Wszystko, co brzydkie i cudowne - Greenwood Bryn - ebook + książka

Wszystko, co brzydkie i cudowne ebook

Greenwood Bryn

4,3

Opis

Bestseller z list New York Timesa i USA Today

 

Drugie miejsce w kategorii książka roku serwisu Goodreads



Wszystko, co brzydkie i cudowne wstrząsa surowością ujętą w wartkiej, boleśnie szczerej narracji. Bryn Greenwood szokuje i zmusza do refleksji, wciągając czytelnika w dziwną, ale piękną historię.

Anna Bellon, autorka bestsellerów

 

Piękna i prowokująca historia miłosna o ludziach, których nie miało prawa nic połączyć…

 

Jako córka dilera narkotyków, Wavy nie wierzy ludziom, nawet swoim rodzicom. Bezpieczniej jest trzymać język za zębami i unikać kłopotów. Walcząc o wychowanie swojego młodszego brata, ośmioletnia Wavy jest jedynym odpowiedzialnym dorosłym we własnym domu. Spokój odnajduje spoglądając w rozgwieżdżone nocne niebo nad polami za domem. Pewnego wieczoru jej obserwacja gwiazdozbiorów powoduje wypadek i daje początek niezwykłej przyjaźni z jednym ze zbirów ojca, Kellanem, wytatuowanym byłym skazańcem o złotym sercu.

Nim Wavy dojrzeje, jej związek z Kellenem będzie jedyną delikatną rzeczą w brutalnym świecie pełnym narkotyków i przemocy. Kiedy tragedia rozrywa rodzinę Wavy, i wkracza ciotka, to, co jest piękne i cudowne dla Wavy, wygląda brzydko dla świata zewnętrznego.

 

Niezapomniana opowieść o dojrzewaniu, lojalności, sprzeciwie oraz sile miłości.

 

Ta książka dosłownie mnie zniszczyła. Nigdy w życiu nie czytałam niczego podobnego. Pod koniec lektury miałam gonitwę myśli, moje uczucia były w strzępach”.

Emily May, najpopularniejsza na świecie recenzentka portalu Goodreads

 

Mądra książka, która wciąga od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się aż do ostatniej. To ten rodzaj literatury, który zamiast poruszać pojedyncze struny w naszym sercu, wyszarpuje nam z piersi cały organ, potrząsa nim, a na koniec umieszcza z powrotem, tyle że w jakimś nieznanym wcześniej ułożeniu”.

Christina Ledbetter, The Associated Press

 

To jedna z tych książek, w których przedstawiona historia zjeżyłaby ci włosy na karku, gdybyś usłyszał o niej w wiadomościach albo przeczytał w gazecie. Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Jest pełna życia, a równocześnie rozdzierająca serce i pełna współczucia. Greenwood jest zdumiewającą pisarką”.

Karen, recenzentka portalu Goodreads

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (287 ocen)
167
71
25
14
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookesencje

Nie oderwiesz się od lektury

Tę książkę albo pokochasz całym sercem, albo znienawidzisz od pierwszej do ostatniej strony. Ja pokochałam i zapisałam gdzieś na dnie duszy. Na zawsze.
40
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka ta od jakiegos czasu czeklala na polce ze wzgledu na opinie o niej. Teraz po jej przeczytaniu wiem ze byla warta tego czasu, na dlugo zapadnie w mojej pamieci, polecam
20
Sansiq
(edytowany)

Z braku laku…

Masa spojlerów! To nie jest historia o dobrej miłości i lekko przeraża mnie, to, że zakończyła się w sposób gloryfikujący. Pokazując, że takie uczucie nie jest złe. A jest i to zdecydowanie. Facet, mając 20 lat, zakochuje się w 8 letniej dziewczynce i nic nie przekona mnie, że to normalne, bo u niej jest tak, a nie inaczej. Zrozumiałabym, gdyby przepaść wiekowa nie byłaby między nimi tak wielka lub gdyby na samym początku traktował ją czysto po bratersku, ale nie. On nie traktował jej w ten sposób. I nie ma tu usprawiedliwienia, że ona chciała to czy tamto. Wavy pochodzi z patologicznej rodziny, jej miłość nie jest niczym innym, jak uczepieniem się jedynej osoby, która traktuje ją w normalny sposób. Kellen natomiast... Nie, to dla mnie zwykła pedofilia, a nie miłość. Ta książka owszem, pokazuje wszystko, co brzydkie, ale tej cudowności nieco w niej zabrakło. Z wszystkich przedstawionych osób, nie było ani jednej, którą mogłabym polubić, każdy albo patologiczny albo zamykający oczy, ...
21
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Po przeczytaniu tej książki albo ja pokochasz albo znienawidzisz.Historia zawarta w książce jest kontrowersyjna ale dająca do myślenia.Polecam z całego serducha ❤
10
Fifilinkag

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, brzydka, niesamowita, kontrowersyjna, piękna...
10

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

1

AMY

Marzec 1975 r.

Opowieść na temat Wavy matka zawsze rozpoczynała słowami: „Cóż, urodziła się na tylnym fotelu w samochodzie jakiegoś obcego człowieka”, tak jakby był to powód, dla którego Wavy nie może być normalna. Takie wytłumaczenie niezbyt do mnie przemawiało – przecież w drodze do szpitala porządny samochód należący do rodziny z klasy średniej mógł się zepsuć, takie rzeczy się zdarzają. Jednak przypadek Wavy był inny. Poród odbył się na tylnym siedzeniu samochodu obcego człowieka, ponieważ wujek Liam i ciocia Val byli w tamtym okresie bezdomni. Podróżowali po Teksasie swoim wiekowym dobitym vanem, który akurat tego dnia odmówił posłuszeństwa. Ciocia Val, w dziewiątym miesiącu ciąży, postanowiła, że złapie stopa do najbliższego miasteczka, żeby sprowadzić pomoc. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci do głowy zgrywanie dobrego Samarytanina wobec kobiety w zaawansowanej ciąży, zastanów się najpierw, jak cholernie dużo zachodu wymagać będzie posprzątanie po niej.

Dowiedziałam się o tym z podsłuchanych historii opowiadanych przez matkę podczas spotkań dyskusyjnego klubu książki. Seanse takie odbywały się we wtorkowe wieczory. Czasami uczestnicy omawiali na nich swoje lektury, jednak głównie oddawali się plotkowaniu. To właśnie tam mama zaczęła szlifować swoją Tragiczną i Wielce Pouczającą Historię Wavonny Quinn.

Po przyjściu Wavy na świat mama przez blisko pięć lat nie miała żadnych wieści od cioci Val. Gdy w końcu ciocia przypomniała sobie o siostrze, okazało się, że wujek Liam trafił do aresztu za handel narkotykami. Ciocia Val potrzebowała pieniędzy. Po jakimś czasie również ona powędrowała za kratki, jednak mama nie chciała mi zdradzić, co przeskrobała. W rezultacie Wavy została bez opieki.

Nazajutrz po drugim telefonie do ciotki odwiedziła nas babcia. Zamknęła się z mamą w pokoju i wszczęła awanturę, w której powracały niczym bumerang frazy w rodzaju „trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło” oraz „krew nie woda”. Moja kochana babcia, lubująca się w pieczeniu pysznych ciasteczek, wykrzykiwała do mamy: „Przecież ona należy do naszej rodziny! Jeśli ty jej nie weźmiesz, ja to zrobię!”.

