Wspomnisz moje słowo - Ewa Krzywiec - ebook + książka

Wspomnisz moje słowo ebook

Ewa Krzywiec

4,3

Opis

Pełna optymizmu opowieść o miłości i szczęściu, które mogą nas spotkać w każdej chwili i w każdym wieku, nawet gdy porzuciliśmy już marzenia i nie oczekujemy czegoś lepszego od losu.

Pola i Joluśka – mimo skrajnie różnych charakterów – to przyjaciółki na dobre i na złe. Pierwsza permanentnie wikła się w niemające przyszłości związki z żonatymi mężczyznami, druga żyje w celibacie, tkwiąc w fikcyjnym małżeństwie. I tak w trybach szarej codzienności płynie im dzień za dniem.

Jednak pewnego dnia w miasteczku, z okazji spotkania klasowego, pojawia się przebywający od lat w USA Andrzej – pierwsza miłość Poli. Jego przyjazd do Polski to początek niezwykłego splotu wydarzeń, zmieniających życie nie tylko dawnej ukochanej, ale i wielu innych osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1012

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewa Krzywiec
Wspomnisz moje słowo
Korekta: Magdalena GeragaProjekt okładki: Iza Szewczyk
ISBN 978-83-7564-470-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Wszystko w życiu można osiągnąć, wszystko zależy tylkood tego, z jaką determinacją się do tego podchodzi.

Ewa Krzywiec

Gdy Pola dotarła na umówione miejsce, jej przyjaciółka już czekała w swoim zdezelowanym aucie, straszliwie dymiącym z tłumika i tarasującym wyjazd z sąsiedniej działki. Pola rozglądała się ciekawie dookoła, ponieważ w ciągu jednego dnia i nocy natura poczyniła cuda w przyrodzie. Wystarczył jeden ciepły dzień, aby babie lato ruszyło na podbój leśnych polan, aby ludzie tłumnie wyszli z domów i aby wszędzie, prawie na każdej szybie, można było znaleźć wygrzewające się w słońcu biedronki i grasujące po drzewach rude wiewiórki.

– Wsiadaj wreszcie, co się tak oglądasz, widzisz chyba, że musimy ruszać, bo smród unosi się coraz bliżej. Zaraz nikt nas nie zobaczy za tą dymną zasłoną – powiedziała Joluśka, wygodnie rozsiadając się za kierownicą swojego dymiącego samochodu. Poprawiła włosy, wkładając w nie palce dłoni z tyłu głowy, roztrzepała je umiejętnie tak, aby powiększyć im objętość, obciągnęła bluzkę, obejrzała swój wygląd krytycznym wzrokiem w starym, ledwie trzymającym się kupy lusterku, podciągnęła ramiączka u biustonosza, wypięła piersi do przodu i dopiero wtedy uśmiechnęła się swoim zniewalającym uśmiechem.

– I o to chodzi, po co nas mają widzieć? To nasza sprawa, gdzie jedziemy. – Pola zawsze zastanawiała się nad takimi wyjazdami, gdy tymczasem Joluśka siedziała już, rozkosznie gotowa na następną przygodę.

– Jasne, tylko że jak natychmiast nie wtoczysz tu swoich czterech liter, możemy nie mieć czym jechać i wtedy to już nie będzie tylko nasza sprawa, a dobrego mechanika albo złomiarza. Sama widzisz, co on wyprawia! – Klepnęła po kierownicy swojego starego auta i ruchem ręki zaprosiła przyjaciółkę do wnętrza. – Ech, te wartburgi, stare, ale jare, to znaczy chciałam powiedzieć, wierne. – Pola roześmiała się serdecznie, zebrała wszystkie biedronki z szyby i wyrzuciła je na najbliższy krzak.

Każdego roku jesienią wybierały się obie na wieś, aby kupić wszystkie potrzebne warzywa, miód, ziemniaki, a nawet mięso na zimę. Ta nieuchronnie zbliżała się, a zapasów nie było widać. Dzisiaj trafił się wyjątkowo słoneczny dzień, dobry na wyjazdy. Jesień w tym roku była taka siepiąca i brzydka, że nasuwała tylko smutne skojarzenia. Długo ciągnące się deszcze, wiatry i siarczysty chłód nie nastrajały wcale optymistycznie. Nawet wrzosy straciły swoją barwę, siedziały sobie w kupeczkach, zsiniałe z zimna i deszczu, i czekały na odrobinę słońca. A śliwki węgierki były tak popękane i posiekane przez deszcz, że cały smak z sokiem wypłynął z nich przez te szpary i żłobienia, że żal było na to patrzeć. Pani Eliza narzekała nawet na antonówki – nie było z czego smażyć marmolady na szarlotkę. Jesień była paskudna, więc obawiano się, że zima nadejdzie szybko i też będzie długa i uciążliwa.

Zawsze jeździły razem, mogły wtedy swobodnie porozmawiać, pośmiać się i poleżeć na trawie, jeśli była odpowiednia pogoda. Była to dość długa wyprawa, daleka. Dlatego też jeśli wybierały się do znajomego ogrodnika, na którego mogły liczyć w potrzebie, to wsiadały w starego, rozsypującego się wartburga i ruszały przed siebie, nie czekając na żadne autobusy, bo z nimi było jeszcze gorzej. Na samą myśl o tym Pola roześmiała się nieznacznie. Ciekawe, jak to będzie dziś wyglądało. Ilekroć ruszały tym wartburgiem, on stawał kilka razy po drodze, nie chciał zapalić ponownie, czasami musiały go pchać, a czasami stać gdzieś w polach, daleko od ludzi. Pola siedziała zawsze na miejscu pasażera, bo Joluśka była sprawdzonym kierowcą i mechanikiem od tego auta. Czasami musiała go odczarowywać; jednym słowem, samochód robił kupę zamieszania. Kiedy stawał i nie ruszał, było najbardziej zabawnie. Joluśka biegała wtedy, wrzeszcząc, dookoła, albo szukała gałązek brzozy z rozkraczką i rzucała czary, bo tak nauczyła ją ciotka, a Pola zwyczajnie się śmiała. Było coś rozbrajającego w tym całym przedstawieniu. Niby taka trzeźwo stąpająca po ziemi osoba, a wierzyła w zabobony i czary.

Był to jednak ważny wyjazd, bo musiały omówić zjazd absolwentów szkoły, w której zdawały maturę. Na takie plotki potrzebowały tylko swojego towarzystwa. Pola musiała dziś tylko powiedzieć mamie, że wyjeżdża, i wszystko potoczy się dalej swoim rytmem, jak zawsze. Gdy otworzyła przed wyjazdem drzwi do pokoju, starsza pani usiadła na łóżku.

– Siadaj tu, moje dziecko! – powiedziała i wskazała Poli miejsce na brzegu łóżka.

Pola wiedziała, że będzie to poważna rozmowa. Bała się tych rozmów najbardziej w świecie. Ciągle myślała tylko, jak bardzo jest wdzięczna tej starszej kobiecie, że ich nie wyrzuciła, że pozwoliła po prostu im zostać. Pola nigdy nie myślała o sobie. Kochała teściową za to, że nie pozbyła się jej i jej córki Agnieszki, i zawsze zwracała się do niej: mamo. Przecież była tylko jej synową, z którą jeden syn się ożenił i szybko zginął w wypadku samochodowym, tak jakby umówił się na widzenie z Panem Bogiem, a drugi był z nią tak szczęśliwy, że nie wracał miesiącami do domu, ale to nikogo specjalnie nie martwiło. Pola doskonale pamiętała dzień wypadku i swoją rozpacz, i doskonale pamiętała rozmowę z teściową po tym strasznym przeżyciu. Jej też było ciężko, ale znalazła siłę woli i czas na rozmowę z synową. Dlatego Pola zawsze czuła szacunek dla tej starszej, schorowanej osoby i nigdy nawet nie pomyślała, żeby ją zostawić. Dobrze im się żyło razem w niewielkim domku w środku miasta, świetnie się rozumiały w sprawach domowych, a inne, mniej wygodne tematy od lat starały się pomijać. Teraz Pola usiadła na brzegu łóżka i zapytała jak zwykle:

– Czego mama sobie życzy?

Wiedziała, że zawsze może liczyć na poparcie teściowej i na jej życzliwość. Agnieszka wręcz uwielbiała babcię, a ta w zamian pomagała finansować jej pobyt w Warszawie ze swoich ostatnich zaskórniaków, jeśli jeszcze syn ich nie zabrał, karmiła wszystkich jej znajomych i zwyczajnie rozpuszczała do granic przyzwoitości.

– Ja? Niczego – odparła zdziwiona. – Ale – powiedziała to z naciskiem w głosie – chciałabym doczekać takiego dnia, żebyś ty sobie czegoś życzyła.

Szczere słowa zawsze wpływały kojąco na ich stosunki. Pola poprawiła poduszki na jej łóżku, pogładziła ręką jej siwiuteńkie włosy i spojrzała ufnie na teściową. Teściowa zawsze wspierała ją w każdej sytuacji, wiedziała przecież, jak ciężko jest samej jednej ogarnąć cały dom, podwórko i jeszcze działkę, chodzić do pracy, być na każde zawołanie teściowej w dzień i w nocy, i wychować samej dziecko. Przecież wiele lat doświadczała tego samego, to wiedziała.

– Ja? – zdziwiła się Pola. – Przecież jest mi tu najlepiej na świecie. Mam wszystko, czego potrzebuję!

I tak było w rzeczywistości. Nie miała zbyt wielu wymagań, a od mężczyzn stroniła od zawsze. Tylko oczy zdradzały inne potrzeby jej człowieczeństwa. Czasami ten smutek w jej oczach był tak silny, że pani Eliza bała się, że któregoś dnia obudzi się i będzie sama w tym domu. Strach przed samotnością i odrzuceniem był tak silny, że starsza pani nie spała wiele nocy, ale też nie zadawała niewygodnych pytań.

