Wszystkie podłości nauki. Morderstwa, oszustwa i kradzieże popełniane przez naukowców - Sam Kean - ebook

Wszystkie podłości nauki. Morderstwa, oszustwa i kradzieże popełniane przez naukowców ebook

Sam Kean

4,1

Opis

Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak wysoką cenę ma postęp w dziedzinie medycyny i innych dziedzin wiedzy? Nauka jest potężną siłą, która działa na korzyść świata — zdarza się jednak, że obsesja naukowych osiągnięć bierze górę nad moralnością… Autor bestsellerowych książek popularnonaukowych, Sam Kean, w swoim niepodrabialnym stylu opowiada prawdziwą historię o tym, co się może wydarzyć, gdy nieposkromiona ambicja popycha skądinąd bardzo racjonalnych mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i porzucania wszelkich zasad etycznych w imię nauki. Książka „Wszystkie podłości nauki” mistrzowsko prowadzi czytelnika przez dwa tysiące lat historii i przypomina, że niechlubne czyny szalonych badaczy niestety nie odeszły w przeszłość. Również współczesna nauka ma na swoim koncie naprawdę ciemne sprawki. Dość wspomnieć o licznych eksperymentach medycznych przeprowadzanych na ludziach i na zwierzętach czy zabiegach lobotomii u pacjentów psychiatrycznych w latach 50. ubiegłego wieku. Każdy rozdział tej fascynującej książki poświęcony jest innemu wykroczeniu przedstawicieli naukowego świata — oszustwom, morderstwom, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów i nie tylko. Niektóre z tych czynów są tak potworne, że wydaje się niewyobrażalne, żeby mogli ich dokonać ludzie. Wszystkie się jednak wydarzyły. Ta książka skupia się na powodach, które popychają mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i popełniania przestępstw lub innych występków w imię nauki. Każdy rozdział poświęcono innemu naruszeniu zasad, m.in. oszustwu, morderstwu, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów; to dość wyczerpujący katalog przypadków łamania obowiązujących praw. Trzeba przyznać, że wiele z tych historii jest przy okazji ponuro-zabawnych – któż nie lubi soczystych opowieści o piratach lub zemście? Inne jednak wciąż mogą powodować ścisk żołądka, mimo że opisują wydarzenia sprzed setek lat. (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (47 ocen)
20
19
4
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Potęga wiedzy, nie zawsze o tym się rozmawia, więc warto przeczytać.
10
RobertW68

Z braku laku…

Ech, jak ja uwielbiam ludzi, którzy oceniają historię z pozycji moralizatorów dzisiejszych czasów, odrywając się od rzeczywistości opisywanych czasów. Doprowadza to do takich aberracji jak zakaz wyświetlania "Przeminęło z wiatrem" (oczywiście w USA), bo obraz kolorowych nie odpowiada dzisiejszym standardom "poprawności rasowej". Czy nam się to podoba czy nie, większość historii ludzkości opierała się na niewolnictwie i już. Jeżeli tam mamy podchodzić do naszego dziedzictwa, to zburzmy piramidy, Koloseum, spalmy ruiny Akropolu, rozwalmy mur chiński i najlepiej cofnijmy się do początków cywilizacji i zacznijmy wszystko od początku. A mogła być fajna książka o rzeczywistych problemach moralnych i przekraczaniu własnych granic w celu osiągnięcia chwały i splendoru należnego odkrywcom. Uczciwie przyznaję, że ta recenzja dotyczy tylko pierwszych 80 stron, bo nachalność przekazu zniechęciła mnie do dalszej lektury.
00
friendlymadzia

Dobrze spędzony czas

dobra książka, ciekawe historie
00
slvk222

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemna do czytania
00

Popularność




Pro­log. Dzie­dzic­two Kle­opa­try

Pro­log

Dzie­dzic­two Kle­opa­try

Jak gło­szą legendy, pierw­sze nie­etyczne doświad­cze­nie w histo­rii prze­pro­wa­dził nie kto inny, jak sama Kle­opa­tra.

Pod­czas jej pano­wa­nia (51–30 r. p.n.e.) egip­skich uczo­nych zafra­po­wało nie­ty­powe pyta­nie. Od któ­rego etapu ciąży można poznać, jakiej płci jest płód? Ponie­waż nikt nie znał odpo­wie­dzi, Kle­opa­tra opra­co­wała sza­tań­ski plan, w któ­rym główną rolę miała ode­grać grupka jej cię­żar­nych słu­żą­cych.

Nie było to zresztą pierw­sze podej­ście wład­czyni do nauk medycz­nych. Sta­ro­żytne źró­dła gło­szą – a współ­cze­śni histo­rycy to potwier­dzają – że Kle­opa­trę bar­dzo inte­re­so­wała praca nadwor­nych medy­ków. Kró­lowa oso­bi­ście opra­co­wała też mik­sturę na łysie­nie, zapewne o dość wąt­pli­wej sku­tecz­no­ści – pastę z upie­czo­nych myszy i wyża­rzo­nych koń­skich zębów, niedź­wie­dziego tłusz­czu, szpiku jele­nia, trzciny i miodu, którą nale­żało wcie­rać w skórę głowy, „aż włosy zaczną kieł­ko­wać”. Jesz­cze bar­dziej zło­wiesz­czo brzmią donie­sie­nia grec­kiego histo­ryka Plu­tar­cha, który twier­dził, że testo­wała ona tru­ci­zny na więź­niach. Zaczęła ponoć od nale­wek i sub­stan­cji naj­praw­do­po­dob­niej pozy­ska­nych z roślin i stop­niowo coraz więk­szą uwagę poświę­cała tru­ci­znom pocho­dze­nia zwie­rzę­cego. (Urzą­dzała też walki róż­nych jado­wi­tych stwo­rzeń i zafa­scy­no­wana obser­wo­wała, które z nich zwy­cięży). Wie­dza ta oka­zała się przy­datna, gdy Kle­opa­tra posta­no­wiła zakoń­czyć życie, pozwa­la­jąc żmii uką­sić się w pierś; wie­działa bowiem, że jad tego węża pro­wa­dzi do sto­sun­kowo bez­bo­le­snego zgonu.

Bez względu na to, jak źle brzmi histo­ria o tru­ciu więź­niów, eks­pe­ry­menty z pło­dami zde­cy­do­wa­nie ją prze­wyż­szały pod wzglę­dem okru­cień­stwa. Nie wiemy, co kie­ro­wało Kle­opa­trą – dla­czego tak bar­dzo inte­re­so­wała ją odpo­wiedź na podane wyżej pyta­nie. Za każ­dym razem, gdy jedna z jej słu­żek zosta­wała ska­zana na śmierć (a ewi­dent­nie działo się to dość czę­sto), kró­lowa pod­da­wała ją podob­nej pro­ce­du­rze. Naj­pierw, by wyklu­czyć moż­li­wość, że ska­zana już jest w ciąży, poda­wano jej paskudny śro­dek, „serum nisz­czące”, które wywo­ły­wało poro­nie­nie. Po upew­nie­niu się, że „tablica została wyczysz­czona”, jeden ze słu­żą­cych gwał­cił ska­zaną do czasu, aż zaszła w ciążę. Następ­nie, w wyzna­czo­nym wcze­śniej cza­sie, ska­za­nej roz­pru­wano brzuch i wydo­by­wano płód. Różne źró­dła przed­sta­wiają wyniki tych doświad­czeń w różny spo­sób, ale Kle­opa­tra usta­liła, że płeć płodu można roz­róż­nić już 41 dni od zapłod­nie­nia – co udo­wad­niało, że płeć kształ­tuje się na bar­dzo wcze­snym eta­pie roz­woju. W każ­dym razie kró­lowa doświad­cze­nie uznała za suk­ces.

No dobrze, czas jed­nak wspo­mnieć, że jedyny histo­ryczny opis tego hor­roru pocho­dzi z Tal­mudu, i wypada pod­kre­ślić, że to jed­nak mocno wąt­pliwa rela­cja. Kle­opa­tra miała nie­zli­czo­nych wro­gów, szka­lu­ją­cych ją ze wzglę­dów pro­pa­gan­do­wych, a chyba trudno sobie wyobra­zić histo­rię oczer­nia­jącą ją bar­dziej niż ta przy­to­czona wyżej. W dodatku, zgod­nie z dzi­siej­szą wie­dzą medyczną, wyniki doświad­cze­nia nie miały sensu. Sześć tygo­dni od zapłod­nie­nia płody mają już oczy, nos i zaczątki pal­ców, ale dłu­gość całego embrionu nie prze­kra­cza pół­tora cen­ty­me­tra, no i nie mają one geni­ta­liów – co unie­moż­li­wia roz­po­zna­nie płci. (Geni­ta­lia powstają w dzie­wią­tym tygo­dniu, gdy płód ma około pię­ciu cen­ty­me­trów). Pomi­ja­jąc więc kwe­stie pro­pa­gan­dowe, jest wysoce wąt­pliwe, że Kle­opa­tra prze­pro­wa­dziła takie doświad­cze­nie.

Bez względu jed­nak na to, czy to tylko legenda, liczne poko­le­nia w tę histo­rię wie­rzyły – co też świad­czy o czymś istot­nym. Kle­opa­tra miała wła­dzę, wielu ludzi jej nie­na­wi­dziło, a upiorna pla­stycz­ność prze­kazu mocno dzia­łała na wyobraź­nię. Po tyra­nach spo­dzie­wamy się wszak naj­gor­szych rze­czy. Ale oprócz tego w tej histo­rii pobrzmiewa coś prze­ko­nu­jąco praw­dzi­wego. Cho­dzi o pewien arche­typ postę­po­wa­nia, napa­wa­jący grozą i roz­po­zna­walny już dawno temu – zwią­zany z posta­cią, która posu­nęła się za daleko, stra­ciła pano­wa­nie nad wła­snymi obse­sjami, a te prze­jęły nad nią kon­trolę. Dziś taką postać nazwa­li­by­śmy sza­lo­nym naukow­cem.

Sza­leń­stwo sza­lo­nego naukowca jest spe­cy­ficz­nego rodzaju. Nie cho­dzi mi tu o stuk­nię­tych oszo­ło­mów, zanu­dza­ją­cych wszyst­kich dookoła spi­sko­wymi teo­riami dzie­jów. Wręcz prze­ciw­nie, cho­dzi mi o ludzi myślą­cych cał­kiem logicz­nie. W tym przy­padku Kle­opa­tra miała pro­wa­dzić doświad­cze­nie na służ­kach ska­za­nych na śmierć. Skoro i tak miały umrzeć, myślała sobie, cze­muż by nie wyko­rzy­stać ich dla poży­tecz­nego celu? A skoro już zaak­cep­to­wała tę myśl, zadys­po­no­wała poda­wa­nie środ­ków poron­nych, by przy­pad­kowe ciąże nie zabu­rzyły wyni­ków eks­pe­ry­mentu. Potem nale­żało wyzna­czyć odpo­wied­nią datę gwałtu i zapłod­nie­nia, by w końcu otrzy­mać osta­teczną odpo­wiedź z dokład­no­ścią co do dnia. Jeśli oce­niać to jedy­nie w kate­go­rii pla­no­wa­nia eks­pe­ry­mentu, Kle­opa­tra spi­sała się na medal.

Jed­nak gdy spoj­rzy się na to z innej per­spek­tywy, jej postę­po­wa­nie było, rzecz jasna, pod każ­dym wzglę­dem naganne. Wład­czy­nię owład­nęła obse­sja, zaśle­pia­jąca ją tak bar­dzo, że kobieta wyzbyła się wszel­kiego współ­czu­cia i przy­zwo­ito­ści, stała się głu­cha i ślepa na ból i cier­pie­nia innych, dążyła do reali­za­cji celu bez względu na koszty ludz­kie. Albo­wiem tym, co czyni naukowca sza­lo­nym, nie jest brak zdol­no­ści logicz­nego rozu­mo­wa­nia lub bystro­ści umy­słu. Wręcz prze­ciw­nie, cho­dzi o to, że reali­zuje on swój naukowy plan zbyt kon­se­kwent­nie, po dro­dze wyzby­wa­jąc się czło­wie­czeń­stwa.

Wpro­wa­dze­nie

Wpro­wa­dze­nie

W dzi­siej­szym spo­łe­czeń­stwie naukowcy to posta­cie pozy­tywne – na ogół. Są mądrzy, są cool, myślą jasno i racjo­nal­nie, spo­koj­nie roz­pra­co­wu­jąc sekrety ota­cza­ją­cego nas świata. Cza­sem jed­nak, czego dobrą ilu­stra­cją jest histo­ria Kle­opa­try, ogar­nia ich obse­sja. Wów­czas wszystko im się odwraca, a ich chwa­lebne docie­ka­nia nabie­rają nagle mrocz­nego cha­rak­teru. W tym sta­nie pozy­ska­nie wie­dzy staje się nie tylko naj­waż­niej­sze, lecz jest jedy­nym, co zaprząta ich uwagę.

Ta książka sku­pia się na powo­dach, które popy­chają męż­czyzn i kobiety do prze­kra­cza­nia gra­nic i popeł­nia­nia prze­stępstw lub innych występ­ków w imię nauki. Każdy roz­dział poświę­cono innemu naru­sze­niu zasad, m.in. oszu­stwu, mor­der­stwu, sabo­ta­żowi, szpie­go­stwu, rabo­wa­niu gro­bów; to dość wyczer­pu­jący kata­log przy­pad­ków łama­nia obo­wią­zu­ją­cych praw. Trzeba przy­znać, że wiele tych histo­rii jest przy oka­zji ponuro-zabaw­nych – któż nie lubi soczy­stych opo­wie­ści o pira­tach lub zemście? Inne jed­nak wciąż mogą powo­do­wać ścisk żołądka, mimo że opi­sują wyda­rze­nia sprzed setek lat. A choć nie­które z opi­sa­nych incy­den­tów tra­fiały w swoim cza­sie na okładki ówcze­snych tablo­idów, nie wszyst­kie na trwałe zapi­sały się w histo­rii lub też pamięć o nich, mimo ich sen­sa­cyj­nego cha­rak­teru, z cza­sem zbla­dła. Niniej­sza książka nie­jako je wskrze­sza; pochyla się także nad moty­wami, które kie­ro­wały ludźmi łamią­cymi naj­więk­sze tabu.

Z zebra­nych tu opo­wie­ści dowiemy się też sporo zaska­ku­ją­cych rze­czy o zasa­dach, jakie rzą­dzą nauką. Wszy­scy wiemy, jak naj­czę­ściej docho­dzi do nowych odkryć. Ktoś zauważa w przy­ro­dzie nie­zwy­kłe zja­wi­sko lub wpada na genialne wyja­śnie­nie prze­biegu jakie­goś pro­cesu, lub też przy­cho­dzi mu do głowy, dla­czego dana cząstka zacho­wuje się tak, a nie ina­czej. Potem testuje swoją hipo­tezę, prze­pro­wa­dza­jąc eks­pe­ry­ment lub wyru­sza­jąc w teren. Przy odro­bi­nie szczę­ścia wszystko prze­biega gładko (ha!). Znacz­nie czę­ściej jed­nak poja­wiają się liczne powody do fru­stra­cji: doświad­cze­nia się nie udają, fun­du­sze zostają przy­cięte, myślący utar­tymi sche­ma­tami kole­dzy nie chcą przy­jąć do wia­do­mo­ści prze­ło­mo­wych wyni­ków. W końcu, dzięki wytrwa­ło­ści bada­cza, dowody stają się zbyt oczy­wi­ste, by można było dalej zamy­kać na nie oczy, i opór mate­rii top­nieje. Nauko­wiec powraca z zesła­nia, a inni okrzy­kują go geniu­szem. Świat korzy­sta z nowej tera­pii, nowo­cze­snego mate­riału, a może dowia­duje się, skąd się wzięło życie albo jaka przy­szłość czeka kosmos.

