Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Poetycka opowieść o inności i wykluczeniu. W odosobnionym ośrodku Hans – kaleki wychowanek sierocińca – szkoli się do roli pilota. Choć wokół toczy się wojna, niepełnosprawni mieszkańcy Gotteswind starają się budować własną, okaleczoną wersję normalności. Wraz ze swoimi opiekunami tworzą swoisty mikroukład władzy, namiętności i pożądania. W oczekiwaniu na swój lot Hans snuje rozważania o rodzinie, pobycie w sierocińcu, o pierwszych doświadczeniach erotycznych, pierwszej miłości, pierwszym strachu o kogoś bliskiego. Próbując otrząsnąć się z traumatycznych przeżyć związanych z dramatem rodzinnym, godzinami obserwuje jerzyki, z którymi od dzieciństwa się utożsamia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 21 min
Lektor: Maciej Więckowski
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki i stron tytułowych
Pracownia WV
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2018
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609
offi[email protected]deograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
dystrybu[email protected]tum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
tekst © Wojciech Bauer
ISBN 978-83-7835-666-0
Często śni mi się, że latam. To nic specjalnie oryginalnego, wielu ludzi miewa takie sny, wiele powieści zaczyna się tymi słowami. Mój sen jest realistyczny: czuję wiatr na twarzy, na ramionach, czasem ostre, siekące krople deszczu, czasem gęstą wilgoć, jak w saunie, tylko lodowato zimną, gdy przelatuję przez chmury. W ogóle przebywanie w chmurach jest niesamowitym przeżyciem. To jedna z tych sytuacji, gdy mózg kłóci się ze zmysłami i w efekcie dostajesz różne dziwaczne interpretacje, sprzeczne z wiedzą i percepcją. „Bo jesteś w wacie” — melduje wzrok, „w dymie, w parze” — raportuje innym razem. A tu wata dotknąć się nie daje, na próżno zamykasz ją w palcach. „Nie czuć swądu spalenizny” — dziwi się węch. Organizm kompletem zmysłów alarmuje: „dusimy się!”. Nie dusimy. Nie śmierdzi, nie zatyka, nie parzy. Trochę wilgotno, jak w gęstej mgle, poza tym nic. Dla dotyku, dla receptorów czucia chmury nie ma. Lecisz przez fatamorganę nieistniejących siwych kłaków. Fascynujące uczucie.
Jestem ptakiem.
Kiedyś, gdy mieszkaliśmy na wsi, widywałem na niebie jerzyki. Fruwały zwinnie jak czarne, skrzydlate pociski, kreśliły zawiłe spirale tropem umykających muszek, śmigały hen, wysoko, na granicy wzroku lub przeciwnie, nisko nad ziemią. Zawsze wiedziało się, gdzie szukać jerzyków. Wysoko — gdy ostre słońce wędrowało przez nieboskłon, powietrze było suche i czyste. Gdy chmury zasnuwały niebo na buro, a zza horyzontu mrukliwie odzywał się odległy hurkot — jerzyki uwijały tuż nad głową, jak czarne przecinki wysypane z książki. Gdybym chciał, wysunąłbym dłoń na trasę takiego jerzyka i wpadłby mi między palce, myślałem, gdy w przedgodzinie burzy jerzyki zwiastowały ją piruetami nad ziemią. Tak myślałem: „gdybym chciał”. Nigdy zgodnie z rzeczywistością: „gdybym mógł”.
Jerzyk to dziwny ptak, niesamowity. Istota powietrzna. Żyje w locie od chwili, gdy instynkt wyrzuci go z gniazda umieszczonego niebotycznie, hen nad domami wróbli, jaskółek i trznadli. Czasem zastanawiałem się, jak to się odbywa. To musi być straszne przeżycie dla pisklęcia, któremu dotąd wszystko kończyło się na kilku centymetrach małej, ciemnej, kulistej przestrzeni wymoszczonej trawą i puchem, z jasnym krążkiem światła na wprost dzioba, którego przysłonięcie oznaczało ciepło i jedzenie, z braćmi wtulonymi w puchate boki z łysymi skrzydełkami, które szybko jednak rosły i smuklały, a to ich rośnięcie było determinantą całej jerzykowej przyszłości.
Bo żywiołem i środowiskiem jerzyka jest powietrze.
Jerzyk w powietrzu śpi. To najbardziej fascynująca z niezwykłości dotyczących jerzyków, o jakich wiedziałem. Ptaszek po całodziennym uwijaniu w dziesiątkach, setkach kilometrów powietrznych pętli na zakończenie dnia wzbija się dwa kilometry nad ziemię i tam, rozłożywszy skrzydła, zasypia w znieruchomiałym, okrężnym ślizgu, niczym wiecznolotny szybowiec. O czym wtedy śni? Czy jerzyki mają sny?
Zdarza się, że w tym sennym wirowaniu, w nieprzytomnej, odrealnionej powietrznej pętli, jerzyk zderzy się z innym, którego jego własny senny lot zaniesie w rejon kolizji. Jerzyki nie mają kontroli lotów. Katastrofa lotnicza jest pierwszym z rodzajów ich ptasiej śmierci. Tym pięknym.