– Mogłam się domyślać, że tak powiesz.

Teściowa była wyraźnie zawiedziona. Czasami siebie winiła za całą zaistniałą sytuację i poniekąd była to prawda.

– Tyle razy mówiłam ci, że jeśli coś zmieni się w twoim życiu, musisz mi powiedzieć i musisz zrobić tak, aby było dla ciebie dobrze. Teraz widzę wyraźnie, że jest coś, o czym mi nie chcesz albo nie możesz powiedzieć. Wiesz dobrze, że ja cię znam najlepiej ze wszystkich – dokończyła i smutno patrzyła na Polę. – Co to jest, moje dziecko? – Teściowa była czasami tak dociekliwa, że wręcz nie do wytrzymania. Usiadła na łóżku i patrzyła prosto w oczy synowej. Chciała znaleźć przyczynę tego smutku.

– Nic wielkiego, tylko wczoraj dzwoniła stara koleżanka i powiedziała, że średnia szkoła organizuje zjazd absolwentów i wszyscy rzekomo chcą mnie widzieć. Tak powiedziała!

Chociaż Pola nie wierzyła w takie bzdury, przecież od czasów szkolnych rozmawiała kilka razy z Gośką i to wszystko. To trochę za mało jak na powiedzenie „wszyscy”. Ale sytuacja była na tyle podniecająca, że Pola była nawet ciekawa całej imprezy. Po pierwsze, klasa Poli to dziewczyny – było co prawda dwóch chłopaków, ale oni raczej nie brali czynnego udziału w życiu klasy. Dwóch samotników, którzy chadzali własnymi ścieżkami. Ale za to inne klasy miały bardziej imponujący męski skład.

– No dobrze, rozumiem, zjazd, ale wytłumacz mi, dlaczego od tej pory jesteś smutna? Z czym to się wiąże? Boisz się mnie zostawić, czy jest coś innego, o czym nie wiem? – Teściowa nie spuszczała z niej wzroku. – Mów, moje dziecko, bo inaczej nie wiem, jak ci mam pomóc. Przecież nie jestem Duchem Świętym! – oświadczyła.

Znała Polę już tyle lat i wiedziała, że ta jej skromność nie daje jej spokojnie żyć. Wręcz przeciwnie, Pola z tą swoją dobrocią żyła dla innych, nie dla siebie.

– Niech mama Eliza nie myśli, że mi tu źle, że ja szukam zmian, ale tam chciałabym pojechać, pójść – dokończyła przerażona. Wcześniej nawet nie wpadłoby jej to do głowy, bo żyła skromnie, ale teraz postanowiła, że i jej się coś od życia należy.

– No, nareszcie, zadzwonimy do Agniesi, ona na pewno pomoże, a ty, moje dziecko, jedź sobie choćby na tydzień, damy radę. Nie jestem aż taka chora. Jutro już będę biegać, a jak będzie ten wasz zjazd, to będę jak nowo narodzona. Ot, chwilowa niedyspozycja i tyle.

– Na jedną noc! – poprawiła ją Pola. – I to bardzo blisko!

– O Boże! Tylko? Przecież możesz jechać na dłużej, damy radę. Ja będę siedzieć grzecznie, Agusia wszystko inne załatwi. Zaraz, zaraz, a skąd ona wiedziała, ta twoja szkolna koleżanka, przecież i ciebie by zawiadomili? – Starsza pani nie bardzo wiedziała, jak to rozumieć. Przecież jej synowa była pewnie jedną z najlepszych uczennic i nikt nie mógł jej zapomnieć. – Dlaczego ciebie nie zawiadomili? Przecież to jakieś nieporozumienie.

– Wszystko w porządku, oni zawiadomili wszystkich na „Naszej Klasie”, takim portalu, gdzie rejestrują się wszyscy i szukają starych szkolnych dobrych czasów, a ja nie mam teraz ani internetu, ani komputera. Agnieszka zabrała go ze sobą, więc muszę poczekać, jak wróci. W pracy nie mogę wchodzić na prywatne strony, bo gdyby ktoś zauważył, to by mnie zwolnili i tyle.

– Uhm, rozumiem! – powiedziała pani Eliza. – Musimy jakoś temu zaradzić.

Ach, ten świat! – mruczała pod nosem. Kto by kiedyś pomyślał, że to wszystko się tak zmieni, gdyby kiedyś mi ktoś powiedział, że będę mówić do małego ekranu, widzieć tego, do kogo mówię, chociaż on jest setki kilometrów stąd, to na pewno bym go wyśmiała, ale co, ludzie pędzą, sami nie wiedzą dokąd. Ot, cywilizacja! Tylko gdzie nas zaprowadzi?

– Zadzwoń do Agniesi i spytaj, kiedy przyjedzie. A komputer to właściwie nie wiem, po co to wymyślili, ale jak to takie ważne i wszyscy w domu mają, to i my kupimy. Ja się tym zajmę, wezmę na raty i już. Tylko Agusia potrzebna, wybierze, pomoże, bo ja się na tym nie znam.

– Przecież mama może sama to zrobić, w sklepie pomogą.

– Wolę jak wy to zrobicie, a teraz zadzwoń do Agusi – odparła.

Uwielbiała być szczególnie zauważana. Wolała, jak Agnieszka, rozmawiając z Polą, już koniecznie chciała rozmawiać z babcią, nie czekając nawet na koniec rozmowy z matką. To było bardzo ekscytujące dla starszej pani, więc wolała, jak to synowa dzwoniła, a ona potem długo rozmawiała. Była wtedy taka szczęśliwa.

– Dobrze, zadzwonię do niej, jak wrócę – odparła i już chciała wychodzić, gdy starsza pani zapytała wprost:

– Czy on tam będzie?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo nie wiedziała, kto będzie, a kogo nie będzie, ale była przekonana, że tak, pewnie się postara.

– Nie wiem – powiedziała tylko i wyszła, zostawiając panią Elizę samą.

Starsza pani pomimo tego, że bardzo pragnęła szczęścia dla synowej, to w żaden sposób nie chciała, aby ten amerykański głupek, jej zdaniem rozpustnik, przyjeżdżał. Przecież on mógł wywrócić ich życie do góry nogami. Tego bała się najbardziej. Wiedziała, jak wielką jest egoistką, że myśli wyłącznie o sobie, że najbardziej dbała o swoje interesy w tym momencie, ale strasznie bała się samotności. To żadne usprawiedliwienie, ale chociaż trochę tłumaczy. Nie mogła liczyć na swojego jedynaka, bo ten pomieszkiwał ze swoimi partnerkami po kilka miesięcy z każdą, wyprowadzał się z domu głośno, a wracał cicho, i tak w kółko. Natura wędrownika. Jak już jakaś zdzira znudziła mu się, to wracał do domu na dwa, trzy tygodnie i wybywał z powrotem. Przecież to nienormalne! – myślała zawsze. W domu miał piękną, dobrą żonę, a szukał wiecznie coraz to nowych przygód. Pani Eliza była zdziwiona tą sytuacją, ale przyjmowała to od zawsze z pokorą.

Kiedyś miała jeszcze przyjaciółkę, teraz została jej tylko jedna bliższa znajoma. Przyjaciółka zmarła dawno temu, a pani Eliza została tylko z synową i wnuczką, do rodziny nie mogła wliczać żony listonosza, chociaż prawdą było, że lubiły razem poplotkować, ale zdarzało im się to bardzo rzadko. Nie miała teraz nawet z kim o tym porozmawiać.

Pola nigdy nie zwracała uwagi na wyczyny swojego ślubnego męża, wręcz przeciwnie, chciała, żeby wyniósł się raz na zawsze.

Może się zakocha! – myślała i życzyła jemu i sobie, szczerze, takiego rozwiązania. Ale on się nie zakochiwał, tylko włóczył i uprawiał zwyczajnie seks w najgorszym wydaniu.

Pewnie były to jakieś dzikie orgie – myślała pani Eliza o swoim jedynaku. Nigdy nie chciała poznawać wybranek swojego syna. Nigdy też on nie przyprowadzał żadnej do domu. Według prawa i Kościoła był żonatym mężczyzną. Jak wracał, to sam, udawał tylko, że nic się nie stało. Powoli wszyscy przyzwyczaili się do tej sytuacji. Wiele razy koleżanki namawiały Polę na opuszczenie tego dupka, ale ona nigdy nie miała odwagi tego zrobić.

– Gdzie się podzieję z moim dzieckiem? – pytała tylko i zaraz tym pytaniem ucinała wszystkie insynuacje.

Nie było też tajemnicą w miasteczku, że Agnieszka jest córką tego syna pani Elizy, który zginął w wypadku, a nie tego darmozjada. Pani Eliza czuła się winną tego, że tak bardzo unieszczęśliwiła swoją synową, ale wtedy wydawało jej się, że to jedyne rozwiązanie. Przecież nie mogła pozwolić, aby Pola z Agusią wyprowadziły się w nieznanym kierunku. Czuła się za nie odpowiedzialna.

Był też dwuletni okres, kiedy jej młodszy syn-latawiec siedział w domu. Widziała, jak skrada się do Poli, jak ją próbuje obłaskawić, jak obiecuje złote góry i w końcu jak zaprzyjaźnia się z bratanicą. Duma rozpierała serce matki Ryśka: nic wielkiego się nie stanie, jeśli młodszy syn ożeni się ze swoją bratową, zwłaszcza w tak trudnej sytuacji. Wszystko zostanie w rodzinie – myślała. Koleżanki w urzędzie tylko nie mogły uwierzyć, że Pola tak szybko się poddała. Nie wierzyły, że Rysiek się zmieni.