Aby pod­jąć tę ręka­wicę, potrzeba spe­cy­ficz­nych cech cha­rak­teru, cier­pli­wo­ści i goto­wo­ści do poświę­ceń. To dla­tego nasze spo­łe­czeń­stwo na ogół uważa naukow­ców za boha­te­rów. Ale nauka to coś wię­cej niż ciąg odizo­lo­wa­nych od sie­bie momen­tów olśnie­nia. Podob­nie jak pozo­stała część spo­łe­czeń­stwa, naukowcy i nauka jako taka pod­le­gają, szcze­gól­nie ostat­nio, moral­nym roz­ra­chun­kom. Zdol­ność do roz­po­zna­nia, co w nauce jest dobre, a co złe, i jaka droga pro­wa­dzi z jed­nego z tych miejsc w dru­gie, stały się waż­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek. Naukę obcią­żają różne grze­chy, z któ­rych powinna się wyspo­wia­dać.

Jesz­cze bar­dziej zaska­ku­jące dla nie­któ­rych może być uświa­do­mie­nie sobie, że nie­etycz­nie upra­wiana nauka jest naj­czę­ściej, ipso facto, po pro­stu złą nauką – bada­nia wąt­pliwe pod wzglę­dem moral­nym czę­sto są też wąt­pliwe naukowo. Na pierw­szy rzut oka może się to wydać dziwne. W końcu wielu ludzi twier­dzi, że wie­dza sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, jedy­nie jej wyko­rzy­sta­nie przez ludzi może być takie lub inne. Ale nauka to także przed­się­wzię­cie zbio­rowe – otrzy­mane wyniki muszą być spraw­dzone, zwe­ry­fi­ko­wane i uznane przez innych. W pro­ces ten są bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wani ludzie, a jak poka­zują przed­sta­wione w tej książce histo­rie, nauka, która igno­ruje ludz­kie lęki lub nie zważa na prawa czło­wieka, czę­sto zatraca naukowy cha­rak­ter. W naj­lep­szym razie pro­wa­dzi do ostrych podzia­łów w śro­do­wi­sku bada­czy, mar­no­wa­nia czasu i ener­gii na spory; w naj­gor­szym pod­ko­puje same kul­tu­rowe i poli­tyczne wol­no­ści nie­zbędne do jej rze­tel­nego upra­wia­nia. Krzyw­dze­nie i oszu­ki­wa­nie ludzi szko­dzi nauce i zdra­dza jej ide­ały.

Dla­tego też zna­cze­nie przed­sta­wio­nych w książce histo­rii wykra­cza poza wymiar aka­de­micki czy bio­gra­ficzny. Tylko w nie­licz­nych opo­wie­ściach naukowi zło­czyńcy poja­wiają się w pełni ufor­mo­wani, niczym Atena wyska­ku­jąca z głowy Zeusa. W więk­szo­ści przy­pad­ków roz­kład zasad moral­nych postę­puje powoli; ludzie prze­cho­dzą na ciemną stronę mocy krok po kroku. Jeśli dobrze poj­miemy, czym wła­ści­wie opi­sani tu bada­cze się zaj­mo­wali i dla­czego uwa­żali, że ich postę­po­wa­nie jest uspra­wie­dli­wione, być może uda nam się dostrzec podob­nie wąt­pliwe wnio­sko­wa­nie w dzi­siej­szych cza­sach i bada­niach, a może nawet zdu­sić w zarodku nie­które fatalne zja­wi­ska. Roz­ło­że­nie na czyn­niki pierw­sze nie­któ­rych hanieb­nych uczyn­ków stwa­rza nam bowiem oka­zję, byśmy nauczyli się tłu­mić złe impulsy i zachę­cać ludzi do słusz­nego postę­po­wa­nia.

Wiele z opi­sa­nych poni­żej histo­rii zgłę­bia moty­wa­cje towa­rzy­szące danym występ­kom. Jacy są myślący naukowo prze­stępcy? Czym się róż­nią od zwy­kłych łotrów? Czy inte­li­gen­cja i pogłę­biona wie­dza o ota­cza­ją­cym ich świe­cie poma­gają w doko­ny­wa­niu złych czy­nów? W czwar­tym roz­dziale zaj­miemy się na przy­kład sen­sa­cyj­nym mor­der­stwem na Harvar­dzie, gdzie pro­fe­sor medy­cyny wyko­rzy­stał wie­dzę ana­to­miczną do poka­wał­ko­wa­nia i pozby­cia się ciała członka rady zarzą­dza­ją­cej uczel­nią. (Stał się też dru­gim w histo­rii absol­wen­tem Harvardu stra­co­nym za popeł­nione prze­stęp­stwo. W jed­nym z póź­niej­szych roz­dzia­łów poznamy też kogoś, kto nie­mal został trze­cim). Wielu z nas wydaje się, że co bar­dziej inte­li­gentni przed­sta­wi­ciele spo­łe­czeń­stwa są też bar­dziej oświe­ceni i moralni; rzecz w tym, że naprawdę wiele prze­sła­nek wska­zuje na coś prze­ciw­nego.

Wresz­cie, dowiemy się, jak wła­ści­wie naukowcy uspra­wie­dli­wiają swoje grze­chy przed sobą i innymi. Psy­cho­lo­dzy ziden­ty­fi­ko­wali liczne sztuczki, jakie bada­cze wyko­rzy­stują, by racjo­na­li­zo­wać swoje postę­po­wa­nie i mini­ma­li­zo­wać poczu­cie winy – oto krótki skrypt pt. Dla­czego dobrzy naukowcy robią złe rze­czy. Na przy­kład osoby te są szyb­ciej gotowe prze­kro­czyć gra­nice etycz­nego postę­po­wa­nia, jeśli czują nad­mierną pre­sję na osią­gnię­cie danego celu. Naukowi łaj­dacy czę­sto też posłu­gują się eufe­mi­zmami, by zama­sko­wać swoje uczynki, nawet przed samymi sobą. Albo ucie­kają się do zło­żo­nej umy­sło­wej aryt­me­tyki, według któ­rej ich wcze­śniej­sze dobre uczynki mają jakoby „unie­waż­niać” zło czy­nione obec­nie.

Bada­cze są też szcze­gól­nie podatni na widze­nie tune­lowe. Wia­domo, że aku­rat w nauce inten­sywne sku­pie­nie na danej rze­czy popłaca. Widze­nie tune­lowe w tym wypadku to po pro­stu efekt uboczny. Pochło­nięci swo­imi bada­niami, świata poza nimi nie widzą, a nie­któ­rzy gotowi są pod­po­rząd­ko­wać im całe życie, poświę­cić wszystko, nie wyłą­cza­jąc zasad etycz­nych. Wtedy kwe­stia moral­no­ści pro­jek­tów lub też jej braku może w ogóle nie zaprzą­tać ich głów. W dru­gim roz­dziale opi­suję wielu słyn­nych euro­pej­skich pio­nie­rów nauki z XVII i XVIII wieku – w tym gigan­tów, jak Isa­aka New­tona i Karola Lin­ne­usza – korzy­sta­ją­cych z trans­atlan­tyc­kiego han­dlu nie­wol­ni­kami, dzięki któ­remu pośred­nio pozy­ski­wali infor­ma­cje i różne okazy z odle­głych zakąt­ków globu. Dopóki napły­wały nowe dane, żaden z nich ani przez chwilę się nie zasta­na­wiał nad swoim udzia­łem we wspie­ra­niu nie­wol­nic­twa.

W jesz­cze innych przy­pad­kach etyczne rozu­mo­wa­nie ulega wypa­cze­niu. W porów­na­niu z, dajmy na to, poli­tyką, nauka wydaje się czy­sta. Pomyślmy tylko o wszyst­kich prze­kleń­stwach, od któ­rych nas uwol­niła, o lekar­stwach i tera­piach, tech­no­lo­giach oszczę­dza­ją­cych nam pracy. Naukowcy mają dobre powody, by być dumni z tych osią­gnięć. Ale zbyt łatwo przy­cho­dzi nam sta­wia­nie znaku rów­no­ści mię­dzy sło­wami „nauka” i „dobro”. Z tej per­spek­tywy bowiem wszystko, co służy nauko­wemu postę­powi, jest z defi­ni­cji dobre. Roz­wój nauki staje się więc celem samym w sobie, zyskuje przy­ro­dzoną legi­ty­ma­cję moralną. Na podob­nej zasa­dzie bada­cze z uro­je­niami wiel­ko­ści łatwo ule­gają prze­ko­na­niu, że cel uświęca środki. Bez­gra­nicz­nie wie­rzą, że wyniki ich badań dadzą począ­tek ide­al­nemu światu, a wią­żące się z nimi powszechne korzy­ści zre­kom­pen­sują po sto­kroć krót­ko­ter­mi­nowe cier­pie­nia, jakie towa­rzy­szą dąże­niu do osta­tecz­nego celu. W roz­dziale pią­tym dowiemy się na przy­kład, jak w tę pułapkę wpadł Tho­mas Edi­son, tor­tu­ru­jący prą­dem elek­trycz­nym psy i konie, by udo­wod­nić wyż­szość jed­nego z rodza­jów prądu elek­trycz­nego nad innym. Jesz­cze okrop­niej­szą histo­rię opi­sa­łem w roz­dziale siód­mym, doty­czą­cym badań nad cho­ro­bami wene­rycz­nymi, w trak­cie któ­rych celowo zaka­żano syfi­li­sem i rze­żączką zdro­wych ludzi. W obu tych przy­pad­kach rozu­mo­wano dość pro­sto: cóż, musi jesz­cze pole­cieć parę wió­rów. Kiedy jed­nak poświęca się zasady moralne, by przy­spie­szyć postęp, czę­sto zostaje się i bez cnoty, i bez rubelka.

Jed­nak poza zagad­nie­niem mecha­ni­zmów racjo­na­li­za­cji cie­kawe jest też pyta­nie, czy występki czy­nione na ołta­rzu nauki są w jakiś spo­sób wyjąt­kowe. Kiedy zwy­kli ludzie naru­szają prawo, robią tak prze­waż­nie dla pie­nię­dzy, wła­dzy lub cze­goś podob­nie przy­ziem­nego. Tylko naukowcy sprze­nie­wie­rzają się zasa­dom, by uzy­skać nowe dane – polep­sza­jące nasze rozu­mie­nie świata. Oczy­wi­ście, liczne z opi­sa­nych poni­żej prze­stępstw były skom­pli­ko­wane, podob­nie jak moty­wa­cje ich spraw­ców; ludzie to w końcu zło­żone stwo­rze­nia. Jed­nak ponad wszystko występki te brały się z fau­stow­skiej chęci pozy­ska­nia nowej wie­dzy. Na przy­kład ze względu na silne tabu zwią­zane z sek­cjami zwłok wielu dzie­więt­na­sto­wiecz­nych ana­to­mów zaczęło pła­cić tzw. zmar­twych­wstań­com za rabo­wa­nie świe­żych gro­bów. Pobru­dze­nie sobie rąk było dla tych ana­to­mów jedy­nym spo­so­bem, by pozy­skać wie­dzę, jakiej pra­gnęli. Nie­któ­rzy z nich posu­wali się nawet do samo­dziel­nego rabo­wa­nia gro­bów lub kupo­wali ciała od mor­der­ców. Obse­sja na punk­cie badań ogar­nęła ich do tego stop­nia, że wszystko inne prze­stało się dla nich liczyć, na czym ucier­piało ich czło­wie­czeń­stwo.

Wbrew pozo­rom zebrane tu histo­rie nie są zapo­mnia­nymi relik­tami, z któ­rych można zdmuch­nąć kurz, by potem troszkę postra­szyć nimi stu­den­tów. Współ­cze­sna nauka wciąż zmaga się z następ­stwami wielu z nich. Weźmy choćby przy­to­czony wcze­śniej przy­kład badań, które zyskały dzięki han­dlowi nie­wol­ni­kami. Wiele pozy­ska­nych tą drogą oka­zów jest na­dal wysta­wia­nych w muze­ach, nie­które z nich to naj­waż­niej­sze ele­menty kolek­cji. I bez nich, i bez nie­wol­nic­twa wiele z tych muzeów dziś by nie ist­niało – i tak oto nie­wol­nic­two setki lat póź­niej splata się z nauką. Albo weźmy doświad­cze­nia wyko­ny­wane przez nazi­stow­skich leka­rzy na więź­niach pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Wrzu­cano ich na przy­kład do lodo­wa­tej wody, by badać efekty hipo­ter­mii. Było to czy­ste bar­ba­rzyń­stwo, które czę­sto pro­wa­dziło do oka­le­cze­nia lub śmierci. Ale w kilku przy­pad­kach pozy­skano w ten spo­sób jedyne dane, z któ­rych korzy­stamy do dziś pod­czas przy­wra­ca­nia do życia ciężko wyzię­bio­nych osób. Cóż więc powin­ni­śmy zro­bić, chcąc się kie­ro­wać etyką? Zamknąć oczy na pozy­skane w ten spo­sób infor­ma­cje czy jed­nak z nich korzy­stać? Co pozwoli lepiej uczcić pamięć ofiar tych doświad­czeń? Zło może pro­wa­dzić do dyle­ma­tów w nauce nawet wiele lat po śmierci tych, któ­rzy je wyrzą­dzili.

Poza przy­ta­cza­niem histo­rii z prze­szło­ści niniej­sza książka zawiera kilka opo­wie­ści osa­dzo­nych we współ­cze­snych cza­sach, przy­pad­ków wciąż pamię­ta­nych przez nie­któ­rych ludzi. Znaj­dzie­cie w niej też doda­tek, w któ­rym zasta­no­wimy się nad moż­li­wymi przy­szłymi oszu­stwami w nauce. Jakie nie­go­dziwe uczynki popeł­nią przy­szli bada­cze? W nie­któ­rych przy­pad­kach, jak choćby prze­stępstw, które się poja­wią, gdy sko­lo­ni­zu­jemy Marsa i inne pla­nety, możemy poku­sić się o pewne przy­pusz­cze­nia, opie­ra­jąc je na histo­rii cho­ciażby wypraw polar­nych, gdy ponure prze­strze­nie i wysi­łek dopro­wa­dzały ludzi na skraj sza­leń­stwa. Będą jed­nak też pre­ce­densy. Jakie kate­go­rie prze­stępstw mogą powstać, gdy w codzien­nym życiu zaczną towa­rzy­szyć nam pro­gra­mo­walne roboty lub gdy tania, gene­tycz­nie zmo­dy­fi­ko­wana żyw­ność zaleje świat?

