Wszystkie kolory moich wspomnień - Emily X. R. Pan - ebook + książka

Wszystkie kolory moich wspomnień ebook

Emily X. R. Pan

4,2

Opis

Leigh Chen Sanders jest absolutnie pewna jednej rzeczy: jej matka zmieniła się w ptaka po tym, jak popełniła samobójstwo.

Dziewczyna nie może pogodzić się ze stratą i myślą, że całowała swojego najlepszego przyjaciela, gdy jej matka odbierała sobie życie. Czuje, że rodzina zataiła przed nią wiele rzeczy. Rusza na Tajwan, aby poznać swoje korzenie i odkryć wszystkie rodowe sekrety. W poszukiwaniu przemienionej w ptaka matki Leigh zacznie ścigać duchy, odkryje tajemnice dziadków i nawiąże nowe relacje.

Wszystkie kolory moich wspomnień” – pomiędzy rzeczywistością a magią, przeszłością i teraźniejszością, przyjaźnią i romansem, nadzieją i rozpaczą – to powieść o odnajdywaniu siebie poprzez poznawanie historii rodziny, sztukę, smutek i miłość.

„Wspaniale napisana, wstrząsająca pierwsza powieść Emily X.R. Pan przedstawia szerokie spektrum miłości i żalu z rozdzierającym serce pięknem i szczerością. To bardzo wyjątkowa książka”. – John Green, autor książek „Gwiazd naszych wina” i „Żółwie aż do końca”.

„Ta piękna, magiczna podróż przez smutek sprawiła, że moje serce pękło”. – Holly Black, autorka serii „Okrutny książę”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (22 oceny)
9
10
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oliwia563762

Nie oderwiesz się od lektury

moim zdaniem to bardzo dobra książka i wciągająca, polecam
00
agnieszka_krawczyk

Nie oderwiesz się od lektury

cudo
00
fattyciak

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała! wciągająca historia i piękny język
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Astonishing Color of After

 

Copyright © 2018 by Emily X.R. Pan

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Cover art copyright © by gray318

 

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Joanna Pawłowska, Damian Pawłowski, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: gray318

Oryginalny projekt okładki: Sasha Illingworth

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-52-6

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdybym zobaczyła ptaka

— Emily Dickinson

 

 

 

 

1

 

 

 

 

Moja mama jest ptakiem. To nie jest metaforyczny strumień świadomości w stylu Williama Faulknera czy inny szajs. Moja mama naprawdę jest ptakiem.

Wiem, że to prawda, tak samo jak wiem, że tej plamy na podłodze nie da się zmyć, a mój ojciec nigdy nie będzie w stanie sobie wybaczyć. Nikt nie chce mi uwierzyć, ale to fakt. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Na początku tę wyrwę w kształcie matki tworzyła krew, ciemna i kleista. Przesiąkła do najgłębszych warstw dywanu.

Raz po raz odtwarzam w myślach tamten czerwcowy wieczór. Wracałam właśnie od Axela i zobaczyłam, jak ojciec wybiega na ganek, wyraźnie szukając mnie. Nigdy nie zdołam wymazać z pamięci tego obrazu: jego dłonie mokre i drżące, krwawy ślad na skroni, klatka piersiowa poruszająca się tak gwałtownie, jakby zamiast powietrza do ust wtłaczał płynne żelazo. W pierwszej chwili pomyślałam, że się zranił.

– Leigh, twoja matka…

Zakrztusił się tym zdaniem, jego twarz wykrzywił paskudny grymas. Kiedy wreszcie zdołał wydusić z siebie słowa, jego głos musiał pokonać cały ocean, żeby do mnie dotrzeć. To był zimny, błękitny dźwięk, odległy i zniekształcony. Nie potrafiłam pojąć tego, co do mnie mówi. Zdążyła przyjechać policja, ciało mojej matki zostało wyniesione przez drzwi frontowe, a ja wciąż nic nie rozumiałam.

Wydarzyło się to w połowinki. To był nasz dzień, mój i Axela, nasza doroczna tradycja. To miał być moment świętowania. Dobiegał końca rok szkolny, zaczynało się robić normalnie, nawet z majaczącą gdzieś w tle Leanne. Szykowaliśmy się już do wakacji. A jednak los potrafi sprawić, że wszystkie plany biorą w łeb.

Gdzie byłam tamtego dnia? Siedziałam na starej tweedowej kanapie w piwnicy Axela, bardzo blisko, i starałam się zignorować napięcie między nami.

Co by się stało, gdybym dotknęła ustami jego ust? Czy poraziłby mnie prąd jak z psiej obroży? Czy runąłby mur? Czy zlalibyśmy się w jedno?

A Leanne? Zniknęłaby? Czy jeden pocałunek mógłby ją wymazać?

Mam lepsze pytanie – jak wiele mógłby zepsuć?

Matka wiedziała, gdzie jestem. To jeden z faktów, z którymi nie potrafię się pogodzić.

Gdybym mogła chociaż na chwilę uspokoić tę burzę hormonów, może moje synapsy zdołałyby wysłać sygnał do powrotu do domu. Może zdjęłabym te klapki z oczu i wreszcie dostrzegłabym to wszystko, co zboczyło z kursu albo przynajmniej nabrało niewłaściwych kolorów.

Zamiast tego schowałam się w swojej skorupie i stałam się jedną z tych skupionych wyłącznie na sobie, egoistycznych nastolatek. W czasie zajęć z edukacji seksualnej nauczyciele zawsze sugerowali, że to chłopaki są niewyżyte. A jednak w tamtej chwili na kanapie czułam, że jakiś ważny szczegół kobiecego ciała, a przynajmniej mojego ciała, został pominięty. Byłam odpalonym fajerwerkiem i gdyby Axel jeszcze choć trochę się do mnie zbliżył, wystrzeliłabym w niebo i spadła w postaci miliona iskier.

Tamtego dnia miał na sobie brązową koszulę w szkocką kratę. Bardzo ją lubiłam; gdy go przytulałam, czułam miękkość jej materiału. Czułam jego chłopięcy zapach – słodką woń dezodorantu, dymno-kwiecistą jakiegoś innego kosmetyku, a pod tym wszystkim nutę trawy nocą.

Ostatecznie to on zdjął okulary i mnie pocałował. Okazało się, że wcale nie wystrzeliłam; moje ciało zamarło. Gdybym przesunęła się choć o milimetr, wszystko bym zepsuła. Nawet myślenie o tym słowie – pocałunek – przypominało przystawianie lodowej różdżki do mojej piersi. Moje żebra zmieniały się w lód pokryty pajęczyną pęknięć. Przestałam się palić. Trafiłam w mroźne głębiny Arktyki.

Axel sięgnął rękami za moje plecy i mnie uruchomił. Przekręcił kluczyk i uwolniłam się, zaczęłam go całować. Nasze usta były wszędzie, moje ciało przybrało kolor jaskrawego pomarańczu – nie, królewskiej purpury. Nie, moje ciało mieniło się wszystkimi kolorami świata.

Ledwie chwilę wcześniej jedliśmy polany czekoladą popcorn i właśnie tak smakował ten pocałunek – słodko-słono.

Eksplozja myśli sprawiła, że się odsunęłam. W chmurze szczątków świadomości dotarło do mnie, że Axel był moim najlepszym przyjacielem, jedyną osobą poza mamą, której ufałam w stu procentach. Nie powinnam go całować, nie mogłam go całować…

– Jaki kolor? – zapytał cicho Axel.

Właśnie takie pytanie zadajemy, gdy chcemy poznać uczucia tej drugiej osoby. Zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi już na zajęciach ze sztuki u pani Donovan – znamy się tak długo, że nie potrzebujemy niczego więcej. Jeden kolor wystarczy do opisu nastroju, sukcesu, porażki, marzenia.

Nie mogłam mu odpowiedzieć. Nie mogłam powiedzieć mu, że mieniłam się całym spektrum kolorów, nawet takimi barwami, jakich w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Zamiast tego wstałam z kanapy.

– Cholera – wydyszałam.

– No co? – rzucił. Nawet w przytłumionym świetle jednej jedynej żarówki w piwnicy widziałam rumieńce na jego twarzy.

Moje dłonie, nie wiedziałam, co począć ze swoimi dłońmi.

– Przepraszam, muszę… Muszę iść.

Obiecywaliśmy, że nigdy nie będziemy ściemniać. Bez przerwy łamałam tę zasadę.

– Poważnie, Leigh? – zapytał, ale ja już pędziłam schodami na górę, chwytając się balustrady, żeby biec szybciej. Wparowałam na korytarz przed wejściem do salonu i łapałam z trudem powietrze, jakbym dopiero co wypłynęła na powierzchnię po nurkowaniu w głębinach.

Nie poszedł za mną. Kiedy wyszłam, drzwi frontowe zamknęły się z trzaskiem; nawet jego dom był na mnie wkurzony. Dźwięk zabrzmiał zgniłą zielenią. Przywiódł mi na myśl książkę z twardą okładką, która zamknęła się, zanim skończyłam opowieść.