Przecież on zawsze był zwykłym bydlakiem – mówiły, ale to nie robiło żadnego wrażenia na Poli. Ona wiedziała swoje. Widać Bóg tak chce i jej mąż Zbyszek patrzy z góry i na pewno pobłogosławi. Ale tak się nie stało. Już tydzień po ślubie świeżo poślubiony małżonek ulotnił się na pół roku. Zrobił awanturę o skarpetki, trzasnął drzwiami i tyle zostało po nim. Przez wiele długich miesięcy Pola czuła się jak zwykła szmata, jak zdrajczyni. Przecież to nie było naturalne, że świeży małżonek znika i nie wraca. Miała wyrzuty sumienia, kiedy mała Agnieszka szukała taty. Ona nie znała swojego ojca, zawsze myślała, że ten mężczyzna, który jest czasami w domu, to tata i już. Miała tylko pięć miesięcy, jak zginął jej „ojciec zapisany”. Ale to też było wielką tajemnicą. Pola czuła obrzydzenie do samej siebie, jak mogła spać z bratem swojego męża, jak mogła wiązać się z obydwoma, sama nie rozumiała. Ale teściowa! Ta drobna, dystyngowana pani była wszystkim, co miała Pola, i nie chciała jej opuszczać. To jej małżeństwo było trochę ze strachu przed światem, trochę z przywiązania do teściowej i domu, i niczym dla niej samej. Jej rodzinny dom dawno nie istniał. Jedyny brat mieszkał w Argentynie. Tyle tylko wiedziała o domu rodzinnym. Zabawiał się w poszukiwacza przygód, już od dziesięciu lat nie dawał znaku życia. Pola wiedziała, że on żyje, bo miała coś takiego w sobie, że wyczuwała, jak coś złego się działo. Wiedziała, kiedy złamał nogę, kiedy był chory. Tak przynajmniej myślała. Po śmierci Zbyszka w pierwszej chwili pomyślała, że pojedzie do brata. Ale gdy odkryła, że wszystkie pieniądze po sprzedaży domu zniknęły, to wiedziała, co to oznacza. Jej adopcyjny brat nie liczył się z niczym i z nikim, taka była prawda. Nie mogła narażać maleńkiego dziecka i siebie na tułaczkę. Kiedyś to wszystko wyjaśni, może Aga go pozna, a jeśli nie, to też przeżyją.

Dzień zapowiadał się pięknie. Słońce grzało swoim jesiennym ciepłem, a w powietrzu czuło się zapach pieczonych ziemniaków. Chciało się wtedy uciekać z domu, żeby chociaż kilka godzin pobyć na świeżym powietrzu, bo ostatnie deszczowe dni trzymały ludzi zamkniętych w pomieszczeniach.

– Wekujemy się jak ogórki! – mawiała wtedy Aga.

Denerwujący był tylko dym z ognisk, których nikt nie pilnował. Ktoś podpalał trawę i zostawiał. Wielokrotnie musiała interweniować straż pożarna. Czasami ludzie sami próbowali gasić ogień, niekiedy było to konieczne.

Pola miała ochotę na jesienną przygodę. Uwielbiała kolorowe liście tańczące w wietrze, zapach lasu i grzybów, i babie lato fruwające nisko przy ziemi. Nie zastanawiała się dłużej nad swym paskudnym losem, tylko ruszyła do Joluśki. Bo mogła tak rozmyślać cały tydzień, i tak nic by to nie dało.

– Wszystko zabrałaś? – zagadnęła Pola. Wiedziała, że te wyprawy mogą być takie udane, bo Joluśka była zawsze należycie przygotowana. Od ostatniego razu Pola miała też w torbie wielką latarkę z nowymi bateriami, żeby nie było kłopotu, gdy noc zastanie je daleko od domu. Dziś jej wesołe oczy wskazywały na dobrze przespaną noc, dobry humor i gotowość na nową przygodę.

– Co się tak guzdrzesz? Powinnaś już dawno być gotowa, a nie jesteś. Wskakuj!

– Minutę możesz zaczekać?

– A co jesteś taka jak skowronek? Stało się coś?

– Od razu się stało, jeszcze nic, ale kto wie? – Pola postanowiła być w świetnym humorze, mało tego, przewracała figlarnie oczami tak dziwnie, że Joluśka patrzyła na nią z szeroko rozdziawioną buzią.

Przyjaźniły się od lat. Pola była raz mężatką i raz była zakochana, a Joluśka zakochiwała się w ciągu trzech minut, i to kilkanaście razy w roku; dalej sprawy przybierały szybki obrót, nieważne, czy to był facet żonaty czy nie. Tak się składało, że tych żonatych było więcej. Pola i Joluśka to duet, który trzymał się właściwie już od szkoły podstawowej, może dlatego, że tak bardzo się różniły. Joluśka była zawsze odważniejsza i bardziej kochliwa, dlatego wszystkie kobiety w mieście patrzyły na nią z niesmakiem, z zazdrością. Wolała to niż litość. Zawsze sama była odpowiedzialna za swoje życie, sama się utrzymywała i nigdy, ale to przenigdy nie brała pieniędzy od aktualnych swoich kochanków. Cóż robić? Środowisko myślało inaczej. Ciągle była czarną owcą i wyrzutkiem tego społeczeństwa. Jedyną osobą, która zawsze Jolę wspierała, była Pola. Też okaleczona przez życie i może dlatego rozumiały się bez słów.

– Pomóż mi lepiej i nie uśmiechaj się tak błogo, bo to wytrąca mnie z równowagi. – Joluśka była zła.

– Od razu wytrąca, co cię wytrąca? – zapytała Pola, nie rozumiejąc roztargnienia przyjaciółki. – Co, nie przyszedł? Od dawna ci mówię, zostaw tego śmiecia, niech pilnuje domowego ogniska, bo to zwykły, wygodny tchórz.

– A ty wariatka! – odpowiedziała Joluśka. Dostawała szału, gdy słyszała, jak ktoś obcy z lekceważeniem wypowiadał się o jej obecnym narzeczonym. W takich przypadkach i Pola była obca.

– Proszę cię, nie kłóćmy się! Jak pojedziemy? – Pola zawsze wyciągała pomocną dłoń.

– A kto się kłóci? Ty wymyślasz jakieś swoje głupoty, żeby mnie pogrążyć. Nie rozumiesz wcale, że ktoś może mieć inne zajęcia.

– Hm, inne zajęcia? Płakałaś pewnie całą noc, bo żonka przytrzymała go w domu, a ty czekałaś? – Pola specjalnie chciała zagrać na jej ambicji, nienawidziła tego tchórzliwego gnoja, który aktualnie obmacywał jej przyjaciółkę, swoją żonę i kasjerkę na stacji kolejowej, i diabli wiedzą, kogo jeszcze. Trzy, cztery w jednym czasie. Pieprzony gnój! – myślała Pola. Gdzie był poprzedniej nocy, wiedziała tylko jedna z nich. Ale Joluśka płakała, czyli to nie ona jest tą szczęściarą.

Gdy tylko zamknęły drzwi w tym rozklekotanym wartburgu i przyczepiły nowy, mocny sznurek do wycieraczki, by w razie deszczu jedna mogła za niego pociągać i uruchamiać wycieraczkę, a drugą ręką prowadzić, od razu zmienił się nastrój. Robiły już tak od kilku lat, bo kiedyś musiały przesiedzieć całą noc w polach, deszcz lał się strumieniami, a wycieraczka nie mogła ruszyć. Wysiadła po prostu ze starości, więc od tej pory zawsze wiązały sznurek i w razie potrzeby zmieniały się za kierownicą.

– Wiesz, jak tylko wygram w lotto, to kupię dwa samochody, jeden dla mnie, a drugi dla ciebie. Bo gdyby w razie czego mój się popsuł, to będziemy mogły pojechać twoim. – Joluśka rozmarzała się, zadowolona. Od kiedy się przyjaźniły, Joluśka miała wygrać główną wygraną w lotto i kupić te samochody.

– Zawsze masz wygrać te miliony i nie wygrywasz. A wiesz co? Myślę, że pamiętasz o tym graniu wtedy tylko, kiedy musimy jechać i boisz się, że nie będziemy miały czym wrócić, a nigdy nie wysyłasz kuponów. – Pola śmiała się, a Joluśka udawała tylko obrażoną.

– Przy tobie nie można marzyć – powiedziała.

– No, no, dobrze wiesz, że przeciwnie, można marzyć, bo podobno marzenia się spełniają, ale ja wolę takie realne marzenia.

– Głupia jesteś, marzenia nigdy nie są realne – odpowiedziała Jola – dlatego są marzeniami, nie rzeczywistością.

Ona zawsze była wdzięczna Poli za tę przyjaźń i kochała swoją przyjaciółkę jak siostrę, ale ten jej praktycyzm rozwalał ją czasami na kawałki.

– Dobrze już, dobrze, pilnuj drogi, bo inaczej to nasze warzywa sprzedadzą, a my będziemy wąchać zapach zupy grochowej, przechodząc obok Kongresowej.

– Dobra, skupiam się! Powiesz mi, co byłaś dziś taka w skowronkach? – Joluśka nie chciała naciskać, ale czuła, że to coś bardzo ważnego.

– Powiem ci, wczoraj dostałam wiadomość, że organizują zjazd szkolny i że chcą mnie widzieć.

– No widzisz, a mnie nie chcą, zazdrosne suki. Przecież będą bez tych swoich przydupasów, więc nie ma obawy, nie porwę żadnego – roześmiała się, ale Pola wiedziała, że jest jej zwyczajnie przykro.

– Nie martw się, nigdy tam nie pójdę bez ciebie, więc muszą zmienić zasady. A swoją drogą, to wcale nie zależy nam na tym, co one myślą, więc niech myślą, co chcą, przecież to szkoła organizuje obchody i one nie mają nic do gadania. No i trochę się mylisz, można przyjść z osobą towarzyszącą – śmiała się Pola. – Ty będziesz moją osobą towarzyszącą, moim partnerem i co one mogą, zazdrośnice.