Pod­su­mo­wu­jąc, niniej­sza książka łączy dra­ma­tyzm odkryć nauko­wych i eks­cy­tu­jące histo­rie o praw­dzi­wych zbrod­niach. Zebrane tu opo­wie­ści pocho­dzą z róż­nych okre­sów, od samych począt­ków nauki w XVII wieku do wysoko wyspe­cja­li­zo­wa­nych występ­ków przy­szło­ści, i doty­czą bar­dzo róż­nych zakąt­ków globu. Jeśli będziemy ze sobą szcze­rzy, praw­do­po­dob­nie przy­znamy, że każdy z nas kie­dyś wpadł w kró­li­czą norę obse­sji lub nagiął zasady, pra­gnąc uzy­skać coś, na czym mu bar­dzo zale­żało. Ale też zapewne nie­wielu z nas ule­gło zepsu­ciu do szpiku kości, tak jak to się stało w nie­któ­rych przy­pad­kach opi­sa­nych na kar­tach tej książki. Uwa­żamy naukę za siłę postępu, siłę zmie­nia­jącą świat na lep­sze. I na ogół rze­czy­wi­ście tak jest. Na ogół.

1. Pirac­two: buka­nier-bio­log

1

Pirac­two: buka­nier-bio­log

Kiedy sędzia stuk­nął młot­kiem i zamknął roz­prawę, Wil­liam Dam­pier ze wsty­dem zwie­sił głowę. Oto jeden z naj­bar­dziej cenio­nych bada­czy swo­jej ery został wła­śnie ska­zany za prze­stęp­stwo.

Wyda­rze­nia te miały miej­sce w czerwcu 1702 roku, a ponie­waż sprawa doty­czyła mary­narki, roz­prawa odby­wała się na pokła­dzie statku, w prze­sy­co­nym solą powie­trzu. Wszy­scy zaan­ga­żo­wani wie­dzieli, że więk­szość zarzu­tów pod adre­sem Dam­piera nie ma szans się utrzy­mać. Oskar­że­nia doty­czące zabój­stwa miały bar­dzo wątłe pod­stawy, a te doty­czące braku umie­jęt­no­ści nawi­go­wa­nia były wręcz zabawne: cho­dziło bowiem o praw­do­po­dob­nie naj­lep­szego z ówcze­snych nawi­ga­to­rów, świa­to­wej renomy eks­perta w dzie­dzi­nie wia­trów, pły­wów i pogody. Jed­nak w miarę roz­woju sprawy Dam­pier – z dłu­gimi, opa­da­ją­cymi wło­sami, wzro­kiem zbi­tego psa i wyglą­dem wino­wajcy – uświa­do­mił sobie, że sąd zamie­rza go w jakiś spo­sób uka­rać. I tak też się stało: sędzio­wie uznali, że pod­czas nie­daw­nej wyprawy dopu­ścił się wychło­sta­nia ofi­cera w stop­niu kapi­tana i uznali go za „nie­zdol­nego do peł­nie­nia funk­cji dowód­czych na stat­kach JKM”. Uka­rano go grzywną w wyso­ko­ści trzy­let­nich pobo­rów i wyda­lono z mary­narki.

Dam­pier, pod­ła­many i roz­go­ry­czony, chwiej­nym kro­kiem zszedł ze statku, zasta­na­wia­jąc się, jak wła­ści­wie do tego doszło. Wszak był też jed­nym z naj­więk­szych przy­rod­ni­ków swo­ich cza­sów, powa­ża­nym na tyle, że wiele lat póź­niej za jego ucznia poda­wał się sam Dar­win. Sen­sa­cyjne zapi­ski z dzien­nika podróży Dam­piera wpły­nęły na powsta­nie Przy­pad­ków Robin­sona Cru­soe oraz Podróży Guli­wera. Jed­nak bez względu na te osią­gnię­cia w oczach wła­dzy Wil­liam Dam­pier był winny i zasłu­gi­wał na karę. Tak, nie­wąt­pli­wie był świet­nym naukow­cem i wybit­nym nawi­ga­to­rem. Pro­blem w tym, że przez dużą część swego doro­słego życia był też pira­tem.

Bio­rąc pod uwagę ubó­stwo Dam­piera, a także jego obse­sję na punk­cie bio­lo­gii zain­te­re­so­wa­nie się przez niego pirac­twem można uznać zapewne za nie­unik­nione. Kiedy w wieku 14 lat został sie­rotą, odwie­dził Jawę i Nową Fun­dlan­dię, a potem na krótko wstą­pił do mary­narki. W kwiet­niu 1674 roku, w wieku 22 lat, poże­glo­wał na Kara­iby. Po krót­kiej ponie­wierce po tym rejo­nie osiadł na nieco dłu­żej w zatoce Cam­pe­che we wschod­nim Mek­syku, gdzie zara­biał na życie ści­na­niem i obra­bia­niem modrzej­ców kam­pe­chiań­skich, któ­rych mia­zgę wyko­rzy­sty­wano do pro­duk­cji dosko­na­łego szkar­łat­nego barw­nika. Dam­pier wspo­mi­nał póź­niej, że inni drwale sta­no­wili bar­dzo barwne towa­rzy­stwo „hula­jące i strze­la­jące z musz­kie­tów przez trzy lub cztery dni w tygo­dniu… nie potra­fili się odna­leźć pod niczy­imi rzą­dami, pogrą­ża­jąc się w nie­go­dzi­wo­ściach”. Choć zapewne i sam Dam­pier nie stro­nił od hula­nek, znaj­do­wał też czas na dłu­gie wyprawy tere­nowe po całym Cam­pe­che, gdzie urze­kały go widoki mor­skich (i nie tylko) stwo­rzeń, o któ­rych wcze­śniej sły­szał jedy­nie w naj­róż­niej­szych baja­niach i prze­sa­dzo­nych opo­wie­ściach – jeżo­zwie­rzy, leniw­ców, koli­brów, pan­cer­ni­ków. Dla kogoś zako­cha­nego w histo­rii natu­ral­nej był to raj.

Pirat, bio­log i wredna szu­mo­wina Wil­liam Dam­pier wywarł wielki wpływ na Karola Dar­wina. Obraz Tho­masa Mur­raya. Wię­cej ilu­stra­cji do każ­dego z roz­dzia­łów można obej­rzeć pod adre­sem http://sam­kean.com/books/the-ice­pick-sur­geon/extras/pho­tos/

Jego pro­blemy roz­po­częły się w czerwcu 1676 roku. Któ­re­goś z wyjąt­kowo uro­czych dni wcze­snego lata, spra­wia­ją­cych, że praca pod gołym nie­bem wydaje się nie­mal przy­wi­le­jem, kiedy kom­pani Dam­piera wyle­gi­wali się na słońcu, zauwa­żył on, że wiatr w dziwny spo­sób zmie­nia kie­runki: „Naj­pierw wiało ku połu­dniowi, a potem na wschód”. Następ­nie drwale zoba­czyli nad gło­wami wiel­kie stado fre­gat. Ptaki te czę­sto towa­rzy­szą stat­kom pły­ną­cym w stronę lądu, dla­tego więk­szość kom­pa­nów Dam­piera uznała to za dobry znak, myśląc, że być może nad­pły­wają jakieś statki z zaopa­trze­niem. Dam­pier jed­nak mocno się zanie­po­koił. Stado fre­gat wyglą­dało niczym w fil­mie Hitch­cocka, tak jakby ptaki przed czymś ucie­kały. Jed­nak naj­bar­dziej nie­po­ko­jące zja­wi­sko wią­zało się z lokal­nym stru­mie­niem. Powo­dzie były sta­łym ele­men­tem rze­czy­wi­sto­ści w Cam­pe­che; miesz­kań­com tego rejonu czę­sto zda­rzało się po prze­bu­dze­niu sta­wiać stopy na zala­nej pod­ło­dze. Tego samego dnia jed­nak stru­myk zaczął gwał­tow­nie wysy­chać, jakby ktoś wyssał z niego wodę gigan­tyczną słomką, aż wysechł nie­mal cał­ko­wi­cie.

Dwa dni po tych dzi­wacz­nych zda­rze­niach niebo zasnuło się praw­dzi­wie demo­nicz­nymi czar­nymi chmu­rami i roz­pę­tało się pie­kło. Żaden z drwali wcze­śniej nawet sobie nie wyobra­żał sztormu o takiej sile. Kro­ple desz­czu ude­rzały w nich jak szer­sze­nie i kom­plet­nie ośle­piały, a wiatr nisz­czył ich chaty jedną po dru­giej, aż ostała się tylko jedna. Męż­czyźni brnęli do niej w bło­cie, krzy­cząc do sie­bie, by w ogóle się usły­szeć, a następ­nie zaczęli ją wzmac­niać drew­nia­nymi bel­kami i linami przy­wią­zy­wa­nymi do kiku­tów drzew. Prze­mo­czeni i trzę­sący się z zimna, w końcu skryli się w jej wnę­trzu. Chata ledwo oca­lała, a kiedy mogli z niej bez­piecz­nie wyjść, ich oczom uka­zał się zupeł­nie obcy świat. Nie­mal wyschnięty wcze­śniej stru­mień wystą­pił z brze­gów, zale­wa­jąc wszystko wokół. Wszę­dzie leżały powa­lone drzewa, a ich odsło­nięte korze­nie two­rzyły prze­szkody nie do sfor­so­wa­nia. Dam­pier i reszta drwali powio­sło­wali jedy­nym oca­la­łym kanoe do zatoki, na któ­rej powierzchni uno­siły się nie­zli­czone, pły­wa­jące brzu­chem do góry, śnięte ryby. Sie­dem z ośmiu zako­twi­czo­nych wcze­śniej w zatoce stat­ków wiatr porwał w morze. Drwale zaczęli bła­gać załogę oca­la­łego statku o jedze­nie, ale „spo­tkało nas bar­dzo chłodne przy­ję­cie” – wspo­mi­nał Dam­pier. „Nie dosta­li­śmy ani chleba, ani pon­czu, nie mówiąc już o kwa­terce rumu”.

Obra­zowa rela­cja Dam­piera doty­cząca sztormu to pierw­szy znany i tak dokładny pod wzglę­dem mete­ro­lo­gicz­nym opis hura­ganu, a jego doświad­cze­nie wyzwo­liło w Dam­pie­rze trwa­jące do końca życia zain­te­re­so­wa­nie wia­trem i pogodą. Ale w krót­kiej per­spek­ty­wie hura­gan także zmie­nił bieg jego życia. Cały sprzęt, jakiego uży­wał jako drwal – wszyst­kie sie­kiery, piły, maczety – zabrała powódź. Nie miał pie­nię­dzy, a bez narzę­dzi – także żad­nych wido­ków na ich zaro­bie­nie. Jak to póź­niej ujął, „zbo­czy­łem nieco z kursu, poszu­ku­jąc źró­dła utrzy­ma­nia”. To dość eufe­mi­styczne okre­śle­nie. „Zbo­cze­nie z kursu” ozna­czało bowiem, że Dam­pier został buka­nie­rem.

W tym cza­sie buka­nie­rów uzna­wano za szcze­gólną klasę pira­tów1. Inną byli kor­sa­rze, dzia­ła­jący w służ­bie kra­jów pocho­dze­nia, ata­ku­jący wro­gie im statki. Angiel­scy kor­sa­rze na przy­kład zwy­kle sku­piali się na napa­da­niu na statki hisz­pań­skie, w związku z czym w wielu angiel­skich domach na Kara­ibach można było się natknąć na jedwa­bie, naczy­nia z pew­teru i rzeź­bione krze­sła, które począt­kowo miały tra­fić do Bar­ce­lony lub Madrytu. Kor­sar­stwo więc, choć mało chwa­lebne, było tole­ro­wane. Buka­nie­rzy jed­nak nie mieli prawa ata­ko­wać kogo­kol­wiek. Byli to zwy­kli, wyjęci spod prawa rabu­sie, a ich macie­rzy­ste kraje pogar­dzały nimi tak samo jak inne. Załoga Dam­piera sytu­owała się w tej hie­rar­chii jesz­cze niżej, ponie­waż zamiast napa­dać na statki prze­wo­żące luk­su­sowe towary, okra­dała wie­śnia­ków rów­nie bied­nych jak ona.

Nie wiemy, jaką rolę odgry­wał Dam­pier pod­czas tych wypraw, nie­mal w ogóle bowiem nie wspo­mina on o tym w swo­ich dzien­ni­kach, być może ze wstydu. Opi­su­jąc na przy­kład atak na Vera­cruz, w kilku sło­wach prze­śli­zguje się nad śmier­cią tuzina kom­pa­nów, podob­nie jak nie roz­wija wątku, że był to zupeł­nie nie­udany napad: na widok pira­tów wie­śniacy wraz z całym dobyt­kiem ucie­kli, pozo­sta­wia­jąc mia­sto ogo­ło­cone z jakich­kol­wiek cen­nych rze­czy. Sku­pia się za to na klat­kach z papu­gami, które zabrano na sta­tek, tak jakby były wyjąt­kowo cen­nym łupem. „Były wśród nich ptaki ubar­wione na żółto i czer­wono, z dużymi kolo­ro­wymi pla­mami”, a do tego „pięk­nie gadały”. Nie ma łupu, trudno – wystar­czały mu papugi.

Dam­pier powró­cił do Anglii w sierp­niu 1678 roku, po czym w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach poślu­bił nie­jaką Judith, damę dworu pew­nej księż­nej. Sta­ra­jąc się postę­po­wać wła­ści­wie, wyko­rzy­stał jej posag do zakupu róż­nych rze­czy na han­del i w stycz­niu 1679 roku ponow­nie poże­glo­wał na Kara­iby, by sprze­dać towary, obie­cał przy tym oblu­bie­nicy, że powróci w ciągu roku. Obiet­nicę tę jed­nak zła­mał. Kilka mie­sięcy po przy­by­ciu na miej­sce dołą­czył do grupy żegla­rzy i wyru­szył w rejs han­dlowy do Nika­ra­gui, w trak­cie któ­rego zatrzy­mano się na Jamajce, wów­czas ulu­bio­nej przy­stani pira­tów. Póź­niej Dam­pier tłu­ma­czył, że był zszo­ko­wany – tak, kom­plet­nie zszo­ko­wany! – gdy załoga posta­no­wiła zre­zy­gno­wać z dal­szej podróży i przy­stać do braci wybrzeża. Więk­szość histo­ry­ków jed­nak uważa, że tak naprawdę Dam­pier dobrze wie­dział, iż na Jamajce spo­tka pira­tów, i wybrał się tam spe­cjal­nie po to, by wró­cić do daw­nego życia i pły­wa­nia po morzach i oce­anach.

Zro­bił tak zapewne z kilku powo­dów. Przede wszyst­kim, jak chyba każdy w tej histo­rii, Dam­pier chciał zostać bogaty, a wszak zawsze ist­niała szansa, że razem ze swoją bandą buka­nie­rów natrafi na wyła­do­wany dublo­nami hisz­pań­ski galeon i zdo­bę­dzie for­tunę. Ale chyba bar­dziej niż ta myśl liczyły się dla niego wspo­mnie­nia z Cam­pe­che – włó­częgi po lasach, egzo­tyczna flora i fauna, całe dni spę­dzone na łonie natury. Pirac­two było jedy­nym spo­so­bem, by znów poczuć coś podob­nego. Rzecz jasna pirac­two to także brudne zaję­cie, pełne prze­mocy i mor­derstw. Przez lata Dam­pier naoglą­dał się zaszty­le­to­wa­nych księży, więź­niów wyrzu­ca­nych za burtę, Indian mor­do­wa­nych przy uży­ciu strzelb i tor­tu­ro­wa­nych dla pozy­ska­nia infor­ma­cji. Nie ma powo­dów, by przy­pusz­czać, że Dam­pier trzy­mał się od tego z daleka lub że był zbyt wraż­liwy, by samemu się w to mie­szać. Ale pobyt w Cam­pe­che obu­dził w nim też pasję do histo­rii natu­ral­nej, o sile dorów­nu­ją­cej nie­mal pożą­da­niu sek­su­al­nemu, i bez względu na to, jak bar­dzo żało­wał udziału w pirac­kich przed­się­wzię­ciach, chęć ujrze­nia nowych lądów, prze­strzeni, nowych roślin i zwie­rząt była zbyt silna. Wspo­mi­nał, że „zawsze czer­pał zado­wo­le­nie” z pobytu w miej­scach, do któ­rych tra­fiał, bowiem, jak pisał: „Im dalej się udam, tym wię­cej Wie­dzy i Doświad­cze­nia zdo­będę, co liczy się dla mnie najbar­dziej”.