Jerzyki umierają też inaczej, bardziej brutalnie, bardziej bezradnie, brudniej i żałośniej. Kilka razy widziałem, jak jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności: podmuch wiatru, błąd lotniczy, brawura lub zmęczenie sprowadziły ptaka na ziemię. Siedział wtedy przerażony, ze zjeżonymi piórami, czasem podskakując kulawo na podwiniętych łapkach o stulonych w piąstki pazurkach, ale bez przekonania, bez wiary, że się uda, że potężne skrzydła złapią podmuch i zdoła się oderwać, i wzbić ku swojemu królestwu, ku niebu. On już wiedział, że jeśli nie wydarzy się cud, taki jak litościwa ręka człowieka, nie dożyje wieczora, skończy w szczękach jakiegoś szczęśliwego z powodu łatwej zdobyczy łowcy, a jeśli nie, śmierć będzie jeszcze bardziej okrutna: z głodu, pragnienia, zimna i strachu. Tak, ziemia to śmierć jerzyka. Jestem jerzykiem.
Gotteswind w sferze symbolicznej związany jest z ptakami. W herbie Gotteswind ma kruka — czarny krzyż rozczapierzonych skrzydeł na tle błękitnego nieba. Skrzydła kruka są długie i czarne, niemal takie, jakimi tnie powietrze jerzyk. To oczywiście tylko moja imaginacja i moje chciejstwo, bo naprawdę podobieństwa nie ma żadnego. Kruk to kruk, jerzyk to jerzyk. Niepodobne, z wyjątkiem faktu podporządkowania sobie przestworzy, to ich jedyny wspólny ptasi element. Poza nim nic. Dwie niezwiązane niczym istoty. A jednak ten kruk, widoczny tu na każdym kroku, na ścianie świetlicy, w klasach, na frontonie głównego budynku, na haftowanych plakietkach przyszytych do rękawów mundurów obsługi, wszędzie, tylko na dnie talerza po zupie go brakuje, wypełnia we mnie pustkę po dawno niewidzianej przestrzeni, substytuuje czarne śmiganie nad głową, definitywnie z dala od ziemi, wyżej, wyżej i jeszcze, pomiędzy powietrzem a niebem.
Czemu kruk?
— Widzisz, Hansie, kruk to mądrość, dostojeństwo i siła, skupione w jednym niezbyt okazałym, brzydkim ptaku. To także chytrość i umiejętność myślenia taktycznego — mówi do mnie oddziałowy, gdy pytam.
Mówi zawsze to samo, nieświadomy, że się powtarza. Nie wyprowadzam go z błędu, po co? Lubię, gdy do mnie mówi, gdy mówi o ptakach. Chociaż akurat kruk z wyjątkiem ogólnej przynależności do gromady ptaków niczym innym nie zasłużył na moją miłość, bo jest wielki, kostropaty i jakoś niechlujny. Do elegancji i doskonałości jerzyka mu daleko.
Oprócz wszechobecnych malowanych, kutych i haftowanych kruków są tu także inne ptaki. O wróblach wydrzydziobach wspominał nie będę, bo są oczywiste. Ale dużo mamy na przykład jaskółek. Takich prawdziwych. Lepią swoje domki w załomach okien, w wykuszach i pod parapetami, pod wystającymi nawisami dachów i w zewnętrznych zakamarkach kominów. Podobają mi się jaskółki, prawie tak samo, jak jerzyki. To w końcu bliscy krewniacy, przynajmniej jeśli chodzi o technologię ujarzmiania powietrza. Jaskółki są prawie jak jerzyki także z wyglądu i głosu. Ich ostre wizgi często mnie budzą, gdy ciepłym wiosennym rankiem Karola pootwiera okna.
— Pobudka, leniuchy! — Jej głos wplata się dysonansem w wizganie jaskółek i świergot ptasiej drobnicy.
Lubię ten dysonans. Zaraz Karola weźmie mnie na ręce.
Podobno wysoko, pod samym dachem najwyższego budynku, w miejscu, gdzie murarze zwykle zatykają wiechę, jest jedno gniazdo jerzyków. Opowiadano mi, słuchałem z przejęciem, ale i niewiarą. Opowiadający wiedzieli o mojej fascynacji jerzykami, ich opowieść mogła być próbą pogrania na moich emocjach. Ale to nie ze mną. Sceptycznie przyjmowałem ich zaklinania na świętości, znałem zwyczaje jerzyków. Jerzyki trzeba widzieć, żeby uwierzyć. Ja nie widziałem.