– Dobrze, że cię mam, inaczej spaliłyby mnie na stosie. Ta ich głupia świętość w tych sprawach prowadzi tylko do śmieszności – powiedziała, zadowolona z odpowiedzi Poli.

Joluśka miała trochę dziwną minę, przecież prawie każdej koleżance klasowej odbiła faceta choćby na jedną noc i spotkanie z nimi wcale nie musi być wspaniałe. Może jej nie zlinczują, ale zadowolone też nie będą. Ona wcale się nie kryła z tymi romansami, ani nie miała zamiaru ubolewać. Najwyżej później, jak się już wszystko wydało, stwierdziła, że to zwykły palant, kiepski w łóżku i ogólnie nie nadaje się do niczego. Ale nigdy też nie zmieniała swoich zapatrywań ani zasad.

Zadowolona była też z tego, że Pola pójdzie z nią. A takiej „czystej seksualnie” kobiety jak Pola to nie było i nie ma w całej okolicy, więc nie ma się co martwić na zapas. Najwyżej z rozgłaszaniem, że wybiera się na tę zabawę, wstrzyma się chwilowo, żeby koleżanki nie wpadły w panikę, bo zabawa nie uda się z braku uczestników. A potem, w tym dniu, wkroczy z Polą, odstawiona na sto pięćdziesiąt tak, że wszystkim matronom spadną okulary z oczu i będą ją podziwiać – albo zlinczują. Co to, to nie! Nie zaszkodzi nawet, jak tym razem poderwie kogoś z grona nauczycielskiego, przecież nie musi szukać nikogo wśród tych smutasów. A może będzie ktoś sam, kto jej się spodoba? Nawet w rachubę nie wchodziło, że to facet ma zwrócić na nią swoją uwagę. To Joluśka rozdawała karty w tej grze i świetnie sobie zawsze radziła.

– No, no, damy czadu! – uśmiechała się sama do siebie.

– Tym razem zachowasz się przyzwoicie, bo więcej z tobą nie pójdę nigdzie i tyle!

– Dobra, tylko żartowałam, od razu się denerwujesz!

– Wcale się nie denerwuję, próbuję cię tylko sprowadzić na dobrą drogę – roześmiała się Pola i chwilowa lodowatość zniknęła. – Wiesz, nawet bym chciała, żebyś utarła nosa naszej matematyczce, ten jej Gieniuś będzie się ślinił do ciebie, a ona będzie wpadać w furię. Za sam taki widok warto tam iść i zapłacić każdą cenę za bilet wstępu.

– O, widzicie ją, jaka mądra, sama podrywaj tego starca, już ja się skupię na kimś młodszym, on będzie wolny, możesz się nim zająć. – Nadęła się nie na żarty. – Dużo bym dała, żeby widzieć, jak szlag trafia matematyczkę, dużooo! – rozmarzyła się znowu. – Ale nie dam nic, bo jakoś nie wyobrażam sobie seksu z tym starcem.

– Co ty możesz dać, tego wartburga? – zdziwiła się Pola. – Przecież ty nic nie masz. A wartburg nie nadaje się nawet na antyk, bo klepany i bity był z tysiąc razy, wstawiali mu nie wiadomo co. Z niego taki oryginał, jak z kartofla pomidor, więc nie rozmarzaj się za bardzo.

– Prawdziwa jędza z ciebie! – stwierdziła z wyraźnym ożywieniem w głosie. – Ciekawe, czy Andrzej będzie? Ten to mógłby jakiegoś obcokrajowca ściągnąć tu tylko dla mnie, co? Oj, nie obrazi się Joluńcia na niego, nie obrazi! Wyobrażasz sobie, majętny, przystojny, nonszalancki, a jaki hojny! O, mój Boże! Już mam sraczkę, sama myśl doprowadza mój brzuch do szaleństwa. Ale byłoby głupio tym gąseczkom szkolnym, że na mnie zwrócił uwagę jakiś milioner i najlepiej, jakby zabrał mnie od razu w wielki świat z tej dziury, ale byłaby bomba, co?

Jechały drogą wysadzoną po obu stronach klonami. Co sekundę przesuwał się cień drzewa po ich twarzach, słońce wysuwało swe wielkie, żółte oblicze zza gałęzi i sypały się przepiękne, kolorowe liście. Leciutki wiatr zostawiał je na poboczu, czekając na ten mocniejszy, który popędzi je daleko w pola.

– Pewnie, że bomba! Andrzej wcale nie przyjedzie, nikogo nie przywiezie, a my pójdziemy tam grzecznie, każda z blachą ciasta, i wrócimy przed północą, saaammme. Rozumiesz? I to będzie ta bomba!

– Co to, to nie! Na pewno będę po północy, bo nawet gdybym miała tak wracać, jak mówisz, to i tak zajdę do ciebie, i będzie po mojemu – śmiała się jak zwykle.

Dobrze robiły im takie wyjazdy, mogły się śmiać, opowiadać sobie wszystko, co tylko chciały, zawsze zostawało to tylko między nimi i nikt nigdy nie słyszał nic o ich rozmowach.

– Cieszysz się, że będzie takie spotkanie? – Joluśka nie dawała za wygraną.

– Cieszę się, oczywiście, że się cieszę. Jestem wręcz oszołomiona całą tą informacją i siłą Internetu. Popatrz, ile ludzi przyjedzie z różnych zakątków kraju, ilu ludzi naraz dowie się o tym spotkaniu. Niewyobrażalną pracę wykonuje internet za człowieka. – Pola jak zwykle poczuła się odpowiedzialna za uświadomienie przyjaciółki.

– Naprawdęęe? – Joluśka znów pokładała się ze śmiechu. Znała dobrze swoją przyjaciółkę i jej chęć pomocy. – Jeśli jest tak, jak mówisz, to i Andrzej się zarejestruje, jak tylko zobaczy, że można. Przecież w Ameryce komputer to jak u nas radio, takie mają zwyczaje – śmiała się do rozpuku. Jej śliczna twarz odbijała się w szybie wymytego wartburga. Przez tę twarz miała być szczęśliwą gdzieś daleko, spełniona zawodowo, a ona od lat siedziała w tym samym miejscu i psuła opinię sobie i swojej serdecznej przyjaciółce. Po skończeniu liceum poszła do pomaturalnej szkoły pielęgniarskiej, która mieściła się w tym samym budynku co liceum. Musiała szybko pracować, nie stać jej było na studiowanie. Dlatego nigdy nie wyrwała się ze swojego miejsca zamieszkania.

– Nawet nie myśl, nigdzie nie pojedziesz, nie teraz. – Pola była bardzo poważna. – Nie możesz!

– Oczywiście, że nie pojadę, nie martw się, nie jestem potworem. Zawsze, kiedy będę gdzieś jechać, to z tobą – roześmiała się.

Od trzech lat Joluśka zajmowała się swoją chorą ciotką, która wiele lat temu przyjęła ją pod swój dach i zastąpiła jej rodziców, a teraz miała silne ataki migreny i nie wychodziła kompletnie z domu, a nawet tygodniami ze swojego pokoju.

– Teraz nie pojadę, ale jak już Andrzej przywiezie mojego księcia z bajki, pojedziemy z nim obie, ja, ty i twoja córcia, i moja ciotka też, może i pani Eliza, kto wie – dokończyła filozoficznie.

– Wariatka! Śmiej się, ile chcesz, i nie myśl, że ci źle życzę, jeśli przyjdzie taki dzień, że będziesz mogła, to jedź i nie oglądaj się na nikogo! – Pola, mówiąc to, była zdruzgotana. Codziennie sprawdzała swój profil na naszej klasie, codziennie patrzyła, kto się zarejestrował, a kto nie. Czekała też na Andrzeja, ale nie mogła nic nikomu powiedzieć, nie mogła powiedzieć, że czeka, nawet Joluśce.

Wczoraj wieczorem, przed tym wyjazdem, zadzwoniła Agnieszka i narobiła tyle zamętu, że Pola nie mogła w żaden sposób zasnąć.

– Mamuś, patrzysz na swój profil? – zagadnęła swoim chropowatym głosem. Ten głos przypominał Poli kogoś i nigdy nie pozwoli jej zapomnieć o tym, co wydarzyło się przed dwudziestu sześciu laty. – Mamuś, wpadnę do was w niedzielę, mam fajną nowinkę dla was, dlatego przyjadę z Morsem, on to wszystko zainstaluje. Mamuś, dobrze się czujesz? Nie słyszę cię, powiedz coś! – wrzeszczała jak zwykle Aga.

Pola zamartwiała się o swoją jedynaczkę. Ta miała smykałkę do interesów, do towarzystwa i do nieprzejmowania się niczym, co nie było godne uwagi. Była niekwestionowaną gwiazdą; wszędzie, gdzie się pojawiała, od razu miała sznurek adoratorów, ale nikogo na stałe, im więcej ludzi było wokół, tym lepiej się czuła. Kawalerów zmieniała jak rękawiczki.

– Mamuś, nie mówi się „zmieniała jak rękawiczki”, a „miała ich na pęczki” – śmiała się, rozradowana. Pola nigdy nie ciągnęła tego tematu. Miała tylko nadzieję, że jej jedynaczka spotka kiedyś kogoś, kto nie będzie tylko jedną słomą z pęku zboża, a kimś, z kim zostanie na zawsze. Pokocha go i będzie kochana. Tego pragnęła dla niej najbardziej.

– Mamuś! Jesteś tam? Daj mi babcię, bo z tobą ciężko rozmawiać, przyjadę w niedzielę, to pogadamy. – I tak mniej więcej odbywały się jej rozmowy z córką. Ciągle kogoś innego przyprowadzała do domu. Babcia Eliza była przeszczęśliwa. Na pewno wstanie z łóżka gotować coś pysznego dla wnuczki i tym razem – myślała Pola.