 

 

 

 

2

 

 

 

 

Nigdy nie zobaczyłam ciała z bliska. Przyjechała policja, a ja popędziłam przed nimi. Pokonywałam po dwa schodki naraz. Wpadłam do sypialni rodziców z takim impetem, że omal nie wyrwałam drzwi z zawiasów. Widziałam tylko nogi matki na podłodze, wystające z drugiej strony łóżka.

A potem znalazł się przy mnie tata i odciągnął mnie na bok. W uszach ciągle dzwoniło mi od krzyku tak głośnego, że to pewnie on ściągnął do nas policję. Dopiero kiedy zatrzymałam się, żeby zaczerpnąć powietrza, zdałam sobie sprawę, że ten wrzask wydobywa się ze mnie. Z moich ust. Z moich płuc.

Plamę zauważyłam już po tym, jak zabrali ciało matki, jak ktoś po raz pierwszy spróbował sprać ją z dywanu. Nawet wtedy była wciąż ciemna, szeroka i podłużna. Obrzydliwa, ledwo przypominała kształt matki.

Łatwiej udawać, że to plama farby akrylowej. Pigment, emulsja. Rozpuszczalna w wodzie, dopóki nie zaschnie.

Co do jednej kwestii trudno jest udawać – rozlana farba to jedynie wypadek.

Do rozlania farby nie trzeba noża i buteleczki środków nasennych.

Dzień po tym, jak to się wydarzyło, godzinami szukaliśmy listu pożegnalnego. To była ta odrealniona część. Krążyliśmy z ojcem po całym domu, poruszając się jak leniwce. Wysuwaliśmy szuflady, otwieraliśmy szafki, przeciągaliśmy palcami po półkach.

To nie stanie się prawdą, dopóki nie znajdziemy listu. Właśnie taka myśl ciągle krążyła mi wtedy po głowie. Oczywiście, że zostawiłaby nam list.

Nie chciałam wchodzić do sypialni rodziców. Nie dało się zapomnieć widoku matczynych nóg wystających zza łóżka. I tego, jak w moich żyłach krążyły dwa słowa: nie żyje nie żyje nie żyje.

Przystanęłam przy ścianie w korytarzu i nasłuchiwałam, jak tata przeszukuje papiery, jak przechodzi z jednej strony pokoju na drugą. Wydawał się tak samo zrozpaczony jak ja. Usłyszałam, jak otwiera pudełko z biżuterią i zaraz zamyka. Jak przesuwa rzeczy na łóżku – najwyraźniej zaglądał pod poduszki, pod materac.

Gdzie zazwyczaj samobójcy zostawiają listy?

Gdyby Axel był wtedy ze mną, pewnie ścisnąłby mnie za ramię i zapytał: „Jaki kolor?”.

A ja musiałabym mu wyjaśnić, że byłam bezbarwna, przezroczysta. Stałam się meduzą porwaną przez falę, zmuszoną podążać tam, gdzie zechciał ocean. To było tak samo nierealne jak nieistniejący list matki.

Co właściwie oznaczał brak listu?

Ojciec najwyraźniej coś znalazł, bo po drugiej stronie drzwi zapadła obłąkańcza cisza.

– Tato? – zawołałam.

Nie odpowiadał. Ale wiedziałam, że tam jest. Wiedziałam, że jest przytomny, że stoi po drugiej stronie, że mnie słyszy.

– Tato – powtórzyłam.

Usłyszałam długie, ciężkie westchnienie. Ojciec podszedł do drzwi, powłócząc nogami, i otworzył je.

– Znalazłeś? – zapytałam.

Zawahał się, nie patrzył mi w oczy. Wreszcie pokazał mi zgniecioną kartkę.

– Była w koszu na śmieci – powiedział przez ściśnięte gardło. – Razem z tym. – Rozprostował palce drugiej ręki i zobaczyłam kapsułki, które natychmiast rozpoznałam. Antydepresanty mamy. Zmiażdżył je, zaciskając pięść, i wrócił na dół.

Przeszedł mnie cyjanowy dreszcz. Kiedy przestała brać leki?

Wygładziłam kartkę i patrzyłam na jej biel. Na powierzchni nie znalazła się nawet kropelka czerwieni. Podniosłam papier do nosa i wciągnęłam zapach, żeby po raz ostatni poczuć mamę.

Wreszcie zebrałam się do tego, żeby spojrzeć na tekst.

 

Do Leigh i Briana,

Kocham Was nad życie

Strasznie przepraszam

Leki nie

 

Niżej znajdowały się słowa przekreślone tyle razy, że nie dało się ich już odczytać. A potem, na sam koniec, jedna linijka:

 

Pamiętajcie

 

Co próbowała nam przekazać matka?

O czym mamy pamiętać?

 

 

 

 

3

 

 

 

 

Zaczęłam spędzać noce na kanapie na parterze, najdalej od sypialni rodziców, jak się tylko dało. Miałam ogromne kłopoty z zaśnięciem, ale zapadałam się głęboko w starą skórzaną kanapę i wyobrażałam sobie, że otaczają mnie grube ramiona olbrzymki. Miała twarz mojej mamy, głos mojej mamy. Czasami, jeśli udawało mi się zapaść w niespokojny sen, nieustające tykanie zegara nad telewizorem stawało się biciem serca olbrzymki.

Między jednym a drugim uderzeniem moje sny wyciągały na powierzchnię skrawki starych wspomnień. Roześmianych rodziców. Przyjęcia urodzinowego, twarzy umazanych ciastem czekoladowym. Mamy próbującej grać na fortepianie palcami u stóp, na moją prośbę. Śpiewanych rymowanek taty: „Mała Leigh, skarbek pchli!”, „Rany motek, co za nosek!”.

Była noc przed pogrzebem. Obudziłam się o trzeciej nad ranem, bo ktoś zapukał do drzwi. Nie przyśniło mi się; wiedziałam, bo właśnie śniłam o olbrzymce nucącej piosenkę przy fortepianie. Nikt inny nawet się nie ruszył. Ani ojciec, ani kot matki. Drewniana podłoga była nieprzyjemnie zimna, do foyer weszłam już zmarznięta, zaskoczona nagłym spadkiem temperatury. Otworzyłam ciężkie drzwi i do środka wpadło światło z ganku.

Podmiejska ulica była ciemna i fioletowa, panowała tu zupełna cisza, jeśli nie liczyć samotnego świerszcza w trawie. Jakiś dźwięk w oddali zwrócił moją uwagę, podniosłam wzrok i na tle mętnego nieba jeszcze przed świtem dostrzegłam plamę czerwieni. Załopotała raz i drugi. Za ciałem podążył ogon, niczym flaga. Ptak pofrunął nad rogal księżyca, za cień chmury.

Nie bałam się nawet wtedy, kiedy poszybował nad trawnikiem, by wylądować na ganku i szponami wystukiwać krótkie tryle na drewnie. Kiedy się wyprostował, był niemal tak wysoki jak ja.

– Leigh – powiedziało stworzenie.

Wszędzie poznałabym ten głos. Właśnie on pytał mnie, gdy się porządnie wypłakałam, czy nie chciałabym się napić wody, innym razem proponował świeżo upieczone ciasteczka do pracy domowej albo że podjedzie do sklepu z artykułami dla plastyków. To był żółty głos, upleciony z jaskrawych i melodyjnych sylab, a teraz dochodził z dziobu czerwonego stworzenia.

Obrzuciłam ptaka taksującym spojrzeniem – w niczym nie przypominał mojej drobnej matki, gdy była jeszcze człowiekiem. W ptasiej odsłonie przywodziła mi na myśl żurawia mandżurskiego, ale z długim, upierzonym ogonem. Z bliska widziałam, że każde pióro ma inny odcień czerwieni, wyrazisty i błyszczący.

Kiedy wyciągnęłam do niej rękę, powietrze zafalowało niczym zmącona powierzchnia stojącej wody. Ptak wzbił się w niebo i odleciał. Na podłodze ganku zostało tylko pojedyncze pióro, zakrzywione niczym kosa i niemal tak długie jak moje przedramię. Popędziłam ku niemu, a niechcący, wzbudzony przeze mnie pęd powietrza poderwał je i podfrunęło leniwie, nieśmiało, zatrzymując się zaraz. Kucnęłam, przyszpiliłam je dłonią i zadarłam głowę, by spojrzeć na niebo. Po stworzeniu nie było śladu.

Czy wróci? Na wszelki wypadek przyniosłam wiadro z wodą i zostawiłam uchylone drzwi frontowe. Pióro zabrałam do środka, a gdy położyłam się z powrotem na kanapie, od razu zapadłam w głęboki sen. Obudziłam się z myślą, że to nie wydarzyło się naprawdę. Wtedy jednak zobaczyłam pióro w mojej dłoni – ściskałam je tak mocno, że wbiłam sobie paznokcie w skórę. Nawet przez sen bałam się je puścić.

