Wspomnienia z młodości ubogiej służącej - Marie Sansgene - ebook + książka

Wspomnienia z młodości ubogiej służącej ebook

Sansgene Marie

3,6

Opis

Wspomnienia z młodości ubogiej służącej zawierają obrazki z życia gdańskiego mieszczaństwa oraz biedoty drugiej połowy XIX wieku, czyli okresu wciąż słabo znanego zarówno gdańskiej historiografii, jak i współczesnemu polskiemu czytelnikowi. Narracja książki prowadzona jest najczęściej w żartobliwym tonie, językiem soczystym, pozornie naiwnym i okraszonym lokalnym słownictwem. Podczas lektury czytelnik zagląda do domów mieszczan, kwater wojskowych, suteren biedoty, miejskich sklepów i zakładów produkcyjnych, wraz z narratorką wędruje po tętniących życiem ulicach Gdańska, jego cichych przedmieściach i wiejskich okolicach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (20 ocen)
6
4
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaP13

Nie polecam

ebooka nie da się czytać, jak nie zna się niemieckiego - co chwila trzeba zaglądać do przypisów, bo w polskim tłumaczeniu zostawiono wtręty po niemiecku, które doceni tylko ktoś dobrze znający język
00
Marge27

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, szczego,nie dla Gdanszczan. Pokazuje cywilizacyjna przepasc miedzy warunka,i bytowymi biedoty Gdanskije, a reszta Polski. Polecam
00

Popularność




Peter Oliver Loew

Słowo wstępne Kim była Marie Sansgêne?

Gdy w 1908 roku w renomowanym berlińskim wydawnictwie F. Fontane & Co. ukazały się Wspomnienia z młodości ubogiej służącej[1], napisane przez autorkę pochodzącą z Gdańska i ukrywającą się pod pseudonimem Marie Sansgêne, wydawało się, że zanosi się na sporą sensację. A to z tego powodu, że wspomnienia „przedstawicieli ludu pracującego” należały wówczas do rzadkości, a żadna ze służących nie chwyciła jeszcze dotąd za pióro, by opisać swe życie. W utrzymanym w formie dialogu wstępie do książki troskliwy mąż objaśnia to swojej żonie następująco: „Dlatego, że służące jako takie nigdy i nigdzie nie pisują książek; skoro tylko przestają nimi być, kobieca próżność uniemożliwia im opisanie akurat tego wycinka ich życia. Dlatego właśnie musiała się pojawić tak otwarta i tak wolna od fałszywego wstydu istota, jak ty!” (s. 12).

Pominąwszy kilka recenzji w prasie codziennej, książka jednak bardzo szybko popadła w zapomnienie. W Gdańsku też nie wzbudziła szczególnego zainteresowania; może dlatego, że nakreślony przez autorkę wizerunek wyższych kręgów społecznych miasta był dla ówczesnych gdańszczan zbyt problematyczny.

Owym biograficznym wspomnieniom eksperci poświęcili uwagę dopiero przy okazji ponownego wydania książki. Opatrzone zwięzłym posłowiem Curta Meyera Wspomnienia z młodości ubogiej służącej ukazały się około 1974 roku za sprawą bremeńskiego wydawnictwa Friedrich Röver w ramach serii adresowanej wyraźnie do starszego czytelnika, zatytułowanej Biblioteka Dużym Drukiem[2]. Dziś książka postrzegana jest jako jeden z najważniejszych tekstów autobiograficznych spisanych przez przedstawicielkę dziewiętnastowiecznej służby[3]. Amerykańska historyczka Mary Jo Maynes nazywa utwór a tale of survival on the margins (opowieścią o przetrwaniu na obrzeżach społeczeństwa)[4]. Jak dotąd jednak nie zaprzątnął on uwagi badaczy zajmujących się tematyką gdańską. A przecież mowa tu o imponującym, soczystym i spisanym z niezwykłym temperamentem dokumencie, przytaczającym opowieści, których przez długi czas nie chciała nawet znać historiografia mieszczańskiego Gdańska.