Dam­pier dołą­czył do pira­tów z Jamajki jako nawi­ga­tor, a jego pierw­sza wyprawa była dość cha­otyczną włó­częgą, w któ­rej uczest­ni­czyło kilka stat­ków i załóg i którą trudno zgrab­nie pod­su­mo­wać w kilku sło­wach. Zaczął od rabo­wa­nia osad w Pana­mie, potem poże­glo­wał do Wir­gi­nii, gdzie z nie­ja­snych powo­dów go aresz­to­wano; w swo­ich wspo­mnie­niach nazwał ten incy­dent tylko „kło­po­tami”. Potem zna­lazł się na pacy­ficz­nym wybrzeżu Ame­ryki Połu­dnio­wej, odwie­dził też Gala­pa­gos.

Od czasu do czasu jego zało­dze tra­fił się dobry łup: kamie­nie szla­chetne, bele jedwa­biu, zapas cyna­monu czy muślinu. Kie­dyś w ich ręce wpa­dło osiem ton mar­mo­lady. Jed­nak znacz­nie czę­ściej napo­tkany na peł­nym morzu galeon zdo­łał uciec, a oni musieli wra­cać do portu. Nie­raz pro­wa­dzili dłu­gie oblę­że­nie nad­brzeż­nego mia­sta tylko po to, by po jego zdo­by­ciu prze­ko­nać się, że miesz­kańcy zdą­żyli ukryć przed nimi co cen­niej­sze rze­czy.

Zamiast więc doro­bić się w Ame­ryce Połu­dnio­wej for­tuny, „spo­ty­kały nas tylko kło­poty, doty­kało zmę­cze­nie i straty” – wspo­mi­nał Dam­pier. Cza­sem zmu­szeni byli pijać „mie­dzianą czy alu­mi­niową wodę” ze „śmier­dzą­cych dziur w ska­łach” i spę­dzać wiele nocy pod gołym nie­bem, z „posła­niem z chłod­nej gleby i gwiaź­dzi­stym nie­bem jako koł­drą”. Pod­czas pew­nego sil­nego sztormu zda­rzyło się, że – nie chcąc ryzy­ko­wać utraty żagli – Dam­pier i jesz­cze jeden zało­gant wdra­pali się na oli­no­wa­nie, a za napęd żaglowy posłu­żyły ich płasz­cze.

Dam­pier i jego załoga nie­mal się poto­pili pod­czas gwał­tow­nego sztormu w trak­cie wyprawy do Indo­ne­zji (rycina – Caspar Luiken).

Licząc na odmianę losu, załoga posta­no­wiła wresz­cie popły­nąć na wyspę Guam, co ozna­czało prze­mie­rze­nie ponad 7 tysięcy mil mor­skich. Do wybrzeży wyspy dotarli po 51 dniach podróży, ledwo żywi z głodu. Jak Dam­pier się potem dowie­dział, załoga pla­no­wała już zamor­do­wa­nie i zje­dze­nie kapi­tana i ofi­ce­rów, jego nie wyłą­cza­jąc. (Kapi­tan przy­jął to jed­nak pogod­nie. Sły­sząc o tych pla­nach, zwró­cił się do Dam­piera ze śmie­chem i stwier­dził: „Ach, Dam­pier, kiep­ski byłby z cie­bie posi­łek!”. Ponie­waż, jak zaraz dodał ten ostatni: „Ja byłem szczu­pły, kapi­tan zaś krzepki i umię­śniony”). Z Guam załoga wypra­wiała się na wycieczki do Chin i Wiet­namu, a jakiś czas póź­niej Dam­pier stał się pierw­szym Angli­kiem, który posta­wił stopę w Austra­lii. Wszę­dzie, gdzie tra­fił, uważ­nie przy­glą­dał się miej­sco­wej flo­rze i fau­nie, a ponadto, gdy prze­by­wał na otwar­tym morzu, stu­dio­wał układy wia­trów i prą­dów mor­skich, co spra­wiło, że zmie­nił się w pierw­szo­rzęd­nego nawi­ga­tora. Nawet ci, któ­rzy go potę­piali, przy­zna­wali, że miał nie­mal nad­na­tu­ralną zdol­ność do roz­po­zna­wa­nia, gdzie za wid­no­krę­giem skrywa się ląd, tylko na pod­sta­wie „czy­ta­nia” wia­tru i prą­dów mor­skich.

Pod­czas tych wypraw Dam­pier kil­ku­krot­nie zmie­niał załogi. Cza­sem odby­wało się to na poko­jo­wych zasa­dach: pra­gnął nowych podróży i „nie mógł prze­ga­pić żad­nej moż­li­wo­ści uda­nia się w miej­sce, w któ­rym jesz­cze go nie było”. Ale zda­rzało się też, że w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach musiał ucie­kać przed despo­tycz­nym kapi­ta­nem, w samym środku nocy prze­ci­ska­jąc się przez ilu­mi­na­tor. Pod­czas takich ucie­czek zabie­rał ze sobą z reguły jedy­nie naj­cen­niej­szą dla sie­bie rzecz – notat­nik z wpi­sami na temat napo­tka­nych dzi­wów histo­rii natu­ral­nej.

Jego fina­łowa ucieczka, czy raczej powrót z połu­dnio­wego Pacy­fiku, oka­zała się szcze­gól­nie trud­nym przed­się­wzię­ciem. Tęsk­niąc za domem, razem z grupą kom­pa­nów, w tym czte­rema indo­ne­zyj­skimi więź­niami, odłą­czył się od reszty załogi na jed­nej z wysp, na któ­rej zdo­byli kanoe. Jed­nak pod­czas pierw­szego rejsu łódź się wywró­ciła, a Dam­pier spę­dził trzy dni, strona po stro­nie susząc swoje notatki nad ogni­skiem. Pod­czas dru­giej próby męż­czyzn dopadł sztorm, z powodu któ­rego spę­dzili sześć dni na otwar­tym oce­anie, modląc się, gdy żywioł robił z ich łódeczką, co chciał. „Wokół nas morze tylko ryczało, pokryte białą pianą… a naszej maleń­kiej arce każda fala gro­ziła pochło­nię­ciem” – wspo­mi­nał Dam­pier. Ku swo­jemu prze­ra­że­niu uświa­do­mił sobie wów­czas, że od lat nie był u spo­wie­dzi, a na jego duszy cią­żyły nie­zli­czone grze­chy. „Naszły mnie bar­dzo smutne reflek­sje… patrzy­łem w prze­szłość z prze­ra­że­niem i obrzy­dze­niem, na moje czyny, z któ­rych nie byłem dumny i wcze­śniej, lecz teraz trzą­słem się na samo ich wspo­mnie­nie”. Jakimś cudem jed­nak męż­czyźni wylą­do­wali na Suma­trze, gdzie Dam­pier osu­nął się na ląd i przez sześć tygo­dni wra­cał do sie­bie, odzy­sku­jąc siły. W końcu, prze­sia­da­jąc się ze statku na sta­tek, we wrze­śniu 1691 roku zna­lazł się w Lon­dy­nie, 12 lat po tym, jak zło­żył żonie obiet­nicę szyb­kiego powrotu.

Jako kobieta ocze­ku­jąca2 Judith wio­dła udane życie i świet­nie sobie radziła bez męża-łaj­daka. Były pirat musiał się teraz jakoś utrzy­mać. Nie mając zaś zbyt wielu moż­li­wo­ści – „doświad­cze­nie w buka­nier­stwie” nie­zbyt się jed­nak przy­daje przy poszu­ki­wa­niu pracy – Dam­pier przy­stą­pił do porząd­ko­wa­nia swo­ich nota­tek i two­rze­nia praw­dzi­wego dzien­nika z podróży. Gra­ni­czyło z cudem, że te notatki prze­trwały wszyst­kie jego wojaże. Kilka razy nieco zaszko­dziła im woda, a raz, by je zabez­pie­czyć, musiał umie­ścić zwoje w wydrą­żo­nych łody­gach bam­busa. Ale te sta­ra­nia się opła­ciły3. A New Voy­age Round the World, które uka­zało się w 1697 roku, z miej­sca zyskało wielką popu­lar­ność, a nie­które ustępy doty­czące histo­rii natu­ral­nej i antro­po­lo­gii to jedne z naj­le­piej czy­ta­ją­cych się frag­men­tów, jakie do tej pory napi­sano na ten temat.

Po poby­cie na Suma­trze Dam­pier po raz pierw­szy wspo­mina w języku angiel­skim o „gan­dzi”, czyli mari­hu­anie: „nie­któ­rych usy­pia, nie­któ­rych roz­we­sela, inni dostają ataku śmie­chu, a jesz­cze inni wariują”. Opi­suje widziany na Fili­pi­nach obrzęd, w trak­cie któ­rego prze­pro­wa­dzono masowe obrze­za­nie dwu­na­sto­lat­ków, po któ­rym „chłopcy przez dwa tygo­dnie sia­dali okra­kiem”. Wspo­mniał o tatu­ażach wyko­ny­wa­nych na Poli­ne­zji i krę­po­wa­niu stóp dziew­cząt w Chi­nach (które potę­pił jako „for­tel” słu­żący męż­czy­znom do domi­no­wa­nia nad kobie­tami i trzy­ma­nia ich zamknię­tych w domu). Po zasły­sze­niu lokal­nej legendy w Indiach Zachod­nich zjadł tuzin kon­ser­wo­wa­nych gru­szek i z rado­ścią się prze­ko­nał, że mówiła prawdę – jego mocz zmie­nił barwę na czer­woną. Dam­pier docze­kał się nie­mal tysiąca cyto­wań w Oxford English Dic­tio­nary, odno­szą­cych się do jego zapi­sków, z któ­rych zresztą do angielsz­czy­zny prze­nik­nęło mnó­stwo słów, m.in.: banana (banan), posse (grupa, paczka ludzi), smug­glers (prze­myt­nicy), tor­tilla (tor­tilla), avo­cado (awo­kado), cashews (ner­kowce) oraz chop­sticks (pałeczki).

Ale w jego zapi­skach nie bra­ko­wało też nauko­wych frag­men­tów. Nawet dziś Dam­pier zasłu­guje na miano nie­zrów­na­nego obser­wa­tora przy­rody. W porów­na­niu z jego cha­rak­te­ry­sty­kami inne opisy flory i fauny wydają się pozba­wione życia – jak­by­śmy porów­ny­wali wypcha­nego lwa sto­ją­cego w muzeum z żywą, ryczącą bestią. Zapewne czę­ściowo są tak wyra­zi­ste dzięki temu, że pod­czas obser­wa­cji Dam­pier wyko­rzy­sty­wał wszyst­kie zmy­sły, nie wyłą­cza­jąc smaku. Kosz­to­wał mięsa każ­dego nowo napo­tka­nego zwie­rzę­cia. Języki fla­min­gów, jak stwier­dził, mają „u pod­stawy tłu­ste zgru­bie­nie, wręcz wyśmie­nite w smaku; danie z języ­ków fla­min­gów jest godne ksią­żę­cego stołu”. Zda­rzało mu się przy­rzą­dzać szny­cel z manata, zupę z igu­any, pie­rogi z tłusz­czem żółwi i wiele innych nie­spo­ty­ka­nych dań. Jeśli nabra­li­ście wła­śnie ape­tytu, zapi­ski Dam­piera mogą go wam jed­nak szybko ode­brać. W pew­nej ich dość ohyd­nej czę­ści autor opi­suje, jak pew­nego razu prze­bił cystę na nodze, a potem powoli wycią­gnął z rany ślu­zo­wa­tego robaka. Szcze­gó­łowo też opi­sał – z góry prze­pra­szam – jeden z naj­bar­dziej epic­kich ata­ków roz­wol­nie­nia, jaki kie­dy­kol­wiek tra­fił do anna­łów angiel­skiej lite­ra­tury. Roz­po­czął się on tuż po tym, jak poszu­ku­jąc lekar­stwa prze­ciw­go­rącz­ko­wego, dał się prze­ko­nać lokal­nemu „leka­rzowi” do prze­pro­wa­dze­nia kura­cji prze­czysz­cza­ją­cej. Nie był to dobry pomysł. Ataki bie­gunki utrzy­my­wały się przez rok, a cza­sem Dam­pier dosta­wał 30 skur­czów za jed­nym posie­dze­niem, aż wyda­lił z sie­bie wszystko do ostat­niej dro­biny. Nikt nie mówił, że bada­nia polowe to zaję­cie pełne uroku.

Typowo Dam­pie­row­ski styl opi­sy­wa­nia przy­rody spo­ty­kamy na przy­kład w opo­wie­ści o ataku ali­ga­tora. Histo­ria zaczyna się od opisu róż­nic mię­dzy kro­ko­dy­lami i ali­ga­torami. Bio­rąc pod uwagę, że notatki te powsta­wały w cza­sach, gdy wielu naukow­com wie­lo­ryby myliły się z rybami, zdol­ność zauwa­ża­nia tak drob­nych róż­nic musi budzić podziw, a dokład­ność ich opisu zapewne nawet dziś pozwo­li­łaby zna­leźć dla nich miej­sce w tek­stach her­pe­to­lo­gicz­nych. Nagle jed­nak nar­ra­cja zba­cza z kursu, prze­ska­ku­jąc na opis pew­nej noc­nej wyprawy łowiec­kiej w Cam­pe­che. Pod­czas niej pewien Irland­czyk o imie­niu Daniel potknął się o ali­ga­tora, który natych­miast się obró­cił i pochwy­cił jego nogę. Męż­czy­zna zaczął krzy­czeć na pomoc. Jed­nak jego kom­pani, jak zauwa­żył Dam­pier, „przy­pusz­cza­jąc, że ich kolega wpadł w ręce pew­nych Hisz­pa­nów”, zosta­wili go w ciem­no­ściach na pożar­cie.

Co nie­by­wałe, Daniel jed­nak zacho­wał przy­tom­ność umy­słu i wymy­ślił pewien plan. W prze­ci­wień­stwie do ssa­ków gady nie mają warg i nie żują pokarmu. Poże­rają wiel­kie frag­menty poży­wie­nia, a co jakiś czas muszą roze­wrzeć szczęki i spró­bo­wać prze­mie­ścić pokarm głę­biej. Kiedy więc jego oprawca otwo­rzył szczęki, Daniel szarp­nął się do przodu, wpy­cha­jąc w miej­sce swo­jej nogi strzelbę. Oszu­kany ali­ga­tor chwy­cił za nią, a męż­czy­zna rzu­cił się do ucieczki.

