyła go od stóp do głów. Spodobał się jej. Miał na sobie granatowy garnitur i śnieżnobiałą koszulę z wykwintnym jedwabnym krawatem. Większość bywalców opery ubierała się starannie, ale jego rzeczy wyróżniały się wyszukaną elegancją. Świetnie skrojony z najwyższej jakości materiału garnitur idealnie na nim leżał, koszula i krawat były również w najlepszym gatunku. Nie wyglądał jak malarz epatujący artystycznym wyglądem, lecz czynił wrażenie arystokraty. Jego postawa, wyraz twarzy i gesty miały w sobie coś szlachetnego.

— Dziękuję. Przyjmuję zaproszenie — rzekła z uśmiechem.

— Uszczęśliwiła mnie pani. Zatem do jutra o dziewiętnastej w Hotelu Francuskim, jeśli odpowiada pani ta pora.

— Jak najbardziej. Do jutra. Podała mu rękę, którą ucałował z szacunkiem.

Czekał na nią w hallu. Na przywitanie znowu ucałował jej dłoń i wprowadził ją do restauracji. Usiedli przy zarezerwowanym stoliku, na którym stał oryginalny bukiet składający się przeróżnych gatunków kwiatów.

— Te kwiaty to dla pani — uśmiechnął się do niej promiennie.

— Przepiękne! — Zachwyciła się, delikatnie dotykając płatków. — Ślicznie dziękuję. Sprawił mi pan ogromną przyjemność.

Była oczarowana. Poczuła się jak we śnie i podczas całej kolacji to uczucie jej nie opuszczało.

— Musiałem panią poznać — powiedział, ujmując jej dłoń. — Od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem panią na scenie, wciąż miałem przed oczyma pani twarz. Chciałbym ją namalować.

— Dziękuję. Jest pan bardzo miły. Cieszę się, że zrobiłam na panu takie wrażenie.

— Pozwoliłem sobie wcześniej zamówić menu, by zrobić pani niespodziankę — rzekł, patrząc jej niepewnie w oczy. — Mam nadzieję, że nie zawiedzie pani mój wybór.

Gdy kelner podał na wstępie zamówionego szampana, Ina zaproponowała mu bruderszaft. Z radością podjął tę propozycję. Wstał, ona również, skrzyżowali ramiona, on spojrzał jej wymownie w oczy i po upiciu trunku namiętnie pocałował. Poczuła coś w rodzaju pełnego pożądania zawrotu głowy. Pomyślała, że chyba już tej nocy pójdzie z nim do łóżka.

W tym momencie pojawiły się na stole przystawki: pasztet z gęsi z jabłkami i sosem porzeczkowym, a także kozi ser przekładany burakami ze wstążkami z ogórka i francuskie białe wino. Zabrali się do jedzenia smakowitych potraw.

— Opowiedz mi coś o sobie. Pochodzisz z arystokratycznej rodziny, prawda? — spytała.

— Skąd wiesz?

— To widać.

— Co widać? Nie różnię się niczym szczególnym.

— O, mylisz się. To się od razu rzuca w oczy.

— Mój Boże, jakie to ma znaczenie? — Wzruszył ramionami. — Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Dziadkowie mieszkali w bloku, w małym mieszkaniu, ledwo wiązali koniec z końcem. Ojciec miał ze względu na pochodzenie trudności z dostaniem się na studia. Zanim mu się to udało, pracował na budowie. Dorobił się ciężką pracą i talentem. Jest wybitnym architektem, wygrywa międzynarodowe konkursy. A matka pochodzi ze skromnej rodziny. Jej rodzice oboje byli nauczycielami.

— Jednak… arystokrata to brzmi dumnie — zauważyła nieśmiało.

— Cha, cha, cha — roześmiał się Michał.

— Z czego się śmiejesz? Mówię poważnie.

Ina słuchała w skupieniu z ogromnym zainteresowaniem. Imponowało jej pochodzenie Michała. Przyprawiło o lekki zamęt w głowie. Po raz pierwszy w życiu poznała kogoś takiego.

— Musisz jednak przyznać — przerwała mu — że utrata arystokracji była wielką szkodą dla powojennej Polski.

Michał wzruszył lekceważąco ramionami.

— Nie da się powiedzieć o historii, że jest dobra bądź zła — zauważył filozoficznie. — Ona po prostu jest, jaka jest. Czasy się zmieniają i nie ma sensu żałować czegoś, co należy wyłącznie do przeszłości. Nie umiem — i nikt tego nie umie — odpowiedzieć na pytanie, czy Polska, w której arystokracja odgrywałaby znaczącą rolę, byłaby lepsza.

— Jednak dziś odzywają się arystokratyczne sentymenty — upierała się Ina. — Potomkowie sławnych rodów organizują zjazdy, a dzieci najbogatszych biznesmenów żenią się z arystokratami, bo to podnosi prestiż rodziny.

— Moim zdaniem, przy wyborze życiowego partnera należy się kierować zupełnie innymi kryteriami niż pochodzenie. Można źle trafić i zmarnować sobie życie. Ważne jest to, co kto sobą reprezentuje, a nie jakie ma nazwisko. A co do tych, którzy podkreślają swoje arcyszlacheckie korzenie — to ich problem. Muszą sobie jakoś z nim poradzić… W małżeństwie należy wierzyć w te same rzeczy, mieć podobny system wartości. Trzeba w ten sam sposób postrzegać świat, mieć wspólne ideały. Liczy się to, aby ten drugi człowiek, z którym się jest, był mądry i dobry. No i przede wszystkim, na pierwszym miejscu jest miłość! — Przy słowie „miłość” spojrzał jej wymownie w oczy.

— Ale nie powiesz mi chyba, że dla ciebie twoje pochodzenie nie ma żadnego znaczenia — wciąż się upierała.

— Coraz to mniejsze — zapewnił. — Kiedyś było inaczej. Dla pokolenia moich rodziców arystokrata był postacią niejako mityczną i jednocześnie opoką, na której opierała się cała nasza imponująca przeszłość, co wiedzieli chociażby z opowieści rodzinnych snutych w długie jesienne wieczory.

Ina przestała jeść, tak bardzo fascynowało ją to, co mówił. A on między jednym a drugim kęsem ciągnął dalej:

— Ja też niegdyś wierzyłem w arystokrację. W dzieciństwie była dla mnie świetlistą gwiazdą w szarości codziennego życia. Już samo słowo pachniało wiecznym słońcem, morską bryzą i wielką przeszłością. Była w nim swoista moc, która oparła się wszelkim uniformizującym zabiegom komunistów, ale też i baśń rozlana jak nektar na wszechobecnym szaleństwie świata… Uważać się za spadkobiercę arystokracji, naturalnie głównie duchowego, znaczyło mieć własną godność, co wpajano mi od małego. Być nade wszystko niezależnym w smakach i sądach…

Przerwał na chwilę, podziwiając piękną twarz zasłuchanej kobiety.