Kim zatem jest Marie Sansgêne[5]? Mamy tu do czynienia z pseudonimem, o czym informuje również fragment wstępu, w którym mąż radzi swej życiowej towarzyszce: „Koniecznie wydaj tę książkę, tylko usuń nazwisko, by zachować anonimowość” (s. 11). Owego męża autorka zresztą opisuje w swojej książce, ponieważ poznaje go w Gdańsku w trakcie służby. To znacznie od niej starszy, wykształcony i zamożny mężczyzna, najprawdopodobniej miłośnik sztuki lub jej krytyk, który żeni się z rezolutną, zaradną młodą kobietą, nie zwracając uwagi na różnice klasowe, i razem z nią opuszcza miasto, by prowadzić dostatnie życie. Z tego związku przyjdzie na świat kilkoro dzieci[6].

Jak można wywnioskować z książki, Marie Sansgêne urodziła się w Gdańsku w marcu 1853 roku. Z lektury wspomnień dowiadujemy się sporo o jej dzieciństwie i latach młodości, spędzonych w historycznym centrum miasta. Wszystkie późniejsze badania nad prawdziwą tożsamością autorki i jej męża kończyły się jednak – aż do dziś – niepowodzeniem. Może komuś uda się wnieść nieco światła w te ciemności, jeśli na podstawie licznych, rozproszonych w tekście informacji przejrzy gdańskie księgi parafialne i adresowe?

W literaturze podaje się czasem, że Marie Sansgêne naprawdę nazywała się Anna Hill. Po raz pierwszy stwierdził tak Michael Vogtmeier, uznawszy ją za „małżonkę znanego berlińskiego krytyka sztuki: Annę Hill”[7]. Taka osoba rzeczywiście istniała i publikowała nawet pod pseudonimem Sans Gêne, ale jej dane biograficzne nie pokrywają się z tymi dotyczącymi naszej autorki, poza tym Anna Hill pochodziła z Frankfurtu nad Menem[8]. Mimo to badacze obstają uporczywie przy tej błędnej atrybucji[9].

Nie powiodła się również próba dotarcia do bliższych informacji za pośrednictwem wydawnictwa, ponieważ firma Verlag F. Fontane & Co. od dawna już nie istnieje, a jej archiwum zachowało się jedynie we fragmentach i nie udziela żadnych informacji[10]. W rezultacie nie sposób też zrekonstruować dziejów publikacji. Trudno przedstawić dowody na to, że książka pojawiła się na rynku rzeczywiście już w 1906 roku, jak się twierdzi w niektórych tekstach literatury przedmiotowej oraz w nowym wydaniu z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku; w każdym razie wydania z tego roku nie można znaleźć w żadnej z bibliotek. Najwcześniejsze wzmianki, jakie pojawiły się w prasie, pochodzą z marca 1908 roku. W jednej z praskich gazet wypożyczalnia książek Hermann Cassinelli dała ogłoszenie, w którym wymieniła utwór jako jeden ze swych nowych nabytków[11]. Potwierdzony bibliotecznie nakład z roku 1908 określony został mianem „drugiego wydania”. Być może książka odniosła początkowo taki sukces, że krótko po jej wydaniu trzeba było drukować jej nowy nakład już w tym samym 1908 roku? W każdym razie założone przez syna sławnego pisarza Theodora Fontane wydawnictwo F. Fontane & Co. publikowało swego czasu całą serię wspomnień ludzi z niższych warstw społecznych. W pierwszym wydaniu dzieła pani Sansgêne reklamowało na przykład dziesiątą już edycję książki zatytułowanej Przypadki Mieze Biedenbach. Wspomnienia kelnerki. Inne publikacje tego wydawnictwa odnosiły jeszcze bardziej spektakularne sukcesy, na przykład Dziennik marnotrawnej pióra Margarethe Böhme, czyli wspomnienia (fikcyjne, jak się później okazało) pewnej prostytutki, które ustanowiły jeden z największych rekordów ówczesnego księgarskiego świata, osiągając łączny nakład w liczbie około 1,2  miliona egzemplarzy.

Wróćmy jednak do książki. Nie ulega wątpliwości, że w zredagowaniu dzieła pomógł swej małżonce wykształcony mąż, spisując własnoręcznie jej opowieści, albo też przeglądając i porządkując jej zapiski. Przypuszczenie Edy Sagarra[12], jakoby to on napisał całą książkę, budzi jednak wątpliwości. W każdym razie recenzenci książki, współcześni autorce krytycy mający dobre wyczucie w sprawach ówczesnego uzusu językowego, styl utworu określali mianem „klarownego i autentycznego”[13], posuwali się nawet do twierdzenia, że „rdzeń książeczki z pewnością jest autentyczny”[14].