Wciąż pod wpły­wem adre­na­liny, wspiął się na drzewo i pono­wił woła­nie o pomoc. Jego kom­pani, uświa­do­miw­szy sobie, że w pobliżu nie ma żad­nych Hisz­pa­nów, powró­cili z pło­ną­cymi pochod­niami, by odstra­szyć bestię. Po wszyst­kim, jak stwier­dził Dam­pier, Daniel „był w opła­ka­nym sta­nie, nie­zdolny do sta­nię­cia na nodze, któ­rej kolano ali­ga­tor poszar­pał zębami. Broń Daniela zna­le­ziono następ­nego dnia, z ponad­dwu­cen­ty­me­tro­wymi dziu­rami w kol­bie, po dwóch jej stro­nach”. Ta opo­wieść to kwin­te­sen­cja opi­sów Dam­piera – poucza­jąca, dokładna i przy­pra­wia­jąca o dresz­cze.

Nie­któ­rzy histo­rycy uznają A New Voy­age za utwór, który zapo­cząt­ko­wał nowy gatu­nek pisa­nia o podró­żach, a po opu­bli­ko­wa­niu tego dzieła jego autora zapro­szono do wygło­sze­nia wykładu dla pre­sti­żo­wego Royal Society w Lon­dy­nie, naj­sza­cow­niej­szego wów­czas klubu nauko­wego na świe­cie. Nie naj­go­rzej jak na buka­niera. Dam­pier przy­jął też wiele zapro­szeń na obiady od słyn­nych mężów stanu, m.in. zna­nego dia­ry­sty Samu­ela Pepysa. Grube ryby chciały, rzecz jasna, pokon­wer­so­wać o przy­ro­dzie, ale też nie­wąt­pli­wie wiele z nich odczu­wało dreszcz emo­cji, że gości przy stole naj­praw­dziw­szego pirata.

Wsku­tek naci­sków publicz­no­ści doma­ga­ją­cej się wię­cej i wię­cej, w 1699 roku Dam­pier opu­bli­ko­wał sequel A New Voy­age. Zawie­rał on słynny esej Na temat wia­trów, który wielu póź­niej­szych kapi­ta­nów, takich jak choćby James Cook i Hora­tio Nel­son, uzna­wało za naj­lep­szy z prak­tycz­nych prze­wod­ni­ków pomoc­nych w żeglu­dze, jakie zda­rzyło im się czy­tać. Esej zna­cząco też zwięk­szył zasób ówcze­snej wie­dzy na temat wia­trów i prą­dów. Dwóch współ­cze­snych Dam­pie­rowi naukow­ców, Isaac New­ton i Edmond Hal­ley (ten od komety), nie­wiele wcze­śniej opu­bli­ko­wało prace na temat źró­deł pły­wów i burz (odpo­wied­nio). Esej Dam­piera zaś wyja­śnił, jak powstają wia­try i prądy mor­skie. Nie­mal za jed­nym pocią­gnię­ciem ta trójka roz­wią­zała więc liczące setki lat zagadki zwią­zane z morzem i cyr­ku­la­cją wód wokół globu. Zwy­kle nie wspo­mina się o pira­tach, mówiąc o Hal­leyu lub sir Isa­acu, ale w tej dzie­dzi­nie Dam­pier był im równy.

Co może się jed­nak wydać dzi­waczne, gdy dzieło to uka­zy­wało się dru­kiem, Dam­piera nie było już w Anglii. Na swej pierw­szej książce zaro­bił bar­dzo nie­wiele, czę­ściowo dla­tego, że nie ist­niała wów­czas ochrona praw autor­skich i więk­szość zysków ze sprze­daży dzieła tra­fiła w ręce – co za iro­nia – lite­rac­kich pira­tów. Dam­pier wciąż musiał więc szu­kać źró­dła utrzy­ma­nia. Co wię­cej, za wszelką cenę chciał porzu­cić pirac­two i wymy­ślić się na nowo jako nauko­wiec. Kiedy więc prze­wod­ni­czący Royal Society przed­sta­wił Dam­piera Pierw­szemu Lor­dowi Admi­ra­li­cji, a ten zaofe­ro­wał mu kapi­tań­stwo statku Roebuck, na któ­rym miał się udać do Nowej Holan­dii (w Austra­lii), mimo obiek­cji, jakie mógł mieć, ponow­nie wstę­pu­jąc do mary­narki, Dam­pier przy­jął ofertę. Choć naka­zano mu roz­po­znać moż­li­wo­ści han­dlowe we wska­za­nym rejo­nie, główny cel wyprawy był naukowy; była to więc pierw­sza przede wszyst­kim badaw­cza wyprawa w histo­rii. Nie sły­szano jesz­cze o tak szla­chet­nym przed­się­wzię­ciu. Nie­stety pod przy­wódz­twem Dam­piera było ono ska­zane na porażkę.

Dam­pier miał w sobie wiele z Tho­reau: on także był mru­kiem i samot­ni­kiem, zachwy­ca­ją­cym się przy­rodą, ale z wyłą­cze­niem istot ludz­kich. Był też aro­gan­tem. Na pirac­kich okrę­tach, z któ­rymi Dam­pier wią­zał swój los, wyzna­wano zaska­ku­jąco demo­kra­tyczny etos; na nie­któ­rych obo­wią­zy­wało nawet coś w rodzaju ubez­pie­cze­nia zdro­wot­nego4 z prze­suwną skalą odszko­do­wań za utratę oka lub koń­czyny. Chcąc wyraź­nie zdy­stan­so­wać się od swej prze­szło­ści, Dam­pier zadbał, by na pokła­dzie Roebucka nie było mowy o tego rodzaju bra­ter­stwie. Kapi­tan uzna­wał, że na wszyst­kim zna się naj­le­piej, zarówno w kwe­stiach nauko­wych, jak i innych – nie­stety bra­kło mu uroku oso­bi­stego i zdol­no­ści poli­tycz­nych do tłu­mie­nia nie­po­ko­jów, jakie to wywo­ły­wało.

Szcze­gól­nie wśród ofi­ce­rów. Zastępca Dam­piera, kapi­tan Geo­rge Fisher, pogar­dzał nim jako pirac­kim nasie­niem. Zakli­nał się, że jest prze­ko­nany, iż Dam­pier zamie­rzał prze­jąć pełną wła­dzę na Roebucku i zająć się kor­sar­stwem od razu po wypły­nię­ciu na otwarte wody. Roebuck posta­wił żagle w stycz­niu 1699 roku i jesz­cze zanim zro­bił pierw­szy postój (na Kana­rach, by uzu­peł­nić zapasy brandy i wina), Dam­pier i Fisher wście­kle się pokłó­cili. Jak to okre­ślił jeden ze świad­ków w dosad­nym mary­nar­skim języku, Fisher „zwró­cił się do kapi­tana sło­wami naj­głęb­szego potę­pie­nia, mówiąc, że ten go może w dupę poca­ło­wać i że w tejże dupie też go ma”.

Kon­flikt roz­go­rzał z nową siłą w poło­wie marca. Tak jak wiele kło­po­tów w życiu, wszystko zaczęło się od beczki piwa. Jest mor­ską tra­dy­cją odszpun­to­wa­nie beczki z piwem po prze­kro­cze­niu rów­nika, by załoga zmę­czona spie­kotą mogła się nieco wylu­zo­wać. Jed­nak ludzie Dam­piera upo­rali się z beczułką bar­dzo szybko, po czym dalej narze­kali na nie­zno­śne wysu­sze­nie gar­deł. Zaczęli bła­gać Fishera o pozwo­le­nie na otwar­cie kolej­nej. Ten zaś, nie kon­sul­tu­jąc tej decy­zji z Dam­pie­rem, wyra­ził zgodę.

Trudno to uznać za bunt na pokła­dzie. Dam­pier jed­nak od dawna był na gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści: krą­żyły plotki, że Fisher zamie­rza wyrzu­cić go któ­rejś nocy za burtę, by nakar­mić nim rekiny. To celowe naru­sze­nie jego auto­ry­tetu spo­wo­do­wało, że Dam­pier stra­cił resztki kon­troli nad sobą. Kiedy zoba­czył drugą beczkę, chwy­cił trzcinę, zna­lazł tego, który odbił szpunt, po czym wychło­stał go po gło­wie. Następ­nie udał się do Fishera, doma­ga­jąc się wyja­śnień, dla­czego zgo­dził się na wyda­nie dru­giej beczki. Zanim ten odpo­wie­dział, Dam­pier zaczął go tłuc do krwi. Kazał zakuć w żela­zne kaj­dany jego nogi i zamknął go w kabi­nie na dwa tygo­dnie, nie pozwa­la­jąc mu nawet korzy­stać z toa­lety, tak że Fisher musiał sie­dzieć we wła­snych nie­czy­sto­ściach. Kiedy sta­tek dotarł do Bahii, na wybrzeżu Bra­zy­lii, Dam­pier kazał ofi­cera aresz­to­wać i umie­ścić w celi bez jedze­nia.

Jeśli jed­nak Dam­pie­rowi wyda­wało się, że w ten spo­sób wygrał próbę sił, mocno się prze­li­czył. Gdy zamknięto drzwi celi Fishera, ten wspiął się do okna i zaczął krzy­czeć do wszyst­kich prze­chod­niów, skar­żąc się na swoje uwię­zie­nie i odsą­dza­jąc Dam­piera od czci i wiary na wszyst­kie moż­liwe spo­soby. Póź­niej zaś przy­go­to­wał liczne listy do władz w Anglii, przed­sta­wia­jąc pirata i naukowca jako tyrana. Na wszel­kie spo­soby chciał znisz­czyć Dam­piera.

Ten ostatni zaś radził sobie z kło­po­tami, ucie­ka­jąc od nich w świat histo­rii natu­ral­nej. Kiedy Fisher spi­sko­wał, Dam­pier zni­kał w buszu wokół Bahii, opi­su­jąc indy­gowce, orze­chy koko­sowe i tro­pi­kalne ptaki. Jedno z jego poczy­nio­nych wów­czas spo­strze­żeń szcze­gól­nie się wyróż­nia ze względu na zna­cze­nie histo­ryczne. Po zaob­ser­wo­wa­niu stad pew­nych „dłu­go­no­gich pta­ków” w kilku róż­nych miej­scach Dam­pier uświa­do­mił sobie, że choć każde z nich róż­niło się od pozo­sta­łych, to jed­nak nie na tyle, by można było je zali­czyć do osob­nych gatun­ków. Dostrzegł, że ist­nieje pewne kon­ti­nuum odmien­no­ści. Ukuł więc nowe słowo, pod­ga­tu­nek, które dobrze odda­wało to, co wła­śnie zaob­ser­wo­wał. Może nam się to wydać drob­nym spo­strze­że­niem, ale naj­wy­raź­niej Dam­pier zbli­żał się do uświa­do­mie­nia sobie pew­nej waż­nej idei, doty­czą­cej zmien­no­ści w przy­ro­dzie i związ­kach mię­dzy róż­nymi gatun­kami, którą jego wiel­bi­ciel, Karol Dar­win, zaj­mie się póź­niej na kar­tach książki O powsta­wa­niu gatun­ków.

Tere­no­wym wypra­wom Dam­piera kres poło­żyła bra­zy­lij­ska inkwi­zy­cja. Nie podo­bało jej się, że jakiś pro­te­stant łazi po oko­licy i spo­rzą­dza notatki na każdy temat. Zaczęły krą­żyć plotki, że miej­scowy Kościół zapla­no­wał jego aresz­to­wa­nie, a nawet otru­cie. Być może oba­wia­jąc się, że wkrótce skoń­czy w kaj­da­nach obok swego zastępcy, Dam­pier zapla­no­wał szyb­kie wypły­nię­cie. Zała­twił także trans­port na statku do Anglii dla Fishera, gdzie, jak mnie­mał, cze­kał na niego upo­ka­rza­jący pro­ces za nie­sub­or­dy­na­cję. Miał rację tylko poło­wicz­nie – w Anglii szy­ko­wał się pro­ces i sporo upo­ko­rzeń dla jego boha­tera, ale to nie Fisher miał być oskar­żony.

Bez Fishera napię­cie na pokła­dzie Roebucka nieco opa­dło i w poło­wie sierp­nia załoga ujrzała zachod­nie wybrzeże Austra­lii, w końcu wylą­do­wano na lśnią­cych bia­łym pia­skiem pla­żach Zatoki Rekina. Kilka kolej­nych tygo­dni uczest­nicy wyprawy spę­dzili, obser­wu­jąc dingo, węże mor­skie, hum­baki i wiele innych zwie­rząt – był to świetny począ­tek eks­pe­dy­cji badaw­czej.

Ale szczę­ście prze­stało jej sprzy­jać. Austra­lia Zachod­nia to wypa­lona słoń­cem pusty­nia i mimo pro­wa­dzo­nych wzdłuż wybrzeża poszu­ki­wań nie zna­le­ziono źró­dła świe­żej wody. Zało­gan­tom zaczęło wkrótce doskwie­rać nie­zno­śne pra­gnie­nie, a nie­któ­rzy zde­spe­ro­wani pró­bo­wali nawet zwra­cać się o pomoc do Abo­ry­ge­nów, zakła­da­jąc, że ci muszą znać jakieś spo­soby zdo­by­cia wody (i rze­czy­wi­ście mieli oni swoje sztuczki – śle­dzili ptaki i płazy, ści­nali też drzewa przy korze­niach). Kiedy jed­nak żegla­rze pró­bo­wali się zbli­żyć do Abo­ry­ge­nów, ci w popło­chu ucie­kali. Dam­pier opra­co­wał więc despe­racki plan. Po wyj­ściu na brzeg razem z dwoj­giem kom­pa­nów ukrył się za wydmą, by zro­bić zasadzkę na miej­sco­wych. Plan był pro­sty – nale­żało schwy­tać jed­nego z nich i zmu­sić, by zapro­wa­dził ich do źró­dła. Kiedy jed­nak Anglicy wysko­czyli z ukry­cia, Abo­ry­geni rzu­cili się do ucieczki. Anglicy zaczęli więc ich ści­gać, nie zda­jąc sobie sprawy, że sami wpa­dają w pułapkę. Gdy tylko Dam­pier i spółka zna­leźli się na otwar­tym tere­nie, Austra­lij­czycy natarli na nich z oszcze­pami. Jeden z towa­rzy­szy Dam­piera odniósł paskudną ranę twa­rzy, a on sam omal nie został prze­bity włócz­nią. Kiedy strzały ostrze­gaw­cze nie odstra­szyły miej­sco­wych, Dam­pier wyce­lo­wał i strze­lił do jed­nego z nich, raniąc go. To jeden z nie­licz­nych momen­tów w jego książ­kach, w któ­rych przy­znaje się do sto­so­wa­nia prze­mocy5.