— W naszym środowisku wierzono — ciągnął dalej — że mimo wielu zastrzeżeń, naród pozostawił arystokracji depozyt historycznej wielkości i że tylko z niego mogą czerpać przyszłe pokolenia. Wierzyliśmy, że polska arystokracja ocalała, że cierpi na obczyźnie, a także, tak jak my, tu w kraju, w ukryciu, i że mimo chwilowej nieobecności w naszej codzienności, jest naszym ostatnim bastionem walki o normalność. Tym bardziej, że odczuwaliśmy wielką pustkę po inteligencji wymordowanej przez okupantów i własnych renegatów. Patrzyliśmy na obracaną wniwecz kulturę naszych pradziadów, dostrzegaliśmy widmo całkowitej utraty wartości spajających przez wieki naród. Bajaliśmy, że kiedy tylko nadarzy się możliwość, powróci nasz największy skarb narodowy, a wtedy — odetchniemy z ulgą. Nie do końca wierzyliśmy, że arystokracja polska powróci w chwale na białym koniu, ale wierzyliśmy zawsze mocno, że powróci. Otóż… nie powróciła. Po roku osiemdziesiątym dziewiątym nie tylko nie wróciła wyczekiwana od lat dawna Polska, nawet ta sprzed trzydziestego dziewiątego roku, ale też — i to jest znaczące — nie pojawiła się w tej niby nowej rzeczywistości ta warstwa, w której dziejowe posłannictwo tak mocno wierzyliśmy. Nie tyle w sensie nazwisk, co głównie w sensie działań. Na obczyźnie przetrwały nasze największe rody, te które przez wieki czerpały najwięcej dóbr z polskiego narodu. Jednak nie włączyły się w tak zwaną transformację. Czyżby były aż tak spauperyzowane, czy też… aż tak wynarodowione, że nic co polskie nie jest im bliskie…?

Przerwał, żując powoli kęs kuropatwy.

— Cóż — podjął po chwili — polityka przestała być domeną arystokracji, jej potomkowie najczęściej spełniają się w artystycznych zawodach, są też wśród nich naukowcy, niektórzy zajmują się biznesem. W Polsce są utożsamiający się z PiS-em, Radiem Maryja, ale są też nastawieni lewicowo. Moja rodzina stała się politycznie neutralna. Owszem, interesujemy się polityką, ale w skali międzynarodowej.

Ina patrzyła w niego jak w obraz. Chłonęła każde jego słowo.

— Nie wiem — kontynuował — i szczerze powiem, że nie rozumiem, albo nie chcę zrozumieć, bo coraz częściej wydaje mi się teraz, że arystokratyzm jest tylko swoistą pozą. A może to tylko taka złudna figura retoryczna? Może nigdy nie było polskiej arystokracji?… Powiedz, jakie to może mieć znaczenie dla ciebie i dla mnie… To moje pochodzenie. Dajmy sobie z tym spokój — machnął ręką lekceważąco. — Porozmawiajmy lepiej o operze. Uwielbiam ten świat mocnych uczuć płynących wprost z serca. Wydaje mi się, że jeśli ktoś nie lubi opery, to nie zna prawdziwej miłości — zaczerwienił się w tym momencie jak panienka, zawstydzony tym, co powiedział.

— Zgadza się. Też tak uważam. Sądzę, że dlatego nigdy dotąd nie znalazłam prawdziwej miłości, bo nie trafiłam na kogoś takiego jak ty — rzekła bez skrępowania. — Od razu wyczułam w tobie to bogactwo, bo muzyka operowa obdarza nas skarbami wrażeń. Współczuję ludziom, dla których ten świat jest zamknięty. Są ubożsi o całe pokłady doznań, o poczucie szczęścia, które daje obcowanie z operą.

Spojrzała mu głęboko w oczy płomiennym wzrokiem, a on znowu spłonął rumieńcem. Był w siódmym niebie. Tak to sobie wymarzył. — Uszczęśliwiasz mnie — rzekł. — Moje pragnienie miłości też rozbijało się wiecznie o mur seksu bez uczucia.

— Powiedz mi, jaką operę lubisz najbardziej — spytała.

— Właśnie „Toskę”.

— Należy ona również do moich ulubionych, chociaż najbliższe są mi opery francuskich kompozytorów Gounoda, Masseneta, Bizeta, Thomasa.

— O tak. To muzyka niezwykłej urody, sentymentalizm i patos najwyższej próby, w doskonałym guście. Francuzi mają świetne wyczucie dobrego smaku w każdej dziedzinie.

— Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. Najbardziej lubię „Fausta” Gounoda. Może dlatego że była to pierwsza opera, którą zobaczyłam i potem całą noc nie spałam z wrażenia.

Zaczęli dyskutować o słynnych śpiewakach i ani słowa nie zamienili na temat smakowitych potraw, gdyż rozmowa pochłonęła ich całkowicie. Oddali się luźnej pogawędce, w której on sypał dykteryjkami. Raz po raz wybuchali radosnym śmiechem. W sercu Iny szalała burza uczuć pobudzających jej zmysły.

Przestała patrzeć na portret. Zamknęła oczy. Znajdowała się poza przestrzenią i czasem minionych dwudziestu lat. Rozpamiętywała tkliwość jego palców nawet w przelotnym dotyku, jego mocne uściski, jego dłonie na swoich ramionach i plecach, gwałtowne usta szukające jej ust, gonitwę dzikich pocałunków, na policzkach, na szyi, na ramionach, na piersiach, na całym drżącym z rozkoszy ciele… Czuła ogień jego gorących pieszczot, wypalonych na jej skórze, pocałunki wysysające z ust westchnienia i jęki, rozkosz żądzy własnych warg, upojenie tą płomienną grą. W uszach jej brzmiały magiczne słowa, którymi obsypywał ją podczas ich cudownych nocy… Ogarnął ją żal za utraconym rajem. Poczuła pchnięcie w serce i otworzyła oczy.

To była miłość jej życia. Kochali się szalenie. Nosił ją na rękach, strzepywał pyłki spod jej stóp, spełniał wszystkie jej zachcianki i kaprysy. Pod wpływem jego uwielbienia kwitła niczym kwiat pod wpływem słonecznych promieni. Rozwijała się jako artystka. Stała się wielką gwiazdą. Wreszcie spełniło się jej największe marzenie. Podpisała roczny kontrakt na przyszły sezon ze słynną Staatsoperw Wiedniu. Gdy zaszła w ciążę, ogarnęła ją wściekłość. Wpadła w furię.

— Ty kanalio! — krzyczała przez telefon do Michała. — Dlaczego nie uważałeś?

— Zrobiłem to celowo — rzekł spokojnie. — Może teraz wreszcie zgodzisz się zostać moją żoną? Pobierzemy się, urodzisz dziecko i razem z nim wyjedziemy do Wiednia.

— Jak mogłeś?! Usunę tę ciążę! — Trzasnęła słuchawką.

Natychmiast zjawił się u niej. Padł na kolana i zaczął ją całować po rękach.