– Pola, nie śpij! Więcej cię nigdzie nie wezmę! – Teraz Joluśka wybudziła ją z rozmyślania. Do niedzieli dwa dni, więc zostało trochę czasu.

– Dasz radę! Nie martw się!

– Wiem, że muszę i tyle – odparła i myślała dalej.

Bo swoją drogą, Pola była bardzo ciekawa tej niespodzianki, o której mówiła Agnieszka. Domyślała się tylko, że będą to kolejne techniczne nowinki, ułatwiające im życie. Podróż i zakupy na zimę minęły im bardzo szybko, jak nigdy wcześniej, teraz czekały tylko na wieści płynące z komputera. Nie chciały odstawać od innych, musiały więc nastawić się na zakupy z Agą, a nie będzie to zbyt przyjemne.

Słońce prześlizgiwało się po kolejnych karoseriach pięknych i drogich aut. Andy jechał swoim luksusowym BMW z odkrytym dachem po Lake Shore Drive nad jeziorem Michigan. Popołudnie było zaskakująco piękne. Nigdy o tej porze roku nie było tak ciepło. Często jeździł do centrum, spotkać się tylko ze swoim przyjacielem na obiedzie lub na kolacji. Od lat przyjaźnili się i spędzali razem dużo czasu.

Było gorąco jak na jesienną porę, ale pewnie dlatego, że nie było wcale lata. Padało i padało. Żeby nie te krótkie wakacje na Riwierze i w Meksyku, myślałby, że jesień zaczęła się już w maju. Słońce przelatywało za drzewami, wiatr leciutko smagał jego opaloną twarz. Czasami mijał go jakiś pojazd z rozhisteryzowaną bandą nastolatek. Krzyczały i piszczały na jego widok. Przyzwyczaił się już do takich reakcji, z czasem zainteresowanie rosło, a wraz z jego wiekiem nasilało się jakieś dziwne uwielbianie go przez młode dziewczęta, szczególnie wtedy, gdy prowadził wóz z odkrytym dachem.

Na szczęście początek jesieni był cudowny, ciepły i bezdeszczowy, więc nie denerwował się tak bardzo, gdy dziewczęta krzyczały na jego widok. Ciągle się zastanawiał, kogo im przypomina, że wywołuje aż takie reakcje.

– Stary, ty jesteś ciągle młody i ciągle przystojny! – powiedział Zygi, gdy się ostatnio spotkali. – Więc nie dziw się, że małolaty tak reagują. Gdybyś jeszcze napisał na samochodzie sumę ze swojego konta, przypuszczam, że nie dotarłbyś do domu. Może by cię nawet porwały – rozmarzał się Zygi.

– Nie bredź! Jestem naprawdę pod wrażeniem, ale trudno mi jakoś uwierzyć w czyste intencje tych dziewczynek. Gdzie ich rodzice? Nie mogę patrzeć, jak wystawiają się na sprzedaż! Boże, to obrzydliwe, wystawiają swoje tyłki na pokaz

Andy był wściekły. Chociaż to prawda, że przez te wszystkie lata życia w Ameryce powinien się przyzwyczaić do takich reakcji na swój widok, to jednak ciągle coś pokazywało mu, że nie do końca jest tu u siebie i pewnych rzeczy nie rozumiał i nie chciał rozumieć, i nigdy nie akceptował.

– Ty ciągle żyjesz nie w tym świecie, cały świat tak wygląda. W Polsce też – powiedział to celowo, był ciekaw, jak zareaguje jego przyjaciel. Znają się już tyle lat, a Zygi nie zawsze wie, jak zareaguje jego przyjaciel.

– Co w Polsce? Myślisz, że tam jest też takie rozpasanie obyczajów?

– A ty co myślisz, że nie?!

Andy uśmiechnął się na wspomnienie tej rozmowy. Znają się właściwie od ćwierćwiecza, od dnia, kiedy to Andy wylądował na lotnisku O’Hare ze swoją matką. Tego dnia nie zapomni do końca życia. Większej manipulantki, jak jego rodzona matka nie poznał do tej pory.

Pamięta dzień, gdy pojawiła się w drzwiach babci, wyperfumowana, wystrojona, z maleńką białą walizeczką w ręku i piękną torebką na boku. Resztę bagażu przyniósł kierowca. Nie zdawał sobie sprawy wtedy, w co była ubrana, dopiero po kilku dniach dowiedział się w szkole, że miała strasznie drogie norki na sobie. Przywiozła mu piękną, skórzaną kurtkę i dżinsy. Pasowały tak, jakby były szyte na miarę. Pamięta dwa dni przed wyjazdem, jak spotkał się ostatni raz z Polą, swoją dziewczyną. Długo stali w parku, potem siedzieli na ławce i ciągle się całowali. Pola nawet płakała.

– Wiem, że mnie zostawisz, ja to czuję – mówiła. – Ty już nigdy nie wrócisz! Po co ja się w tobie zakochałam, po co? – Łzy torpedowały jej gardło tak, że nie mogła mówić.

Wtedy dowiedział się, że Pola go kocha i że to, co zaszło między nimi, jest właśnie tego dowodem.

Długo trzymał ją w ramionach, bał się, że jak ją wypuści, to ona zamieni się w małego aniołka i ten aniołek będzie jego niedoścignionym celem w życiu, nieosiągalnym. Pożegnali się przy furtce. Obiecał Poli, że spotkają się jutro. Ale nie było już żadnego jutra. Matka tak zaplanowała dzień i wieczór, że jak pobiegł do parku, to na ich maleńkiej ławce pod rozłożystym klonem znalazł maleńką karteczkę z narysowanym serduszkiem, a było już dobrze po północy. Chciał wierzyć, że to zrobiła Pola. Schował tę karteczkę jak talizman do kieszeni. Chciał pobiec rano do jej domu, ale taksówka była przed czasem, bo matka chciała zajechać na cmentarz i do notariusza, musiała tam zostawić kopertę. Gdy podjeżdżali do poczty, na ulicy zauważył Polę z Joluśką. Kazał się kierowcy zatrzymać na chwilę, matka myślała, że chce skoczyć gdzieś w krzaczek, za potrzebą. W sekundzie dobiegł do Poli, odwrócił ją do siebie, chciał ją mieć dla siebie na zawsze, przytulić i zatrzymać w pamięci, a zobaczył jej zapłakaną twarz. Musiała opowiadać przyjaciółce, że nie przyszedł.

– Pola, moja Poleńka! – Całował jej oczy, usta, włosy, ręce. Łzy ciekły mu po twarzy, że nie mógł mówić. Wtedy też jasno się określił, jakie uczucia żywi do tej dziewczyny. – Kocham cię! Rozumiesz, kocham! Wrócę po ciebie, pamiętaj, wrócę! Nikt mnie nie zatrzyma, nikt!

Joluśka stała, oszołomiona całą tą sytuacją, patrzyła na nich i w głębi duszy cieszyła się szczęściem przyjaciółki. Ale to szczęście było krótkie, za krótkie dla nich. Klakson samochodowy przerwał to pożegnanie. Na ulicy stali ludzie i przyglądali im się z niedowierzaniem. Kręcili głowami. Nikt przecież nie całuje się na ulicy w biały dzień w tym miasteczku, chyba że matka z dziećmi albo babcia, jak odprowadza je do przedszkola. Matka pofatygowała się sama, aby ich rozłączyć, wysiadła z auta i stanęła za nim. Przez długie lata miał jej to za złe.

– Andrzeju, do ciebie mówię! – odezwała się za jego plecami.

Poczuł lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czemu ta obca baba rządzi teraz jego życiem? Nie było jej nigdy, kiedy jej potrzebował. Zgodził się na ten wyjazd tylko ze względu na babcię. Prosiła go od tygodnia, płakała i zaklinała, przekonywała, że musi, aż wreszcie ustąpił i się zgodził.

– Babciu, tylko na jeden rok, ja tu wrócę do ciebie i do Poli – mówił, a serce rozsadzał mu niesamowity żal, nie mógł więcej się opierać. – Jeden rok! Tylko jeden i wrócę. Ożenię się potem i będziemy mieszkać we trójkę.

– Dobrze już, moje dziecko, dobrze, we trójkę, ale teraz polecisz do Stanów, spróbujesz jakoś przyzwyczaić się do mojej córki. Choć nie będzie to łatwe, ostrzegam! Chociaż ją też wychowałam ja, tak samo jak ciebie, a zobacz, co wielki świat z niej zrobił. Umaluje się jak jakaś kukła, nawiesza tych świecidełek, że w oczy razi, i myśli, że jest najważniejsza na świecie. Nie będzie ci łatwo z nią wytrzymać, a musisz się postarać, przywyknąć do niej, bo to ona twoja matka, nie ja, dziecko, obiecaj mi! – prosiła.

Andrzej gładził jej siwą głowę i poruszał śmieszny, siwy. cieniutki warkoczyk, zawinięty wokół jej głowy. Całe życie, gdy był sam, w ciemnościach, czuł pod palcami siwy kosmyk jej włosów. Odkąd pamiętał swoją babcię, ona zawsze miała ten warkoczyk. Długo tuliła go wtedy w swoich ramionach. Zawsze pamiętał jej specyficzny zapach wanilii i miodu, i postanowił, że będzie go pamiętał do końca swojego życia. Nie było to trudne, dom, dzieciństwo i matka, te trzy słowa zawsze kojarzyły mu się tylko z babcią. To ona była jego opoką w najtrudniejszych momentach życia. Bo ta druga kobieta była dla niego tylko obcą osobą. Nie znał jej i nawet nie próbował poznać. Musiała przyjechać, bo wezwano ją dlatego, że babcia była chora i nie mogła już więcej opiekować się prawie dorosłym mężczyzną. Ale o tym też dowiedział się wiele lat później. Od tej chwili babcia przeżyła już tylko trzy miesiące. Tego też nie wiedział wcześniej, dowiedział się, jak już był mężem Helen. Matka wtedy uznała za stosowne powiedzieć mu o tym. Chciała widzieć, jak jej jedynak cierpi. On tak bardzo przypominał jej męża, że nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia łez w jego oczach.