Uświa­do­miw­szy sobie, że w tej sytu­acji już z pew­no­ścią nie znajdą wody, pohań­biona załoga Dam­piera opu­ściła Austra­lię, a sprawy zaczęły się od tej pory jesz­cze pogar­szać. Po odpły­nię­ciu od kon­ty­nentu Dam­pier zamie­rzał zre­ali­zo­wać cele wyprawy i pozy­skać nowe okazy i próbki w Nowej Gwi­nei. Tyle tylko że angiel­ska flota nie oddała pod jego komendę naj­lep­szego i naj­bar­dziej zadba­nego okrętu ze swo­ich zaso­bów. Roebuck mocno prze­cie­kał, a jego kadłub był prze­żarty robac­twem; w końcu okręt stał się tak zawodny, że Dam­pier posta­no­wił z pod­wi­nię­tym ogo­nem wró­cić do Anglii. Roebuck jed­nak ni­gdy tam nie dotarł. Nie­opo­dal Wyspy Wnie­bo­wstą­pie­nia na połu­dnio­wym Atlan­tyku w jego poszy­ciu doszło do poważ­nego prze­cieku. Dam­pier, oba­wia­jąc się, że to przede wszyst­kim jego obciąży wina utraty okrętu, pró­bo­wał zata­mo­wać roz­sz­czel­nie­nie wszyst­kim, czym się da, w tym połciami woło­winy i wła­sną piżamą. Nie­stety, pro­wi­zo­ryczne roz­wią­za­nia nie zdały egza­minu. Załoga zmu­szona była porzu­cić okręt u wybrzeży wyspy, a Dam­pier stra­cił prak­tycz­nie wszyst­kie okazy, które wcze­śniej zgro­ma­dził. Męż­czyźni spę­dzili pięć tygo­dni, obser­wu­jąc inne statki prze­pły­wa­jące w pobliżu, zanim wresz­cie pewna flo­tylla ich spo­strze­gła i ura­to­wała.

Powrót do Anglii z pustymi rękami, bez oka­zów, nie wspo­mi­na­jąc już o okrę­cie, musiał być spo­rym upo­ko­rze­niem. Kiedy jed­nak Dam­pier dotarł na wyspy w sierp­niu 1701 roku, prze­ko­nał się, że Geo­rge Fisher nie tra­cił czasu i od dawna robił, co w jego mocy, by uspo­so­bić prze­ciwko niemu opi­nię publiczną – ata­ku­jąc byłego pirata z taką zaja­dło­ścią, że admi­ra­li­cja poczuła się zobo­wią­zana do prze­pro­wa­dze­nia nad nim sądu polo­wego.

Dam­pier bro­nił się jak mógł, przed­sta­wia­jąc m.in. świad­ków wska­zu­ją­cych, że Fisher pla­no­wał prze­ciwko niemu bunt. Grał też nie do końca czy­sto, oskar­ża­jąc Fishera – nie wia­domo, ile w tym prawdy – o zgwał­ce­nie dwóch majt­ków. (Piraci w pew­nym stop­niu akcep­to­wali homo­sek­su­alizm; mary­narka – nie). Fisher z kolei sku­piał się na cha­rak­te­rze Dam­piera, nazy­wa­jąc go tchó­rzem i łaj­da­kiem. Wymy­ślił też zarzuty, według któ­rych Dam­pier jakoby zamor­do­wał bun­tow­ni­czego członka załogi, zamy­ka­jąc go w kabi­nie; choć czło­wiek ten zmarł tak naprawdę 10 mie­sięcy po zakoń­cze­niu kary. Trzeba oddać, że sędzio­wie odrzu­cili to oskar­że­nie, podob­nie jak to doty­czące zanie­dbań, które miały dopro­wa­dzić do zato­nię­cia Roebucka. Nie mogli jed­nak zigno­ro­wać wychło­sta­nia trzciną Fishera, czyli innego ofi­cera, i w związku z tym uznali Dam­piera win­nego „ostrego i okrut­nego postę­po­wa­nia” wobec swo­jego zastępcy. Uka­rano go zaka­zem dowo­dze­nia na angiel­skich stat­kach i grzywną w wyso­ko­ści trzy­let­nich zarob­ków.

I tak, gdy Wil­liam Dam­pier posta­no­wił zacho­wy­wać się przy­zwo­icie, w żaden spo­sób na tym nie zyskał. Miał jesz­cze mniej pie­nię­dzy niż kie­dy­kol­wiek, no i stał się paria­sem w krę­gach rzą­do­wych. Pozo­stało mu tylko jedno: czter­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni przy­rod­nik posta­no­wił powró­cić do pirac­twa.

Życio­rys Dam­piera i jego czasy mogą się nam wyda­wać odle­głe, ale kwe­stie etyczne zwią­zane z jego postę­po­wa­niem wciąż są aktu­alne. Przede wszyst­kim związki nauki z pirac­twem nie skoń­czyły się w XVIII wieku. W grun­cie rze­czy prace tere­nowe podobne do tych, jakie prze­pro­wa­dzał, są obec­nie nawet bar­dziej nie­bez­pieczne niż kil­ka­set lat temu.

Przez lata na podob­nych wypra­wach zmarła nie­zli­czona liczba przy­rod­ni­ków. Więk­szość na cho­roby tro­pi­kalne, mala­rię, żółtą febrę i inne przy­pa­dło­ści, ale na liście znaj­dziemy też uką­sze­nia jado­wi­tych węży, kro­cio­no­gów, pokie­re­szo­wa­nie przez pumę, osu­nię­cia błota czy przy­pad­kowe zatru­cia. Nie­któ­rzy bada­cze padli ofiarą mor­der­stwa. W 1942 roku samo­chód bry­tyj­skiego bio­loga Erne­sta Gib­binsa, bada­ją­cego w Ugan­dzie prze­no­szące się przez krew cho­roby zakaźne, zatrzy­mali miej­scowi wojow­nicy, któ­rzy następ­nie zadźgali go na śmierć, ponie­waż uznali, że krad­nie krew miej­sco­wych, by wyko­rzy­stać ją w „cza­row­nic­twie upra­wia­nym przez bia­łych”. Ofi­cer poli­cji wspo­mi­nał póź­niej, że ciało Anglika było naje­żone włócz­niami tak, że przy­po­mi­nało „krwa­wego jeża”. Od tam­tej pory nasi­le­nie się kon­flik­tów ple­mien­nych, a także tych na tle etnicz­nym w XX wieku, pogłę­bione przez glo­balny han­del bro­nią palną, w wielu miej­scach świata jesz­cze zwięk­szyło zagro­że­nie pro­wa­dze­nia tere­no­wych prac badaw­czych. Dam­pier i jemu współ­cze­śni czę­sto nara­żeni byli na róż­nego rodzaju cier­pie­nia, ale nie gro­ziło im na przy­kład upro­wa­dze­nie dla okupu w wyso­ko­ści 6 milio­nów dola­rów przez człon­ków uzbro­jo­nej mili­cji, co zda­rzyło się pew­nemu bada­czowi ryżu w Kolum­bii w latach 90. Z tych powo­dów obec­nie wiele insty­tu­cji badaw­czych mniej tole­ran­cyj­nie pod­cho­dzi do prze­pro­wa­dza­nia impro­wi­zo­wa­nych badań w tere­nie, znacz­nie bar­dziej popu­lar­nych w daw­niej­szych cza­sach.

Jeśli zaś cho­dzi o związki nauki z pirac­twem, ich cha­rak­ter także się zmie­nił od cza­sów Dam­piera. Przy­po­mnijmy, że został on pira­tem głów­nie po to, by zadość­uczy­nić swoim nauko­wym obse­sjom; nie miał innej moż­li­wo­ści dotar­cia do odle­głych lądów. Z kolei prace póź­niej­szych bada­czy miały prze­stęp­cze zabar­wie­nie w tym sen­sie, że wią­zały się z rabun­kiem zaso­bów natu­ral­nych – tzw. biopirac­twem.

Jed­nym z naj­bar­dziej pożą­da­nych dóbr w cza­sach kolo­nial­nych była chi­nina, pozy­ski­wana z kory drzewa o cyna­mo­no­wym kolo­rze, chi­nowca. Starta na pro­szek kora poda­wana z wodą pomaga leczyć mala­rię, naj­bar­dziej zabój­czą cho­robę w histo­rii ludz­ko­ści. (Według nie­któ­rych ocen prze­no­szone przez komary zarazy zabiły połowę z około 108 miliar­dów ludzi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek żyli na naszej pla­ne­cie, a mala­ria ma wśród tych cho­rób naj­więk­szy udział). Nie­stety, gdy mala­ria zbie­rała śmier­telne żniwo na całym świe­cie – w Afryce, Indiach, Wło­szech, Połu­dniowo-Wschod­niej Azji – chi­nowce rosły jedy­nie w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Euro­pej­skie pań­stwa zaczęły więc wysy­łać w te rejony bota­ni­ków pod przy­krywką, mają­cych wykraść nasiona tego drzewa. Oka­zało się to zada­niem prak­tycz­nie nie do zre­ali­zo­wa­nia. Naj­bar­dziej war­to­ściowe, bogate w chi­ninę drzewa rosły w naj­bar­dziej stro­mych czę­ściach Andów, przez trzy czwarte roku okry­tych mgłą. W efek­cie żad­nemu z prze­myt­ni­ków nie udało się zre­ali­zo­wać zamie­rze­nia, a wielu z nich zgi­nęło pod­czas prób jego reali­za­cji.

Celu dopiął dopiero boli­wij­ski India­nin Manuel Incra Mamani. Bar­dzo nie­wiele wia­domo na jego temat. Histo­rie o tym, że pocho­dził z linii inka­skich kró­lów, są nie­mal na pewno zmy­ślone, acz­kol­wiek mógł pocho­dzić z rodu zaj­mu­ją­cego się medy­cyną, cenią­cego wie­dzę bota­niczną. W każ­dym razie potra­fił prze­mie­rzać Ama­zo­nię tygo­dniami, funk­cjo­nu­jąc na nie­wiele więk­szym napę­dzie niż liście koki, no i dys­po­no­wał nie­zrów­na­nym talen­tem dostrze­ga­nia wśród nie­skoń­czo­nej zie­leni szkar­łat­nych prze­bły­sków liści chi­nowca. Po napeł­nie­niu w 1865 roku jego nasio­nami kilku worecz­ków prze­mie­rzył ponad tysiąc kilo­me­trów na pie­chotę, poprzez mroźne andyj­skie pła­sko­wyże, aż dotarł do angiel­skiego zle­ce­nio­dawcy. Za to doko­na­nie otrzy­mał 500 dola­rów, cztery osły i nową strzelbę. Jego kraj ska­zał go za to in absen­tia na śmierć za zdradę. Chciwy Anglik wysłał go jed­nak w dżun­glę ponow­nie, po wię­cej nasion – tym razem Mamani został schwy­tany i oskar­żony o prze­myt. Wtrą­cono go do wię­zie­nia bez jedze­nia i wody, a następ­nie ciężko pobito. Wypusz­czono po dwóch tygo­dniach w tak cięż­kim sta­nie, że nie mógł nawet stać. Jego osły skon­fi­sko­wano, a sam India­nin zmarł kilka dni póź­niej.

Histo­rycy wciąż się spie­rają, czy postę­po­wa­nie Mama­niego można uspra­wie­dli­wić. Z jed­nej strony Peru i Ekwa­dor kon­tro­lo­wały podaż nie­zbęd­nego leku, każąc sobie pła­cić za niego bar­dzo wygó­ro­waną cenę, czer­piąc w ten spo­sób korzy­ści z ludz­kiego cier­pie­nia i śmierci. Co wię­cej, tak kiep­sko dbały o uprawy chi­nowca, że w poło­wie XIX wieku był to gatu­nek zagro­żony wygi­nię­ciem. Dzięki Mama­niemu i prze­szmu­glo­wa­nym nasio­nom kilka euro­pej­skich państw zało­żyło plan­ta­cje chi­nowca w Azji6, a to pozwo­liło oca­lić na całym świe­cie miliony ist­nień. (Tak się zło­żyło, że bry­tyj­scy ofi­ce­ro­wie przyj­mo­wali sprosz­ko­waną korę w postaci gorz­kiej wody, którą mie­szali z alko­ho­lem, by lepiej się przyj­mo­wała. W ten spo­sób naro­dził się gin z toni­kiem). Z dru­giej strony plan­ta­cje w Azji ude­rzyły w ory­gi­nalny prze­mysł chi­nowy w Ame­ryce, a z cza­sem dopro­wa­dziły do jego upadku, co z kolei spo­wo­do­wało zubo­że­nie wielu ludzi. A bio­rąc pod uwagę war­tość chi­niny jako leku, pewien histo­ryk nazwał wykra­dze­nie nasion „naj­więk­szym sko­kiem w histo­rii” i chyba tylko nie­znacz­nie prze­sa­dził. Istot­nie, był to akt kolo­nia­li­zmu w swej naj­bar­dziej rabun­ko­wej postaci. Jed­no­cze­śnie jed­nak pozwo­lił oca­lić nie­zli­czoną liczbę ludzi w Afryce i Azji.

Jed­nak dla innych przy­pad­ków bio­pi­rac­twa trudno zna­leźć uspra­wie­dli­wie­nie. Jed­nym z klu­czo­wych surow­ców ery indu­stria­li­za­cji była guma, pozy­ski­wana z żywicy pew­nych drzew rosną­cych natu­ral­nie w Ama­zo­nii. Bez gumo­wych opon nie naro­dzi­łyby się samo­chody i rowery, a gumowe pro­bówki i korki prze­tarły szlak współ­cze­snej che­mii i medy­cy­nie, nie mówiąc już o gumo­wej izo­la­cji prze­wo­dów elek­trycz­nych. Ale guma długo pozo­sta­wała dobrem niszo­wym, aż do czasu, gdy bry­tyj­ski odkrywca Henry Wic­kham prze­ła­mał bra­zy­lij­ski mono­pol na jej pro­duk­cję w 1876 roku, prze­my­ca­jąc 70 tysięcy nasion kau­czu­kowca, które posłu­żyły następ­nie do zało­że­nia plan­ta­cji w Azji. Świat nie­wąt­pli­wie na tym sko­rzy­stał, ale kra­dzież nasion słu­żą­cych do pro­duk­cji dobra użyt­ko­wego wydaje się mniej etyczna niż kra­dzież nasion drzewa przy­dat­nego w medy­cy­nie. Inne przy­padki podob­nego prze­mytu wydają się jesz­cze mniej moralne. Roz­ważmy choćby przy­kład szkoc­kiego bota­nika, który w latach 40. XIX wieku zało­żył lokalny ubiór, ostrzygł głowę, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie kucyk, dostał się na pań­stwową chiń­ską plan­ta­cję, a następ­nie wykradł z niej 20 tysięcy cen­nych sadzo­nek krzewu her­ba­cia­nego, prze­wie­zio­nych następ­nie do Indii. Trudno dostrzec huma­ni­tarne uza­sad­nie­nie dla fili­żanki earl greya.

Ale przy­padki bio­pi­rac­twa nie należą do rzad­ko­ści także w naszych cza­sach. Miliar­de­rzy z Chin płacą for­tuny za rogi noso­roż­ców i innych spe­cy­fi­ków jakoby popra­wia­ją­cych poten­cję. Firmy far­ma­ceu­tyczne opra­co­wują prze­ło­mowe leki z jadu żmii, bar­winka albo jakichś innych surow­ców pozy­ski­wa­nych z tro­pi­ków, jed­nak bar­dzo rzadko się zda­rza, by jakie­kol­wiek pie­nią­dze tra­fiły do przed­sta­wi­cieli miej­sco­wych ludów, któ­rzy czę­sto odkryli ich lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści. Nie zawsze jed­nak cho­dzi tylko o boga­czy: także zwy­kli ludzie na całym świe­cie swo­imi decy­zjami pod­trzy­mują ist­nie­nie czar­nego rynku egzo­tycz­nych kwia­tów i zwie­rząt. Choć dzi­siaj wcho­dzący w kon­flikt z pra­wem nie polują już na dublony i hisz­pań­skie dolary, duch pirac­twa spod znaku Dam­piera wciąż ma się dobrze.