Stanęło na tym, że przyjmiemy Wavy pod swój dach. W ramach przekupstwa mama obiecała mi i Leslie, że kupi nam nowe zabawki, jednak to nie było konieczne – obie byłyśmy niesamowicie podekscytowane, że poznamy nową kuzynkę. Wavy była naszą jedyną kuzynką, bo jak twierdziła mama, brat taty był gejem. Leslie miała skończone dziewięć lat, ja niespełna siedem. Obie momentalnie przystąpiłyśmy do snucia najbardziej fantastycznych domysłów na temat tego, jak wyglądało życie Wavy. Większości z nich nie powstydziliby się bracia Grimm – w naszych fantazjach Wavy głodowała, była więziona w klatce, a nawet żyła pospołu z wilkami w dzikich ostępach.

W dniu jej przyjazdu pogoda dostosowała się do naszych mrocznych wyobrażeń – niebo było zachmurzone, lał deszcz i wiał wiatr. Dla dopełnienia efektu Wavy powinna zajechać pod nasz dom czarną limuzyną albo karetą zaprzęgniętą w konie, jednak zamiast tego zobaczyłyśmy samochód w kolorze beżowym, a w nim kuzynkę, którą przywiozła pracownica opieki społecznej.

Sue Enaldo była puszystą kobietą w niebieskim spodniumie, jednak w moich oczach przemieniła się w Świętego Mikołaja, który przybył, żeby obdarować mnie cudownym prezentem. Zanim Sue zdążyła ukryć swoją bujną koafiurę w stylu Dolly Parton pod czepkiem przeciwdeszczowym, Wavy wyskoczyła z samochodu na ulicę. W ręku trzymała plastikową reklamówkę ze sklepu spożywczego. Była drobnej budowy. Nim zdążyła dobiec do drzwi, ubranie miała przemoczone do suchej nitki.

Na widok kuzynki Leslie zrobiła nietęgą minę, ja jednak wcale nie byłam rozczarowana. Jak tylko mama otworzyła drzwi, Wavy otaksowała wzrokiem swój nowy dom. Było to otchłanne spojrzenie, które momentalnie pokochałam, a które ostatecznie miało doprowadzić moją mamę do rozpaczy. Oczy dziewczynki były ciemne, jednak nie mogłam rozpoznać, jaką właściwie mają barwę – na pewno nie były piwne. Może szare? Zielone? Ciemnoniebieskie? W każdym razie były ciemne, jakby zbyt długo oglądały już świat. Jej rzęsy i brwi miały ten sam półprzezroczysty srebrno-blond odcień co włosy, które oblepiały teraz czaszkę dziewczynki. Po ramionach ciekła jej woda, która skapywała na płytki podłogowe.

– Wavonna, skarbie, to ja, twoja ciocia Brenda – odezwała się mama dziwnie wysokim i sztucznie radosnym głosem. Po chwili posłała zaniepokojone spojrzenie Sue. – Czy ona… wszystko z nią w porządku?

– W normie. Przez całą drogę nie odezwała się do mnie ani słowem. Ludzie z rodziny zastępczej, u których spędziła ostatni tydzień, twierdzą, że przez cały czas była cicha jak myszka.

– Zbadał ją lekarz?

– Poszła na badanie, ale nie pozwoliła się dotykać. Dwie pielęgniarki, które próbowały się do niej zbliżyć, poczęstowała kopniakami. Uderzyła też lekarza.

Mama wytrzeszczyła oczy, a Leslie zrobiła krok do tyłu.

– No dobrze – zreflektowała się po chwili mama, siląc się znów na słodki głos. – Wavonno, masz może jakieś ubrania w tej reklamówce? Przebierzemy cię w coś suchego, co ty na to?

Matka spodziewała się chyba, że Wavy będzie stawiać opór. O dziwo, gdy wyciągnęła rękę po torbę, dziewczynka wypuściła ją z garści. Matka otworzyła ją i zajrzała do środka.

– A gdzie reszta ubrań? – spytała, marszcząc brwi.

– To wszystkie, jakie ma – wyjaśniła Sue. – Kiedy zjawiła się w naszym ośrodku, ubrana była w męski podkoszulek. Te ubrania, które ma na sobie, to podarunek od rodziny zastępczej.

– Na pewno znajdziemy coś pasującego na nią w garderobie Amy – oznajmiła mama.

Sue schyliła się, opierając dłonie na kolanach, tak żeby znaleźć się na wysokości Wavy.

– Wavonno, ja już pojadę, a ty zostaniesz ze swoją ciotką. Rozumiesz?

Dorośli odzywali się do niej, tak jakby była jeszcze smarkulą. Jednak pięciolatka zareagowała na słowa Sue nader dojrzale – skinęła lakonicznie głową, jakby życzyła sobie jak najszybciej odprawić kobietę.

Sue wróciła do samochodu, jednak cała nasza czwórka jeszcze przez długą chwilę tkwiła na progu. Mama, Leslie i ja gapiłyśmy się na odjeżdżającego gościa. Wavy natomiast sprawiała wrażenie, jakby jej spojrzenie prześwietlało wszystko niczym promienie rentgenowskie. Utkwiła je w naprzeciwległej ścianie salonu, dokładnie na wysokości, gdzie po drugiej jej stronie wisiała lampa naftowa z figurką Wenus. Jakim cudem wiedziała, że właśnie tam wisi?

– No to może chodźmy już na górę i poszukajmy suchych ubrań dla Wavonny – przerwała milczenie matka.

Kiedy znalazłyśmy się w moim pokoju, Wavy zatrzymała się między dwoma łóżkami. Stała nieruchomo, a woda ciekła z niej na dywanik. Mama sprawiała wrażenie lekko przestraszonej, ja jednak byłam zachwycona, że w moim pokoju zmaterializowała się moja najprawdziwsza kuzynka.

– Amy, pomóż jej się rozpakować, a ja poszukam ręcznika – zaproponowała mama. Po chwili wyszła z pokoju i zostałyśmy same.

Wysunęłam pustą szufladę i zabrałam się za „rozpakowywanie” rzeczy Wavy. W torbie znalazłam kolejną używaną letnią sukienkę na ramiączkach – równie znoszoną jak ta, którą miała na sobie – dwie pary majtek, podkoszulkę, flanelową koszulę nocną oraz nową lalkę, pachnącą świeżym plastikiem.

– Tutaj będzie twoja garderoba – oznajmiłam. Nie chciałam zabrzmieć jak moja matka, jak osoba dorosła. Zależało mi na tym, żeby Wavy mnie polubiła. Kiedy już poukładałam ubrania w szufladzie, wyciągnęłam do niej lalkę. – To twój dzidziuś?

Spojrzała na mnie, naprawdę uważnie i przenikliwie, i dopiero wtedy zobaczyłam wyraźnie, że nie miała piwnych oczu. Jej głowa zaczęła poruszać się na boki – najpierw na lewo, potem na prawo, po chwili wróciła do pozycji wyjściowej. – Nie.

– No ale możemy chyba ją tutaj włożyć? – Zaproponowałam. – Będzie tu bezpieczna.

Wreszcie mama przyniosła ręcznik. Kiedy spróbowała położyć go na głowie siostrzenicy, żeby wysuszyć jej włosy, Wavy wyrwała błyskawicznym ruchem ręcznik, zanim zdołała jej dotknąć. Po chwili sama zajęła się suszeniem włosów.

Mama sprawiała wrażenie ogłuszonej.

– No to teraz poszukamy ci jakichś ubrań – zreflektowała się po chwili.

Kiedy ułożyła na łóżku wyjęte z szuflady majtki i koszulkę, Wavy, nie okazując żadnego skrępowania, zdjęła letnią sukienkę i upuściła ją na podłogę. Następnie zrzuciła ze stóp tenisówki. Była przeraźliwie szczupła – niemal tak chuda jak dzieciaki na plakatach UNICEF-u. Gdy założyła podkoszulkę, pod materiałem rysowały się wyraźnie wystające spod skóry żebra.