 

 

 

 

4

 

 

 

 

Pogrzeb odbył się przy otwartej trumnie, a kiedy podeszłam do tej drewnianej skrzyni, w głębi ducha spodziewałam się zobaczyć kupkę popiołu. Jednak nie, jednak widać było głowę. Widać było twarz. Zauważyłam znajome brązowe znamię nad obojczykiem. A tę bluzkę mama kupiła sobie na recital, po czym stwierdziła, że jej nie znosi.

W drewnianej skrzyni leżało ciało bardziej szare niż szkic. Ktoś nałożył na nie warstwę kolorowego makijażu, żeby wyglądało na żywe.

Nie płakałam. To nie była moja matka.

Moja matka jest wolna w niebie. Pozbyła się ciężaru ludzkiego ciała, nie tworzyła jej już choćby pojedyncza szara kropka. Moja matka jest ptakiem.

Ciało w trumnie nie miało nawet jadeitowego wisiorka z cykadą, który widziałam na szyi mamy każdego dnia. Szyja była naga – to kolejny dowód.

– Jaki kolor? – wyszeptał do mnie Axel, stając obok.

To nasza pierwsza rozmowa od śmierci mamy, minął tydzień. Na pewno dowiedział się od swojej ciotki, Tiny, po tym, jak zadzwonił do niej mój tata. Wiem, że nie powinnam była tak się przed nim zamykać, ale nie mogłam znieść myśli, że miałabym z nim porozmawiać. Co miałabym mu powiedzieć? Za każdym razem, gdy próbowałam wyobrazić sobie właściwe słowa, w mojej głowie pojawiała się zimna pustka.

Na pogrzebie zupełnie nie pasował do otoczenia. Zazwyczaj nosił koszule w kratę, koszulki z nadrukiem i wytarte dżinsy, a teraz włożył za dużą białą koszulę z błyszczącym krawatem i ciemne spodnie. Widziałam, jak zerka nerwowo na trumnę, ale zaraz skupia się z powrotem na mojej twarzy.

Gdyby spojrzał mi prosto w oczy, zobaczyłby, że przeszył mnie strzałą, która wystawała jeszcze z mojej piersi, poruszając się przy każdym uderzeniu serca.

I może zobaczyłby jeszcze, że mama pocięła wszystko inne na kawałki. Przekonałby się, że nawet gdyby zdołał wyciągnąć strzałę, reszta mojego ciała była tak pokiereszowana, że nic nie będzie w stanie poskładać mnie z powrotem.

– Leigh?

– Biały – odpowiedziałam cicho i wyczułam jego zaskoczenie. Pewnie spodziewał się lodowatego błękitu albo blaknącego cynobru zachodzącego słońca.

Zobaczyłam, jak wyciąga rękę, żeby złapać mnie za łokieć, ale zawahał się. Zrezygnował.

– Przyjdziesz do mnie później? – zapytał. – Albo… Może ja wpadnę do ciebie?

– Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Wyczułam, jak się zjeżył.

– Nie chciałem…

– Wiem – powiedziałam, ale wcale nie dlatego, że to prawda. Po prostu nie zniosłabym, gdyby dokończył to zdanie. Czego nie chciał? Żebyśmy przebili się przez ten mur i połączyli nasze usta tak samo jak wtedy, gdy umierała moja mama?

– Chodziło mi tylko o to, żebyśmy porozmawiali.

To niemal gorsze.

– Przecież rozmawiamy – odparłam. Jeszcze nie skończyłam, a już mnie coś ścisnęło w żołądku.

Gówno prawda. Te słowa odbijały się echem w mojej głowie, chociaż próbowałam wepchnąć je gdzieś, gdzie nie będzie ich słychać.

Dopiero kiedy Axel się odwrócił, zauważyłam, jak mu drżały ramiona. Podniósł rękę, żeby poluzować krawat, po czym przeszedł na drugą stronę sali. W przebłysku przypominającym wizję przyszłości zobaczyłam, jak dystans między nami rozciąga się, rozwija niczym miarka, aż nie rozdzielą nas całe kilometry. Aż nie znajdziemy się tak daleko od siebie, jak się tylko da bez opuszczenia powierzchni ziemi.

Co zdaniem Axela może przynieść rozmowa po tym wszystkim, co się wydarzyło z moją mamą?

Co moglibyśmy naprawić?

 

 

 

 

5

 

 

 

 

Nie podjęłam jeszcze decyzji, czy i jak powiem tacie o ptaku, ale kiedy po pogrzebie wracaliśmy do samochodu, potknęłam się o pękniętą płytę, przez którą chodnik stał się okropnie nierówny.

W mojej głowie rozbrzmiały słowa dziecięcej rymowanki.

Nie stawaj na szczelinie, bo twoja matka zginie.

Nie chciały się ode mnie odczepić. Zamrugałam i upadłam, częściowo na trawę, częściowo na krawędź chodnika. Tata pomógł mi się podnieść. Została mi zielonkawa plama na kolanie; przyniosła ze sobą tęsknotę za przeszłością, za łatwiejszym życiem, kiedy moimi największymi zmartwieniami były właśnie plamy z trawy.

– A co to? – zapytał tata i w pierwszej chwili myślałam, że pyta właśnie o nią. Ale nie, on pokazywał na długi czerwony kształt dwa kroki ode mnie.

Przy upadku z mojej kieszeni wypadło pióro. Rozwinęło się na chodniku niczym jakieś wyzwanie.

Podniosłam je szybko i wcisnęłam z powrotem do kieszeni.

Oczywiście tata jeszcze o nie pytał. A ja nie mogłam skłamać. Nie w sytuacji, gdy chodziło o mamę.

– To od mamy – próbowałam mu wyjaśnić, gdy wsiadaliśmy do samochodu. – Przyleciała, żeby mnie zobaczyć.

Tata przez chwilę milczał, zaciskając palce na kierownicy. Przez ułamek sekundy widziałam, jak jego twarz wykrzywia się z żalu. Ten grymas był jak głośny ryk, chociaż dało się słyszeć jedynie odgłos auta zjeżdżającego z chodnika i stłumione dźwięki pedałów pracujących przy hamowaniu.

– Przyleciała cię zobaczyć – powtórzył z wyraźnym niepokojem w głosie.

– Przyleciała jako… Zmieniła się w… – Przełknęłam ślinę. Teraz, gdy miałam je na czubku języka, słowa nabrały smaku absurdu. – Teraz jest ptakiem. Dużym i czerwonym. I pięknym. Wylądowała u nas na ganku dwie noce temu.

Skręcił w lewo przy Mill Road, a ja domyśliłam się, że zabiera nas okrężną drogą, żeby przeciągnąć tę rozmowę. Znalazłam się w pułapce.

– A co to znaczy, że zmieniła się akurat w ptaka? – zapytał po dłuższej ciszy, a ja od razu poznałam, że mi nie wierzy i nic, co mogłabym zrobić albo powiedzieć, nie zmieni jego zdania.

Nie odpowiedziałam na pytanie, a tata westchnął bardzo cicho, przez nos, ale i tak doskonale go słyszałam. Odwróciłam twarz do okna, pocierając kciukiem pióro.

Zabębnił kilka razy opuszkami palców w kierownicę, jak to często mu się zdarzało, gdy się nad czymś zastanawiał.

– Co dla ciebie oznacza czerwony kolor? – spróbował jeszcze raz i jego pytanie zabrzmiało jak żywcem wyjęte z podręcznika; jakby nauczył się jakiejś techniki od doktora O’Briena.

– Nie wymyśliłam sobie tego ptaka, tato. On naprawdę istnieje. Widziałam go. To była mama.

Wtedy rozpadał się deszcz; skręciliśmy prosto w niego. Krople zadudniły głośno, przecinając odbicie mojej twarzy w szybie, tnąc mnie na kawałki, raz za razem.

– Staram się to zrozumieć, Leigh – powiedział tata, zatrzymując samochód na podjeździe przed naszym domem. Nie nacisnął guzika otwierającego drzwi garażu. Nie zmienił biegu na parkowanie. Siedzieliśmy z włączonym silnikiem, którego lekkie wstrząsy zaczęły przyprawiać mnie o mdłości.

– Dobra – rzuciłam w końcu. Pomyślałam, że dam mu szansę. Jeśli naprawdę się starał, mogę te starania odwzajemnić. Jeśli chciał to przegadać, niech mu będzie. Musiał tylko choć przez sekundę spróbować mi uwierzyć.

Patrzyłam, jak jego palce wystukują rytm na kierownicy, gdy szukał właściwych słów. Przymknął na moment oczy.

– Też bardzo bym chciał… znowu zobaczyć mamę. Niczego bardziej nie pragnę.

– Aha – rzuciłam i mój umysł zgasł niczym ekran komputera. Rozpięłam pasy, otworzyłam drzwi i wysiadłam z auta.