— Błagam cię, nie rób tego. Będę zajmował się dzieckiem, ty tylko je urodzisz — przekonywał ją. — Tak wiele wybitnych śpiewaczek urodziło dzieci i nie przeszkodziło im to w karierze.

Odepchnęła go z krzykiem:

— Wyjdź! Nie chcę cię znać! Między nami wszystko skończone! Nie waż się mnie nachodzić! Nie pokazuj mi się na oczy!

Po dokonaniu aborcji nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Poczuła się wolna i zrelaksowana. Za rok miała wyjechać do Wiednia. Niby była szczęśliwa, jednak szalenie tęskniła za Michałem.

Niepotrzebnie z nim zerwałam, żałowała. Trzeba było przemilczeć ciążę i usunąć ją bez jego wiedzy. Przecież mogłam się domyślić jego reakcji. Muszę go przeprosić, postanowiła. Przecież go kocham. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Pobierzemy się i razem wyjedziemy do Wiednia.

W tym samym dniu zadzwonił do niej jego brat i drżącym głosem powiadomił, że Michał popełnił samobójstwo. Ogarnęła ją szalona rozpacz, wybuchła płaczem i długo nie mogła się uspokoić. Teraz dopiero uświadomiła sobie w całej pełni, jak bardzo go kochała i jaka była z nim szczęśliwa. Szlochała przez cały wieczór, do późnych godzin nocnych, nie była w stanie utulić się w żalu. Wyrzuty sumienia ciążyły jej na sercu jak kamień. W końcu zażyła tabletkę nasenną, ponieważ nazajutrz miała przedstawienie.

Rano okazało się, że straciła głos. Zdarzyło się jej to wtedy po raz pierwszy. Wyszła z tego, lecz w przeddzień wyjazdu do Wiednia powtórzyło się. Pomyślała wówczas, że to kara za zniweczenie tej jedynej, prawdziwej miłości. Od tego czasu coraz częściej przeżywała depresję i utratę głosu.

Wizja Michała grożącego jej, że Bóg jej tego nie wybaczy, poruszyła ją do głębi. Patrzyła na namalowany jego ręką portret, a po policzkach znów zaczęły jej spływać łzy. Ponownie wyjęła z barku butelkę koniaku i wlała nieco do kieliszka. Upiła tylko, uspokoiła się i wyszła z nim na taras, gdyż wdzierające się do salonu poprzez gałęzie drzew słońce wyciągnęło ją na zewnątrz. Myśli jej powróciły do aktualnej sytuacji.

— Jak ten Przemek mógł mnie teraz opuścić? — szepnęła. — Ależ on jest podły!

Wyjęła z kieszeni szlafroka komórkę i nacisnęła dwójkę. Na ekraniku pojawiło się zdjęcie przystojnego, błękitnookiego blondyna z uśmiechem od ucha do ucha, ukazującym połyskujące bielą zęby.

— Halo — odezwał się melodyjny męski tenor. — Jak się masz, Inuś?

— Fatalnie — odpowiedziała szeptem.

— A co powiedział foniatra?

— Struny są w dobrym stanie… Wiesz, myślałam, że je przeforsowałam, bo ostatnio tak dużo śpiewałam, że mogłam je po prostu nadwerężyć. Ale nie. Są w porządku… To twoja wina, że straciłam głos. Tak, tak, to przez ciebie.

— Przeze mnie, co ty opowiadasz? — Zdumiał się.

— Lekarz powiedział, że to jest związane z psychiką. Gardło jest w porządku.

Rozpłakała się na głos.

— Przyjedź — wyszeptała przez łzy — błagam cię.

— Nie mogę. Wieczorem śpiewam w „Traviacie.” No nie płacz, proszę cię, to ci zaszkodzi — uspokajał ją.

— Jaka ona jest? — spytała z niepokojem. — Lepsza ode mnie, co? Wróżą jej wielką karierę.

— No… jest młoda — odrzekł lakonicznie, starając się ukryć podziw, jaki wzbudzała w nim nowa śpiewaczka, która zajęła miejsce Iny. — Nie obawiaj się. Ty jesteś niezastąpiona.

— W łóżku też? — spytała zaczepnie.

— Jak możesz mnie posądzać? Nikt nie jest w stanie zająć twojego miejsca w moim sercu — zapewnił ją gorliwie.

— Dlaczego kłamiesz? — syknęła zdenerwowana. — Wszyscy wiedzą, że z nią sypiasz. Zdobądź się wreszcie na odwagę i przestań mnie okłamywać.

W słuchawce zapadło milczenie.

— Kiedy przyjedziesz? — spytała błagalnym szeptem.

— Zadzwonię — odpowiedział oschle. — W tej chwili jeszcze nie wiem.

— Przyjedź dzisiaj po przedstawieniu — nalegała.

— Nie mogę. Naprawdę nie mogę. Zadzwonię jutro — wykręcił się i zakończył rozmowę. — Całuję cię.

Z wściekłością wcisnęła komórkę z powrotem do kieszeni szlafroka.

— Świnia! — krzyknęła w myśli, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. — Od tygodnia wykręca się od spotkania. A ja go teraz tak bardzo potrzebuję!

Wybuchła płaczem, zanosiła się łkaniem. Po pewnym czasie wstała i wyszła do łazienki. Wyjęła z szafki tabletki uspokajające, przeszła z nimi do kuchni, gdzie zażyła dwie, popijając kawą, która od paru dni była jej jedynym posiłkiem, gdyż nie mogła nic przełknąć. Zupełnie straciła apetyt. Wsypywała zawsze do filiżanki trzy łyżeczki cukru, który dostarczał jej sporo kalorii.

Znów wyszła na taras, zabierając ze sobą dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą.

Muszę zadzwonić do Roberta, pomyślała zdesperowana.

Przyjaźniła się z nim i jego żoną, byli jej sąsiadami. Ich dom stał parę metrów dalej od jej parceli na Woli Justowskiej — malowniczej, prestiżowej dzielnicy Krakowa, położonej w pobliżu lasu. Nieraz już przeżywała depresję. To z tego powodu wciąż tkwiła w Polsce, choć miała zadatki na zrobienie światowej kariery. Jej partnerzy zmieniali się, angażowali się w innych teatrach operowych, niektórzy wyjeżdżali na Zachód. Pocieszała się coraz to młodszym kochankiem. Nie sposób było nie pójść w końcu do łóżka po cowieczornym przeżywaniu na scenie wielkiej miłości. Za każdym razem wydawało się jej, że to jest ten jedyny, który zastąpi Michała. A gdy przenosił się na inną scenę, przeżywała depresję. Uśmiechnęła się krzywo, gdyż przyszło jej do głowy, że te biedne kukułki tak samo to przeżywają. Nie w głowie im wysiadywanie jajek, bo już słyszą następne zwodnicze kukanie zapowiadające kolejną miłość.

Dopiero Przemek wyrzekł się kariery na Zachodzie, mimo paru propozycji, i pozostał dla niej w Krakowie. Nie była pewna, czy to właśnie on jest tym jedynym. Teraz jednak uświadomiła sobie, że nie może bez niego żyć.