Podałam jej moje ulubione sztruksowe spodenki i koszulę w kratę, ona jednak potrząsnęła głową. Poruszała teraz kciukiem i palcem wskazującym, jakby skubała niewidzialną sukienkę. Mama sprawiała wrażenie zupełnie zbitej z tropu.

– Ona chce założyć swoją sukienkę – domyśliłam się.

– Musi ubrać się w coś cieplejszego.

W mojej szafie wyszukałam sukienkę, którą miałam na sobie tylko jeden raz, na Boże Narodzenie, i od razu wiedziałam, że to nie mój styl. Uszyta z granatowego aksamitu, z koronkowym kołnierzykiem, była za duża na Wavy, a mimo to pasowała jej. Przeschnięte włosy układały się na jej głowie w blond kosmyki, a kiedy wystroiła się w bożonarodzeniową sukienkę, wyglądała jak dziewczynka z jakieś starej fotografii.

Podczas lunchu usiadła z nami przy stole, jednak nie tknęła jedzenia. Ta sama sytuacja powtórzyła się przy obiedzie, a potem przy śniadaniu następnego dnia.

– Skarbie, spróbuj chociaż troszeczkę, proszę – namawiała ją mama. Wyglądała na wykończoną, a przecież dopiero jeden dzień odgrywała rolę ciotki opiekującej się dzieckiem.

Kocham moją mamę. Zawsze była dla nas dobra – odrabiała zadania domowe z plastyki i techniki, piekła z nami ciasta i zabierała do parku. Wieczorami tuliła nas do snu i nie zrezygnowała z tego zwyczaju, dopóki nie wkroczyłyśmy w wiek nastoletni. Nie miałyśmy pojęcia, czego potrzebowała Wavy, jednak na pewno nie były to te opiekuńcze gesty, do których przyzwyczaiła nas mama.

Pierwszego wieczoru po jej przyjeździe mama położyła Wavy i mnie do łóżek. Mi dotrzymywał towarzystwa pluszowy Kubuś Puchatek, natomiast Wavy lalka, do której się nie przyznawała. Jak tylko mama zniknęła za drzwiami, Wavy odrzuciła kołdrę. W tym samym momencie usłyszałam głuchy odgłos lalki upadającej na podłogę. W normalnej sytuacji, gdyby z jakiegoś powodu zgasło światło w pokoju – na przykład za sprawą psikusa Leslie albo przepalonej żarówki – zaczęłabym wrzeszczeć w niebogłosy, domagając się od matki, żeby jak najszybciej wróciła. Kiedy jednak Wavy wyłączyła nocną lampkę, zadrżałam pod kołdrą ze strachu, ale też z ekscytacji. Po chwili wróciła do łóżka i nagle usłyszałam, jak coś mówi. Głos miała cichy, dokładnie taki, jakiego można się spodziewać po drobniutkim dziecku, przywodzącym na myśl elfa.

– Kasjopeja. Cefeusz. Mała Niedźwiedzica. Łabędź. Perseusz. Orion.

Ośmielona faktem, że w ogóle się odezwała, zebrałam się na odwagę i spytałam:

– Co to znaczy?

– To nazwy gwiazd.

Dotychczas nie wiedziałam nawet, że gwiazdy mają jakieś nazwy. Mówiła z wyciągniętą do góry ręką, wodząc palcem w powietrzu, jakby kierowała ruchem ciał niebieskich. Albo była dyrygentem orkiestry odgrywającej symfonię.

Wieczorem następnego dnia Wavy uśmiechnęła się do mnie, kiedy mama na czworakach krążyła wokół łóżka w poszukiwaniu wzgardzonej lalki. Jak tylko mama położyła nas spać, zabawka powędrowała z powrotem pod łóżko – tam gdzie królowały koty z kurzu. Koniec końców tak właśnie ją ochrzciliśmy – Księżniczka Kurzu. Za każdym razem, gdy mama zapominała poszukać lalki przed położeniem nas spać, mówiłam: „Mamo, Księżniczka Kurzu chyba znowu gdzieś się zapodziała”. Robiłam to tylko po to, żeby wywołać uśmiech na twarzy Wavy.

Podczas gdy ja coraz bardziej zżywałam się z nową domowniczką, mamie Wavy przysparzała tylko zgryzot. W pierwszym miesiącu aż trzy razy zabierała ją do lekarza, ponieważ dziewczynka nie chciała nic jeść. Podczas pierwszej wizyty w gabinecie lekarskim pielęgniarka spróbowała włożyć Wavy termometr do ust. Nie skończyło się to dla niej dobrze. Za drugim i trzecim razem poproszono ją, żeby stanęła na wadze. Lekarz oświadczył wówczas:

– Dziecko faktycznie ma niedowagę, ale nie zagraża ona zdrowiu. Najwyraźniej coś jednak musi podjadać.

Tak samo uważał mój tata, a nawet miał dowód na poparcie swojej tezy. Pewnego dnia wrócił późno z pracy, gdy wszyscy dawno już spali. Obudził mnie jego podniesiony głos:

– Co do diaska! Co ty wyprawiasz?

Łóżko Wavy było puste. Wyskoczyłam szybko z pokoju i zbiegłam schodami na parter. Tatę zastałam w kuchni – w jednej ręce trzymał pokrywę od kubła na śmieci, w drugiej swoją aktówkę. Jeszcze nigdy nie byłam o tak późnej porze w kuchni. Za dnia pomieszczenie wydawało się ciepłe i słoneczne. Teraz jednak za plecami ojca dojrzałam mroczniejące otwarte drzwi do piwnicy, niczym rozwartą paszczę jakiegoś potwora.

– Co się dzieje, tatusiu?

– Nic, wracaj do łóżka – odparł. Odłożył pokrywę na wiadro, a teczkę położył na stole.

– O co chodzi, Bill? – wtrąciła się mama. Stanęła za mną i położyła mi dłoń na ramieniu.

– Wyjadała śmieci z kubła.

– Co takiego? Amy, co ci strzeliło…

– Nie Amy – przerwał jej ojciec. – Twoja siostrzenica.

Od tamtej pory mama nie ciągała już Wavy po lekarzach. Zagadka jej niejedzenia została rozwiązana.

Gdy nie udało jej się zażegnać kryzysu żywieniowego, mama wpadła w obsesję szycia ubrań dla siostrzenicy. Sukienki kupowane w sklepach wisiały na niej jak na strachu na wróble, poza tym wszystkie ozdobione były marszczeniami i falbankami, których Wavy nie cierpiała. Kiedy pierwszego dnia namówiłam ją do założenia mojej sukienki bożonarodzeniowej, oderwała od niej koronkowy kołnierz.

Mama szyła dziesiątki sukienek, a Wavy konsekwentnie po kolei wszystkie pruła. Miała w zwyczaju tak długo skubać szwy, dopóki nie poluzowała nitek. Potrzebowała niespełna tygodnia, żeby poradzić sobie z każdą kiecką. Po każdym praniu mama musiała na nowo je zaobrębiać. W ten sposób co prawda odwlekała moment, w którym sukienka była zupełnie popruta, jednak mamy to nie zadowalało – chciała poznać przyczynę, dla której tak się działo.

Jedna z uczestniczek dyskusyjnego klubu książki podzieliła się z nią swoimi domysłami:

– A mała przypadkiem nie moczy się w nocy?

– Skąd – żachnęła się mama, marszcząc brwi. – Przecież w lipcu skończy sześć lat.