Stałam w strugach deszczu i szukałam w torebce kluczy do domu. To był ciepły deszcz i wydawał się szary, gdy spadał z nieba. Wyobraziłam sobie, że to zbroja w płynie, która przybiera kształt mojego ciała. I chroni przed całym światem.

 

 

Caro też mi nie uwierzyła. Próbowałam jej wszystko opowiedzieć po tym, jak już przebrałyśmy się z żałobnych ubrań i poszłyśmy do Fudge Snack. Usiadłyśmy na wysokich stołkach, na moim prostokącie z woskowanego papieru leżał nietknięty kawałek Rocky Road, ciasta z pianek zalanych czekoladową masą. Caro powoli popijała czekoladowy koktajl, czekając, aż skończę mówić. Siedziała cicho tak, jak to ma w zwyczaju, gdy się nie zgadza. W tym cierpliwym kiwnięciu głową i szklanych oczach widziałam, że z każdym kolejnym słowem coraz mniej mi wierzy.

W pewnym momencie nie mogłam już na nią dłużej patrzeć. Mój wzrok powędrował do niebieskiego pasemka w jej bardzo krótkiej fryzurze. Wymyło się do koloru przywodzącego na myśl kawałek morskiego szkła. Farbowała pasemka na niebiesko, odkąd się poznałyśmy w pierwszej klasie, i to był chyba najbardziej zielonkawy odcień, jaki kiedykolwiek u niej widziałam.

Gdy już skończyłam mówić, rzuciła:

– Martwię się o ciebie.

Wbiłam palec w kawałek ciasta, potem zabrałam rękę i patrzyłam na wgniecenie.

– Zdaję sobie sprawę, że nie polubiłaś doktora O’Briena – powiedziała. – Ale może warto spróbować czegoś innego?

Wzruszyłam ramionami.

– Zastanowię się.

Ale ona dobrze wiedziała, że mówię tak tylko po to, by zakończyć ten temat.

Na pokaz sprawdziłam godzinę na telefonie i rzuciłam puste przeprosiny, zabierając kawałek ciasta, i zsunęłam się z krzesła, śpiesząc się do załatwienia pilnej wyimaginowanej sprawy.

Potem dopadły mnie wyrzuty sumienia. Przecież Caro tylko próbowała mi pomóc, prawda?

Ale jak właściwie miałaby mi pomóc, skoro mi nie wierzy?

Najbardziej chciałabym porozmawiać o matce z Axelem, przewinąć sto dni od tamtego pocałunku i na zawsze wymazać go z pamięci, swojej i jego. Chciałam powiedzieć mu o ptaku. Usiadłam na kanapie razem z tą chęcią, obracając w palcach kawałek węgla rysunkowego – w kółko i w kółko – aż skóra nie zrobiła się czarna, a wszystko, czego dotknęłam, nie pokryło się sadzą.

Czy Axel by mi uwierzył? Chciałam myśleć, że tak. W rzeczywistości nie miałam bladego pojęcia.

Po tym, jak nie odebrałam komórki, zadzwonił na mój numer domowy tylko raz. Nikt nie podniósł słuchawki. Nie nagrała się żadna wiadomość.

Rzadko zdarzało nam się tak długo nie widywać. Nawet kiedy miałam grypę żołądkową, potem od razu normalną, a po niej jeszcze infekcję dróg oddechowych – Axel i tak przychodził, odważnie siadał obok mnie na kanapie, w oparach toksycznych wyziewów, żeby malować. Nawet kiedy tata zmusił mnie do wyjazdu do Mardenn, tej piekielnej dziury udającej letni obóz. Byłam tak nieszczęśliwa, że Axel przyjechał autobusem, żeby pomóc mi się wymknąć i wrócić do domu.

On nigdy by mnie nie zostawił. Byłam tego pewna. To wszystko moja wina.

Myślenie o tym jest jak szturchanie strzały wbitej w moją pierś. Dlatego zamiast tego skupiam się na ptaku, zadając kolejne pytania: gdzie jest teraz? Czego chce?

Próbowałam narysować go w szkicowniku, ale skrzydła mi nie wychodziły.

 

 

 

 

6

 

 

 

 

Dziura w kształcie matki stała się wycinkiem najczarniejszej czerni. Czymś, co dało się zobaczyć jedynie kątem oka. Gdy chciałam spojrzeć na nią bezpośrednio, widziałam tylko pustkę.

Musiałam walczyć z tą pustką, tym brakiem koloru. Patrzyłam w przeciwnym kierunku, w stronę bieli, którą tworzą wszystkie inne kolory ze spektrum. Biel była rozwiązaniem, a przynajmniej plasterkiem. W godzinach pustki rankiem po pogrzebie pojechałam do sklepu z narzędziami, wybierając okrężną drogę, żeby nie zauważył mnie nikt z sąsiadów, który mógłby rozpoznać najpierw samochód, a potem moją twarz. Potrzeba posiadania białej farby była tak silna, że nie wahałam się prowadzić bez prawa jazdy.

Pomalowałam ściany w pokoju jedną warstwą – była cienka; jaskrawy mandarynkowy kolor, który wybrałyśmy z mamą lata temu, zmienił się w niezdrowy odcień lodów Creamsicle – i właśnie zmierzałam w kierunku łazienki, kiedy tata wyszedł ze swojego biura.

Spojrzał na kubeł farby u moich stóp, na plamy bieli na moich spodniach i powiedział:

– Leigh, daj spokój.

Nie miał pojęcia o walce z czarną dziurą, z pustką. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Tak wielu rzeczy nie rozumiał, nigdy nie zrozumie.

– Ani mi się waż wchodzić z tym do sypialni – oznajmił, pokazując na ich pokój. Nie zamierzałam protestować. I tak nie było mowy, żebym tam weszła. Zabrał mi kubeł z farbą, a ja uciekłam na dół, chwyciłam szkicownik i zaczęłam znowu rysować.

Stworzyłam ciemne, rozlewające się plamy. Przyciskałam kawałek węgla tak mocno, jak tylko mogłam, aż palce nie zrobiły mi się czarne i nie zaczęły boleć. Z kartki popatrzyła na mnie kałuża czerni. Może gdybym potrafiła narysować pustkę, zdołałabym ją ujarzmić.

Niestety nie była dość ciemna. Nie była najczarniejszą z czerni.

Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz coś pokolorowałam. Używałam tylko węgla i ołówka, trzymając się głównie konturów. Kolory zostawiałam sobie na później.

 

 

 

 

7

 

 

 

 

Przecież wiedziałam, na co patrzę. Był prawdziwy. Czyż nie?

Każdej nocy po pierwszym pojawieniu się ptaka, kiedy wszystkie dźwięki na piętrze cichły, szłam na ganek i patrzyłam w ciemność. Chmury zasłaniały gwiazdy. Księżyc się skurczył, codziennie oddając kawałek siebie. Opróżniałam wiadro i nalewałam świeżej wody, na wszelki wypadek. A po powrocie do środka zostawiałam uchylone drzwi, blokując je starym trampkiem. Przez szczelinę do salonu wpadało zimne powietrze, a ja zasypiałam, śniąc o oddechu olbrzymki na mojej twarzy.

Tydzień po pogrzebie przez okno w salonie przesączał się blask księżyca, a temperatura nagle spadła. Taka letnia noc powinna być nieznośnie gorąca, jednak każdy oddech wydobywający się z moich ust zmieniał się w obłok pary. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, ale i tak postanowiłam wyjrzeć na podwórko.

Gdy tylko wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam na wycieraczce paczkę wielkości trochę mniejszej od pudełka na buty. Owinięta była brudnym sznurkiem, krzyżującym się na środku i zawiązanym w supeł, żeby nie odpadło wieko. Rogi były nieco wgniecione, a na wierzchu widać było tylko moje imię skreślone grubymi czarnymi literami nieznajomym charakterem pisma. Nic więcej, żadnego znaczka, etykiety, nawet adresu.

Podniosłam głowę i zobaczyłam na podwórku tamtego ptaka, stojącego na jednej nodze jak żurawie, które widziałam na obrazach. Czubki jego piór w blasku księżyca wydawały się ostre i srebrzyste, a cienie na ciele niemal w kolorze indygo.

– To pudełko od twoich dziadków – powiedziała mama ptak.

Moja pierwsza myśl brzmiała tak: Przecież dziadkowie nie żyją. Rodzice taty byli już trochę starsi, kiedy się urodził; oboje odeszli kilka lat wcześniej.

Chyba że… ptakowi chodziło o rodziców matki? Tych, których nigdy nie poznałam?

– Zabierz je ze sobą – powiedziała, gdy schyliłam się, by podnieść pudełko.

– Dokąd mam je zabrać?

– Gdy przyjedziesz – odparła.

Kiedy znowu się wyprostowałam, ptak już wzbijał się w powietrze, tym razem nie zostawiając po sobie żadnego pióra.