Czytałem w jednej książce o podobnych do nas… Zawahałem się, tak. Patrząc na siebie, na współmieszkańców sali, na widywanych sporadycznie innych mieszkańcówGotteswindmam poważne wątpliwości, czy jesteśmy ludźmi. Czy jesteśmy jeszcze ludźmi. Pracuje się tu, żebyśmy za bardzo nie byli. Zresztą wystarczy popatrzeć i każdy nabierze wątpliwości, różnice widać gołym okiem. Ale wracam do książki. Była z mojego, z naszego punktu widzenia realistyczna, a dla niektórych (na przykład dla mnie) nawet optymistyczna. Na pierwszych stronach czytelnik poznaje głównego bohatera, gdy ten czołga się, nagi, nocą, po zimnej, kamiennej posadzce do toalety, bo jest późno i nie ma już nikogo, kto mógłby mu pomóc. Taki szczęśliwiec. U nas też są tacy szczęśliwcy, a jakże, nawet sporo. Ze znanych mi osobiście — Betinka. Jakby co sama dowlecze się gdzie trzeba. Ja do nich nie należę.
Książkę czytało mi się przyjemnie i byłem niemile zaskoczony, gdy oddziałowy mnie z nią nakrył i z wrzaskiem zbeształ Karolę, naszą salową, a mnie książkę odebrał, w zamian dając inną, jakiś romans bodajże. Ach, nie mówiłem dotąd, że ja czytam. Mam tu taki pulpit, który przede mną stawiają, i ołówek z gumką do przewracania kartek. Nabranie wprawy nie trwało długo, podobnie jak sama nauka czytania. Gorzej z pisaniem, ale w gruncie rzeczy na co komu pisanie? Kto może — pisze, kto, jak ja, nie — używa dyktafonu. Ja mam taki fajny, mały, co mi go dyrektor bidula podarował na urodziny.
Z tym człowieczeństwem to mamy tu siedem światów. Uczestniczymy w różnych zajęciach, lekcjach, na których tłoczą nam do głowy historie o ludziach i ich świecie, o ideach i ideałach, o miłości, dumie, nienawiści, szlachetności, pięknie, brzydocie i innych takich, w tym sporcie i tężyźnie, a jakże, fizycznej, a potem robimy teatr. Udajemy, że to nas dotyczy. A oni udają, że nam wierzą. A przecież cały wic polega na tym, że powinniśmy raczej uwierzyć w coś wprost przeciwnego. Że to nie dla nas, że jesteśmy inni celowo, że boski zamysł był taki, by nam dać możność zaistnienia w sferach ludziom niedostępnych. Że ziemia, ten wrogi żywioł, obcy i nieżyczliwy, służy nam chwilowo, dopóki nie posiądziemy naszych docelowych umiejętności i nie opuścimy jej na zawsze. Na razie kucamy niezdarnie, z podkulonymi kikutami łapek, podskakujemy, próbując wzbić się w niebo. Nasze skrzydełka są łyse, bezpióre, prostujemy je po pisklęcemu, nieporadnie i strachliwie. Do czasu. Bo później przyjdzie chwila wiatru, gdy wślizgnie się pod lotki, a one go pochwycą, nabiorą do pełna i uniosą. Wzniesiemy się na jego niewidzialnej strudze, coraz wyżej i wyżej, a ziemia i to jej przyziemne upokorzenie, ta przyglebia nędza, która nas trzyma i wiąże w bezsilności, odpłynie, zmaleje i skarli się wreszcie daleko, hen, w dole.
To mnie najbardziej różni od ludzi: nadzieja na przestwór, na powietrzną wieczność, na wolność. Wiecie już. Jestem jerzykiem.
My tu, w Gotteswind, mamy ręce. Bez rąk nie ma życia. Można rzec: ręce to życie. Ręce to sprawność, ręce to wolność. Ręce oddalają ściany. Nie te prawdziwe, z cegieł, z betonu. Ściany, które mamy w sobie. Pogodzić się należy z tym, że oddalenie ścian będzie proporcjonalne do zasięgu rąk.
Mam ręce. Mam je w stopniu wystarczającym, aby być w Gotteswind. Moje ręce to dłonie. Mam piękne dłonie, z długimi palcami, z regularnymi płytkami paznokci, elegancko, w płaski półłuk obciętymi przez Karolę (jeśli jej się chciało). Marzeniem Karoli była kariera manicurzystki, dlatego wyżywa się artystycznie na moich dłoniach. To łatwe, bo nigdy nie protestuję. Po części, ale tej zdecydowanie większej, decydującej, dlatego, że nie chcę. Lubię mieć wypielęgnowane dłonie — bez bolesnych skórek, bez złamanych paznokci, bez żałobnych obwódek czy choćby szarych kącików z szczelinach między rantem skóry a twardą skorupką paznokcia, z obrzydliwym dla otoczenia brudem, który kłuje w oczy — i w serce. Tak powiem, górnolotnie i kiczowato, ale — ponieważ kicz bywa najczystszym wyrażeniem uczuć — szczerze i bez poczucia wewnętrznego obciachu. To przede wszystkim, decydująco. Jest też druga determinanta. Mniej ważna, podskórna i wągrowata trochę, do zwalczenia przez dobry psychologiczny kosmetyk.Alewracam na razie do relacji, bo Gotteswind ma być tu sednem i sensem. O drugiej determinancie za chwilę.