Przysłuchiwałyśmy się we dwie tej rozmowie, przyczajone za drzwiami kuchni. Ulubione zabawy Wavy polegały na przemykaniu się chyłkiem w miejsca, gdzie nikt się nas nie spodziewał, i odkrywaniu sekretów dorosłych. W ten sposób na przykład znalazłyśmy papierosy, które ojciec w tajemnicy trzymał w puszce po kawie w garażu.

– Możliwe, że dziewczynka odreagowuje w ten sposób jakieś negatywne doświadczenia z dorosłymi – podpowiedziała pani z klubu książki.

– Myślisz, że była molestowana? – zastanowiła się jej koleżanka. W jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie zmieszane z ekscytacją.

Niedługo potem Wavy została posłana na pierwszą rozmowę z psychoterapeutką. Ustało prucie sukienek, mama triumfowała.

– Wydaje mi się, że zrobiliśmy wielkie postępy – wyznała, zwracając się do ojca.

Wkrótce jednak odkryła, że poprute są zasłony w pokoju gościnnym. To nimi zajęła się Wavy w zastępstwie sukienek.

Rodzice wdali się w awanturę. Podczas gdy mama i tata wrzeszczeli na siebie, Wavy stała obok i wpatrywała się w nich, jakby byli przezroczyści.

– Skąd ta pewność, że coś z nią jest nie tak? – spytał tata. – Może po prostu jest dziwnym dzieckiem. Twoja siostra też normalna przecież nie jest, Bóg mi świadkiem. Nie życzę sobie, żebyś po każdym jej wyskoku wpadała w histerię. Mam już tego dość. Zbliża się koniec roku fiskalnego i musimy zamknąć rachunki.

– Po prostu się o nią martwię. Naprawdę uważasz, że to takie straszne z mojej strony? Przecież ona w ogóle się nie odzywa. Co z nią będzie?

– Odzywa się – wtrąciła się niespodziewanie Leslie. – Czasami słyszę, jak w nocy rozmawia z Amy.

Mama odwróciła się do nas, po czym skupiła uwagę na mnie.

– To prawda? Rozmawia z tobą?

Utkwiła we mnie błagające spojrzenie. W końcu skinęłam lekko głową.

– No i co ci mówi?

– To tajemnica.

– Amy, tu nie może być tajemnic. Jeśli mówi ci o czymś ważnym, musisz mi powiedzieć. Chcesz pomóc Vonnie, prawda?

Mama uklękła przede mną, a ja momentalnie zrozumiałam, jak to się skończy: oczywiście zmusi mnie do wyjawienia sekretu. Na myśl o tym wybuchłam płaczem. Wiedziałam, że nawet jeśli się wygadam, nikt na tym nie skorzysta: ani mama, ani Wavy. Jedyny skutek będzie taki, że stracę coś wartościowego.

Ratunek nadszedł z zupełnie niespodziewanej strony. Zasłaniając sobie usta dłonią, Wavy przemówiła:

– Nie chcę o tym rozmawiać.

Mama utkwiła w niej spojrzenie, wytrzeszczając oczy.

– Jak… jak… jak… – dukała mama. Ojciec też wydawał się kompletnie ogłuszony. A zatem cicha jak myszka dziewczynka-duszek umiała mówić, i to pełnymi zdaniami.

– Chcę, żebyś jeszcze raz spotkała się z terapeutką – oznajmiła mama.

– Nie.

Być może po tej rozmowie sytuacja w domu uległaby poprawie, gdyby nie jeszcze jeden sekret, jaki dzieliłyśmy. Wavy lubiła wymykać się z domu pod osłoną nocy, a ja dotrzymywałam jej towarzystwa w tych eskapadach. Zbiegałyśmy boso po schodach, wyślizgiwałyśmy się z domu kuchennymi drzwiami, po czym urządzałyśmy sobie spacer po okolicy.

Podczas tych nocnych wypadów czasami tylko rozglądałyśmy się po dzielnicy. Kiedy indziej zdarzało nam się podkradać różne rzeczy. Nocą po szóstych urodzinach Wavy, gdy zostawiła na stole nieruszony kawałek tortu, zakradłyśmy się pod dom pani NiBlack. Wavy bez problemu poradziła sobie z otwarciem drzwi z siatką przeciw owadom, po czym po cichu podeszłyśmy do lodówki. Wavy uchyliła drzwiczki i nacisnęła przycisk wyłączający światło. Na dolnej półce znalazłyśmy zjedzoną do połowy tartę cytrynową z budyniem. Wavy wyjęła ciasto z lodówki i szybko wymknęłyśmy się z domu. Przyczajone pod wierzbą płaczącą w ogrodzie państwa Goering, zaczęłyśmy zajadać. Wavy oderwała kawałek tarty i podała mi talerz. Następnie poszła za ogrodową komórkę na narzędzia, a kiedy po chwili wynurzyła się z powrotem, po jej kawałku ciasta nie było już śladu. Nie, Wavy wcale nie przymierała głodem.

Bywały też noce, gdy po prostu zbierałyśmy różne rzeczy na ulicy. Butelkę wina znalezioną w rynsztoku. Kobiecy but na wysokim obcasie porzucony na pasie zieleni między jezdniami autostrady, a więc w miejscu, w które pod żadnym pozorem nie wolno nam się było zapuszczać. Starego ręcznego robota kuchennego, znalezionego pod tylnymi drzwiami kościoła metodystycznego. Wszystkie zbierane po ulicach skarby wędrowały do metalowej skrzynki, którą podwędziłyśmy z garażu sąsiada i ukryłyśmy pod płotem na tyłach naszej posesji, za krzakami bzu.

Gdy wraz z nadejściem jesieni bzy zrzuciły liście, tata odkrył naszą skrzynię ze skarbami. W środku znalazł między innymi talerz do ciasta z grubego szkła należący do pani NiBlack – na odwrocie właścicielka przykleiła kawałeczek taśmy z wypisanym swoim nazwiskiem. Mama odniosła talerz pani NiBlack, a ta zapewne opowiedziała jej, jak pewnej dusznej lipcowej nocy z lodówki w jej domu znikła bez śladu cytrynowa tarta. Musiała też wspomnieć, że na linoleum na podłodze znalazła brudne ślady maleńkich stóp.

Kto wie, może jeszcze coś innego zrodziło podejrzenia mamy.

Kiedy przyszła jesień i noce stały się chłodniejsze, minęła mi ochota na nocne wędrówki. Gdy jednak Wavy wstawała i ubierała się, nie potrafiłam się powstrzymać. Wiedziałam, że jeśli zostanę w łóżku, pójdzie sama. Z jednej strony obawiałam się, że spotka ją coś złego. Z drugiej martwiłam się, że przeżyje jakieś przygody beze mnie.

Koniec końców wymykałyśmy się razem. Dygotałam z zimna, a serce waliło mi z podniecenia. Pewnej nocy zakradłyśmy się do biblioteki. Wavy wspięła się na palce i wyciągnęła swoją patykowatą rączkę, żeby sięgnąć do szufladki w drzwiach, gdzie czytelnicy zostawiali przeczytane książki. Za dnia mama czasami przywoziła nas do biblioteki, żebyśmy mogły pożyczyć jakieś nowe lektury, ale podkradanie ich było znacznie fajniejsze.

Wavy uśmiechnęła się i cofnęła rękę, żeby zaprezentować mi zdobycz. Książka była na tyle nieduża, że można ją było wydobyć z szufladki, jednak wcale nie była to książeczka dla dzieci. Odczytałyśmy tytuł na grzbiecie: Salome. Przechylając na bok głowy, zadumałyśmy się nad tym niezwykłym znaleziskiem – książką z obrazkami, ale dla dorosłych. Obrazki były naprawdę dziwne. Okładka była bardzo wyświechtana, gdzieniegdzie podklejona przezroczystą taśmą. Strony sprawiały wrażenie ciężkich. Książeczka ta od razu wydała nam się wyjątkowa.