Mogłam już tylko wrócić do salonu. Przez chwilę wszystko dokoła zdawało się rozpływać, barwy ciemniały jak coś gotującego się w wysokiej temperaturze. Okna i zasłony traciły swój kształt, meble kurczyły się i zapadały w podłogę, nawet kinkiety zmieniały się w mętny płyn.

Zamrugałam kilka razy i znowu wszystko wyglądało normalnie.

Usiadłam na kanapie i nagle dopadło mnie takie zmęczenie, że zasnęłam, próbując zdjąć sznurek z pudełka. Gdy się obudziłam, a przez okna wpadało ostre słońce, nocne znalezisko stało w tym samym miejscu.

Istniało naprawdę, nawet w świetle poranka. Wzięłam głęboki wdech i chwyciłam palcami wieko.

 

 

 

 

8

 

 

 

 

Wciąż się zastanawiam co począć z pudełkiem. Minął prawie tydzień, odkąd matka przyleciała pod postacią ptaka i dostarczyła mi tę przesyłkę. Nie potrafię pogodzić się z tym, że nawet nie mogę porozmawiać z Axelem.

Czy teraz tata by mi uwierzył?

Myślę o tym, jak zmarszczył wtedy brwi, jakby było ze mną coś mocno nie w porządku.

Siedzę po turecku na kanapie, dokładnie nad miejscem, w którym ukryłam pudełko. Rzeczy, które znalazłam w środku, to inna bajka w porównaniu z piórem. To coś znacznie poważniejszego. Może teraz tata mnie wysłucha.

Patrzę przed siebie na błyszczącą powierzchnię fortepianu, jakby był magiczną kulą, która wyjaśni, dlaczego moja matka zmieniła się w ptaka, albo podpowie, co mam teraz robić. Chodzę po całym domu i rysuję rzeczy, które wydają mi się ważne, ale fortepianu jeszcze nigdy nie narysowałam. Drzemie w nim tak wiele historii, a historie wymagają kolorów.

Dawno, dawno temu ten instrument napełniał nasz dom muzyką. Kiedy ostatni raz słyszałam, jak matka gra? Nie pamiętam. Właściwie powinno było mnie to zmartwić.

Z perspektywy czasu wszystko wydaje się takie oczywiste.

Rok po roku obiecywałam, że w następne wakacje pozwolę jej wreszcie nauczyć mnie grać, żeby dwie pary rąk mogły wydobywać dźwięki z tych klawiszy. Tego chciała moja matka. A dokładniej, chciała, żebyśmy grały wspólnie. Zawsze wyobrażałam nas sobie jako czarujący duet; moje dłonie wygrywające niskie dźwięki, jej delikatne palce głaszczące klawisze wyższych oktaw.

Mama zostawiała klawisze odkryte, błyszczące niczym zęby. Powtarzała, że muszą oddychać. Jednak ojciec schował nuty i opuścił klapkę. Fortepian stał nagi, ponury, w żałobnej czerni.

W miejscu, gdzie kiedyś leżały zapisy nutowe, otwarte na stronach z sonatą albo nokturnem, nad którym akurat pracowała, znajduję hebanowe odbicie własnej twarzy. Dorastając, zawsze chciałam bardziej przypominać matkę. Przypominać Tajwankę.

Moja matka miała włosy do ramion i robiła sobie trwałą, żeby skręcić je w luźne loki. Nosiła duże okulary, które zakładała przy ataku migreny. Pamiętam, jak próbowałam spojrzeć na nią oczami obcych ludzi: na smukłą, ciemnowłosą kobietę, która myliła zasady gramatyki i mieszała idiomy. Nigdy nie słyszałam, by mówiła w innym języku niż angielski. Nawet wybrała sobie angielskie imię: Dorothy, które potem skróciła do Dory.

Niektóre rysy mam po matce, jednak większość po ojcu, Amerykaninie irlandzkiego pochodzenia, który urodził się i wychował w Pensylwanii. Odziedziczyłam po nim orzechowe oczy, choć nieco mniej klarowne, i taki sam ostry nos. Bardzo przypominam go z młodości – zwłaszcza ze zdjęć z czasów, kiedy jeszcze nie istniałam, gdy grał na basie w zespole o nazwie Coffee Grind. Trudno mi go sobie wyobrazić jako muzyka – znałam tatę wyłącznie jako sinologa, naukowca zajmującego się wszystkim, co chińskie: kulturą, ekonomią, historią itd. Mówi płynnie po mandaryńsku i regularnie lata do takich miejsc jak Szanghaj czy Hongkong, żeby prowadzić wykłady i spotykać się z innymi sinologami albo ekonomistami.

Przeciągam palcami po swoich włosach – te zdają się jako jedyne pochodzić wyłącznie ode mnie. Pasmo po jednej stronie zafarbowałam na syrenią zieleń, ale reszta zachowała naturalny kolor, ciemno­brązowy, dokładnie w połowie drogi między czarnymi prostymi kosmykami mamy i mysimi falami ojca. Są trochę za cienkie, ale wyglądały przyzwoicie, gdy mama zaplatała je we francuski warkocz. Szkoda, że nie nauczyłam się robić tego sama.

Jest wiele takich rzeczy, których żałuję, że nie zdążyłam się od niej nauczyć.

Wzdycham na widok swojego odbicia.

Fortepian nie jest w stanie powiedzieć mi nic na temat mamy, na temat ptaka. Nic w kwestii pudełka. Pokazuje jedynie historię zrozpaczonej dziewczyny, która wstaje w środku nocy, żeby otworzyć drzwi wejściowe.

 

 

Moją uwagę odwracają odgłosy plującego kawą ekspresu. Oznaczają obecność taty w kuchni. Nie za bardzo chcę się na niego teraz natknąć. Jestem już zmęczona tym, że we mnie wątpi, mam też serdecznie dosyć tego, jak łazi w kółko, emanując mętną szarością. Barwy tego rodzaju żałoby powinny być wyraziste i przeszywające, z niepokojącą jaskrawością czegoś toksycznego. Nie cichym kolorem cienia.

Niestety z głodu burczy mi w brzuchu, a kiedy kawa będzie gotowa, ojciec będzie z nią siedział całe wieki. Jeśli nie stawię mu czoła, umrę z głodu.

Wciskam szkicownik pod kanapę i maszeruję do kuchni, żeby wyciągnąć z lodówki kawałek sera. Kot mamy kręci mi się między nogami, miaucząc.

Gazeta marszczy się w rękach taty.

– Nie zwracaj uwagi na Meimei, dopiero co ją karmiłem.

Schylam się, żeby pogłaskać ją po miękkim futrze. Miauczy jeszcze trochę. Może brakuje jej czegoś innego niż pożywienie. Może brakuje jej mojej mamy.

Gdyby był tu Axel, rzuciłby: Hej, kocia panno. Kucnąłby i w ciągu kilku sekund sprawił, że zaczęłaby mruczeć.

Axel. Na myśl o nim czuję w środku ukłucie błękitu ftalocyjaninowego.

– A ty co zjesz? – pyta tata. – Może prawdziwe śniadanie? – Popija kawę. – Zrobię ci owsiankę, dobra?

Krzywię się, ale stoję plecami do niego, więc tego nie widzi. Czy on nie wie, że jem owsiankę tylko wtedy, gdy jestem chora?

Nie. Oczywiście, że nie wie. On nie ma o niczym bladego pojęcia.

Mama zaproponowałaby gofry z borówkami i śmietaną. A gdybyśmy naprawdę mieli zachować niedzielną tradycję, Axel właśnie wchodziłby bez pukania tylnymi drzwiami. Ale nie dzisiaj. Zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny, dobrze wie, kiedy udaję radość, kiedy jestem na granicy załamania. Nawet jeśli nie widzi, jak nienawiść do samej siebie pożera mnie od środka, musi wiedzieć, że tego, co się między nami wydarzyło, nie da się cofnąć.

– Nie, dzięki. – Nalewam sok pomarańczowy do ulubionego kubka mamy, czarno-białego w nuty, żeby nie patrzeć na tatę. – Kiedy wracasz do pracy?

– Cóż, zważywszy na to, co się stało…

Mój umysł od razu zaczyna go zagłuszać. Zważywszy na to, co się stało. Chciałabym wypalić te słowa do cna, żeby przestały istnieć.

– …więc zostanę tutaj.

– Zaraz. Co masz na myśli? – Odwracam się. Kawałek mojego węgla rysunkowego leży niebezpiecznie blisko jego kubka i muszę się powstrzymywać, żeby nie podejść i go nie uratować. Tata jest znany ze swojej niezdarności, poza tym nie bardzo mu się podoba mój „nawyk” rysowania. Jakby to było coś szkodliwego dla zdrowia, co powinnam rzucić. Jak kokainę. – Nie zbliżają się żadne warsztaty albo konferencja?

– Nigdzie się nie wybieram.

– Ale musisz. Prawda?

Kręci głową.

– Przez jakiś czas będę pracował z domu.

– Słucham?