Zapamiętał na zawsze swój pierwszy przyjazd do Ameryki. Lotnisko O’Hare było tak wielkie, że aż straszne, ale na szczęście nie był sam, chociaż na tyle przydała się matka. Tysiące ludzi, walizek, odprawy celne, ciągnące się kolejki i ludzie. Różni ludzie, i biali, i czarni, i Azjaci, i kobiety w sari, i mężczyźni w myckach, i w turbanach. Olbrzymi budynek i dużo świateł. Aż kręciło się w głowie. Andrzej był zachwycony, ale i przytłoczony wielkością tego miejsca. Do odprawy celnej każde z nich stało w innej kolejce. Matka dla residents, a on dla visitors. Rozumiał trochę słów po angielsku – uczył się przecież cztery lata – ale język w rzeczywistości był zupełnie inny, więc dla niego było to też jedno wielkie bełkotanie.

– Kompletny osioł ze mnie, po co ja się zgodziłem jechać nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co – myślał jeszcze tak przez długie miesiące.

Rzeczywistość okazała się bardzo interesująca, zaczął szybko zarabiać, co prawda najpierw jakieś tam grosze, bo musiał chodzić do szkoły. Szybko opanował język i bardzo szybko, nawet jak dla takiego wiercipięty jak on, zaczął zgłębiać tajniki biznesu. Matka zadawała się z coraz to nowym kochankiem. Jeden w jej życiu pozostał na dłużej. Niezwykle miły, starszy pan z bardzo grubym portfelem. Ale i on wkrótce po wyjeździe matki na Bahamy z nowym kochankiem, za jego pieniądze, nie wytrzymał i wkrótce odszedł. Matka wpadła w depresję, bo z wiekiem coraz mniej miała adoratorów, a pieniądze kurczyły się w zastraszającym tempie. Andrzej żył swoim życiem. Zawsze u swego boku miał Zygiego, a i sam od dnia przylotu na lotnisko O’Hare nazywał się Andy.

– Tak będzie wygodniej dla ciebie! – powiedział Zygi. – Oni nie mogą powiedzieć „Andrzej”, tylko bełkoczą „Andzej”, więc jeśli się zgodzisz, abym na ciebie mówił Andy, to będzie super. – Uścisnął mu dłoń, a Andy od razu poczuł się lepiej.

Oglądał całe miasto z okien samochodu, bo jeździli w kółko każdego dnia po południu. Już wtedy Andy marzył o swoim samochodzie, o świetnym radiu z głośnikami i o dziewczynie.

– Dzień, w którym ją sprowadzę, do końca moich dni będę świętował i szanował jak ortodoksyjni Żydzi swoją Torę – śmiał się, szczęśliwy, gdy tylko o tym myślał. Tak bardzo pragnął szczęścia dla niej i dla siebie, że nie wyobrażał sobie, żeby mógł być szczęśliwy z kimkolwiek innym.

O jej ślubie dowiedział się od matki. To było coś w rodzaju wstrząsu termicznego. Jego Pola zdradziła go, a on nie mógł nijak zaradzić, nie mógł temu przeszkodzić. Czuł satysfakcję w głosie matki, gdy to mówiła. Trzy miesiące po jego wyjeździe, tego było za wiele. Nie mógł zrozumieć dlaczego? Upił się wtedy porządnie pierwszy raz w życiu. Nikt się przecież nie odkochuje w kilka minut. On też by chciał, ale nie mógł. Miał straszną ochotę polecieć tam i najlepiej zastrzelić ich oboje. Ale bał się kłopotów i nie chciał smucić babci. Nie wiedział, że ona już nie żyje.

Wpadł wtedy w rytm pracy i nauki. Matka się cieszyła. Zawsze myślał, że cieszy się, bo go nienawidzi. Nie przypuszczał, że cieszy się, ale dlatego, że znowu nie zostanie sama. Od tego czasu ich stosunki były poprawne, a nawet dobre. Matka stawała się do zniesienia, trochę też zaczął ją rozumieć, dlaczego go zostawiła u babci, gdy był mały. Zrozumiał, że to dla jej dobra, chociaż mówiła, że to tylko dla niego. Po to tylko, aby czuł się winny i odpowiedzialny za jej decyzje. Nigdy nie miał problemów z nauką, toteż college zdał z wyróżnieniem i postanowił, że wtedy poleci do Polski, ale znowu nie wyszło. Pojechał z przyjaciółmi w objazdową podróż ze wschodu na zachód, trzema starymi klekoczącymi chevroletami, ale za to z otwieranymi dachami. Było super! Pogoda i towarzystwo! Właśnie wtedy poznał Helen. Trochę przypominała mu dawną dziewczynę, więc szybko się oświadczył, ożenił i czekał, że wszystko się ułoży, a stare pójdzie w zapomnienie. Helen była miłą dziewczyną, ale nigdy nie kochał jej tak mocno, jak kiedyś kochał Polę. Zawsze porównywał je obie. Może nawet przesadzał, przecież nie wiedział, jakby tamta zachowała się w takiej czy innej sytuacji, ale dla niego mit jego dziewczyny był wielki i święty. Zawsze myślał, że ona jest najmądrzejsza, najwspanialsza, najinteligentniejsza, jedna, jedyna i niezastąpiona. Helen, jego zdaniem, robiła wszystko gorzej, mniej znała się na modzie, była za mało oczytana, kompletnie nie znała się na biznesie. Tamta pewnie byłaby lepsza. Nie liczyło się nawet dla niego to, że Helen kochała go najmocniej, jak tylko można.

Andy prowadził maleńki sklepik spożywczy w północnej części Chicago, był szanowanym obywatelem, miał pieniądze, nie musiał prosić o pomoc ani teściów, ani swojej matki. Był samowystarczalny. Jak trudno było pogodzić się jego matce z jego niezależnością, widać było gołym okiem. Wolałaby, aby pracował dorywczo, jak kiedyś, i potrzebował od niej pieniędzy. Ale Andy był przedsiębiorczym, młodym biznesmenem. Powoli otwierał kolejne sklepy i sklepiki, masarnie, które produkowały wyroby na potrzeby jego sklepów, i piekarnie, które piekły pieczywo i wszelkiego rodzaju ciasta. Praktycznie cała produkcja sprzedawała się w jego sklepach. I takim oto sposobem Andy stał się jednym z najbogatszych polskich emigrantów. Zyskał szacunek społeczny i pieniądze. Kupował nieruchomości nie tylko w Chicago i w okolicach, ale też na Florydzie i w Massachusetts. Dorobił się pięknego jachtu, który cumował przez pół roku w Stanach i drugie pół w Europie lub Australii. Z czasem sieć sklepów rozrastała się, piekarnie i masarnie zaopatrywały wiele sieci spożywczych we wszystkich pobliskich stanach. Helen wymyśliła biznes dla siebie. Zajmowała się produkcją pierogów, naleśników, uszek i pyz, we wszystkich smakach. Otwierała kolejne jadłodajnie, oczywiście wspierana pieniędzmi i doświadczeniem męża.

Proczkowie byli coraz bardziej bogaci. Po kilku latach małżeństwa przeprowadzili się do willi w Burr Ridge z sześcioma sypialniami, z siedmioma łazienkami, krytym basenem i kortem tenisowym. Posiadłość ich graniczyła z polem golfowym, tworzyło to wiele prywatności. Wkrótce Andy był też udziałowcem pakietu większościowego w biznesie kortowym. Chciałby mieć całość na własność, ale gdy to okazało się niemożliwe, kupił ranczo w Arizonie i tam przez kilka tygodni w roku oddawał się hodowli koni. Jeździł sam konno aż do czasu choroby Helen.

Rak jajników zniszczył organizm Helen w trzy miesiące i zabrał ją z tego świata. Po śmierci żony Andy zabrał się ze zdwojoną siłą w powiększanie majątku; zważywszy, że Helen miała całkiem niezły biznes, pracy nie brakowało, a wręcz przeciwnie. Czasami był tak zmęczony, że nie potrafił dotrzeć do łazienki i wziąć prysznica. Zasypiał sam, na kanapie w pokoju gościnnym, w ubraniu z poprzedniego dnia. Miał wrażenie, że zaczyna się starzeć, nie miał już tyle sił ani chęci do pracy. Nie miał przecież dzieci. Jego jeden, jedyny przyjaciel pracował od kilkunastu lat w firmie Helen jako dyrektor do spraw produkcji, a po jej śmierci stał się prawą ręką Andy’ego. Na prośbę Andy’ego część pierogarni oddał we franczyzę. Ta forma była absolutnie wygodna dla Andy’ego, bo dawała więcej wolnego czasu. Zastanawiał się czasami, czy nie zrobić tego samego ze sklepami, masarniami, piekarniami i jadłodajniami. Jadłodajnie to był pomysł matki, który dawał świetne dochody.