W 1703 roku Wil­liam Dam­pier zwie­trzył oka­zję. Wybu­chła kolejna wojna mię­dzy Hisz­pa­nią i Fran­cją, a Anglia potrze­bo­wała kor­sa­rzy, by ata­ko­wać wro­gów. Mimo że Dam­pier miał zakaz dowo­dze­nia na stat­kach JKM, kró­lowa Anna wyra­ziła łaskawą zgodę na audien­cję pięć­dzie­się­cio­jed­no­let­niego pirata. Niczym uni­żony sługa Dam­pier uca­ło­wał kró­lew­ski pier­ścień i kró­lew­ski tyłek i wkrótce potem objął kapi­tań­stwo nad St. Geo­rge.

Nie­stety pokład St. Geo­rge’a także oka­zał się pełen zamie­sza­nia i bun­tow­ni­ków. Ludzie Dam­piera oskar­żyli go o bra­nie łapó­wek (na przy­kład srebr­nej zastawy) od kapi­ta­nów prze­ję­tych stat­ków. W zamian Dam­pier miał prze­pro­wa­dzać jedy­nie pobieżną inspek­cję ich ładowni i pozwa­lał odpły­nąć z nie­mal nie­tkniętą zawar­to­ścią. Plotki gło­siły też, że Dam­pier sporo pił, choć chyba trudno mu się dzi­wić. Całe dni spę­dzał na pły­wa­niu tam i z powro­tem i nie­koń­czą­cym się hal­so­wa­niu, prze­pa­tru­jąc wid­no­krąg w poszu­ki­wa­niu obcych stat­ków. Było to śmier­tel­nie nużące, a nie mógł odpu­ścić sobie patro­lo­wa­nia i udać się do jakie­goś odle­głego portu, jak to robił w buka­nier­skich cza­sach. Teraz miał obo­wiązki, a brak moż­li­wo­ści odda­nia się przy­rod­ni­czej pasji mocno go uniesz­czę­śli­wiał. (Współ­cze­sne bada­nia poka­zują ści­słą kore­la­cję mię­dzy IQ a nad­uży­wa­niem alko­holu i jest jasne, że ludzie piją wię­cej, gdy czują, że ich inte­lekt się mar­nuje). Kiedy wresz­cie w 1707 roku wyprawa dobie­gła końca, repu­ta­cja Dam­piera jako kapi­tana się­gnęła dna, potem już ni­gdy wię­cej nie dowo­dził okrę­tem.

Choć Dam­pier był kiep­skim kapi­ta­nem, to nawi­ga­tor był z niego wyśmie­nity i kilka lat póź­niej dołą­czył do innego kor­sar­skiego rejsu, który dosłow­nie prze­szedł do histo­rii. Pod­czas pobytu na Pacy­fiku zało­dze zaczęło bra­ko­wać wody, żegla­rzy prze­trze­biał też szkor­but. Dam­pier pokie­ro­wał więc sta­tek w stronę naj­bliż­szego lądu, ku wyspom Juan Fer­nan­dez nie­opo­dal Chile. Zbli­ża­jąc się do wybrzeży jed­nej z nich, załoga ujrzała na brzegu dziw­nego dwu­noż­nego stwora, wyma­chu­ją­cego ku nim rękami. Był to roz­bi­tek Ale­xan­der Sel­kirk. Przy­brany w kozie skóry wyglą­dał – jak to okre­ślił jeden ze świad­ków – „bar­dziej dziko niż ich pierw­sze wła­ści­cielki”. Przez cztery lata, cztery mie­siące i cztery dni Sel­kirk jakoś sobie na wyspie radził – polu­jąc na kozy, pogry­za­jąc dziką kapu­stę, spo­rzą­dza­jąc noże i haczyki na ryby z czę­ści beczek wyrzu­ca­nych przez morze na brzeg. Skóra na jego pode­szwach była rów­nie gruba co skóra igu­any, a po czte­rech latach osa­mot­nie­nia ochrypł tak bar­dzo, że z trud­no­ścią mówił. Załoga Dam­piera ura­to­wała go i zabrała do Anglii. Jego histo­ria zain­spi­ro­wała następ­nie Daniela Defoe do napi­sa­nia Przy­pad­ków Robin­sona Cru­zoe.

Ale zda­rze­nia, które przy­tra­fiły się Dam­pie­rowi, zain­spi­ro­wały znacz­nie wię­cej osób. Jona­than Swift pod­kradł sporo jego przy­gód i zamie­ścił w Podró­żach Guli­wera, podob­nie jak Samuel Tay­lor Cole­ridge w Rymach o sta­rym mary­na­rzu. Naj­bar­dziej wpły­wowy ze wszyst­kich wiel­bi­cieli Dam­piera, Karol Dar­win, zabrał nawet jego książki w for­ma­cyjną podróż na okrę­cie Beagle w latach 30. XIX wieku. Dar­win czę­sto z roz­ba­wie­niem wypo­wia­dał się o pirac­kich wybry­kach swo­jego ducho­wego przodka, nazy­wa­jąc go we wła­snych notat­kach „Sta­rym Dam­pie­rem”. Co jed­nak waż­niej­sze, uważ­nie prze­stu­dio­wał Dam­pie­row­skie opisy gatun­ków oraz podgatun­ków i obfi­cie z nich w nie­któ­rych miej­scach korzy­stał, jak choćby na Gala­pa­gos, wyko­rzy­stu­jąc je jako prze­wod­nik. Bar­dzo moż­liwe, że Dar­win nie zostałby tym Dar­wi­nem, gdyby nie stary pirat.

O ile pisa­rze ksią­żek przy­go­do­wych zawsze wyba­czali Dam­pie­rowi grze­chy prze­szło­ści, o tyle wciąż znaj­do­wali się też póź­niejsi Geo­r­go­wie Fishe­ro­wie. Kiedy na początku XX wieku w mia­steczku, z któ­rego pocho­dził Dam­pier, dys­ku­to­wano nad uczcze­niem go pamiąt­kową tablicą, pewien bogo­bojny oby­wa­tel wstał z miej­sca i odsą­dził go od czci i wiary, nazy­wa­jąc „pirac­kim łotrem, który powi­nien był zawi­snąć [sic!]”. Współ­cze­śni kry­tycy posu­wają się nawet dalej. Twier­dzą bowiem, że odkry­cia i spo­strze­że­nia Dam­piera, choć może prze­ło­mowe, przy­go­to­wały grunt pod nadej­ście kolo­nia­li­zmu, a tym samym były zbrod­nią prze­ciwko ludz­ko­ści.

Rzecz w tym, że obie strony mają swoje racje. Dam­pier był nik­czemny i genialny, inspi­ru­jący i łaj­dacki. Jego doko­na­nia posu­nęły do przodu nie­mal każdą z ówcze­snych nauko­wych dzie­dzin – nawi­ga­cję, zoo­lo­gię, bota­nikę, mete­oro­lo­gię – w mię­dzy­cza­sie ich autor doko­ny­wał jed­nak rów­nież czy­nów hanieb­nych. Jak zauwa­żył jeden z jego bio­gra­fów: „Defoe, Swift i wielu innych sko­rzy­stało dzięki niemu, nie tylko odno­sząc się do jego życio­rysu. Można zupeł­nie szcze­rze stwier­dzić, że dzięki niemu uchwy­cili ducha nowej epoki”. Nie­stety, w ramach tej nowej epoki popeł­niano też nie­wy­ba­czalne okru­cień­stwa, z któ­rych naj­gor­sze było chyba upo­wszech­nie­nie nie­wol­nic­twa. Na pozór nauka i nie­wol­nic­two nie wydają się mieć ze sobą wiele wspól­nego. Oba te zja­wi­ska oka­zały się jed­nak fun­da­men­tal­nymi siłami, które ukształ­to­wały współ­cze­sny świat, a histo­rycy odkry­wają obec­nie nie­po­ko­jące fakty doty­czące ich wza­jem­nych zależ­no­ści.

2. Nie­wol­nic­two: mucho­łap, który zszedł na złą drogę

2

Nie­wol­nic­two: mucho­łap, który zszedł na złą drogę

Kiedy Anglik Henry Sme­ath­man w paź­dzier­niku 1771 roku wyru­szył w rejs do Sierra Leone, mógł zakła­dać, że jego wyprawa zakoń­czy się suk­ce­sem. Miał 29 lat, był więc w ide­al­nym dla przy­rod­nika wieku – już na tyle stary, by nabrać nieco doświad­cze­nia, ale też wystar­cza­jąco młody, by zno­sić trudy przy­gód. Bio­rąc zaś pod uwagę napły­wa­jące do Europy z całego świata okazy nie­sły­cha­nych zwie­rząt – oran­gu­ta­nów, chrząsz­czy golia­tów, mucho­łó­wek, „lata­ją­cych koto­małp” (tj. pola­tuch) – miał wiel­kie nadzieje, że jemu także uda się doko­nać w Afryce nie­zwy­kłych odkryć.

Nie tra­cąc czasu, Sme­ath­man wraz ze swoim asy­sten­tem zaczęli zbie­rać okazy już pod­czas podróży na połu­dnie, roz­pi­na­jąc siatki na pokła­dzie i chwy­ta­jąc w nie motyle oraz sza­rań­czę wywiane przez wiatr na morze. Co prawda więk­szość schwy­ta­nych oka­zów była natych­miast poże­rana przez mrówki i kara­lu­chy – dosko­nale mające się na zapusz­czo­nym statku, nazwa­nym zresztą bar­dzo traf­nie Fly (mucha). Jed­nak zawsze pogodny Sme­ath­man szybko odkrył na to spo­sób. Umie­ściw­szy przy­pad­kowo kilka oka­zów na beczce z rumem, spo­strzegł, że jego wyziewy odstra­szają szkod­niki. Zapi­sał to w swoim dzien­niku jako „uży­teczną radę dla innych przy­rod­ni­ków”.

Ich sta­tek dotarł do Afryki 13 grud­nia, a kotwicę rzu­cono nie­opo­dal archi­pe­lagu Îles de Los, miej­sca han­dlu kością sło­niową i drew­nem; Sme­ath­man opi­sał go jako „małe górzy­ste wysepki, poro­śnięte krze­wami i drze­wami”. Musiał to być przy­jemny moment: koniec podróży w cia­sno­cie, roz­po­czę­cie pracy nauko­wej. Ale scho­dząc po tra­pie, Sme­ath­man musiał odczu­wać też spore napię­cie. Na wyspach, na któ­rych wylą­do­wał, nie han­dlo­wano jedy­nie dobrami luk­su­so­wymi. Wszę­dzie było też sły­chać brzęki kaj­dan i świ­sty batów – było to bowiem także cen­trum atlan­tyc­kiego han­dlu nie­wol­ni­kami.

Z pew­no­ścią przed wyru­sze­niem Sme­ath­man zda­wał sobie sprawę, że nie­wol­nic­two będzie się prze­wi­jać w tle jego wyprawy. Był jego zde­kla­ro­wa­nym prze­ciw­ni­kiem, a pre­zen­tu­jąc kon­cep­cję wyprawy przed spon­so­rami, nawo­ły­wał do ujaw­nie­nia gorz­kiej prawdy o losie „tych mało zna­nych i nie­re­pre­zen­to­wa­nych przez nikogo ludzi, Negrów”. Nawet jed­nak spora doza deter­mi­na­cji nie mogła przy­go­to­wać go na szok, jakiego doznał po ujrze­niu nie­wol­nic­twa wła­snymi oczami.

Po dotar­ciu na wyspy Sme­ath­man i współ­pa­sa­że­ro­wie zwie­dzili sta­tek do prze­wozu nie­wol­ni­ków Africa. Zanim jesz­cze wkro­czyli na pokład, zostały zaata­ko­wane ich zmy­sły, co Sme­ath­man opi­sał tak: „Do naszych uszu dotarły już z pew­nej odle­gło­ści zmie­szane dźwięki szczę­ka­ją­cych łań­cu­chów i ludz­kich gło­sów, które… napeł­niały każ­dego wraż­li­wego czło­wieka nie­opi­sa­nym prze­ra­że­niem”. Na pokła­dzie statku nie­wol­nicy męż­czyźni byli nadzy, zapewne ze wzglę­dów higie­nicz­nych, kobiety zaś miały na sobie jedy­nie prze­pa­ski bio­drowe. Sme­ath­mana wypro­wa­dził z rów­no­wagi szcze­gól­nie widok dwóch kobiet, kar­mią­cych pier­sią dzieci pośród panu­ją­cego wokół cha­osu; jak stwier­dził, ni­gdy nie widział „smutku wyraź­niej malu­ją­cego się na ludz­kim obli­czu”. Reszta grupy prze­cha­dzała się i dys­ku­to­wała, ale wzrok Sme­ath­mana wciąż wra­cał do kar­mią­cych matek. „Z pew­no­ścią pła­ka­łyby – dodał – gdyby miały moż­li­wość wywo­ła­nia współ­czu­cia lub gdyby jesz­cze pozo­stały w nich jakieś uczu­cia. Ogar­nęły mnie nie­zli­czone, melan­cho­lijne reflek­sje i pra­wie nie bra­łem udziału w dal­szej roz­mo­wie”.

Sme­ath­man poznał też kapi­tana statku Africa, Johna Tit­tle’a, który był dra­niem nawet jak na stan­dardy han­dla­rzy nie­wol­ni­kami, co zresztą kilka lat póź­niej dopro­wa­dziło do jego maka­brycz­nej śmierci. Pew­nego dnia wrzu­cił swój kape­lusz do por­to­wego basenu, po czym kazał małemu czar­no­skó­remu chłopcu zanur­ko­wać i go wyło­wić. Chło­piec odmó­wił: bał się reki­nów i nie umiał pły­wać. Tit­tle jed­nak i tak wrzu­cił go do wody, a chło­piec uto­nął. Gdyby cho­dziło o nie­wol­nika, nikt nie odwa­żyłby się wystą­pić prze­ciwko kapi­ta­nowi. Ale Tit­tle zamor­do­wał syna lokal­nego kacyka, który zażą­dał rekom­pen­saty w postaci rumu. Tit­tle odpo­wie­dział, wysy­ła­jąc wodzowi kilka beczek – wypeł­nio­nych jed­nak nie rumem, a „odpa­dami jego nie­wol­ni­ków”, być może także odcho­dami. Roz­wście­czony kacyk zapo­lo­wał na kapi­tana, dopadł go i zakuł w kaj­dany. Następ­nie gło­dził Tit­tle’a i tor­tu­ro­wał aż do śmierci, przy udziale lokal­nych miesz­kań­ców, któ­rzy mając dość poczy­nań kapi­tana, wyli z rado­ści, przy­glą­da­jąc się jego kaźni.

Mimo sady­stycz­nej repu­ta­cji Tit­tle’a (a może ze względu na nią) spółki han­dlu­jące nie­wol­ni­kami bez opo­rów powie­rzały w jego ręce los swo­jego „towaru”. Africa prze­wi­dziana była do prze­wozu 350 nie­wol­ni­ków, ale nie­długo po wizy­cie Sme­ath­mana Tit­tle umie­ścił w ładowni 466 osób, po czym wyru­szył na Kara­iby. Pod­czas rejsu zmarło 86 męż­czyzn, kobiet i dzieci.