– Leigh – zaczyna, po czym przełyka głośno ślinę. – To brzmi, jakbyś chciała, żebym wyjechał.

Właściwie zakładałam, że będzie chciał się poświęcić pracy. Czekałam, aż wezwie taksówkę, żeby zawiozła go na lotnisko. Czekałam, aż znowu będę mogła odetchnąć, rysować bez ciekawskich spojrzeń i zrozumieć istotę żałoby po śmierci matki.

– Chcesz, żebym wyjechał? – pyta łamiącym się głosem, a mnie coś kłuje w piersi.

Zbieram się w sobie, czuję się bezwzględna.

– Chodzi o to, że… kiedyś ciągle wyjeżdżałeś gdzieś do pracy. Przyzwyczaiłyśmy się do tego. Dlaczego już nie podróżujesz?

– Wcześniej mama się tobą zajmowała – odpowiada, starając się ukryć urazę.

– Przecież za chwilę kończę szesnaście lat. Od dawna zostaję sama w domu.

– Rzecz nie w tym, jaka jesteś dojrzała czy niezależna, Leigh. Tylko… musimy spędzić ze sobą trochę czasu w wartościowy sposób. Zwłaszcza zważywszy na to, co się stało. Chciałbym, żebyśmy… częściej rozmawiali. – W jego oczach błyszczy poczucie winy.

Przełykam ślinę, żeby nie westchnąć.

– Okej. W takim razie jest coś, o czym chciałabym porozmawiać.

Tata unosi nieco brwi, ale widzę jego ulgę.

– Dobra – rzuca ostrożnie. – Mów.

 

 

 

 

9

 

 

 

 

Potrzebuję jedynie sekundy, żeby wyciągnąć pudełko z kryjówki pod kanapą.

– Wiem, że nie wierzysz w to, co mówiłam o mamie – zaczynam, stawiając karton na kuchennym blacie i przysuwając sobie stołek.

Tata zamyka oczy i szczypie się u nasady nosa.

– Czasami sny wydają się niesamowicie realistyczne. Jednak bez względu na to, jak bardzo chciałabyś, żeby były prawdą, nie są…

– Po prostu popatrz, dobra? – mówię. – Ptak znowu przyleciał i przyniósł ze sobą to pudełko.

Spogląda na mnie bolesnym wzrokiem.

– Leigh.

– Nie żartuję!

– Na pudełku nie ma znaczka pocztowego – odpowiada powoli.

– Posłuchaj mnie przez chwilę. – Staram się stłumić gniew. – Rozumiem, że to brzmi absurdalnie.

Tata kręci głową.

Kot miauczy przy drzwiach przesuwnych i tata podchodzi, żeby go wypuścić. Meimei wyślizguje się przez szparę w idealnej ciszy, jakby nie mogła dłużej znieść tego, co dzieje się w kuchni.

Drzwi zsuwają się ciężko.

– A może umówimy kolejną wizytę u doktora O’Briena…

Zaciskam i rozluźniam szczęki.

– Po prostu zajrzyj do pudełka, tato. Proszę.

Wzdycha z frustracją i zdejmuje wieko. Jego dłonie zwalniają, gdy zauważa zawartość. Poskładane równo pożółkłe listy. Sterta poblakłych fotografii, w większości czarno-białych. Tata poluźnia troczki aksamitnego woreczka i ze środka wypada srebrny łańcuszek, a zaraz po nim błyszczący jadeit. Kamień jest twardy i ciężki, tylko trochę mniejszy od kciuka taty. W kształcie misternie rzeźbionej cykady ze złożonymi skrzydełkami.

Ojciec wciąga gwałtownie powietrze. Rozpoznał ją tak samo jak ja.

To wisiorek, który mama nosiła każdego dnia.

– Jak się tu znalazł? – mamrocze, przeciągając palcem po skrzydle. – Przecież go odesłałem.

– Powiedziała, że pudełko jest od dziadków.

Tata ściąga brwi i patrzy na mnie ze zdziwieniem. Wygląda na starego i zmęczonego. Nie tylko w ciele, ale też na twarzy. W oczach.

Podnoszę jedno z czarno-białych zdjęć. Widać na nim dwie dziewczynki siedzące na zdobionych drewnianych krzesłach z wysokimi oparciami, które wystają im nad głowy. Widziałam je już na innej fotografii, którą razem z Axelem znaleźliśmy w naszej piwnicy. Na tym zdjęciu są trochę starsze. Jedna z dziewczynek wyrosła na wyższą niż druga.

– Kim one są? – pytam.

Tata patrzy na nie przez dłuższy czas.

– Nie jestem pewien.

– Okej. To co w takim razie jest tu napisane? – dopytuję.

– Gdzie…? – zaczyna, ale potem list ląduje w jego rękach i tata czyta, aż mu oko drży.

Wpatrywałam się w tę kartkę tak długo, że zapamiętałam jej atramentową zawartość, znaki malowane różnymi pociągnięciami pędzelka, zawijasy ciągnące się w dół lub w górę. Potrafię rozpoznać chińskie pismo. Wszędzie go pełno w gabinecie taty.

Gdy byłam mała, raczkowałam po wyświechtanym dywanie w jego biurze, a on pisał na wielkich płachtach papieru, który przyklejał taśmą do ściany. Malowałam palcami w powietrzu, kiedy uczył mnie porządku pociągnięć. Dzielił znaki na części, uczył mnie identyfikowania radykałów – „Ten wygląda jak ucho, prawda?” albo: „Widzisz, że to wygląda zupełnie jak symbol człowieka, ale jakby widziany z innej perspektywy?”.

Mandaryński był niczym nasz sekretny język – najbardziej użyteczny w sklepach albo restauracjach, kiedy mogliśmy rozmawiać o otaczających nas ludziach tak, żeby nas nie rozumieli. „Ten chłopak ma śmieszną czapkę”, mówiłam do taty i chichotałam.

Mama nigdy nie chciała brać w tym udziału, chociaż nie mogłam się powstrzymać od myśli, że to przecież jej sekretny język. Należał do niej w sposób, w jaki nigdy nie mógł należeć do mnie i taty.

Jak wiele innych rzeczy, ten sekretny język jakoś zniknął z naszego życia. Od lat nie wypowiedziałam nawet słowa po mandaryńsku.

Oczywiście wciąż pamiętam to i owo. Że ni hao oznacza „witaj”, a xiexie to „dziękuję”. Czasami pytałam mamę, czy jej zdaniem powinnam w weekendy chodzić do chińskiej szkoły, jak kilku moich znajomych. Zawsze udzielała wymijającej odpowiedzi.

Może za rok, mówiła. Albo: Na uniwersytecie będziesz mogła chodzić na takie zajęcia, jakie sobie wybierzesz.

Wciąż pamiętam, że nie patrzyła mi wtedy w oczy.

Gdybym tylko potrafiła czytać w tym języku. Ale naprawdę czytać. Nadal znam część podstawowych znaków, na przykład te oznaczające wo i ni, czyli „ja” i „ty”.

No i mama.

Niestety nie potrafię przeczytać, do kogo jest adresowany ten list. Nie wiem nawet, kto go napisał, chociaż mam kilku kandydatów.

– Czy to od… waipo? – Te sylaby oznaczają „babcię od strony matki” i utknęły mi w gardle. Zabrzmiały raczej jak „łajfu”. Pamiętam, jak tata uczył mnie tych słów dawno temu, ale do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś użyję ich w kontekście związanym ze mną.

Frustrująca jest myśl, że chociaż to we mnie płynie chińska i tajwańska krew, to mój ojciec z irlandzko-amerykańskim pochodzeniem potrafi czytać, pisać i mówić w tym języku.

Dlaczego mama była taka uparta? Dlaczego odrzucała mandaryński i rozmawiała z nami wyłącznie po angielsku? Setki razy dręczyło mnie to pytanie, ale nigdy tak bardzo jak teraz, kiedy patrzę na te dziwne listy. Zawsze wydawało mi się, że pewnego dnia mama w końcu mi to wyjaśni.

Tata chrząka.

– Właściwie napisał go twój waigong. Ale zwraca się w imieniu ich obojga.

Kiwam głową, żeby go zachęcić.

– No i?

– Jest zaadresowany do ciebie – stwierdza z niedowierzaniem.

W moim brzuchu mieszają się strach, nadzieja i przerażenie. Latami czekałam na szansę, żeby ich poznać. Czy wreszcie nadeszła?

Ze stosiku zdjęć wypada jedno. Jest sztywne, brzegi równe, jakby ktoś o nie bardzo dbał.

Na fotografii mama ma na nosie duże okulary o grubych oprawkach i jasną sukienkę. Uśmiecha się półgębkiem. Wydaje się bardzo młoda, jakby była jeszcze nastolatką. Ktoś zrobił jej to zdjęcie, jeszcze zanim wyjechała z Tajwanu, żeby studiować w Stanach.

Czy była wtedy szczęśliwa? Pytanie to oplata mnie, przynosząc ze sobą niebieskawy smutek.