Po śmierci Helen Andy zbliżył się z matką jeszcze bardziej, może dlatego też, że czas biegł w zastraszającym tempie, a oni byli wciąż sami. Matka była zaprzyjaźniona z jego żoną. Dla Andy’ego była to dziwna sytuacja o tyle, że każda z nich była inna. Helen zawsze potulna, posłuszna, w biznesie świetnie dawała sobie radę. Chyba ten jej spokój wpływał na atmosferę w zakładach i na stosunek ludzi do niej. Była prawdziwym bossem, ludzie żywili do niej szacunek. Wręcz uwielbienie. Z najgorszego narybku robiła prawdziwe gwiazdy. Nigdy się nie wywyższała. Każdego roku zapraszała wszystkich pracowników i organizowała świąteczne przyjęcie. Z czasem te przyjęcia rozrastały się, bo zapraszano pracowników Andy’ego, więc organizowane było w dwóch terminach, ponieważ nigdzie nie było sali, która pomieściłaby tyle ludzi. Helen była mistrzynią w docenianiu swoich pracowników. Zawsze profesjonalna, odnosząca się z szacunkiem do swoich podwładnych, zjednywała sobie ludzi na długie lata. Kto przyszedł raz do Helen, nigdy nie odchodził. Każdego roku każdy pracownik otrzymywał płatny urlop i piękny bonus na święta. W zależności od tego, jaki dochód uzyskała firma w danym roku, były to nawet kilkutysięczne bonusy. Ludzie pracowali latami, a Helen też pływała w tym biznesie jak ryba w wodzie. Była niezastąpiona. Czasami trzytygodniowe wypady jachtem były dla niej za długie. Ograniczała też spotkania z przyjaciółmi.

W pierwszym roku po śmierci Helen przyjęcie bożonarodzeniowe nie odbyło się z wiadomych przyczyn, ale w następnym roku powstał już prawdziwy problem. Matka sama podjęła się organizacji tego przyjęcia, ale nie było ono już nigdy takie jak za czasów Helen. Tak jak tamtą pracownicy wręcz ubóstwiali, tak tej nienawidzili. Przyjęcia były też w dwóch terminach, ale goście z powodzeniem zmieściliby się za jednym zamachem. Matka oskubała też ludziom bonusy do zwykłych napiwków dla kelnera. Ludzie zaczęli tłumnie odchodzić. Jedynym ratunkiem był Zygi. To on wpadł na pomysł oddania części zakładów we franczyzę i sprzedania rancho. Odciążyło to Andy’ego, ale rozpętało wojnę z matką. Była wściekła, nie pojawiała się nigdy wtedy, kiedy był Zygi u niego. Wyzywała go od najgorszych. Przypadkowe spotkania zawsze kończyły się awanturą. Ostatni raz, kiedy pojawił się tuż po Bożym Narodzeniu, to wprawił wszystkich w zdumienie, szczególnie przyjaciela. Andy stał w drzwiach i nie mógł oderwać wzroku od pięknej, młodej kobiety, z którą Zygi odwiedził go w Burr Ridge. Zygi był tak dumny, że zrobił wielkie wrażenie na przyjacielu, że nie widział matki Andy’ego, czyhającej za ścianą na niego, ani idiotycznych znaków, przesyłanych mu ostrożnie przez kolegę.

– Ty cholerna kanalio, masz czelność tu jeszcze przychodzić! Mało nawywijałeś? – krzyczała i nie zwracała uwagi na znaki, jakie dawał jej Andy. – Co, jeszcze jedna do kolekcji, ty zboczeńcu?! Z której lokalizacji? – krzyczała. Zawsze podejrzewała Zygiego, że w każdym sklepie czy piekarni ma po trzy kochanki.

– Proszę się uspokoić! – czerwienił się Zygi. Widać było, że na tej jednej dziewczynie mu zależy, a jednocześnie bał się, jak mogą potoczyć się dalsze losy takiego romansu po świńskiej scenie. Wtedy Andy wziął pod rękę dziewczynę i wprowadził ich do domu, nie zważając na krzyki matki. Tak jak przypuszczał, obraziła się i na niego. Trzasnęła drzwiami i od tej chwili nie pomagała w biznesie, a wręcz utrudniała. Jeśli dotarła do któregoś sklepu i, nie daj Boże, ktoś ją nie tak przywitał, nie ukłonił się należycie, od ręki zwolniła trzy osoby, winne czy niewinne, to nie miało znaczenia, a przed wyjściem jeszcze dwie dodatkowe, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto tu rządzi. Od tego pamiętnego dnia Andy miał ciągle kłopoty z personelem. Więc postanowił raz na zawsze zabronić matce wtrącania się w jego sprawy biznesowe.

– To raczej pewne, że nigdy nie przekroczę progu twojego biznesu. Trzymaj tego zboczeńca, to zobaczysz, jak na tym wyjdziesz! –odgrażała się, ale przestała się mieszać. W zamian za to Andy organizował jej dwutygodniowe pobyty na jachcie z pełną obsługą. Mogła zabierać wtedy tyle ludzi, ile tylko chciała. Oczywiście cała, jej zdaniem, śmietanka towarzyska starej Polonii znajdowała czas, aby pływać razem z nią całe dwa tygodnie. Przed takim wyjazdem i po wyjeździe matka była zajęta przygotowywaniem garderoby i ustawianiem menu na całe dwa tygodnie z kucharzem na jachcie, i omawianiem wszystkiego od początku po powrocie. Musiała znać też wszystkie restauracje w porcie i przy nabrzeżu w każdym miejscu, gdzie się mieli zatrzymać. Zaopatrywała apteczkę, sprawdzała certyfikaty pierwszej pomocy całej załodze. Z czasem goście, którzy pływali razem z nią, musieli też umieć pływać i wiedzieć, jak udzielić pomocy tonącemu, poparzonemu i choremu. Sprawdzała ich wiadomości na ten temat. Nikt z podróżujących nigdy się nie sprzeciwiał, ponieważ same atrakcje i wyjścia w odwiedzanych miejscach, jedzenie, wszelkiego rodzaju wyszukane potrawy świata były tego warte. Nikt nigdy nie dawał nawet jednego centa, wszystkie koszty ponosił Andy. Odwiedzała przy tym całą Północną i Południową Amerykę, Florydę i wyspy na sąsiadujących oceanach, ale bała wyruszyć się w stronę Europy i Azji.

Pewnego razu, gdy spotkała się w domu Andy’ego z Zygim, chciała już uciekać swoim zwyczajem, ale Andy ją zatrzymał.

– Niech mama zaczeka, Zygi myśli, że mama powinna założyć fundację. Pieniądze od tych ludzi, którzy pływają z mamą, mogłyby zasilać konto fundacji, a dzięki takiej mama byłaby rozpoznawalną osobą nie tylko przez Polonię, ale może przez cały świat.

Próżność i chęć przewodzenia zatrzymały ją na jakiś czas, nie wyskoczyła oburzona jak zwykle.

– Zygi myśli… – Andy próbował się skupić na tym, co chciał jeszcze powiedzieć, gdy matka, już potwornie obrażona, rzucała oskarżenia w stronę Zygiego.

– Co może myśleć taka kanalia, on ma jeszcze mózg, bo ja myślę, że kończy mu się na wysokości penisa? – krzyczała, ale Andy nie pozwolił jej już niczego mówić.

– Niech mama zapamięta raz na zawsze, nikt w moim domu nie będzie obrażać moich przyjaciół, nawet mama. To jest ostatnie moje słowo. – Zamknął oczy ze złości, robił tak zawsze, gdy był zbulwersowany.

– Co? – Nie mogła uwierzyć, że to usłyszała. – Tę kanalie nazywasz przyjacielem? To zwykły kurwiarz i dziwkarz! Może gwałciciel! Albo jeszcze coś gorszego! Czyli co? Matka musi się wynosić, bo teraz ta kanalia czuje się jak u siebie, jest mile widziana? Czy mam rozumieć, że nie będziesz już finansował moich wyjazdów, tylko tę niby fundację? – spytała, gdy pomyślała, że trochę za daleko się posunęła.

– Fundacja powstaje, aby pomagać ludziom w trudnych sytuacjach życiowych, nikt nie będzie wpłacał pieniędzy na niczyje podróże. Co do tych wyjazdów, to może i dobry pomysł. Od dziś to mama martwi się, jak sfinansować pobyt swój i swoich przyjaciół na moim jachcie. – Powiedział to z takim smutkiem w głosie, że Zygi przestraszył się, że przyjaciel się rozpłacze. – Ja sfinansuję tylko pensje załogi i paliwo, reszta to sprawa mamy. – Wiedział, że matka ma tysiące dolarów na swoich kontach, ale dopóki mogła korzystać z jego pieniędzy, to swoich zupełnie nie ruszała, a gdyby jej przyszło zapłacić załodze, to pewnie nigdy by nie otrzymali należnych im pieniędzy. Miała jeszcze swój biznes z wynajmowaniem mieszkań, ale Andy nigdy nie wiedział, ile jest tam dochodu, jak wyglądają te budynki, bo matka miała swojego menadżera od zawsze i to on pilnował wszystkiego. – Co do zapasów na jachcie… – Zygi nie mógł dokończyć tego, co zamierzył, bo matka spiorunowała go wzrokiem i krzykiem.

– Co on jeszcze wymyśli, ten ku...? W dupie mam te wasze pomysły, będę robić, co będę chciała. Do czego to podobne, ładnie wychowałam jedyne dziecko, oj, ładnie! – Trzasnęła drzwiami i koniec.

Ale do fundacji wróciła szybko i to praktycznie pochłaniało jej pomysły i całą energię. Któregoś dnia Zygi powiedział:

– Uważaj, stary, bo matka tak zaangażowała się w fundację, że cały majątek rodzinny może jej przekazać, a ciebie wydziedziczyć.

Ale na Andym nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nie zależało mu na żadnych pieniądzach. Nie miał dzieci, nie miał nawet stałej kochanki, czasami wypuszczał się do klubu w downtown, ale były to przygody na jedną noc, i to raz na pół roku. To wszystko. Nie umiał już nawet rozmawiać z kobietami. Te w jego wieku wydawały mu się stare i babciowate, a te młodsze głupiutkie jak sroczki. I tyle! A tej jedynej nie było widać. Zazdrościł koledze jego bezpośredniości w kontaktach z kobietami i łatwości w nawiązywaniu znajomości.