Karola nie jest manicurzystką. Jest salową, podcieraczką tyłków, mówiąc wprost. Mam świadomość, że krzywdzę tu Karolę, tak kategoryzując jej obowiązki zawodowe, bo ona, jak rzadko która z jej zmienniczek, robi swoje z podstawową, elementarną przyzwoitością. Nie stara się udowodnić — nam też, ale głównie swoim chłopom, zwłaszcza tym o inteligencji choćby ciut przewyższającej poziom intelektu winniczka — że jest ponad to, że właściwie to ona się marnuje, podcierając te przysłowiowe, umowne tyłki. Wszystkie te chłopy używają jej bezmyślnie, bez brania pod uwagę jej wrażliwości, co ją ma bezpretensjonalną i szczerą, nie do uznania przez okazjonalnych, doraźnych kochanków. Karola na to pozwala i w pocie czoła pracuje na oba swoje oblicza, o których tu nieco opowiem.
Bywałem kochankiem Karoli. Bo ja seksualnie jestem sprawny, moje kalectwo to brak podstawowych organów — ale przecież nie akurat tych od sfery seksu! To mnie kształtuje w sposób większy, niż sobie zdaję z tego sprawę, niż podsuwa mi świadomość. To jest u mnie sfera imaginacji, a ta lubi mi się mieszać z oglądem realnym — tak mam, i nic na to nie mogę. Do tego chcę wierzyć, że Karola poza chęcią specyficznego miłosierdzia w naszych zbliżeniach, w aktach seksualnej nadwrażliwości i nadnormalnych osiągnięć gimnastycznych, widzi coś ponad altruistyczny, choć małego wszak poświęcenia wymagający, dar. Że to nie tylko zwykła litość jest i nic więcej.
O tym, jak było z Karolą, jeszcze pewnie napiszę, bo to, z punktu widzenia kogoś takiego jak ja, jest perwersyjnie istotne. Czas ujawnić inny wyznacznik mojej zgody na jej kosmetyczne na mnie eksperymenty. Oto drugą, może mniej ważną przyczyną braku moich protestów wobec natchnionych wyczynów Karoli w sferze pielęgnacji paznokci, jest moja fizyczność. Co prawda ona w zakresie paznokciowym nie ma nic do rzeczy — tam, gdzie mnie nie ma, paznokcie, ich stan i wygląd, mają do rzeczy najmniej, ale jednak… Głupio jakoś. Otóż po tej drugiej, mniejszej części, tej przykrzejszej, bo ode mnie mało zależnej, nie protestuję, bo nie mogę. Nie mam jak. Chociażby wyobrażając sobie stan potencjalnej normalności, muszę widzieć to, co Karola: poza dłońmi do pielęgnacji nie mam nic. Moje ręce to dłonie, to nie jest żadna metafora.
Mam dłonie pianisty, tak mówi Karola. Chyba wie, co mówi. Ale takich pianin nie ma.
Spośród moich najbliższych ręce mają przede wszystkim Staś i Betinka. Mają je w różnym stopniu, choć od strony funkcjonalnej porównywalnie. Betinka ma prawdziwe ręce. Nie to, co Staś i ja. Staś i tak ma lepiej: mimo degeneracji sam potrafi utrzymać łyżkę, a jej trzymanie ma w jego przypadku sens. Bo ja też dam radę, tylko po co? Z innych czynności istotnych Staś może sam podrapać się w nos. Nie macie pojęcia, jak dramatycznie ważna bywa ta umiejętność. O innych talentach Stasia jeszcze będzie, bo pominąć ich, opisując nasze życie w Gotteswind, się nie da, natomiast Betinka… Ręce Betinki są kształtne i gładkie, z dołeczkami na łokciach i z zarysem smukłych dziewczęcych bicepsów, bo Betinka jest silna, a siła takich jak my kumuluje się w rękach. Ręce zakończone są drobnymi dłońmi, prawie bez odcisków. Betince Karola też czasem robi manicure, ale jej to tak bardziej normalnie, jak klientce w salonie, pieszcząc jej dłonie i pielęgnując w profesjonalny sposób.
Betinka za to w ogóle nie ma nóg. To jakaś historia z nieudanymi sianokosami czy żniwami i dzieckiem zapomnianym wśród traw, a może zboża. Nie wiem dokładnie, Betinka nigdy się tym nam nie chwali, a dopytywać się akurat jej jakoś nam nie wypada. Bo tak w ogóle to my tutaj dużo mówimy o sobie, zwłaszcza o sobie nawzajem. Bywa, że wprost, że nawet brutalnie. Że wulgarnie wyśmiewamy swoje niedołęstwa. W efekcie wiemy o sobie niemal wszystko. Lecz w jej przypadku, gdy ma się świadomość, że wymuszanie wspomnień raniłoby kogoś takiego jak ona… Przyjęliśmy milcząco, że w przypadku Betinki nie pytamy, bo nie ma o co.
To, co wiem o Betince, wiem od Karoli. Karola jest osóbką ciekawską, a że często przebywa ze mną — opowiada, czego dowiedziała się od pozostałego personelu, podejrzała w zapomnianych gdzieś papierach lub podsłuchała w sposób bardziej lub mniej chcący.