Niepotrzebnie wpadłam w panikę, kiedy usłyszałam, jak ona śpiewa, rozmyślała. W dodatku taka młoda i ładna… Nie szkodzi — pocieszyła się — ona go wkrótce rzuci, odfrunie dokądś, a ja zostanę i Przemek wróci do mnie. Dalej będę śpiewała główne partie. Tylko… Jak długo jeszcze? Poczuła, jak ze strachu cierpnie na niej skóra. Latka lecą… Co ja będę robić na starość? Uczyć? Nie nadaję się do tego. A poza tym… zazdrościłabym swoim uczennicom talentu, a przede wszystkim młodości… Ach — machnęła ręką — mam przed sobą jeszcze dobrych parę lat… Muszę się wreszcie zdecydować na związanie się z kimś węzłem małżeńskim. Nie mogę zostać sama do końca życia. Szkoda, że Przemek mnie porzucił. Byłby dobrym mężem. Właściwie miał tylko jedną wadę, tę samą, co inni jej kochankowie — nie był Michałem.

Do salonu weszła korpulentna, ładna blondynka w czarnej sukni i białym fartuszku.

— Pani Ino, zapraszam na obiad — powiedziała.

— Nie mam apetytu. Zabierz sobie jedzenie do domu.

— Znowu? Ależ — żachnęła się kobieta. — Musi pani wreszcie coś zjeść. Wczoraj nie zjadła pani kolacji, którą przygotowałam.

— Daj mi spokój. Idź już.

— Najpierw muszę wyprasować pani rzeczy.

— Dobrze, ale jak skończysz, to idź. Chcę być sama.

Rozdział 2

Robert był psychiatrą. Nieraz pomagał jej podnieść się z depresji. Nie chciała telefonować do kliniki, więc musiała poczekać, aż on wróci do domu, by móc z nim dłużej porozmawiać. Do tego czasu nie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Zadzwonię do Kornelii — przyszło jej do głowy. Ona zawsze potrafi mnie pocieszyć i swoimi niesamowitymi pomysłami odwrócić uwagę od bolesnych problemów.

Kornelia również mieszkała w pobliżu. Ina zaprzyjaźniła się z nią, ponieważ w swoim czasie kupowała u niej sukienki. Później ich znajomość się urwała, gdyż Kornelia zlikwidowała butik i wyjechała do Stanów, gdzie ponoć ukończyła studia malarskie. Po jej powrocie Ina spotykała się z nią od czasu do czasu, by poprawić sobie nastrój. Czuła się u niej jak w innym świecie, zrelaksowana panującym w jej salonie orientalnym nastrojem — tajemniczym i harmonijnym. Lubiła jego orientalny wystrój. Z niezmienną przyjemnością rozglądała się po nim wciąż na nowo podczas rzadkich wizyt u artystki. Przede wszystkim podziwiała dwie oryginalne hinduskie szafy z palisandru, które stały przy frontowej ścianie. Przestrzeń pomiędzy nimi zapełniona była półkami w odcieniu intensywnego różu. Przed oknem przy wyjściu do ogrodu stały egzotyczne drzewka bonsai i donice z pędami bambusa. Dywan w kwiaty i podobne poduszki na sofie wprowadzały do wnętrza miękkość. Papierowy abażur na lampie, też w drobne kwiatuszki, sprawiał, że subtelne światło stwarzało niezwykły klimat. W rogach wisiały dodatkowe światełka również w formie kwiatów. Ściany pomalowane były na piaskowy kolor, a na nich wisiały obrazy przedstawiające Buddę i jasne, orientalne pejzaże, emanujące medytacyjnym spokojem.

Kornelia stanowiła oryginalny egzemplarz nieco zwariowanej artystki. Mała, rezolutna osóbka z długimi szpakowatymi włosami nosiła suknie przypominające japońskie kimono. Była rozwiedziona, mieszkała z czterdziestoletnim synem, którego przez całe życie utrzymywała. Wprawdzie zdobył on tytuł doktora filozofii, ale nigdy jeszcze nie pracował. Był to wyjątkowo wysoki, wychudzony, milczący, zamknięty w sobie mężczyzna. Palił papierosa za papierosem i chyba z tego powodu miewał ataki kaszlu. W odróżnieniu od niego, Kornelii nie zamykały się usta. Miała wygórowane poczucie własnej wartości i wyjątkowości. Wiecznie była podekscytowana nowymi pomysłami, które z powodzeniem wprowadzała w życie. Wszystko się jej udawało.

— Wiesz, jestem chyba w czepku urodzona — powtarzała często.

Imponowała tym Inie, rozmowa z nią nastrajała ją pozytywnie. Pójdę do niej — postanowiła. — To mi dobrze zrobi.

Wyjęła z kieszeni komórkę i nacisnęła szóstkę.

— Witaj Ino, pewnie znowu straciłaś głos? — spytała artystka, nie dając jej dojść do słowa. — Tylko wtedy do mnie dzwonisz.

— A… faktycznie. Na domiar złego Przemek mnie porzucił — wykrztusiła z trudem.

— Nie przejmuj się. Znajdziesz sobie kogoś innego. Wiesz co, wpadnij do mnie. Posiedzimy w ogrodzie. Jakoś nie idzie mi dziś malowanie.

— Świetnie. Muszę się przed kimś wyżalić.

Weszła do sypialni. Zdjęła szlafrok. Na gołe ciało włożyła długą, przewiewną, jedwabną, błękitną sukienkę na ramiączkach i bez makijażu udała się do artystki mieszkającej w pobliżu. Po drodze uspokoił ją zapach bzów i jaśminów, którym się rozkoszowała.

Gdy usiadły w ogrodzie przy stoliku, na którym stał dzban z mrożoną zieloną, herbatą i słodycze, Kornelia nie dała jej dość do słowa, tylko od razu zasypała ją lawiną słów.

— Dawno już się nie widziałyśmy. Wyobraź sobie, że ja w tym czasie byłam na Filipinach i ukończyłam kurs indyjskiej sztuki uzdrawiania prowadzony przez słynnego Mistrza Choa Kok Sui. Po powrocie do Polski zajęłam się organizowaniem terapeutycznych seminariów dla kobiet, które prowadzę we włoskiej Toskanii. To coś dla ciebie.

Nowy sposób zbijania fortuny — skonstatowała w myśli Ina.

— Ręczę ci, że takie seminarium lepiej by ci pomogło pozbyć się stanów depresyjnych niż ten twój psychiatra. Teraz kiedy nie możesz śpiewać, koniecznie musisz wziąć udział w kolejnej sesji, która odbędzie się za tydzień.

— A na czym to polega? — zaciekawiła się Ina.