Święta Bożego Narodzenia zbliżały się w zastraszającym tempie. Pola chodziła do pracy, po pracy z Joluśką po sklepach, a potem sprzątała cały dom. Teściowa krzątała się po domu, przeglądała swoje szpargały, wyrzucała niepotrzebne rzeczy albo paliła w piecu. Od dwóch lat miały już w domu przerobione centralne ogrzewanie, nowe grzejniki i okna. Oszczędności wynikające z tych przedsięwzięć czuć było najczęściej rano na plecach. Nie wiał już taki chłód z okien i od tego czasu nie było żadnych rysunków z mrozu na szybach, skończyły się „biełyje rozy”. Przed dwoma tygodniami do domu przyjechała Aga z kolegą.

– Babciu, to jest Mors! – przedstawiła ich sobie.

Starsza pani patrzyła dziwnym wzrokiem na ten rudy okaz. Stanęło coś tak wielkiego, chudego przed babcią Elizą i dygnęło w ukłonie, że w minutę rozwiał wszystkie wątpliwości, jakie można mieć w stosunku do jego osoby ze względu na wygląd. Starsza pani patrzyła już na niego łaskawszym wzrokiem. Nie widziała w nim żadnych wad, a zobaczyła biedne, chude dziecko z potarganymi włosami, i strasznie zasuszone. A to dygnięcie przed nią odczytała jako najlepsze wychowanie. Wieczorem opowiadali o jedzeniu, o kaloriach, o algach morskich i o owocach. Rano babcia wtaszczyła do kuchni skrzynkę z jabłkami dla Morsa na drogę.

– Ekologiczne! – zakomunikowała. – Swoje, niech tak leżą sobie w sianku, tylko muszą stać w zimniejszym miejscu. – Podała mu skrzynkę, przykrytą wełnianą narzutką „do zwrotu”.

– Proszę nie dźwigać, czemu pani to robi, przecież jestem tu, zawsze do usług! – Mors prawie salutował przed babcia Elizą. – Nie będzie problemu z przechowywaniem, jeszcze dziś pewnie będą zjedzone. Proszę się nie martwić. – I pocałował babcię Elizę w rękę, a ta już była szczęśliwa, puszyła się jak mała, japońska kurka, roztrzepując kolorowe piórka z wrażenia.

– Mamo, przyjedziemy jeszcze raz, kupię wszystko, co potrzebne, Mors weźmie Klapsa, wpadniemy i zrobimy ci wszystko, czego potrzebujesz w cywilizowanym świecie. – Aga tak bardzo zaangażowała się w zmiany audiowizualne w rodzinnym domu, że Pola nie mogła się sprzeciwiać, tym bardziej że pieniądze na pewno już dawno miała w kieszeni.

– Długo myślałam, że Morsowi przydałby się klaps, i Agnieszce też, tylko taki prawdziwy, ale na to jest już za późno – zastanawiała się głośno Pola. – Kiepska była ze mnie matka! – osądzała się straszliwie w takich sytuacjach.

Aga była tak rozpieszczonym dzieckiem, ze swoimi ścieżkami, pomysłami i psotami, takimi do bólu i do śmiechu, rozwalała wszystko, ale nigdy nie przekraczała granicy dobrego wychowania. Była piękną, młodą dziewczyną. W niczym nie przypominała matki, każda z nich była piękna, ale na swój sposób. Aga była wysoką, wysportowaną kobietą z maleńką przerwą w zębach i pieprzykiem na szyi. To tylko dodawało jej uroku, a babcia twierdziła, że ta szpara w jedynkach to symbol szczęścia. Można byłoby mówić, że ta dziewczyna jest szczęśliwa, gdyby nie wrażenie, że zawsze robi coś na pokaz albo na przekór. Tak jakby chciała na siłę się podobać, a może ona czeka na akceptację i miłość. Na swoje maleńkie pięć minut w życiu. Zawsze wyczuwało się lęk i smutek w jej głosie, chociaż dobrze grała rolę wesołej nastolatki. Pobyt w domu to zawsze dla niej był pobyt na scenie. Każdy, kto z nią przebywał, musiał czuć się szczęśliwy, spełniony i zadowolony z jej towarzystwa. Przyciągała masę ludzi. Na studiach wszędzie i wszystkim przewodniczyła, miała wrodzone atuty władzy. Pola, patrząc na swą jedynaczkę, zawsze bała się, że ktoś obcy zobaczy w niej to, co ona widziała od jej urodzenia. A to zburzy ich spokój na zawsze.

– Mamo, powiedz cioci Joluśce, niech zbierze jakąś gotówkę, to u niej też zrobimy porządek z internetem, telefonem i komputerami. Ze wszystkim! – Była tak podekscytowana, że Pola nie zwracała już uwagi, że Aga na jej przyjaciółkę mówi raz ciociu, a innym razem po imieniu. – Mamo, tak teraz jest! – Wyrwała Polę z zamyślenia. – Dla niej jest milej, jak mówię do niej po imieniu, a dla mnie wygodniej, no bo kto chce być w dzisiejszych czasach stary! Babciu, powiedz mamie, że mam rację!

– Inteligentna, od razu wie, o co chodzi, ale instynkt!

Pola nie ukrywała głupiej miny.

– Oczywiście, że masz rację. Joluśka to młoda osoba, więc możesz jej mówić po imieniu. – Pani Eliza godziła się na wszystko w ciemno, nie zwracając uwagi na konsekwencje.

– I tak cudem nie wyrosło z tego dziecka jakieś kryminalne nasienie!

Pola tylko pokręciła głową, bo nie było o czym dyskutować.

I tak pani Eliza zawsze kończyła każdą rozmowę tak, jak chciała Aga. Nie było żadnych dyskusji. Dobrze, że Aga była mądrym dzieckiem, bo takie wychowanie mogło zmienić całkowicie myślenie. Pani Eliza od zawsze kochała wnuczkę jak nikogo innego na świecie. Uważała ją za cud natury, za najpiękniejsze zrealizowane marzenie w jej życiu. Widziała podziw w oczach ludzi, którzy mijali je na ulicy. Za nic w świecie nie chciała, aby ktokolwiek domyślał się skrywanej od lat tajemnicy. Nikt nie mógł o tym wiedzieć. Nigdy nie rozmawiała też z Polą na takie tematy. Pani Eliza zawsze uważała Polę za kogoś bardzo dobrego, wręcz idealnego, takiego kogoś bez wad. Ideał żony i matki. Nie chciała nawet myśleć o swoim jedynym synu, którego uważała za głupca, idiotę i nieszczęśnika. Nie umiał korzystać z życia, jak przystało na dobrze szanującego się obywatela. Próbowała z nim rozmawiać, ale każda rozmowa kończyła się trzaskaniem drzwiami i pobytem u następnej kochanki przez następnych kilka miesięcy. Przez lata utarło się, że tak musi być, nawet Aga nigdy nie pytała, gdzie tata. Zawsze tak do niego mówiła. Dziwne i bardzo trudne było to dla dziecka, które nigdy nie czuło aprobaty ze strony rzekomego ojca. Od najmłodszych lat Aga wiedziała, że ta więź, która łączy ją z tym tatą, nie jest na pewno więzią rodzicielską. Zawsze czuła to odrzucenie. Rysiek nigdy nie dawał jej poznać, że jej nie akceptuje, ale ona to czuła. Dlatego kochała największą miłością matkę i babcię. A ta wprost przepadała za wnuczką. Zresztą wszyscy, którzy ją znali, uwielbiali ją zwyczajnie. Wszędzie miała swoich wielbicieli. A dziś wyczuwało się jakiś niepokój w zachowaniu Agi.

– Mamo, czy wszystko w porządku u sąsiadów? – zapytała badawczo. Pola wiedziała, że martwi się losem Marianka. Marianek chodził z nią do szkoły, do tej samej klasy przez pierwsze trzy lata. Potem, po badaniach, przenieśli go do szkoły specjalnej. Najgorsze dla tego dziecka było to, że matka nigdy nie chciała zaakceptować inności swojego dziecka. Uprawiała jakąś dziwną taktykę, mówiła o nim jak o zupełnie zdrowym dziecku. Wymyślała mu coraz to nowe narzeczone i wmawiała sobie i innym, że on jest zdrowy. Ale patrząc na niego, już po kilku minutach można było wiedzieć, że on jest inny, tak zwyczajnie inny.

– Chyba wszystko w porządku, no, jedno jest pewne, rano miał się dobrze, jeździł rowerem, nawet pokazywał mi nowy łańcuch. Słyszy mama, już dopytuje o swojego narzeczonego. – Pola zwróciła się do teściowej, wiedząc, że to wywoła uśmiech na twarzy pani Elizy. – Jest zdrów jak ryba, niedługo usłyszysz rumor zwalonego żelastwa, to wtedy uwierzysz.

Gdy tylko to powiedziała, na podwórku zrobił się straszny łomot. Wyskoczyli wszyscy razem. Marianek stał, zaskoczony, nad swoim rowerem i oczami pożerał Agę.

– O, matuchno przenajświętsza! – Pani Eliza tylko wzdychała, a Pola pokładała się ze śmiechu.

– Cześć, Marianku! – odezwała się do niego Aga. – Jestem już od paru godzin, a ciebie nie widać. Gdzie byłeś? – Wyściskała go serdecznie, po siostrzanemu.

– Ja? – zmieszał się. – Nie mogłem być, bo jesteś z chłopakiem – powiedział przytomnie i szybko Marianek, zwalając całą winę na nią. – Przecież on mógł tu być, tylko nie mógł, bo nie wypadało i już.

– Ach tak? – w porę zreflektowała się Aga. – To o nim myślisz? – Wskazała na Morsa. – To tylko kolega, twój też.

Marianek nieufnie patrzył na przybysza.

– Zaraz się przekonasz. On umie wszystko reperować, więc może zrobić twój stary rower – powiedziała do Marianka, a pani Eliza uśmiechała się przeszczęśliwa.