Mogę to sobie wyobrazić. Gdy mieszkaliśmy na wsi, w czasie żniw, wykopek lub innych prac polowych większość czasu spędzałem, leżąc na wznak w trawie. Chcąc nie chcąc, polubiłem ten stan. Wpatrywałem się, jak można się łatwo domyślić, prosto w niebo, a ono pochylało się z lewa w prawo i z dołu w górę, majestatycznie jak ruchomy klosz. Czułem się skryty pod tym kloszem, niczym ser lub kawałek placka. I równie bezbronny, jak ten ser. Nade mną przelewały się chmury, raz bliżej, raz dalej, a im dalej, tym plastyczniejsze, tym ostrzejsze w rysunku, paradoksalnie przerysowane kłaczki ciasta. To przerysowanie malało, gdymącznełaty na niebieskiej stolnicy jakimś magicznym sposobem zbliżały mi się nad głowę. Świat wtedy karlał, przyduszony ich mączystą bielą, poplątaną w fantastycznych kształtach, niczym puchata mierzwa. Lubiłem obłoki. Lubiłem to ich rzeczywiste czy wyimaginowane zbliżanie i oddalanie. Lubiłem też wypatrywanie w ich puchatych brzuchach czarnych, ruchomych jaskółczych strzałek. No i moich ukochanych jerzyków, chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będą ukochane.
W tym leżeniu stawałem się jednym z głębią nade mną. Myślę sobie, że to była samoobrona przed bezradnością, samotnością i opuszczeniem na długie godziny. Tę pustkę bez ludzi i życia wypełniała wyobraźnia. Kreowały się we mnie przestrzenie.
Tak samo pewnie leżała sobie i tonęła w zachwycie Betinka. Chociaż pewnie jeszcze nie w taki pełny sposób, mała była jeszcze i głupia. A może nie leżała? Może brodziła w pszenicy, z kłosami nad główką, nieświadoma zbliżającego się kresu tego brodzenia? Patrzyła na śmigające spod jej stopek jaszczurki, których śmigania w tym kontekście miała już nie doświadczyć?
Właściwie nie wiem: przejechała maszyna i ucięła? Nietrzeźwy z upału i samogonu kuzyn kosą zajechał? Jak by nie było, Betince z tego skończyła się ziemia, a miało zacząć powietrze.
— Było, jak było — spuentowała relację Karola. — Zostały ręce, cud boski.
Cud. Uznanie istnienia rąk kreśliło u nas cezurę istnienia w ogóle.
Takich rąk jak Betinka nie miało tu wielu, zwłaszcza obu. Większość z nas jest organicznymi kalekami, urodzonymi felernie, w naturalnym stanie bezkończynnym. Stąd nasze kikutowate wypustki konkurują tylko o większe lub mniejsze uznanie, o zakwalifikowanie jak najwyżej w hierarchii rękowatości, bo to ułatwia życie, ale też plasuje korzystniej w rankingu przydatności. Betinka w tej kategorii należy do naszej elity. Normalne ręce dają fory, o których podobni do mnie mogą tylko pomarzyć. Ale Betinka nie wywyższa się na podobieństwo niektórych z pierwszej grupy latającej, gdzie takich jak ona jest najwięcej. Betinka przyjaźni się z nami, ze mną i ze Stasiem.
Ja mam najgorzej. Stan moich rąk już znacie, imponujący nie jest. Moim atutem jest, że te moje wypielęgnowane przez Karolę dłonie są zaskakująco sprawne. Dużo potrafię, jak na kikutka. Zanim to stwierdzono, oddziałowy oglądał mnie długo i sceptycznie. Testy robił, kręcił głową, potem długo deliberował na stronie z głównym mechanikiem. Ten następnie oglądał mnie i mierzył równie długo i starannie. Potem skinął oddziałowemu głową. To skinienie okazało się gestem Boga. Zadziwiające, jak nieznaczące gesty potrafią urosnąć, gdy od ich kierunku zależy czyjeś życie. W tym skinieniu była bowiem decyzja.
Biorąc wszystko pod uwagę, uznano, że mam ręce. Ktoś, kto nie ma rąk, nie trafia do Gotteswind.
Karola jest niska i pulchna. I składa się w dużej części z białego, krochmalonego fartucha, czepka i sabotów. Reszta to kobieta.
Karola nosi mnie na rękach. Dosłownie, żadna tam przenośnia. Moje nóżki nadają się głównie do smyrania po podeszwach i uciechy, gdy zanoszę się histerycznym śmiechem, usiłując cofnąć je, schować, usunąć spod rozbawionych palców. To właściwie nie nóżki, to same stopki. Umocowane na dziesięciocentymetrowych kikucikach po obu stronach miednicy, podkulonych, zgiętych w duże L w atrapach kolanek. Stopki — jerzykowe pazurki.