Słyszę gwałtownie wciągane powietrze. Podnoszę wzrok i widzę, że tata zacisnął usta w cienką kreskę. Wygląda, jakby wstrzymywał oddech.

– Tato?

– Hę? – Niechętnie odrywa wzrok od listu.

– Przeczytasz mi go?

Mruga kilka razy, chrząka. Zaczyna czytać. Z początku powoli, ale potem się rozkręca, jego profesorski głos rozbrzmiewa donośnie.

Mandaryński brzmi tak melodyjnie, tony wznoszą się i opadają, każde kolejne słowo nadciąga jak mała fala. Od czasu do czasu rozpoznaję pojedyncze frazy, ale wszystkie razem tworzą dla mnie niezrozumiały tekst.

Tata kończy i widząc wyraz mojej twarzy, wyjaśnia:

– W skrócie, twoi dziadkowie chcą, żebyś ich odwiedziła. W Tajpej.

Czy tego właśnie chce ptak? Wracam myślami do głosu matki: Weź to ze sobą. Gdy przyjedziesz.

Odwracam się do ojca.

– A co z tobą?

Patrzy na mnie zdezorientowany.

– Słucham?

– Nie chcieliby poznać też ciebie?

– Już się poznaliśmy.

Jego odpowiedź jest jak uderzenie w pierś.

– Jak to? Przecież mówiłeś, że nigdy się nie spotkaliście.

– Nie – odpowiada bardzo cicho. – To twoja matka tak powiedziała. – Wyraz jego twarzy pozostaje nieodgadniony.

Jak to możliwe, że wciąż nie wiem tak wielu rzeczy o swojej rodzinie?

– Poinformowałeś ich? – pytam.

Tata kiwa głową.

Wsłuchuję się w tykanie zegara uparcie odmierzającego czas. Gdybym tylko mogła go przewinąć, cofnąć się do przeszłości i zapytać mamę o każdy najmniejszy szczegół. Jakże ważne są teraz te drobne fragmenty, jak nieznośny jej brak. Powinnam była je wszystkie zachować, zbierać jak krople wody na pustyni. Zawsze liczyłam na to, że będę miała oazę.

Ale może właśnie dlatego przyleciał ptak. Może mama rozumie, że pozostawiła po sobie zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Przechodzi mnie dreszcz. Zdaję sobie sprawę, że Caro, która wierzy w duchy, pewnie uznałaby to za nawiedzenie.

Zabierz to ze sobą. Gdy przyjedziesz. Ptak chciał, żebym udała się w jakąś podróż. Jestem niemal pewna, że musiał mieć na myśli dom dziadków.

Może właśnie tam odnajdę odpowiedzi.

 

Pamiętajcie

 

– To mogę lecieć do Tajpej?

Tata kręci głową.

– Sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż ci się wydaje.

– W takim razie mi wszystko wyjaśnij.

– To nie jest dobry moment – oznajmia i przechyla głowę w sposób, który daje jasny znak: Nasza rozmowa dobiegła końca.

Ptak już więcej nie wraca.

 

 

 

 

10

 

 

 

 

Kiedy zamykam oczy, próbując zasnąć, wszystko przekrzywia się i kręci. Pod spuszczonymi powiekami widzę, jak ptak znowu ląduje, raz po raz. I słyszę ciepły głos matki.

Otwieram nieco oczy i nie patrząc na nic konkretnego, czekam, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Jednak im dłużej spoglądam, tym więcej rzeczy zdaje się zmieniać. Druga strona kanapy zapada się, chociaż nie czuję, żeby moje ciało poruszało się razem z nią. Dywan na dole przybrał kształt mrocznego i wzburzonego morza, odbijając blask księżyca wpadający przez szczeliny przy oknie. Wejście do salonu topnieje, a ściany spływają niczym na surrealistycznym obrazie.

– Tato? – wołam cicho.

Pokój resetuje się. Czekam, żeby sprawdzić, czy tata mnie usłyszał, ale nie dobiegają mnie żadne dźwięki.

Nie ma sensu próbować zasnąć. Właściwie nawet nie potrzebuję w tej chwili snu.

Podnoszę się i biorę laptopa na kolana. Jego ostre światło spowija wnętrze salonu zimnym blaskiem. Uspokajam się, widząc wszystko wyraźniej, zauważając ostrą krawędź ławeczki fortepianu i prostotę wiszących w oknach zasłon.

Kiedy wpisuję słowo samobójstwo, moje dłonie są śliskie od potu i jestem niemal pewna, że ojciec, leżący na prowizorycznym posłaniu w swoim biurze, słyszy i rozpoznaje każdą wstukiwaną literę. Ostatnie, czego bym teraz chciała, to powrót do gabinetu doktora O’Briena, żeby znosić jego nosowy głos i odpowiadać na pytania o to, jak „sobie radzę” – a dokładnie to się stanie, jeśli tata odkryje, czego szukam w internecie.

Opadam głębiej na oparcie starej kanapy i chowam gołe stopy pod stertą poduszek, po czym zaczynam przeglądać listę wyników.

Link po linku, strona po stronie. Słowa tłoczą się na ekranie, roją się, rozmywają jak krople deszczu na szkle, po czym wyostrzają znowu, żeby ukłuć mnie w oczy.

Żołądek podjeżdża mi do gardła, jakbym znalazła się w szczytowym punkcie kolejki górskiej i już miała zaczynać zjazd. Tylko że energia nie zostaje rozładowana, nie ma ulgi, jest samo napięcie, zaciskająca się obręcz, coraz mocniej i mocniej – miażdży mi wnętrzności, pozbawia oddechu, zaraz zwrócę ostatni posiłek.

Dowiaduję się, że mama miała znacznie większe szanse na przeżycie niż śmierć. Próbuję wyobrazić sobie cierpienie tak wielkie, że samobójstwo wydaje się wybawieniem. Właśnie tak opisał mi to doktor O’Brien. Wyjaśnił, że mama cierpiała.

Cierpiała cierpiała cierpiała cierpiała cierpiała.

Słowa krążą mi po głowie, aż nie stracą konturów, a ich znaczenie nie zostanie wykrzywione. Zaczynają brzmieć jak nazwa zioła albo imię, a może kamień półszlachetny. Próbuję wyobrazić sobie pasujący do nich kolor, jednak oczami wyobraźni widzę wyłącznie czerń zaschniętej krwi.

Mogę jedynie żywić nadzieję, że kiedy mama zmieniła się w ptaka, jej cierpienie dobiegło końca.

Tata wciąż mi nie wierzy.

A gdyby mi uwierzył, czy to by cokolwiek zmieniło?

Czy jako rodzic nie powinien wierzyć swojej córce, gdy nikt inny nie chce? W sytuacji, gdy potrzebuję tej wiary bardziej niż czegokolwiek innego?

Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniej wiara wydaje mi się ostateczną definicją rodziny. Mojej chyba tego brakowało. Od zawsze.

Gdy byłam w pierwszej klasie, nauczyciel kazał nam stworzyć drzewo genealogiczne. Pamiętam, jak wycinałam kształty dla mamy, taty, babci i dziadka. Pamiętam, jak pień drzewa zrobiłam z wywróconego na drugą stronę pudełka po płatkach śniadaniowych, a liście z papieru technicznego o różnych kolorach.

Nie podobało mi się, jak wyszło. Mojemu drzewu brakowało równowagi. Mama nie była sierotą, a jednak tak to wyglądało, kiedy nauczyciel przyczepił moje drzewo do tablicy. Większość dzieci zrobiła idealnie symetryczne drzewa.

Po powrocie do domu zapytałam:

– Dlaczego nigdy nie widuję się z dziadkami?

– Co masz na myśli? – odparła mama. – Przecież odwiedzamy babcię co tydzień.

– A co z twoimi rodzicami? Dlaczego nigdy nie spędzamy z nimi Święta Dziękczynienia?

– Mieszkają zbyt daleko – wyjaśniła szorstko.

Nie rozumiałam, co zrobiłam nie tak, ale wiedziałam, że nie powinnam więcej pytać o babcię i dziadka ze strony mamy.

Próbowałam jeszcze raz kilka lat później, kiedy na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie uczyliśmy się o kulturze Dalekiego Wschodu.

– Pan Steinberg zapytał, czy ktoś z naszej rodziny kiedykolwiek miał styczność z krępowaniem stóp.

– Dlaczego zadaje ci takie pytania? – odparowała mama niemal obronnym tonem, a ja pamiętam, jak podniosła wtedy wzrok znad noża i deski do krojenia; miała wtedy takie dziwne spojrzenie.

– Powiedziałam mu, że dorastałaś na Tajwanie – wyjaśniłam.

Zamyśliła się, patrząc w dal.

– Wydaje mi się, że moja babcia z Chin, twoja prababcia, faktycznie krępowała stopy.

– Ale nie twoja mama?

– Nie.

Odczekałam chwilę.