— Stosuję rodzaj psychoterapii związanej w pewnej mierze z filozofią, którą zgłębiłam na kursie prowadzonym przez Mistrza Choa Kok Sui. Jest to wspaniała metoda, służąca, między innymi, do uwolnienia się od wszelkich zgubnych uzależnień. Prowadzę te seminaria wspólnie z pewną uzdrowicielką i terapeutką tańca. Chodzi nam o uaktywnienie potencjału twórczego drzemiącego w każdym człowieku. Za pomocą muzyki, tańca i sztuki wizualnej inspirujemy uczestniczki, wydobywając z nich na światło dzienne ich artystyczne predyspozycje. Stosujemy dowolnie improwizowany „Taniec pięciu rytmów”, wyzwalający cieleśnie i duchowo, stwarzający ekscytujące możliwości postrzegania i komunikacji. –Artystka wzniosła wzrok ku niebu. — Poprzez zapamiętałe, dynamiczne ćwiczenia osiągamy krok po kroku upragniony stan ekstazy, która stanowi podstawowy warunek kreatywności. Następnie oddajemy się malowaniu. Z ciekawością, odwagą i rozkoszą przeżywamy przygodę w świecie barw. Nurzamy się w czerwieni, bawimy się zielenią, toniemy w błękicie, pławimy w żółci. Wszystkimi zmysłami chłoniemy energię kolorów i odkrywamy, w jaki sposób wykorzystywać je do osiągania wewnętrznej harmonii i przekazywania na płótno naszych emocji.

Nie przemawiało to do Iny. Nigdy nie interesowało jej malowanie. Kiedy Kornelia zaczęła ją nachalnie namawiać do wzięcia udziału w seminarium, zdecydowanie odmówiła.

Czego też ludzie nie wymyślą, by zrobić innym wodę z mózgu i dobrze na tym zarobić, myślała z dezaprobatą.

— Wiesz, mnie to zupełnie nie interesuje — wzruszyła ramionami. — To mi z pewnością nie przywróci głosu.

— A ja ci mówię, że przywróci i nigdy już go nie stracisz — przekonywała ją Kornelia.

— Nie, to nie dla mnie. Ja… znajduję duchowość we wspaniałych mszach klasycznych kompozytorów wykonywanych w barokowych kościołach, w których śpiewam solowe partie.

Wstała z miejsca i zmierzając do wyjścia, rzekła:

— Pójdę już, bo muszę umówić się z psychiatrą.

— Poczekaj. Wpadnij kiedyś do Ludmiły. Przecież to niedaleko. To ci dobrze zrobi. Ona wciąż o ciebie pyta. Bardzo by chciała znowu spotkać się z tobą, ale nie ma śmiałości do ciebie zadzwonić.

— Ale… nie mogę mówić — wyszeptała. — Póki nie odzyskam głosu, nie ma o tym mowy.

— Nic nie będziesz musiała mówić. Ona cię na śmierć zagada.

— No dobrze, zastanowię się nad tym. Ale teraz już muszę iść. Zadzwonię.

Rozdział 3

— Słyszę, że znów straciłaś głos — z niepokojem stwierdził Robert. — Co ci powiedział foniatra?

— Jest bezradny — rzekła płaczliwym szeptem. — Twierdzi, że to na tle nerwowym.

— A poza tym, co się dzieje? — pytał dalej.

— Umieram z rozpaczy! — wysyczała. — Nic mnie nie interesuje. Snuję się po domu bezczynnie. Nie mogę ani słuchać muzyki, ani czytać, ani oglądać telewizji. No nic, tylko chodzę z kąta w kąt i ryczę.

— To zrozumiałe w tej sytuacji — uspokoił ją. — Ale bywało gorzej. Przyjadę do ciebie jutro wieczorem, bo przez cały dzień będę zajęty.

Jego głos podziałał jak balsam na jej duszę. Wróciła na balkon. Pogrążyła się w zamyśleniu, popijając kawę i słuchając śpiewu szpaków. Jej muzykalne ucho uwielbiało tę charakterystyczną dla nich serię melodyjnych pogwizdywań i ćwierków, powtarzających jeden wers wielokrotnie z krótkimi skrzekami i cichymi skrzypnięciami w tle. Uzupełniał je kontraltem drozd, derkacz wtórował kląskaniem, do tego dochodziły poćwierkiwania wróbelków i w ten sposób powstawała cała symfonia, przypominająca jej te Mozartowskie. Tylko wiosną można było rozkoszować się takimi koncertami. Później stawały się coraz rzadsze, by pod koniec lata umilknąć. Czasami tylko odzywał się jakiś poszczególny ptak. Jednak i na wiosnę miały swoje określone pory koncertów. Najdonioślej śpiewały, gdy słońce zaczynało chować się za horyzont.

Ależ on ma przyjemny głos, ten Robert — rozmarzyła się. — To wspaniały człowiek. Taki spokojny, opanowany, niesamowicie inteligentny. A jaki przystojny — wywróciła oczyma z zachwytu. Po chwili je zamknęła.

Zobaczyła go wyraźnie z tym jego dobrotliwym spojrzeniem ciepłych piwnych oczu. Był szczupły, wysoki, ze szpakowatą czupryną, która wcale go nie postarzała, lecz dodawała uroku. Podkochiwała się w nim od lat, ale Przemek zajął jej serce niepodzielnie. A poza tym Robert był wiernym mężem.

Zapragnęła posłuchać muzyki. Wróciła do pokoju, włączyła odtwarzacz i ułożyła się wygodnie na sofie. Popłynęły dźwięki anielskiego głosu Marii Callas. Kochała tę kobietę. Nienawidziła Onassisa, który ją zniszczył. Nie mogła pogodzić się z faktem, że ta wielka artystka nie podźwignęła się z ciosu zadanego jej przez tego sk… bydlaka. Poprawiała się zawsze, gdy cisnęło się jej na usta jakieś słowo z rynsztokowego słownika jej matki.

Muszę się wziąć w garść — postanowiła. — Nie mogę dopuścić, by ten sk… nikczemnik — poprawiła się znowu — wykończył mnie tak, jak to zrobił Onassis z Callas. Całe szczęście, że nie jestem w ciąży, tak jak ona, kiedy ta kanalia ją rzuciła… O nie! Dla mnie liczy się tylko opera. Jest dla mnie wszystkim. Zapomnę o Przemku, pocieszę się innym kochankiem. Może nawet wyjdę wreszcie za mąż. Czas najwyższy.