Miałam przewrócić stronę, gdy nagle miejsce, w którym kucałyśmy pod drzwiami biblioteki, zalało światło przednich reflektorów jakiegoś samochodu. Wavy błyskawicznie rzuciła się do ucieczki, ja jednak zamarłam bez ruchu, gdy dobiegł mnie głos ojca:

– Amy!

To było zupełnie jak w bajkach, gdy poznanie czyjegoś imienia daje władzę nad drugim człowiekiem. Dzięki temu tata zdołał mnie teraz pojmać.

Mama wysiadła z samochodu i puściła się biegiem wskroś parkingu pod biblioteką. W płaszczu narzuconym na koszulę nocną, sadząc wielkie susy, wyglądała naprawdę groźnie. Spodziewałam się, że na powitanie wymierzy mi policzek. Spodziewałam się kary. O dziwo mama porwała mnie w ramiona i mocno przytuliła do piersi.

No a potem musiałam jej o wszystkim opowiedzieć. Wyjawiłam prawdę o naszych nocnych eskapadach, jednak nie wspomniałam o gwiazdach. To nadal był mój sekret. Mama wybuchła płaczem, tata coś wykrzykiwał.

– Brenda, wiem, że chciałaś dobrze. Chciałaś pomóc siostrze. Rozumiem. Jednak kiedy zachowanie tej małej naraża na niebezpieczeństwo nasze dzieci, czas dokonać wyboru. Nie możemy dłużej trzymać jej pod naszym dachem. Ta dziewczyna jest zupełnie nieprzewidywalna.

Po pewnym czasie na miejscu zjawiła się policja, żeby spisać raport, zrobić zdjęcia z miejsca zdarzenia i zarządzić poszukiwanie sprawcy. W poszukiwania Wavy włączyli się sąsiedzi, jednak ostatecznie o świcie sama wróciła do domu.

Obudziły mnie krzyki. Po południu zjawiła się u nas babcia, żeby zabrać Wavy.

– To straszny pomysł. I głupi – tłumaczyła mama. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby odzywała się w taki sposób do babci. Było to bardzo dziwne. Mówienie tak do swojej matki wydawało mi się czymś niemożliwym. – Przecież nie zdołasz pilnować jej na okrągło. Nie możesz spędzać całej nocy bez zmrużenia oka.

– A po co miałabym jej tak pilnować? Najwyżej poszwenda się trochę po okolicy. Jeśli pamięć mnie nie myli, ty i Val też lubiłyście wymykać się z domu, gdy byłyście dziećmi.

– To co innego. Byłyśmy już nastolatkami, poza tym wtedy było bezpieczniej.

Babcia wydała z siebie ciche parsknięcie.

– Helen, pomyśl o swoim zdrowiu – wtrącił się tata.

– Od czasów chemioterapii nie jesteś w najlepszej formie – podchwyciła wątek mama.

Babcia wypuściła z ust powietrze, podobnie jak niegdyś dmuchała dymem papierosowym. Potrząsnęła głową i powiedziała:

– No to może zdradzicie, jak chcecie rozwiązać tę sytuację? Planujecie posłać ją do rodziny zastępczej, żeby dziewczynka żyła z obcymi?

– Zostanie u nas – odparła mama.

– Wykluczone. – Ojciec wstał, zasłaniając mi widok, przez co umknął mi moment, gdy rodzice wymienili spojrzenia. Kiedy jednak tata podszedł do lady kuchennej, żeby dolać sobie kawy do kubka, mama skinęła w końcu głową, jakby kapitulując.

– No właśnie – odezwała się babcia. – Lepiej będzie, jeśli już dzisiaj zabiorę ją do siebie.

Usiadłam na łóżku Wavy i przypatrywałam się, jak babcia pakuje jej rzeczy do walizki. Nie było tego wiele – kilkanaście sukienek, które przetrwały Wielkie Prucie, kilka par skarpetek i kompletów bielizny. Oprócz tego szczotka, którą niekiedy Wavy pozwalała mi zanurzyć w swoich jedwabistych jasnych włosach. Ostatnią rzeczą, która miała powędrować do walizki, była lalka-dzidziuś, Księżniczka Kurzu.

Babcia włożyła ją do walizki, jednak już po chwili Wavy ją wyciągnęła. Potem spróbowała spakować ją mama, jednak z tym samym skutkiem. Lalka była jedyną zabawką Wavy.

– Nic nie masz na własność – powiedziała mi pewnego razu, gdy kłóciłam się z Leslie o to, która z nas pobawi się ulubioną lalką Barbie. Niedługo potem zresztą Barbie znikła bez śladu.

Wavy kolejny raz wyciągnęła Księżniczkę Kurzu z walizki i po chwili dała ją mnie. Czyżby chciała podarować mi ją w prezencie? Zaraz potem musiała już iść. Babcia wyściskała nas wszystkich po kolei, podczas gdy Wavy czekała na nią przy drzwiach. Kiedy mama chciała przytulić siostrzenicę na do widzenia, dziewczynka wyrwała się jej i podbiegła do mnie. Nie przytuliła mnie co prawda, jednak stanęła na tyle blisko, że mogła położyć dłonie na moich barkach i powąchać moje włosy. W końcu cofnęła się i biegiem wypadła za drzwi.

– No i sama widzisz, jak to z nią jest – westchnęła mama.

– To po prostu dziewczynka, która chadza własnymi ścieżkami – odparła babcia. Po czym sięgnęła po walizeczkę Wavy i z uśmiechem dodała: – Ty byłaś taka sama.

Dopiero po Święcie Dziękczynienia odnalazłam prawdziwy prezent, jaki zostawiła mi Wavy. Zajrzałyśmy wtedy z mamą do skrytki pod schodami, żeby wyciągnąć z niej pudła z dekoracjami bożonarodzeniowymi. Musiałam na czworaka wleźć do środka po jeden z błyszczących łańcuchów na choinkę i jakąś uszkodzoną ozdóbkę. I właśnie wtedy, pod tylną ścianą skrytki, zauważyłam książkę ukradzioną z biblioteki: Salome.

2

BABCIA

Październik 1975

Z Irvem odchowaliśmy dwie córki, z których jedna wyrosła na porządną kobietę. Brenda wyszła za mąż za przyzwoitego mężczyznę, urodziła zdrowe dzieci, dbała o dom i nie bała się ciężkiej pracy. Za to nasza młodsza córka Valerie to zupełnie inna historia. Tak naprawdę to nie wiem, w kogo się wdała.

Pewnie w dzisiejszych czasach lekarze wiedzieliby, co z nią począć, jednak my po prostu nauczyliśmy się znosić jej dziwactwa. Przykładowo tę jej obsesję na punkcie zarazków. W pewnym momencie doszło do tego, że sto razy na dzień myła ręce. Szorowała je zawzięcie, aż do krwi. Nauczyłam ją zakładać rękawiczki, bo dzięki temu miała poczucie, że jest czysta. W domu trzymaliśmy ponad dwadzieścia par białych rękawiczek, które każdego dnia musiałam prać i prasować.

W pierwszej klasie liceum Valerie zaszła w ciążę i uciekła z domu z Liamem Quinnem. Nie przepadaliśmy za tym chłopakiem, ale nigdy nie próbowaliśmy jej przed nim chronić. Był z niego rozrabiaka i miałam poczucie, że źle traktuje naszą córkę. Liam był typem chłopaka, któremu się zdaje, że cały świat kręci się wokół niego.