– Dlaczego nigdy nie dzwonisz do swoich rodziców? Nie piszesz listów?

Mama spojrzała na mnie ostro.

– Nie mamy zbyt dobrych relacji. Pokłóciliśmy się.

– A nie możecie się po prostu pogodzić?

– To skomplikowane – odparła, sprawiając przy tym wrażenie rozdartej. – Czasami takich spraw nie da się łatwo rozwiązać. Zrozumiesz, gdy będziesz starsza.

Nie spodobała mi się ta odpowiedź.

 

 

 

 

11

 

 

 

 

Tydzień po tym, jak pokazałam tacie pudełko, tuż przed północą wszystkie okna w naszym domu odblokowują się i otwierają.

Leżę na kanapie, kiedy słychać chrobot i stuk ram okiennych, a sekundę później cichy szelest, jakby coś ocierało się o moskitiery. To coś wydaje się wściekłe i próbuje się dostać do środka.

Ludzie? Włamywacze?

Zasłony w salonie wydymają się w moją stronę. Między brzegami przemyka delikatny podmuch wiatru.

To moja matka?

Dopada mnie strach, przesącza się do mojej piersi jak zimna woda przez ubranie. Nie mogę się ruszyć, przykleiłam się do kanapy. Ostatnie logiczne myśli w głowie walczą z tym paraliżem, przypominając, że siedzenie w ciemności, nieruchomo, w niczym nie pomoże.

– Mama? – wyrywa mi się chropawym, drżącym głosem.

To jedno słowo wystarcza, żeby wszystko zastygło. Szelest ucichł. Podmuch wiatru zniknął. Odpowiada mi jedynie cisza.

Robię obchód i sprawdzam kuchnię. Nic.

Potem gdzieś w oddali rozlega się huk i zaraz po nim znowu szelest. Cokolwiek to jest, poruszyło się na piętrze, gdzie brzmi znacznie gorzej. Na górze wiatr gwiżdże ostro i przeciągle.

Ojciec przeklina głośno w swoim biurze. Słyszę dudnienie jego ciężkich kroków, nasłuchuję, jak chodzi z jednego końca domu na drugi i z powrotem. Znowu przeklina.

– Co się tam dzieje? – wołam w górę schodów.

– Poradzę sobie! – odkrzykuje tata, jednak nie brzmi przekonująco.

Nie chcę iść na górę, ale wydaje mi się, że tata może potrzebować pomocy.

Przy każdym kroku strach zaciska pętlę wokół moich nóg, próbując zatrzymać mnie, czyniąc moje nogi ciężkimi i powolnymi.

Jeśli nie liczyć incydentu z białą farbą, starałam się, jak mogłam, żeby nie wchodzić na piętro. Za każdym razem, kiedy wspinam się po schodach, nie potrafię powstrzymać myśli, że idę w kierunku miejsca, gdzie znajdowało się jej ciało.

Ciało.

I plama.

Jestem już w połowie drogi, kiedy nagle rozlega się drugie łupnięcie, tym razem tak głośne, że wzdrygam się i zakrywam uszy dłońmi.

Zaciskam powieki i siadam.

Ciało ciało ciało. Plama plama plama.

– Leigh?

To tata, stoi na szczycie schodów i zrezygnowany opiera się o poręcz.

– Co się stało? – pytam.

W odpowiedzi tylko kręci głową.

W tej samej chwili podmuchy wiatru ostatni raz przetaczają się przez wnętrze domu, wpadają przez każde otwarte okno, zderzają się ze sobą nad schodami, tworząc małe tornado. Pojawiają się drobinki czerwieni, mieszają się z wiatrem. Tata próbuje z tym walczyć, raz po raz wymachując rękami.

Nagle wiatr znika, wszystko się uspokaja. Wyrwany ekran okienny koziołkuje przez korytarz i pokonuje kilka schodków w dół, po czym się zatrzymuje. Kawałki czerwieni przyklejają się do taty, na jego twarzy maluje się kamienny wyraz, gdy w gniewie próbuje je strzepać.

– Co to jest? – pytam, mrużąc oczy, ale gdy tylko wypowiadam te słowa, już znam odpowiedź. Nawet nie musi mi tego mówić.

– Pióra. Przeklęte pióra.

Mijają dni, a my w ogóle o tym nie rozmawiamy. Żadne z nas nie wspomina o piórach czy ptaku. Tata udaje, że ten dziwny wiatr nie istniał. A jednak jest bardziej milczący niż zwykle – wydarzenie z tamtej nocy przestraszyło go bardziej niż mnie. Nastał cały tydzień ciszy, niepewności i karbidowego fioletu.

A potem tata zarezerwował dwa bilety na samolot.

 

 

 

 

12

 

 

 

 

Do Tajpej leci się piętnaście i pół godziny. To lot bezpośredni. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak długo siedziała w jednym miejscu. W głębi ducha zastanawiam się, czy to ma jakiś sens, czy warto się tyle męczyć, by dotrzeć do ludzi, których nigdy nie spotkałam. Ta podróż jest niemal zbyt dobra, by mogła być prawdziwa; ciągle się boję, że tata nagle wstanie i zmusi pilota, by zawrócił.

Potrzebował ponad tygodnia, żeby pozałatwiać różne rzeczy w pracy, a potem wystarczyło tylko jedno popołudnie do spakowania bagaży. Byłam gotowa polecieć sama, ale nie chciał mi na to pozwolić. To i tak nie ma znaczenia. Zależy mi tylko na tym, żebyśmy zrobili to, czego pragnie mama. A przynajmniej co wydaje mi się, że chce.

W drodze na lotnisko tata próbował opowiedzieć mi różne ciekawostki na temat Tajwanu. Nagle stał się bardzo zaangażowany w tę podróż. Jakby to był jego pomysł czy coś.

– Będziesz zachwycona, Leigh. Tajpej to takie ładne miasto. Na każdym rogu stoi Seven-Eleven, ludzie mówią na nie krótko, Seven. A do tego, nie uwierzysz, ich śmieciarki grają muzykę; kto by się spodziewał. Zdecydowanie pójdziemy do Taipei 101, to jeden z najwyższych drapaczy chmur na świecie. Aha, do tego lecimy tam akurat w czasie Święta Duchów i gdybyśmy chcieli przejechać się na jeden dzień do Keelung, to się pisze K-E-E-L-U-N-G…

– No to ładnie – odpowiadam, używając jego słowa. Niechcący wyszło mi bardziej beznamiętnie, niż planowałam. Tata zamilkł.

Krótko przed odlotem sprawdziłam pocztę. Na samym szczycie listy nieprzeczytanych kondolencji znajdował się taki e-mail:

 

OD: [email protected]

DO: [email protected]

TEMAT: (bez tematu)

 

Nie otworzyłam wiadomości, nawet nie sprawdziłam nagłówka. Gdzieś w głębi ducha łudzę się, że w środku znajdę to, co zawsze: głupawy żart, szkic zrobiony w jakiejś nowej aplikacji, zdjęcia, na którym wygłupia się z siostrą.

Dopóki nie odczytam e-maila, będę mogła udawać, że nasza przyjaźń jest nadal taka jak kiedyś.

Dopóki go nie odczytam, nic się nie zmieni.

Tata śpi na fotelu obok, na maleńkim ekranie przed nim leci najnowszy film superbohaterski. Oczy ma zamknięte, głowa mu opada, tanie samolotowe słuchawki zsuwają mu się z uszu. W tym nieprzytomnym stanie wystawia łokcie poza oparcie i narusza moją przestrzeń. Nie przytulał mnie od czasu, kiedy mama zmieniła się w ptaka. Zupełnie jakby przytulenie oznaczało poddanie się żałobie. Zupełnie jakbym była krucha niczym muszla, a on bał się, że mnie zmiażdży.

Wydawało mi się, że przestałam chcieć być przytulaną. A jednak teraz, kiedy przypadkiem trąca mnie łokciem – cieszy mnie to ciepło, towarzystwo.

Moje palce są zimne jak lód. Oplatam nimi miękką skórę karku, żeby je ogrzać. Wyobrażam sobie ilustrację wiszącą na ścianie w gabinecie lekarskim, przedstawiającą niebieski chłód zaczynający się na samych czubkach palców i przesączający się do wnętrza ciała.

Może tak właśnie wygląda śmierć. Czy na koniec mama czuła to zimno? Może za każdym razem, kiedy palce drętwieją, nieśmiało rozpoczyna się proces umierania. Może moje ciało w tej chwili jest dość silne, dość żywe, żeby do tego nie dopuścić.

A może ten chłód to początek procesu, w którym człowiek przemienia się w ptaka.

 

 

 

 

13

 

 

 

 

Niebo w Tajpej ma taki odcień fioletu, że trudno powiedzieć, czy słońce właśnie wstało, czy zachodzi. Tata twierdzi, że jest wieczór.

Twarz mi się roztapia, pot spływa z każdego skrawka ciała. W