Do noszenia mnie Karola potrzebuje niebagatelnej siły. Moja reszta to kawał dojrzałego chłopa. Dojrzały chłop ma swoje potrzeby. Niedojrzały zresztą też, ale tyle nie waży. Karola nosi mnie w kilku celach. Jednym z nich są potrzeby fizjologiczne. Śpię i większość mojej jawy spędzam na wysokim żelaznym łóżku ze sprężynami. I ktoś musi mnie z tego łóżka zdjąć, gdy chce mi się siku albo coś grubszego. W dzień, a przede wszystkim wieczorem, tuż przed spaniem. Zaniedbanie tego obowiązku, czy to przeze mnie, czy przez dyżurną opiekunkę sali, skutkuje w większości przypadków mokrym prześcieradłem, materacem, kołdrą, wszystkim… Z grubszym przeważnie wytrzymuję do rana, chociaż sobie potem mogę sen do samego rana darować, bo brzuch boli. Sytuacji, gdy wytrzymać się nie dało i resztę nocy spędzało się we własnych, ciepłych i rzadkich ekskrementach, było mało, tyle co kot napłakał. Przeważnie się zdążało, bo Karola i jej zmienniczki spisywały się tu wzorowo, niezależnie od wygłaszanych przy tym komentarzy.
Skąd w Karoli tyle siły? Nie wiem.
Zdarza się też, ale rzadko, zbyt rzadko jak dla mnie, ot, kilka razy dotąd zaledwie, że Karola nosi mnie w celach miłosnych. To nie jest za często, ale w tak istotnym stopniu wpływa na moje oczekiwania związane z noszeniem, że za każdym razem, gdy mnie Karola podnosi, oczekuję, że może tym razem… Niezależnie, czy wiem o celu podnoszenia — sanitarnym, żywieniowym, spacerowym, innym — czy nie. To jest silniejsze ode mnie. Zresztą, przypuszczam, byłoby silniejsze od każdego z was, facetów, którzy to będą czytać.
Karola jest delikatna w tych sprawach. Bardziej delikatna, niż należałoby oczekiwać po prostej, niewyżytej kobiecie przed czterdziestką, której marzenia miłosne spełniały się dotychczas pod postacią chwackich kierowców, sanitariuszy czy grubych sprzątaczy, korzystających z okazji, by zdradzić w końcu swoje równie tłuste, parówkożerne żony, w poczuciu nareszcie, po latach monotonnej cnoty, dostąpionego grzechu. Nigdy na przykład nie zdarzyło się, by zrobiła ze mnie obiekt żartu, by wykorzystała moje rozpalenie publicznie, chociaż mogła. Bronić się nie miałem jak. Przeciwnie: nasze zbliżenia, nasze dziwaczne misteria erotyczne odbywały się zawsze w atmosferze największej intymności, na jaką w danej chwili można było sobie pozwolić. Było intymnie, było czule i wzniośle, bez poczucia niezwykłości z powodu choćby gimnastycznych sztuczek, które należało niekiedy wyczyniać dla osiągnięcia zwyczajnego dla pełnosprawnych celu.
Robiliśmy to w różnych miejscach, najczęściej w takim składziku na brudną pościel (pierwsze drzwi za toaletą, we wnęce). Nigdy jej nie pytałem, ale mam wrażenie, że miejsce to Karola wymyśliła świadomie. Panuje tam dość nieprzyjemny, stale utrzymujący się fetorek ciał długotrwale obcujących z płótnem, ze wszelkimi tego konsekwencjami, ale ten smrodek w dużym stopniu jest rekompensowany przez fakt, że trudniejsze do udowodnienia jest świadectwo naszej bytności i naszego grzechu. Zwyczajnie: pogniecione i poplamione poszwy nie są zauważalnie bardziej w ten sposób złachmanione, gdy opuszczamy ów przybytek. Nic nie widać.
Karola jest delikatna, wspominałem już. Jest delikatna w każdej czynności, jaką mi świadczy, również w tym. Karola kładzie mnie na miękkich, dusznych prześcieradłach, rozbiera i pieści. Pięknie pieści. Na logikę, ze względu na mą realną funkcję w tym seansie: dużego, inteligentnego wibratora z autonomicznym napędem, wcale tej uczuciowości oczekiwać nie miałem prawa. A jednak… Karola pieści całe moje ciało, nie ogranicza się do sfer erogennych w celu usprawnienia i przyspieszenia jedynych oczekiwanych, zdawałoby się, procesów. Całuje mnie przy tym w milczeniu, a ja oddaję jej pocałunki, na ile mnie stać. Jej dłonie są gładkie, suche i ciepłe; i czuję, jak iskrzą w tym przesuwie po skórze, jak elektrostatyczne kolki między jej i moją zetkniętą powierzchnią wzmagają bodźce takim chropawym, kłującym dotykiem, niczym elektryczna szczotka.
Najbardziej boleję, że nie mogę jej oddać tej pieszczoty. Widząc jej oczy, patrząc w jej chwilowe powiek otwieranie wśród fal podniecenia, czując jej ocieranie się o moje dłonie, ocieranie się brzuchem, piersiami, twarzą rozpaloną i gorącą, widzę, że brak jej wzajemności. „No cóż, wiedziała przecież” — mówię sobie, mimo to czuję wyrzuty sumienia i wstyd za moją niesprawność, choć przecież niezawinioną i w tych seansach naszych uniesień zaakceptowaną.