Nieco później miałam przekonać się, że był z niego znacznie gorszy przypadek niż po prostu samolubny chłopak. Okazało się, że to z jego winy Val zaplątała się w ciemne sprawki, przez które potem trafiła do więzienia. Problemy córki nie dawały mi spać po nocach. Miałam nadzieję, że Brenda nie wścieknie się, gdy dowie się, jak wielką część sumy odłożonej z emerytury Irva musiałam wypłacić, żeby pokryć koszty prawników wynajętych dla Valerie. Wcześniej liczyłam, że zdołam odłożyć parę groszy na czesne, gdy Amy i Leslie pójdą na studia, jednak wkrótce okazało się, że jestem zupełnie spłukana.

Pierwszego dnia, gdy zabrałam Wavonnę do siebie, nie odezwała się ani słowem. Prawdę mówiąc, nie odzywała się potem jeszcze przez wiele tygodni. Kiedy osoba, z którą dzielisz pokój, uparcie milczy, mocno działa to człowiekowi na nerwy. Jej milczenie miało ten skutek, że zamieniłam się w straszną gadułę. Referowałam jej ze szczegółami wszystko, co zrobiłam danego dnia. Zupełnie jak wtedy, gdy Irv był już w bardzo złym stanie, niedługo przed jego śmiercią.

Wieczorem pierwszego dnia Wavonna nie zjadła obiadu. Nazajutrz rano zrezygnowała ze śniadania. Kiedy następnego dnia nadeszła pora lunchu, zaczęłam rozumieć, co tak podłamało Brendę. Musiały upłynąć trzy pełne zgryzot dni, nim wpadłam na pomysł, żeby liczyć jedzenie w lodówce i kredensie. Dopiero w ten sposób mogłam odkryć, czym żywi się to dziecko. Kiedy kładłam się spać, w lodówce czekało sześć plasterków żółtego sera zawiniętego w celofan, a w dolnym pojemniku dziewięć moreli. Oprócz tego trzynaście krakersów w napoczętej paczce w kredensie. Rano odnalazłam pięć plasterków sera, siedem moreli i dziesięć krakersów. Była to głodowa dieta, jednak jakimś cudem wystarczała temu dziecku.

Drugiego dnia pokazałam Wavonnie zabawki, jakie jej kupiłam. Poukładałam je na stoliku do kawy w pokoju, który za życia Irva służył nam jako pokój dzienny. Ściany pokrywała staromodna sosnowa boazeria, na podłodze leżał wysłużony dywan, jednak dla mnie pomieszczenie to pełne było dobrych rodzinnych wspomnień. Przez cały dzień szyłam kołdrę na kościelną imprezę dobroczynną i oglądałam telewizję. Wavonna siedziała na sofie ze spojrzeniem utkwionym w ścianie, ekranie telewizora albo pustce. Ta dziewczyna miała równie nieobecne spojrzenie jak Irv, gdy wrócił do domu po wojnie. W końcu dziewczynka wstała, a ja pomyślałam od razu: Nareszcie się znudziła. Teraz się czymś zajmie, może pobawi się nowymi zabawkami.

Zniknęła w łazience, skąd dobiegł dźwięk spuszczanej wody w klozecie i odkręcanego kranu w umywalce. Po chwili wróciła do pokoju i rozsiadła się z powrotem na kanapie. Pudełka z lalką Barbie, wypchanym słonikiem i drewnianymi klockami nadal nierozpakowane leżały na stoliku. W końcu zmuszona byłam zabrać je stamtąd.

Po dwóch tygodniach zrobiłam to, od czego powinnam była zacząć. Zakupiłam karty z obrazkami, których używa się w przedszkolach – obrazki przedstawiały różne litery, kolory, kształty i cyfry. Nazajutrz rano ugotowałam owsiankę, nalałam czubatą miskę i zostawiłam ją w kuchni, a sama na kwadrans zniknęłam w pokoju. Wykonałam w tym czasie kilka telefonów do znajomych pań z klubu brydżowego, żeby uprzedzić je, że tego popołudnia będą musiały poradzić sobie beze mnie. Kiedy wróciłam do kuchni, zgodnie z moimi przewidywaniami owsianki trochę ubyło. Posprzątałam ze stołu i sięgnęłam po kartonik z kartami.

– J jak jabłko – wyrecytowałam powoli.

Domyślałam się, że dziewczynka nie powtórzy, ale przynajmniej przyglądała się i słuchała.

Zaprezentowałam jej w ten sposób całą talię. Kiedy skończyłam, Wavonna podeszła do blatu kuchennego i wzięła do ręki podkładkę do spisywania zakupów spożywczych. Był to jeden z tych kretyńskich wynalazków Irva – do podkładki przyczepił rolkę, z której odwijało się papier do notatek, i wywiercił otwór na ołówek. Wavonna odwinęła kawałek papieru i zaczęła zapisywać kolejne litery alfabetu. Zupełnie mnie zatkało, jakby mnie ktoś obuchem przez głowę zdzielił.

– Wiesz, jak to się czyta? – spytałam z niedowierzaniem, wskazując palcem literę A.

Przez chwilę przypatrywała się mojemu palcu. W końcu powiedziała: „A”.

– A to?

– B.

– A to tutaj?

Dziewczynka westchnęła przeciągle, po czym wyrecytowała:

–Abcdefghijklłmnoprstuvwxyz.

No tak, stało się jasne, że się wygłupiłam. Niewiele myśląc, w najbliższy poniedziałek zapisałam Wavonnę do szkoły.

Pierwszego dnia nauki, po tym jak odwiozłam ją do szkoły, wróciłam do domu i ucięłam sobie dwugodzinną drzemkę. Nazajutrz wolny czas wykorzystałam na odkładaną od dawna wizytę u kosmetyczki. Kobiety w starszym wieku wymagają od czasu do czasu zabiegów upiększających, a moje włosy zaczynały już powoli przypominać szopę. Nie pamiętam, jak zleciał mi trzeci dzień nauki Wavonny. Za to czwartego dnia wybrałam się do klubu brydżowego. Napiłam się martini i spędziłam radośnie czas z moimi koleżankami. Wszystkie oczekiwały, że opowiem im o wnuczce, a ja chętnie weszłam w rolę dumnej babci. Ach, ma takie mięciutkie blond włosy, zupełnie jak niemowlak. Izna już cały alfabet, szczebiotałam, tak naprawdę nie zdradzając im niczego na temat tego, jaka naprawdę była Wavonna.

Po urodzeniu Leslie trzymałam ją na rękach. To samo z Amy. Te dziewczynki zawsze były dla mnie wnuczkami, moimi maleństwami. Chętnie pokazywałam ich zdjęcia i chwaliłam się ich najmniejszymi sukcesami. Z Wavonną było inaczej – dopóki nie zajęła się nią Brenda, nigdy jej nawet nie widziałam. Niby te sprawiające problemy dzieci kocha się bardziej, jednak w stosunku do Wavonny odczuwałam głównie litość. Te jej rzadkie włoski i kościste ramiona budziły we mnie przygnębienie. Puste spojrzenie, jakim dziewczynka omiatała świat, również nie poprawiało sytuacji. Tamtego dnia, gdy wracałam do domu po spotkaniu w klubie brydżowym, byłam jednak przekonana, że wszystko się ułoży. Czułam, że zdołam pokochać Wavonnę równie mocno jak Leslie i Amy. A ona, zakładałam, z czasem odwzajemni to uczucie.