Pod pewnym względem była podobna do wielkiej śpiewaczki. Tak samo jak ona nienawidziła matki. Głównie za to, że — jak sądziła — obrzydziła życie ojcu. Opuścił je, gdy Ina miała cztery lata. Po rozwodzie założył nową rodzinę i wyjechał z Krakowa, nie wiadomo dokąd. Nie dawał znaku życia, ani nie przysyłał alimentów. Była to wielka rana w sercu Iny, która wciąż miała nadzieję, że pewnego dnia ojciec zjawi się w jej garderobie i pogratuluje jej kariery… Nie mogła też zaakceptować faktu, że taka wulgarna kobieta, jak jej matka, urodziła tak subtelną i piękną istotę jak ona. Tak wspaniałą artystkę, uwielbianą przez tłumy miłośników opery. Chociaż i urodę, i głos odziedziczyła po matce, ta jednak stopniowo zmieniła się w otyłe babsko z siwymi kosmykami, z pomarszczoną gębą, z podbródkiem zlewającym się z pofałdowaną szyją. Najgorsze, że wiecznie była zła, naburmuszona. „Cholera jasna! Szlag by to trafił!”. Te dwa przekleństwa i inne wulgarne słowa spływały z jej ust niczym deszcz z rynny i wypłukiwały jej młodzieńczą radość życia. Prześladowały ją nieustannie, cisnąc się również na jej usta, gdy była sama. Brzydziła się wówczas sobą, zdawało się jej, że ta kobieta siedzi w jej mózgu. Nie była w stanie uwolnić się od niej. Czasami odnosiła wrażenie, że matka opanowała całkowicie jej świadomość. Wciąż słyszała jej ochrypły od papierosów głos: „Chodź tutaj, Józka”. Nienawidziła tego imienia. W szkole rzucała się z pięściami, gdy się do niej tak zwracano. Kazała nazywać siebie „Iną”. To też był skrót od Józefiny. Nigdy jednak — w odróżnieniu od Callas — nie zdradziła się przed nikim z obrzydzenia do matki. Nie odwiedzała jej wprawdzie, ale wysyłała jej pieniądze.

Przejmująca aria z „Toski” oderwała ją od tych przykrych wspomnień. Powróciła do marzenia o przystojnym psychiatrze. Przypomniała sobie przyjęcie, które wydała po premierze „Otella”. Kiedy goście wyszli, zdjęła suknię i na gołe ciało włożyła przeźroczysty peniuar. Nagle odezwał się telefon. Dzwonił Robert. Spytał ją, czy mógłby wrócić po komórkę żony, która zostawiła ją gdzieś w salonie.

Zjawił się natychmiast. Gdy stanęła przed nim w drzwiach, zupełnie naga pod prześwitującym peniuarem, w obojgu wybuchła nagle burza zmysłów. Padli sobie w ramiona pod wpływem zwierzęcego wprost instynktu, który nimi zawładnął. Przywarli do siebie i mężczyzna posiadł ją w mgnieniu oka, tak jak stała.

— Moje ty cudo! — krzyczał.

Kiedy opadli na sofę, oboje opamiętali się i odczuli zażenowanie.

— Wybacz, przepraszam cię, Ineczko, bardzo cię przepraszam — wyszeptał.

Wciągnął spodnie, a ona szybko podała mu komórkę jego żony, która leżała obok na stoliku.

— Nic się nie stało — uspokoiła go. — To nie nasza wina, to było jakieś chwilowe… Za dużo wypiliśmy. Zapomnijmy o tym.

Jednak długo dręczyły ją wyrzuty sumienia, że zdradziła wiernego Przemka, który leżał wówczas w szpitalu po wycięciu wyrostka.

Wracała nieraz w myślach do tego szalonego momentu i czuła, że nieprzytomnie pożąda Roberta. Ów epizod ekscytował ją tym bardziej, iż psychiatra stanowił uosobienie powściągliwości i opanowania. Dumna była ze swego ciała, które rozpaliło tego zimnego mężczyznę.

Gdy płyta się skończyła, weszła do jasnej sypialni z białymi meblami w stylu empire i stanęła przed dużym lustrem, by przyjrzeć się sobie. Czyniła to często, śledząc z zatroskaniem wszelkie zmiany w wyglądzie. Musiała być wiecznie piękna i młoda, nie znosiła brzydoty związanej ze starością. Nienawidziła wszelkiej brzydoty: w ludziach, w otoczeniu, w muzyce, w sztuce. Starała się jej unikać. Dlatego też tak bardzo raniły ją brzydkie słowa wciśnięte do jej świadomości przez matkę. Treść jej życia stanowiły estetyczne wzruszenia. Przypisywała im ogromne znaczenie. Uszczęśliwiało ją przekazywanie wzniosłych stanów emocjonalnych na scenie operowej i piękno belcanta.

Zdjęła sukienkę. Z zadowoleniem przyglądała się w lustrze swojej idealnej sylwetce. Jej zachowanie wymagało wiele wysiłku i dyscypliny, ale efekt był wspaniały: płaski brzuch, jędrne ciało, idealna muskulatura. Natura obdarzyła ją proporcjonalną figurą, niewielką głową, smukłą talią, idealnie wyrzeźbionymi piersiami, długimi nogami. Istna Wenus. Odwróciła się, by sprawdzić, jak wyglądają pośladki. Wciąż jeszcze były jędrne. Z przyjemnością pogładziła jedwabistą skórę na ramionach. Po czym usiadła na taborecie przed lustrem w toaletce i z uwagą przyjrzała się twarzy, która nawet bez makijażu wyglądała dobrze dzięki ciemnobrązowym, gęstym brwiom i rzęsom oraz naturalnym delikatnym rumieńcom. Wciąż jeszcze nie miała widocznych zmarszczek. Jednak jej największą ozdobą była burza naturalnie jasnych, długich włosów o ciepłym miodowym odcieniu.

No cóż, oczy zmniejszyły się nieco, lecz wciąż jeszcze lśnią jak dwa szmaragdy. Usta są już nie tak pełne i duże jak w młodości, ale… nadzwyczaj zmysłowe — skonstatowała z zadowoleniem.

Ten wspaniały wygląd zawdzięczała nie tylko wizytom w salonie kosmetycznym, lecz również żelaznej dyscyplinie, którą wdrożyła w wieku szesnastu lat i przestrzegała jej do tej pory. Co wieczór, nawet wówczas, gdy wracała zmęczona po spektaklu, nie potrafiła zrezygnować z codziennego wieczornego rytuału. Brała prysznic, następnie nakładała krem na twarz, szyję i dłonie, robiła masaż i gimnastykę twarzy, a także wiele innych zabiegów pielęgnacyjnych. Jej pierwszy chłopiec podpatrzył u matki przetłumaczoną z francuskiego książkę „Bądź wiecznie piękną” i natychmiast kupił taką samą dla niej. Przestudiowała ją wówczas szczegółowo i wszystkie bez wyjątku zalecenia zastosowała. Poradnik zawierał wszechstronny zestaw sposobów na „bycie piękną” od stóp do głów. Żaden szczegół ciała nie został w nim pominięty. Znajdowały się w nim też wskazówki dotyczące ubioru i makijażu. Okazało się, że nawet na utrzymanie młodości istniały naturalne sposoby, bez potrzeby uciekania się do najdroższych metod i środków, co zresztą również czyniła, gdy została diwą operową. Nigdy jednak nie rezygnowała ze swoich dawnych sposobów dbania o wygląd. Ze specjalnej gimnastyki, zapewniającej zgrabną figurę i joggingu. Jeden dzień w tygodniu poświęcała na dodatkowe zabiegi upiększające i dietę, wyłącznie owocową. Wdrożenie takiej żelaznej dyscypliny wymagało wiele poświęcenia, ale nagrodą był ładny i młody wygląd. Częste lustrowanie twarzy i figury wprowadzało ją w dobry nastrój, wzbudzało optymizm i nadzieję na dalsze, długie lata kariery.