Ku uldze Sme­ath­mana ich sta­tek wkrótce opu­ścił te wyspy i udał się ku poło­żo­nej w roz­le­wi­sku wci­na­ją­cej się w kon­ty­nent rzeki Sierra Leone wyspie Bunce (Bunce Island). Jed­nak ślady nie­wol­nic­twa rów­nież tam były wyraź­nie dostrze­galne. Wyspa Bunce była dzi­wacz­nym, nie­mal schi­zo­fre­nicz­nie roz­dar­tym miej­scem, opi­sa­nym pew­nego razu jako w poło­wie port nie­wol­ni­czy, a w poło­wie „posia­dłość ziem­ska”, gdzie zadbano nawet o dwu­doł­kowe pole gol­fowe. Sto­jący tam fort wypo­sa­żono w działa i pię­cio­me­trowe mury, two­rzące zabez­pie­cze­nie przed najaz­dami pira­tów w rodzaju Dam­piera.

Han­dla­rze nie­wol­ni­ków, spra­gnieni wie­ści z domu, zacze­piali Sme­ath­mana i zasy­py­wali pyta­niami. Jeśli ubie­rali się jak typowi przed­sta­wi­ciele tej pro­fe­sji, mieli na sobie koszule w kratę i czarne chu­sty zawią­zane wokół szyi lub nad­garst­ków. Sme­ath­man z przy­jem­no­ścią roz­pra­wiał z nimi o sta­rej Anglii, ale kon­wer­sa­cja się popsuła, gdy roz­mówcy zaczęli go wypy­ty­wać o powody, które spro­wa­dziły go do Afryki; kiedy wyznał, że przy­je­chał na kon­ty­nent ze względu na histo­rię natu­ralną, zaczęli wręcz śmiać mu się w twarz. Jak stwier­dził jeden z nich: „Im dłu­żej czło­wiek żyje, tym wię­cej się dowia­duje! Pomy­śleć tylko, że ktoś prze­mie­rza dwa czy trzy tysiące mil, żeby łapać motylki i zbie­rać ziel­sko”. Inni wprost z niego szy­dzili.

Sme­ath­man fuk­nął i porzu­cił ich towa­rzy­stwo – pocie­sza­jąc się, że pod­czas gdy oni przy­byli do Afryki sprze­da­wać w nie­wolę kobiety i dzieci, on zja­wił się tu w roli naukowca, by posze­rzać wie­dzę i popra­wiać los ludz­ko­ści. Nie miał z tymi bar­ba­rzyń­cami nic wspól­nego.

Utrzy­ma­nie tego poczu­cia wyż­szo­ści oka­zało się jed­nak nie­ła­twe. Wybie­ra­jąc się do Afryki, młody przy­rod­nik nie tylko zmie­rzał ku cze­muś, ale też od cze­goś ucie­kał – daw­nego wcie­le­nia Henry’ego Sme­ath­mana. Tam­ten Sme­ath­man był bie­da­kiem, dorob­kie­wi­czem, któ­remu nie wyszło, kimś, o kim chciał zapo­mnieć i kogo chciał na dobre zosta­wić w Anglii. Pod­czas tej eks­pe­dy­cji miał się naro­dzić nowy Sme­ath­man, dżen­tel­men i przy­rod­nik. Podob­nie jak Dam­pier uwa­żał, że nauka to także śro­dek do stwo­rze­nia dla sie­bie nowego, lep­szego życia. Nie chcąc mieć do czy­nie­nia z han­dla­rzami nie­wol­ni­ków, odrzu­cał zarówno ich moral­ność, jak i niski sta­tus spo­łeczny.

W końcu jed­nak ambi­cja wymy­śle­nia się na nowo jako naukowca oka­zała się sil­niej­sza niż zasady moralne. Mimo jego opo­rów eko­no­miczna rze­czy­wi­stość Sierra Leone była tak zdo­mi­no­wana przez nie­wol­nic­two, że wkrótce nasz badacz musiał zaopa­try­wać się u han­dla­rzy nie­wol­ni­ków w sprzęt i pro­wiant. Nie upły­nęło wiele czasu, a zaczął robić jesz­cze gor­sze rze­czy. Co było do prze­wi­dze­nia, im bar­dziej sam wikłał się w układy z han­dla­rzami, tym bar­dziej czuł się zobo­wią­zany do znaj­do­wa­nia uspra­wie­dli­wień dla part­ne­rów han­dlo­wych – i zara­zem dla sie­bie. Był to wręcz pod­ręcz­ni­kowy mecha­nizm psy­chicz­nej samo­obrony: Jestem dobrym czło­wie­kiem i ni­gdy nie przy­jaź­nił­bym się ze złymi ludźmi. Tak więc ludzie, z któ­rymi się zadaję, nie mogą być aż tak okropni. Kiedy jed­nak wkro­czył już na drogę tego typu racjo­na­li­za­cji, oka­zała się ona znacz­nie bar­dziej śli­ska, niż przy­pusz­czał.

W zesta­wie­niu z nie­zli­czo­nymi okru­cień­stwami han­dlu nie­wol­ni­kami sto­cze­nie się poje­dyn­czego „mucho­łapa” takiego jak Sme­ath­man trudno uznać za wielką tra­ge­dię. (Może wydaje się to oczy­wi­ste, ale ze względu na to, jak draż­liwy to temat, warto napi­sać wprost: praw­dzi­wymi ofia­rami byli tu Afry­ka­nie, a nie biały Euro­pej­czyk). Mimo to życiu Sme­ath­mana wciąż warto przyj­rzeć się bli­żej, ponie­waż jego histo­ria rzuca świa­tło na pewien aspekt naro­dzin współ­cze­snej nauki, który więk­szość histo­ry­ków zwy­kle pomija – jej ści­sły zwią­zek z nie­wol­nic­twem. Histo­ria Sme­ath­mana poka­zuje też, jak łatwo nie­wol­nic­two mogło koro­do­wać moral­ność zwy­kłych, przy­zwo­itych ludzi. Han­del nie­wol­ni­kami nie był jedy­nie nie­wiel­kim ele­men­tem tła w Sierra Leone, ale zasad­ni­czym kom­po­nen­tem ówcze­snej rze­czy­wi­sto­ści. Kro­czek po kroczku, kom­pro­mis po kom­pro­misie odwra­cał igłę moral­nego kom­pasu przy­rod­nika.

Nie­wol­nic­two jest tak stare jak cywi­li­za­cja, ale trans­atlan­tycki han­del nie­wol­ni­kami, odby­wa­jący się od XVI do XIX wieku, był szcze­gól­nie bru­talny. Oceny się róż­nią, ale sza­cuje się, że pod­czas wojen i najaz­dów poj­mano co naj­mniej 10 milio­nów Afry­ka­nów, z czego połowa zmarła w por­tach lub nie prze­żyła podróży przez ocean. Sama sta­ty­styka jed­nak nie oddaje okru­cień­stwa panu­ją­cego na stat­kach do prze­wozu nie­wol­ni­ków. Męż­czyźni, kobiety i dzieci przy­ku­wano łań­cu­chami w ładow­niach tak gorą­cych i cuch­ną­cych, że smród odczu­wany na wej­ściu przy­pra­wiał co wraż­liw­szych o wymioty. Małe dzieci wpa­dały cza­sem do zbior­ni­ków z odcho­dami i w nich tonęły. Sza­lały cho­roby zakaźne, a zain­fe­ko­wa­nych czę­sto wyrzu­cano za burtę, by zmniej­szyć ryzyko zaka­że­nia pozo­sta­łych nie­wol­ni­ków. (Rekiny lubiły podą­żać za stat­kami z nie­wol­ni­kami i korzy­stać z czę­stych posił­ków). Cza­sem zaś nie­wol­ni­ków wyrzu­cano za burtę za nie­po­słu­szeń­stwo lub karano w jesz­cze okrut­niej­szy spo­sób. Po pew­nym nie­uda­nym bun­cie na statku z nie­wol­ni­kami w latach 20. XVIII wieku kapi­tan zmu­sił dwóch pro­wo­dy­rów do zabi­cia trze­ciego, a następ­nie zje­dze­nia jego wątroby i serca.

Dla­czego więc naukowcy wcho­dzili w układy z ludźmi odpo­wie­dzial­nymi za ten hor­ror? Cho­dziło o dostęp. Euro­pej­skie rządy od czasu do czasu spon­so­ro­wały naukowe eks­pe­dy­cje, ale zde­cy­do­wana więk­szość stat­ków docie­ra­ją­cych do Afryki i Ame­ryk była pry­watna i uczest­ni­czyła w tzw. han­dlu trój­kąt­nym – wymia­nie, w ramach któ­rej broń i gotowe wyroby tra­fiały do Afryki z Europy; nie­wol­nicy do Ame­ryk, a barw­niki, leki i cukier do Europy. Poza tym han­dlem prak­tycz­nie nie było innej moż­li­wo­ści odby­cia podróży do Afryki lub Ame­ryk. Tere­nowi bada­cze zde­ter­mi­no­wani, by dotrzeć do wymie­nio­nych odle­głych lądów, korzy­stali więc z „pod­wó­zek” stat­kami prze­wo­żą­cymi nie­wol­ni­ków. Z kolei w miej­scach, do któ­rych docie­rali, byli zależni od han­dla­rzy nie­wol­ni­kami pod wzglę­dem zaopa­trze­nia w żyw­ność, wypo­sa­że­nia, miej­sco­wego trans­portu i poczty.

Z ist­nie­nia han­dlu nie­wol­ni­kami korzy­stali także przy­rod­nicy, któ­rzy pozo­stali w Euro­pie7. Bar­dzo czę­sto współ­pra­co­wali z człon­kami załóg stat­ków nie­wol­ni­czych, zbie­ra­ją­cymi dla nich różne okazy – a już szcze­gól­nie z chi­rur­gami pokła­do­wymi8, mają­cymi pewne naukowe przy­go­to­wa­nie, a jed­no­cze­śnie dys­po­nu­ją­cymi zaso­bami wol­nego czasu, gdy po zacu­mo­wa­niu reszta załogi sprze­da­wała nie­wol­ni­ków i kupo­wała zaopa­trze­nie. Pozy­ski­wane przez nich próbki – stru­sie jaja, węże, motyle, gniazda, leniwce, muszle, pan­cer­niki – tra­fiały do Europy prze­wo­żone na stat­kach nie­wol­ni­czych, zanim osta­tecz­nie docie­rały do insty­tu­tów badaw­czych i pry­wat­nych kolek­cji. Karol Lin­ne­usz, ojciec tak­so­no­mii i jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych bio­lo­gów w histo­rii, w dużej mie­rze korzy­stał z tego typu kolek­cji, przy­go­to­wu­jąc monu­men­talną Sys­tema Natu­rae w 1735 roku – dzieło, w któ­rym zapre­zen­to­wał dwu­czło­nowy sys­tem kla­sy­fi­ka­cji gatun­ków i rodza­jów, dzięki czemu do dziś posłu­gu­jemy się nazwami takimi jak Tyran­no­sau­rus rex i Homo sapiens.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, kolek­cje te były pro­jek­tami „wiel­kiej nauki” tam­tych cza­sów – scen­tra­li­zo­wa­nymi repo­zy­to­riami wie­dzy klu­czo­wymi dla innych pro­jek­tów nauko­wych. Wszyst­kie powstały dzięki infra­struk­tu­rze i eko­no­mii opar­tej na han­dlu nie­wol­ni­kami.

Henry Sme­ath­man sądził, że uda mu się omi­nąć moralne bagno. Do dziś nie zacho­wał się żaden jego por­tret, a jedyny opis, jakim dys­po­nu­jemy, brzmi dość enig­ma­tycz­nie: „wysoki i szczu­pły, ener­giczny i bar­dzo inte­re­su­jący, choć nie przy­stojny”. W szcze­nię­cych latach kolek­cjo­no­wał muszle i owady, ale jego for­malna edu­ka­cja zakoń­czyła się wraz z samo­bój­czą śmier­cią jego nauczy­ciela, wika­rego. Póź­niej Sme­ath­man pró­bo­wał robić kabi­nety i tapi­ce­ro­wać inne meble, sprze­da­wać ubez­pie­cze­nia, dys­try­bu­ować napoje alko­ho­lowe i udzie­lać lek­cji. Nie uda­wało mu się w żad­nej z tych pro­fe­sji i wyglą­dało na to, że nie osią­gnie w życiu zbyt wiele. W końcu szansa na zmianę tego stanu rze­czy poja­wiła się latem 1771 roku, gdy lekarz i bota­nik John Fother­gill zapo­wie­dział wyprawę mającą na celu spro­wa­dze­nie mnó­stwa pró­bek z Sierra Leone. Fother­gill był kwa­krem i zaprzy­się­głym wro­giem nie­wol­nic­twa. W tym wypadku poszedł jed­nak na kom­pro­mis i wysłał Sme­ath­mana do kolo­nii han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, ponie­waż w Sierra Leone po pro­stu nie było do wyboru innych osad.

Mimo wła­snych skru­pu­łów doty­czą­cych nie­wol­nic­twa Sme­ath­man z entu­zja­zmem przy­jął ofertę, ponie­waż zaj­mo­wa­nie się nauką było wów­czas dobrą drogą do zosta­nia sza­no­wa­nym dżen­tel­me­nem. W karie­rze naukowca czę­ściowo pocią­gała go moż­li­wość zawie­ra­nia róż­nych zna­jo­mo­ści. Wie­dział, że jeśli dobrze to roze­gra, będzie miał szansę wstą­pie­nia do pre­sti­żo­wego Royal Society. Ale była też zachęta finan­sowa. Każdy z trzech głów­nych spon­so­rów wyprawy Sme­ath­mana wykła­dał około 100 fun­tów (mniej wię­cej 12 tysięcy dola­rów obec­nie) na jej sfinan­sowanie. W zamian ocze­ki­wał moż­li­wo­ści wybra­nia sobie oka­zów o tej samej war­to­ści z kolek­cji, którą prze­śle do kraju. Resztę Sme­ath­man mógł sprze­dać z zyskiem dla sie­bie. Takie poro­zu­mie­nia nie były wów­czas rzad­ko­ścią w przy­padku aspi­ru­ją­cych naukow­ców z rodzin o niskim sta­tu­sie spo­łecz­nym. Osiem­dzie­siąt lat póź­niej Alfred Rus­sel Wal­lace, współ­od­krywca teo­rii ewo­lu­cji drogą doboru natu­ral­nego, zawrze podobną umowę doty­czącą jego pobytu w Male­zji9. W stycz­niu 1772 roku, kilka tygo­dni po dotar­ciu do Afryki, Sme­ath­man zało­żył bazę na Wyspach Bana­no­wych, dwóch i pół piasz­czy­stych spła­chet­kach u wybrzeży Sierra Leone (pod­czas przy­pływu wyspy są trzy, jed­nak przy odpły­wie mię­dzy dwiema z nich uka­zuje się połą­cze­nie; uśred­nia­jąc – dwie i pół wyspy). Spę­dził tam kilka tygo­dni, wra­ca­jąc do sie­bie po pierw­szych ata­kach mala­rii, które go dotknęły, a następ­nie spo­tkał się z rzą­dzą­cym na wyspach Jame­sem Cle­ve­lan­dem10, wyjąt­kowo barwną posta­cią.