Czekałam pod szkołą, jednak Wavonna nie wychodziła. Po kilku minutach udałam się do sekretariatu, gdzie czekał już na mnie dyrektor szkoły oraz nauczycielka Wavonny pani Berry. Kiedy przyprowadziłam tutaj wnuczkę pierwszego dnia, zostawiłam ją pod opieką właśnie pani Berry. Była to sympatyczna kobieta o serdecznym uśmiechu. Jednak kiedy zjawiłam się teraz po Wavonnę, nauczycielka znajdowała się w strasznym stanie – histeryzowała i łkała.

Okazało się, że Wavonna uciekła ze szkoły.

Z moich ust wydarł się jęk, jednak głównie zapamiętałam z tamtej chwili następującą myśl: „W przypadku Valerie też zaczęło się od ucieczek z lekcji”. Oczywiście Valerie zaczęła chodzić na wagary dopiero w liceum, jednak teraz zalęgło się we mnie znajome uczucie, że zawiodłam jako opiekunka.

O dwudziestej wróciłam do domu i czekałam na jakieś wieści z policji. Spuchnięte stopy moczyłam w misce z wodą, a na kolanach ułożyłam sobie telefon. Nie wiedziałam nawet, ile kwartałów w okolicy szkoły schodziłam, pukając do domów obcych ludzi. Wiedziałam, że powinnam przedzwonić do Brendy, jednak powstrzymywała mnie myśl, że będę musiała przed nią przyznać: Miałaś rację, nie umiem sobie znią poradzić.

Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, miałam mętlik w głowie. Nie wiedziałam, jak powinnam się poczuć – pełna nadziei czy może przerażona? Z mokrymi stopami podeszłam do drzwi. Kiedy je uchyliłam, na ganku ujrzałam Wavonnę. Stała tam sama i dygotała z zimna. Kiedy weszła do środka, zamknęłam za nią drzwi na klucz, tak jakby miało to ją powstrzymać przed dalszymi ucieczkami.

– Aleś napędziła mi strachu! A gdyby stało ci się coś złego? – Wiedziałam, że krzykiem niewiele wskóram, jednak nie mogłam się uspokoić. – Nigdy więcej tego nie rób! Zrozumiano?

Dziewczynka skinęła głową, jednak ja znałam ten gest od Valerie. Oznaczał: „Rozumiem, ale to wcale nie oznacza, że zrobię, co mi każesz”.

Przedzwoniłam na policję, żeby poinformować, że zaginiona dziewczynka wróciła już do domu. Następnie przygrzałam jej trochę zupy i odliczyłam kupkę krakersów. Kiedy poszłam wypłakać się do łazienki, zjadła parę łyżek zupy i dwa krakersy. Wiedziałam, że tak dłużej nie może być. Równocześnie jednak nie mogłam skazać wnuczki na życie u rodziny zastępczej. Nie mogłam oczekiwać, że komukolwiek będzie się chciało równie dokładnie mierzyć poziom zupy w talerzu. Albo że obcy ludzie będą odliczali krakersy, żeby upewnić się, że moja wnuczka w ogóle wzięła coś do ust.

Sprzątnęłam ze stołu i zaparzyłam kawę bezkofeinową. Kiedy wreszcie się uspokoiłam, zawołałam wnuczkę:

– Wavonno, przyjdź do kuchni i porozmawiaj z babcią.

Po chwili zjawiła się w kuchni, jednak nie usiadła. Stanęła przy stole i czekała na to, co mam do powiedzenia.

– Jeśli jeszcze raz uciekniesz ze szkoły, zabiorą mi ciebie i każą ci zamieszkać z obcymi ludźmi. Nie chcę, żeby do tego doszło. Chciałabym, żebyś została u mnie.

Nie doczekałam się żadnej reakcji, ale też niespecjalnie na to liczyłam. Gdyby na głowie pudel z małpą zatańczyły mi tango, ta dziewczynka też przyjęłaby to z obojętnością.

– Powiesz mi, co stało się w szkole? Dlaczego uciekłaś? Jeśli mi powiesz, dopilnuję, żeby nie powtórzyło się to, co sprowokowało cię do ucieczki.

Przypominało to trochę nasze wcześniejsze podchody z alfabetem. Musiała upłynąć chwila, nim Wavonna przygotowała się wewnętrznie, by cokolwiek powiedzieć.

– Głośna pani mnie dotykała.

Wypita przed chwilą kawa podeszła mi do gardła. Momentalnie uznałam, że musi chodzić o zły dotyk. Ta przesympatyczna kobieta miałaby dopuścić się czegoś tak strasznego? W głowie mi się to nie mieściło.

– Jak to „dotykała”?

Dziewczynka rozpostarła szeroko ramiona, rozczapierzyła palce na podobieństwo szponów, po czym przycisnęła ramiona do piersi.

– Przytuliła cię?

Lekkie skinienie głową.

– Nie lubisz przytulania?

Wavonna potrząsnęła poważnie głową. Poczułam wielką ulgę, choć równocześnie przeraziła mnie myśl, jak straszny musiał wydawać się świat oglądany oczami tej dziewczynki. Teraz było już jasne, dlaczego nigdy nie pozwoliła mi się przytulić. Ilekroć próbowałam jej dotknąć, wyrywała mi się.

Następnego dnia zaprowadziłam ją znowu do szkoły. Tym razem zrobiłam to, co powinnam była uczynić już pierwszego dnia – skierowałam się do klasy z zamiarem wyjaśnienia sytuacji pani Berry.

Jak tylko weszłam do klasy, natychmiast zrozumiałam, że mój plan nie ma sensu.

Na środku pomieszczenia ujrzałam troje dzieci na wózkach inwalidzkich. Nie chcę być bezduszna, ale te dzieciaki naprawdę wyglądały jak śliniące się ludzkie warzywa. W kącie jakieś dziecko pełzało na czworaka po wykładzinie podłogowej z niebieskiej gumy. Dyrekcja szkoły zadbała o wymalowanie ścian pomieszczeń w możliwie najjaśniejszych odcieniach żółci, na ścianach zawieszono mnóstwo ślicznych ozdóbek, jednak nawet one nie były w stanie ukryć faktu, że było to straszliwe miejsce. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak Wavonna mogłaby tu spędzić pięć minut. A co dopiero cztery dni, na które ją skazałam?

Po chwili na spotkanie wyszła mi uśmiechnięta od ucha do ucha pani Berry.

– Ach, pani Morrison, cóż za ulga! Wavonno, skarbie, tak się o ciebie martwiłyśmy.

Tego dnia zdobyłam zaufanie wnuczki. Pani Berry była już przy nas, najwyraźniej szykując się, by porwać moją wnuczkę w ramiona. Stanęłam w lekkim rozkroku i wyciągnęłam przed siebie rękę, hamując jej zapędy.

– Chciałabym porozmawiać z kimś na temat przeniesienia Wavonny do innej klasy – oznajmiłam.

Pani Berry momentalnie zrobiła urażoną minę. Nie miałam nic przeciwko tej kobiecie – po prostu byłam już zbyt stara, żeby owijać w bawełnę.

Kiedy spotkałam się z pedagogiem szkolnym, zastosowałam tę samą strategię. Spoglądając kobiecie prosto w oczy, wypaliłam:

– Moja wnuczka nie jest dzieckiem specjalnej troski.

– Pani Morrison, nie używamy już takich określeń – upomniała mnie pedagog. – Wychodzimy z założenia, że jej zaburzenia mowy wynikają z opóźnień rozwojowych.