Uśmiechnęła się, ukazując lśniące bielą zęby. Ten niepowtarzalny, uroczy uśmiech — zachwycała się sobą — rozjaśnia twarz niczym promień słońca. Przecież ja się w ogóle nie starzeję! To pocieszające — pomyślała z satysfakcją. Ale co z tego? Najważniejszy jest głos.

— Robert mi go przywróci — pocieszyła się scenicznym szeptem. — Nie ma sensu się zamartwiać.

Robert, Robert! — dudniło w jej mózgu. — To byłby dla mnie idealny mąż, stwierdziła oszołomiona tą myślą. Przemkowi daleko do niego. Przecież to szczeniak, pięć lat ode mnie młodszy. A Robert… W sam raz dla mnie. Cóż, jeśli chce się wyjść za mąż w moim wieku, to trzeba odbić męża innej kobiecie, bo wszyscy wartościowi mężczyźni są już zajęci… Boże, co też przychodzi mi do głowy, zmitygowała się.

Weszła do kuchni, znów zaparzyła kawę i z pełnym dzbankiem wyszła na taras. Na horyzoncie paliła się łuna świadcząca o tym, że słońce jest jeszcze blisko, lecz zwiastowało to już nieuchronne zapadanie zmroku, chociaż wciąż było dość jasno. Rozlegała się symfonia śpiewu ptaków gromko żegnających się przed udaniem się na spoczynek.

Ina pogrążyła się w ponurych rozważaniach. Zawsze wyobrażała sobie, że jest kimś szczególnym w oczach Boga. Obdarzył ją niezwykłą urodą i wielkim talentem. Dlatego szatan zagiął na nią parol. Dręczył ją depresjami, odbierał głos, aby uniemożliwić karierę wyznaczoną jej przez opatrzność.

Nagle opanowała ją ciemność i ujrzała zbliżającą się do niej czarną postać z narzuconą na ramiona czerwoną peleryną.

Dreszcz przerażenia wstrząsnął jej ciałem. Rozpoznała go od razu. To był diabeł. Wyglądał podobnie jak Mefisto w operze „Faust”, w której grała Małgorzatę. Z tą jedną różnicą, że miał ogromne rogi, których nie było w operowej inscenizacji.

Zawsze wczuwała się emocjonalnie w każdą rolę, utożsamiała się wręcz z odgrywaną postacią, lecz nigdy jeszcze do takiego stopnia jak z Małgorzatą z „Fausta”. Tak samo jak ona zakochała się w starym mędrcu Fauście, przemienionym przez diabła w pięknego młodzieńca, którego grał Przemek, niedawno zaangażowany w operze. Na co dzień nigdy nie był starannie ubrany, ale w białym kostiumie młodego Fausta wyglądał wykwintnie. Skojarzył się jej z Michałem. Gdy zaczął śpiewać aksamitnym tenorem: „Czy zechcesz przyjąć, piękna, młoda damo, usługi mego ramienia” i wziął ją pod rękę, zatkało ją z wrażenia. Z trudem wydobyła głos: „Jam nie dama ani piękna…”.

Podobnie jak operowa Małgorzata, panicznie bała się Mefista, szatana występującego w tej operze. Jeszcze dwa dni po premierze trzęsła się ze strachu i nie sypiała po nocach. Ten lęk przed diabłem stał się jej obsesją prześladującą ją do końca życia.

— Jestem do usług — odezwał się basowym głosem i skłonił się, zamachnąwszy peleryną.

— Idź precz, szatanie! — syknęła szeptem. Zbladła, skuliła się w sobie, poczuła drżenie kolan, strach podszedł jej do gardła.

— Nie wypędzaj mnie, bo za chwilę tego pożałujesz — powiedział, prostując się dumnie i podnosząc głowę z monstrualnymi rogami. — Jestem w stanie przywrócić ci głos!

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Kłamiesz — szepnęła. — Nie masz takiej mocy. Odejdź, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.

— To nieprawda, to ty się okłamujesz — rzekł z drwiącym uśmiechem. — Masz ze mną wiele wspólnego, bardzo wiele… Od dziecka byłaś ze mną. Zawsze kochałaś tylko siebie i nienawidziłaś wszystkich wokół. Nawet swoich kochanków nie potrafiłaś kochać…

— Co ty możesz o tym wiedzieć? — przerwała mu. — Szalałam za każdym z nich.

— Właśnie, szalałaś, ale nie kochałaś, bo nie ma w tobie miłości, tak samo jak we mnie.

— Bzdura! — Zdenerwowała się. — Cała jestem miłością. Kocham wszystkich ludzi. Kocham swoją publiczność. Oddaję się jej całym ciałem i duszą. Gdy śpiewam, obejmuję ją miłosnym uściskiem. To dla niej dbam o urodę, o zdrowie. Dla niej znoszę wielogodzinne ćwiczenia i próby, znoszę cierpienia i wyrzeczenia.

— To nie jest miłość — pokręcił przecząco głową.

— Kocham muzykę, piękno natury, sztukę, poezję — ciągnęła dalej ze wzburzeniem, pomijając jego uwagę.

— Tak, tak — zauważył z ironią. — Najłatwiej jest kochać całą ludzkość, ale trudniej poszczególnego człowieka. Własnej matki nie kochasz. Brzydzisz się nią, brzydzisz się krewnymi, całym swoim dawnym otoczeniem. To dzięki mnie udało ci się wyrwać ze swojego środowiska. To dzięki mnie wciąż jesteś piękna. Czy nie dotarło jeszcze do ciebie, że po każdym świństwie spotyka cię nagroda. Myślisz, że gdybyś nie usunęła ciąży, to zostałabyś tak wielką gwiazdą? Wszystko dostałaś ode mnie. Tak samo w każdej chwili mogę ci przywrócić głos. Ale musisz mi się bez reszty oddać, musisz wyrzucić z serca Boga!

— Nie mogę — wyszeptała, czując, jak oblewa ją zimny pot. — Kiedy śpiewam oratoria i msze w gotyckich czy barokowych kościołach, w ogóle kiedy śpiewam, jestem z nim, a nie z tobą…

— Czasami jesteś ze mną — przerwał jej diabeł. — Myślisz, że beze mnie byłabyś na przykład dobrą Lady Macbeth?

— Co ty pleciesz?! — krzyknęła, zupełnie już nie odczuwając lęku. — Teraz jesteś ze mną i dlatego straciłam głos.

— O, to nie moja wina! — zaprzeczył gorliwie. — To ten twój Bóg tak cię urządził — przekonywał ją przewrotnie. — Dopadł cię w ostatnim akcie, kiedy jako Małgorzata żarliwie błagałaś go o przebaczenie. Wybaczył ci grzechy, tak samo jak Małgorzacie, ale za pokutę zabrał ci głos. Ciesz się, że tylko głos, a nie — tak jak jej — życie… Sama widzisz, że lepiej nie mieć z nim do czynienia — sączył do jej duszy zwątpienie.