Potem Karola kładzie mnie na sobie i sprawnie wprowadza moją twardą męskość w zakątki wilgotne i ciepłe, obejmuje mnie mocno i ruchami rozłożystych bioder wspomaga to, co jako sprawny mężczyzna powinienem jej dać. I tak kochamy się wśród jej coraz głośniejszych posapywań, aż czuję, jak spręża się w sobie, jak wybucha spazmem i zatykając usta, krzyczy w dłoń, a wtedy we mnie też wzbiera wybuch, a Karola jednym ruchem wyrywa mnie z siebie i tak to się kończy, w powietrzu nad nią, w jej wyciągniętych w górę rękach, w silnych niczym stalowe kleszcze dłoniach, których bolesny ucisk na żebrach pod pachami już chyba zawsze kojarzyć mi się będzie z erotycznym spełnieniem.
Później leżymy sobie i rozmawiamy. To wtedy Karola odrzuca służbową, szorstką, przaśną ironię. To wtedy czasem mówi mi o sobie.
Założę się, że większość z was, czytając moje wspominki o Karoli, wyobraża ją sobie jako wiejską dziewuchę, chropawą góralkę, skrzyżowanie Reymontowskiej Jagny z rumianą Helgą z gór Harzu. Nic bardziej błędnego. Karola jest z miasta. Podobno nawet z samej stolicy, cóż z tego, że z odległego przedmieścia, które jeszcze parę lat temu, jako samodzielne miasteczko, ledwie dotykało granic metropolii. W wyniku żarłocznego rozrastania się molocha zostało w niego wessane, a dziś nie jest nawet dzielnicą peryferyjną, tak się to wszystko szybko toczy. Dzieciństwo Karoli nie jest godne szczególnej uwagi, tak przynajmniej twierdzi ona sama. Była burym, usmarkanym, trochę biednym, trochę zaniedbanym dzieckiem, mało urodziwym, bez szczególnych uzdolnień i predestynacji, które potencjalnie mogłyby ją wyrzucić z zaczarowanego kółka, w jakim zawsze kręcą się tacy jak ona. Skutkiem tej przeciętności zakończyła naukową karierę na sześciu klasach powszechniaka, by po kilkuletnich próbach zdobycia jakiegoś zawodu wylądować najpierw w hospicjum, a potem u nas, jako pomoc i opiekunka pensjonariuszy, od najbardziej prymitywnych i podstawowych poruczeń. U nas za to Karola nareszcie poczuła się na mecie. To było to, do czego została stworzona, a raczej do czego stworzone zostało jej serce: wielkie i pojemne, bez wątpliwości, rozterek i miazmatów, ograniczających tę pojemność u bardziej intelektualnie wysublimowanych salowych. Karola nas kochała.
Trudno dociec źródeł tej miłości, nie ma ich na pewno tam, skąd potrzebę pomocy czerpią umundurowane wolontariuszki z Pomocniczej Służby Kobiet, które czasem pojawiają się w Gotteswind, aby okazywać nam objawy swojego patriotycznego, propagandowego poświęcenia. To było uczucie proste, z gatunku pierwotnych, instynktownych, zrodzonych z impulsu, którego pewnie do końca Karola sobie nawet nie uświadamiała. Nie była to z pewnością owa wyodrębniona z rzeczywistości i podszyta starannie skrywanym obrzydzeniem ekscytacja, jaka wprost wyziera z całej osoby wolontariuszki — panny z dobrego domu, spędzającej z nami czas możliwie krótki, skracany do granic, potrafię sobie nawet wyobrazić, że gdyby się dało, zredukowany do najmniejszego mierzalnego interwału, pozwalającego się zauważyć jako wyraz jej poświęcenia. To nie u Karoli. Karola była dla nas całą sobą, całym swym prostym i wielkim sercem. Choćby nie wiem jak to banalnie zabrzmiało, muszę to opisać w taki koturnowy sposób, ponieważ w prostolinijności Karoli było tyle koturnu, że o tandetę niemożliwą by trącało, gdyby nie było prawdziwe.
Intymność Karoli w stosunku do mnie powodowała, że wiedziałem więcej, niż powinienem. Więcej niż wiedzieć powinien ktokolwiek, nie tylko taki ogryzek jak ja. Z tych intymności znam Karolę lepiej niż inni, myślę, że nawet lepiej niż ona sama, a z pewnością lepiej, niż życzyłaby sobie w stosunku do obcego w sumie człowieczka, jakim byłem.
Z tych naszych intymności wiem, że Karola marzy o miłości.
— Wiesz, Hansie, co to miłość?