– Nie chcę nikogo obrazić – zreflektowałam się. – Chodzi mi tylko o to, że ona nie jest głupia. Proszę zresztą popatrzeć. Wavonna…

Dziewczynka nie spojrzała na mnie, wiedziałam jednak, że słucha. Zwracając się do kobiety, powiedziałam:

– Proszę podać mi papier i coś do pisania.

Pedagog podsunęła mi kartkę i pióro kulkowe. Przysunęłam krzesło Wavonny bliżej biurka.

– No, śmiało – zachęcałam. – Pokaż, jak piszesz. Bo inaczej będziesz musiała zostać w klasie z głośną panią.

Jak tylko napomknęłam o nauczycielce specjalizującej się w edukacji dzieci upośledzonych, Wavonna chwyciła pióro i zbliżyła je do kartki. Najpierw z wielką wprawą napisała swoje imię, a pod spodem zaczęła po kolei wypisywać wielkie i małe litery alfabetu. Niżej wypisała po kolei cyfry. Na koniec zrobiła coś, czym zupełnie mnie zaskoczyła – nie miałam pojęcia, że w ogóle wie cokolwiek na ten temat. Przewróciła kartkę na drugą stronę i napisała: Kasjopeja. Tuż obok narysowała pięć kropek i połączyła je ze sobą liniami. Obok wykonała rysunek siedmiu połączonych kropek, opatrzony napisem Cefeusz. Po chwili podobnymi rysunkami zapełniła całą kartkę. Z całego tego mrowia rysunków i nazw rozpoznawałam tylko Wielki i Mały Wóz.

Pani pedagog ze zdumienia otworzyła szeroko usta, na co zareagowałam śmiechem. Śmiałam się tej biednej kobiecie prosto w twarz. W końcu aż popłakałam się z tego wszystkiego. Zanim w moim życiu zjawiła się Wavonna, czułam się całkiem dobrze. Moja choroba nowotworowa weszła w fazę remisji, miałam całkiem miłe plany na emeryturę. Po stresach ostatniego miesiąca potrzebowałam chyba trochę zdrowego śmiechu.

Wavonna została przepisana do normalnej klasy. Na wstępie jednak zaznaczyłam, by nie przydzielali jej nauczycielki lubiącej obściskiwać uczniów. Powiedziałam wprost, że nie życzę sobie, by ktokolwiek jej dotykał. Nauczyciele nie powinni co prawda oczekiwać, że Wavonna będzie odpowiadać na ich pytania, jednak nie powinni wyciągać z tego wniosku, że nie słucha i nie przyswaja wiedzy. Nie wysuwałam żadnych specjalnych żądań, ale też nie miałam zamiaru za nic przepraszać.

Potem sprawy w szkole nie układały się może idealnie, ale na pewno było lepiej niż przedtem.

Wavonna mieszkała ze mną przez blisko dwa lata. Przez cały ten czas dotknęła mnie tylko dwa razy. W dniu, w którym przypadała 40. rocznica ślubu z Irvem, wypiłam trochę wina i zaczęłam się rozklejać. Wavonna stanęła wtedy przy mnie i dotknęła mojej dłoni, a konkretnie ślubnej obrączki. Domyślałam się, że w ten sposób chciała dodać mi otuchy. Drugi raz dotknęła mnie tuż przed warunkowym zwolnieniem Valerie z więzienia. Wynajęłam wtedy prawnika, który miał zabiegać dla niej o prawo do opieki nad Wavonną oraz dzieckiem, które Valerie urodziła, gdy odsiadywała wyrok.

Tamtego dnia pojechałyśmy do Tulsy na urodziny Leslie, żeby spędzić miło czas z rodziną. Były śpiewy, przebieranki w dziwne kapelusze i wiwaty, gdy Leslie otwierała prezenty. Po części oficjalnej dziewczynki we trójkę zajęły się zabawą w dużym pokoju, a ja z Brendą zaczęłyśmy zmywać naczynia.

Ponieważ nie umiałam dłużej trzymać języka za zębami, w pewnym momencie usiadłam przy stole kuchennym i powiedziałam:

– Rozmawiałam z prawnikiem Valerie na temat programu adaptacyjnego, który mogłaby zrealizować.

– Nie wiedziałam, że ona nadal ma prawnika. Zapłaciłaś za niego?

Puściłam jej pytanie mimo uszu. Uważałam, że to nie sprawa Brendy. Ale może się myliłam.

– Jak chcesz – skomentowała moje milczenie córka. Po czym spytała: – No i co, ten jej prawnik uważa, że Val mogłaby zaangażować się w ten program?

Ukroiła sobie drugi kawałek ciasta. Od lat walczyła z nadwagą, bo ilekroć coś ją zdenerwowało, ratunku szukała w jedzeniu.

– Został stworzony z myślą o kobietach z dziećmi. Dzięki niemu łatwiej będzie jej stanąć z powrotem na nogi, tak by mogła zająć się wychowaniem Donala i Wavonny.

– Mamo, chyba żartujesz – zareagowała gwałtownie Brenda. – Naprawdę sądzisz, że Val będzie umiała się zatroszczyć o swoje dzieci? Dobrze wiesz, jaka jest Vonnie. To zasługa zdolności rodzicielskich Val. Wyhodowała córkę, która nie mówi, nie je i wykrada się z domu po nocach.

– Ostatnio radzi sobie lepiej.

– Wiem. To twoja zasługa. Ja… – nie dokończyła. Położyła mi dłoń na ramieniu. Widziałam, że żałuje, że dała się ponieść emocjom.

– Chcę, żeby Wavonna wychowywała się ze swoją mamą.

Tak naprawdę to chciałam tego chcieć. Pragnęłam, by wszystko było proste, jednak nic z tego nie wychodziło.

– Naprawdę uważasz, że tak będzie lepiej dla małej?

– Val się leczy. Dzięki temu programowi dostanie mieszkanie i będzie mogła na bieżąco spotykać się z terapeutką. Dopilnuje, by Val zażywała lekarstwa, i pomoże w opiece nad dziećmi.

– No dobra, mogę jakoś pomóc? Zapisanie jej na ten program wymaga roboty papierkowej?

– Brendo, chcę, żebyś poszła na rozprawę o zwolnienie warunkowe oraz rozprawę o przyznanie prawa do opieki nad dziećmi. To ty będziesz musiała się tym zająć.

– Dlaczego?

– Doszło do metastazy – rozległ się nagle głos Wavonny. Zakradła się do kuchni i dopóki się nie odezwała, nie miałyśmy pojęcia, że przysłuchuje się naszej rozmowie.

– Mamo, co ona mówi? – spytała przestraszona Brenda.

– Pewnie podsłuchała moją rozmowę z lekarzem. Rak się uaktywnił, mam przerzuty do płuc i wątroby. Lekarze dają mi trzy miesiące życia, może mniej.

Zaalarmowane tonem głosu dorosłych omawiających poważne sprawy, Leslie i Amy przestały bawić się lalkami Barbie i stanęły obok Wavonny w drzwiach kuchni. Próbowałam jakoś nakłonić Brendę, by się nie rozkleiła, jednak było za późno – córka zaczęła się trząść i po chwili wybuchła płaczem. Amy i Leslie poszły w ślady mamy. Płakały wszystkie, z wyjątkiem Wavonny, która podeszła do mnie i położyła mi dłoń na piersi, tam gdzie sterczały te sztuczne nakładki z pianki, które nosiłam w staniku.

I wtedy wiedziałam już, że kocham tę dziewczynkę. A równocześnie miałam świadomość, że wkrótce ją stracę.

 

Wydawnictwo Papierowy Księżyc

Grupa Wydawnicza Papierowy Księżyc

skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12

tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21

e-mail: [email protected]

www.papierowyksiezyc.pl