— Ależ Bóg zabrał ją do nieba — zaoponowała — obdarzył ją największym szczęściem. Szczęściem wiecznym… On nigdy by mi nie zabrał głosu — pokręciła głową z przekonaniem. — To twoja sprawka.

— Co ty opowiadasz?! — oburzył się. — Ja? To on. Zabrał co swoje. Obdarzył cię wspaniałym głosem i… zabrał go sobie z powrotem — kpił sobie z niej. — Miał do tego prawo… Bez cierpienia nie ma szczęścia. Przecież wiesz, co wycierpiała Małgorzata, zanim osiągnęła to — wydął pogardliwie wargi — szczęście wieczne. Sam Chrystus ukazał wam i otworzył dla was, ludzi, taką drogę do szczęścia, dobrowolnie i z pokorą przyjmując cierpienie. Jeżeli Bóg nie oszczędził go nawet swojemu Synowi, ba — zesłał je na niego…

— Znowu kłamiesz! — przerwała mu gwałtownie — to nie Bóg, a opętani przez ciebie ludzie ukrzyżowali Chrystusa. Nasz niebieski Ojciec zaplanował dla nas drogę dobra, piękna, miłości i prawdy. Drogę najwyższych wartości, nieskażoną chorobą, złem, szpetotą, nienawiścią i kłamstwem. On chce, żebyśmy już tu na ziemi byli szczęśliwi. Ale ty mu wiecznie mieszasz szyki, sprowadzasz nas na swoją występną drogę i wtrącasz w otchłań rozpaczy! — mówiła scenicznym szeptem.

— Uspokój się — przerwał jej z kpiącym uśmiechem. — Przecież nie sposób przejść przez życie bez cierpienia — przedrzeźniał księdza wygłaszającego kazanie. — Nie można bez niego osiągnąć szczęścia. Perła rodzi się w bólu. Powstaje, gdy ziarnko piasku rani ciało małży. Najwspanialsze dzieła, ba, wszystko co wartościowe, wszystko co przetrwało próbę czasu, wszystko co chlubnie wpisało się w dziejach ludzkości, zrodziło się w cierpieniu.

— I mnie to mówisz? — Pokiwała głową. — Czy ty w ogóle wiesz, ile pracy, ile samozaparcia i wyrzeczeń kosztowało mnie i wciąż kosztuje wykonywanie mojego zawodu? Jak wiele już w życiu wycierpiałam?

— Widocznie za mało, by osiągnąć szczęście wieczne — rozłożył bezradnie ręce. — Naprawdę radzę ci: zapomnij o Bogu, bo on potrafi tylko zsyłać cierpienia. No przecież widzisz, jaką straszną zadał ci pokutę.

— Niech ci będzie — zgodziła się nieoczekiwanie — ale jak skończy się ta pokuta, znowu będę śpiewała.

— Nie na tym świecie. W niebie będziesz śpiewała — rzekł z ironią. — Możesz mi wierzyć. Na tym świecie ja rządzę i tylko ja mogę ci przywrócić głos — spojrzał na nią triumfalnie wzrokiem bazyliszka, pod wpływem którego jej ciałem znowu wstrząsnął dreszcz.

— Teraz się zdradziłeś, ty kłamco — syknęła z wściekłością — że to ty odebrałeś mi głos, żeby zmusić mnie do całkowitego poddania się twojej woli. Nie możesz znieść tego, że kiedy śpiewam, to jestem zjednoczona z Bogiem.

— Cha, cha, cha — zaśmiał się potwór przeraźliwym basem, zupełnie tak samo jak Mefisto w „Fauście”. — Na tym świecie ja rządzę — powtórzył — mało masz na to dowodów? Zastanów się chociażby nad sobą. Myślisz tylko o sobie i swojej karierze, nienawidzisz własnej matki…

— Bzdura! — przerwała mu. — Kocham ją na swój sposób. Posyłam jej regularnie pieniądze…

— Usunęłaś ciążę — ciągnął diabeł. — Masz na sumieniu samobójstwo kochanka… Czy mam ci coś więcej przypomnieć?

— Milcz! — syknęła i rozpłakała się. — Właśnie dlatego nie zrobiłam światowej kariery — szeptała przez łzy. — Sam się przyznajesz, że to wszystko twoja sprawka. To całe zło, które siedzi we mnie. Przez ciebie jestem samotna. Przez ciebie nie mam ani męża, ani dzieci. Przez ciebie dręczą mnie depresje. I często odbierasz mi głos, bo wciąż ci mało…

— Chcesz odzyskać głos? Tak czy nie? — spytał rzeczowo.

— Nie jesteś w stanie mi go przywrócić!

— A jeśli ci udowodnię, że mogę? — Przeszył ją wzrokiem tym straszliwym wzrokiem bazyliszka.

Zawahała się. A może to wszystko prawda, co on mówi? Poczuła, jak na jej szyi zaciska się pętla. Może Bóg zniecierpliwił się, skarał mnie za grzechy i odtrącił już na zawsze? Może pozostał mi już tylko diabeł. I rzeczywiście tylko on może mi przywrócić głos? Jeżeli to prawda, zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda.

— Nie wierzę ci — odezwała się niepewnie zdławionym szeptem, po dłuższym milczeniu, usiłując uwolnić gardło z niewidzialnej pętli. — Kłamiesz. Wiem, że odzyskam głos, jak się ode mnie odczepisz. Daj mi wreszcie święty spokój! Odejdź!

Czarna postać zwiesiła głowę, sięgając rogami do ziemi, po czym zaczęła się powoli oddalać.

— Odchodzę — rzekła cichym głosem — ale wiem, że niedługo sama mnie wezwiesz. Przecież tym razem zjawiłem się na twoje życzenie pod wpływem tego, co postanowiłaś zrobić z Robertem.

Głos oddalał się, aż w końcu zamilkł i postać znikła, a wraz z jej zniknięciem znów zrobiło się jasno. Ina patrzyła szeroko rozwartymi oczami na krzaki róż, na drzewo, po którym wspinała się wiewiórka. Odetchnęła z ulgą. Odszedł!

Po chwili jednak ogarnął ją obezwładniający lęk. Powiedział, że wróci… To straszne. Ta moja wyobraźnia mnie wykończy — myślała w panice. Na Boga, co to było? Słyszałam głos diabła i… widziałam go! To przecież halucynacje! Chyba… zwariowałam.

Tej nocy obezwładniona lękiem nie zmrużyła oka. Serce waliło jej w piersi jak szalone, całe ciało zlane było potem, lecz nie mogła zdobyć się na to, by wstać z łóżka i odświeżyć się prysznicem. W uszach jej brzmiał głos diabła, powtarzający nieustannie:

Masz ze mną wiele wspólnego, bardzo wiele… Od dziecka byłaś ze mną…