Psiakrew… Chyba nie wiem. Nigdy nie odważyłem się na nazwanie czegokolwiek, co gdzieś tam błąkało się po mojej duszy, tym jednoznacznie wartościującym, tak zdecydowanie emocjonalnie kategorycznym mianem. Co to znaczy „kochać”? To znaczy, żeby nie było nieporozumień, oczywiście nieraz słyszałem o miłości. A jeszcze częściej czytałem. Czytanie jest najgorsze. Czytanie otwiera wyobraźnię, a wraz z nią tęsknotę. I ona, ta tęsknota, jest za nieosiągalnym. Pomyślcie sobie: tęsknić za czymś, o czym wiemy na pewno, że nas nie spotka, że z definicji nie jest dla nas… Nie chodzi nawet o to kalectwo, w końcu samo życie, zdarza się, trafiło akurat na mnie i nie ma co tego roztrząsać zbyt drobiazgowo. Chodzi o środowisko. Moim naturalnym środowiskiem jestGotteswind. Jest nim moja sala, w niej moje łóżko i łóżko Stasia, jest codzienna Betinka i codzienna Karola, i codzienni inni pensjonariusze oraz personel. Jest rygor i regulamin wreszcie, a także wynikający z nich oficjalizm i urzędowość naszego wspólnego życia. My tu nie jesteśmy dla przyjemności. A już miłość?
Czytałem kiedyś książkę o więzieniu. W takim więzieniu siedzą niekiedy ludzie skazani na dożywocie bez prawa przedterminowego wyjścia. Czujecie to? Oni, ci więźniowie, mają możliwość miłości porównywalną z naszą. A gdybym żył poza tymi murami? Miałbym na miłość szansę? Teoretycznie pewnie tak. Uczucie rodzi się niekiedy w dziwnych sytuacjach, a jego podmiotami bywają dziwni ludzie. Czasem nawet będący ludźmi w tak niewielkim stopniu, jak ja.
Ale to ekstrema. W stanach średnich, w środku reprezentatywnej dla nas próby, na zwyczajną, taką prostą, wiosenną, euforyczną miłość nie ma w Gotteswind miejsca. Nie ma na nią nadziei, nie ma szansy. Bo kto niby i kogo miałby kochać? Ja Betinkę? Albo Sani? Albo którąś z pozostałych dziewczyn, które widuję dwa razy w tygodniu na jakichś wspólnych zajęciach czy ćwiczeniach? One mnie?Jakimcudem? I co niby miałoby z tego wynikać? Jaki byłby cel, jaki boży zamysł uwikłania nas w taką beznadziejność, w takie pokłady, w takie hektary stuprocentowo pewnej rozpaczy? Cierpienie uszlachetnia, tak, tak. My jesteśmy wedle tego sloganu szlachetni do wyrzygania, bez dodatkowych miłosnych umartwień.
Stąd widać, że nie ma we mnie perspektywy miłości. Co nie znaczy, że nie jestem do niej zdolny. Jestem. Na tym polega to żałosne nieszczęście. Kurczę, pełen jestem miejsca na miłość, wszędzie ono we mnie jest. Wiem, jak bym kochał. Wiem, co w mej duszy mam do ofiarowania tej jedynej, która to miejsce we mnie wypełni. Wiem to, a jakże. I co z tego? Co z tego, że potrafię sobie wyobrazić te wzniosłości, to ciepło i czułość, i to utonięcie w sobie nawzajem bez względu na konsekwencje, bez miary i hamulców? Mam to w sobie — i wiem doskonale, że nigdy nic z tego nie wyniknie. A w charakterze protezy mam Karolę.
I tak zgrabnie wróciliśmy do Karoli. Bo to przecież o niej jest to wspomnienie, nie o mnie ani nie o moich dylematach z nadmiarem miejsca w sercu czy gdzie tam. Karola jest dla mnie substytutem miłości. Fizycznym substytutem, bo zakochać się w niej, tak naprawdę, tak bez reszty, chybabym nie potrafił. Zbyt dobrze wiem, ile w tych naszych kontaktach jest litości, ile jej, dziwacznej może w formie, empatii. Co ja niby miałbym kochać? Nawet określić mi trudno (a może tylko wstyd) to, czym obiektywnie jest dla mnie Karola, a zwłaszcza czym jest dla mnie we własnych jej intencjach.
Nie myślę o tym zbyt często. O Karoli w kontekście miłości myślę raczej instrumentalnie. Tak, wiem, pewnie jestem okrutny i wredny, ale tak jest i nic na to poradzić nie mogę. Zresztą ona sama postawiła się w tej roli, uznając, że w dziedzinie zbliżeń też coś mi podarować musi, bo jej pojemne serce widać taki miało imperatyw robienia mi dobrze na wszystkich frontach.
No, ale o samej Karoli, o Karoli poza tym obszarem miłosiernej erotyki, też wypadałoby coś powiedzieć. Wiem sporo, bo jak rasowi kochankowie po chwilach niemych uniesień gadamy ze sobą, a tylko co przeżyte emocjonalne szczyty prowokują do zwierzeń. Ja się nie zwierzam, bo co ja mam do zwierzania? Że mi czasem stanie, gdy Betinka niechcący dotknie mnie tu i ówdzie? Śmieszne. Jestem więc za spowiednika, robię za samoobsługowy konfesjonał rozczarowanej uczuciowo starej panny.