Pseudonim „Sansgêne” dobrany został z rozmysłem. Nawiązuje do postaci Catherine Hübscher (1753–1835), urodzonej w Alzacji praczki, która jako żona François-Josepha Lefèbvre’a towarzyszyła mu w trakcie jego błyskawicznej kariery generała wojsk napoleońskich. A ponieważ była tak samo rezolutna, jak autorka Wspomnień z młodości, jej przydomek „Sans gêne” (po francusku tyle, co „bez zahamowań”, dosłownie: „bez żenady”) był nadzwyczaj trafny. Do tego wszystkiego pojawił się jeszcze wąteklokalny, ponieważ w okresie pierwszego Wolnego Miasta Gdańska (1807–1814) Napoleon mianował Lefèbvre’a „księciem Gdańska”, toteż nieprzebierająca w słowach alzacka praczka mogła żądać od innych, by nazywali ją „księżną Gdańska”. Jej nazwisko pojawiło się ponownie na ustach wszystkich pod koniec XIX stulecia za sprawą Victoriena Sardou (1831–1908), który w 1893 roku opublikował sztukę teatralną Madame Sans Gêne, należącą do najczęściej grywanych komedii z przełomu wieków.

W swoich wspomnieniach Marie Sansgêne opisuje własne dzieciństwo i lata młodości, a następnie siedem lat życia na służbie. Pracę tę rozpoczęła, mając czternaście lat, a zakończyła, wstępując w związek małżeński w wieku dwudziestu jeden lat. Obserwacje, jakich dokonuje w rozmaitych gdańskich mikroświatach, są po prostu wspaniałe. Dotyczą własnej rodziny, z uczciwą, niezwykle pracowitą matką („w mej opinii najsumienniejsza, najporządniejsza i najbardziej praktyczna na świecie kobieta”, s. 14) i chorym ojcem mieszkających na Starym Przedmieściu, które było wówczas nad wyraz ożywioną dzielnicą starego Gdańska; pierwszych prób działalności zarobkowej, jak choćby w sklepie nabiałowym albo przy przesypywaniu zboża na Przeróbce; posady w rodzinie rybaków na Stogach, wraz ze wszystkimi doświadczeniami ubogiego życia ludzi pracujących na morzu; pracy na rzecz rodziny prowadzącej wędzarnię ryb; posady w rodzinie emerytowanego generała brygady i wielu innych zajęć. Za każdym razem Marie Sansgêne daje fascynujący wgląd w życie codzienne i dostarcza interesujących opisów charakterologicznych swoich pracodawców, którzy bywają przyzwoici i serdeczni, ale też skąpi i nieznośni. Jako służąca podlegała pruskim przepisom prawnym, regulującym życie warstw najniższych, czyli tak zwanego Gesindeordnung (Prawo dla służby domowej), mając jedynie ograniczone prawa obywatelskie. Dlatego też w dużym stopniu uzależniona była od swoich pracodawców, zarówno od ich swawoli, jak i od życzliwości. A ponieważ autorka była niewątpliwie rozgarniętą dziewczyną, nieustannie popadała w konflikty z ludźmi o nieco mniejszej bystrości umysłu. Na uwagę zasługuje fakt, że osoba wychowana w nader skromnych warunkach, nawet u swoich pracodawców bardzo często napotyka ograniczenia natury materialnej. Z jednej strony służąca oznaczała dla mieszczan ówczesnej doby symbol statusu, a zarazem konieczność wymuszoną praktyką życiową, ponieważ w czasach poprzedzających mechanizację gospodarstwa domowego wszystkie czynności, od pieczenia ciasta po pranie bielizny, wymagały niezwykle dużo czasu i sił. Z drugiej strony zaś rosnące koszty utrzymania wraz z dostępnymi, najczęściej ograniczonymi dochodami prowadziły do tego, że często nie można już było sobie pozwolić na zatrudnianie służby. Owych trudnych uwarunkowań doświadczać będzie nieustannie także Marie Sansgêne – zostanie nawet okradziona z należnych jej pieniędzy przez dyrektorkę prywatnej szkoły, w której się zatrudniła w charakterze służącej.

W opowieściach Marie Sansgêne stary Gdańsk wcale nie jest oazą dobrobytu i szczęścia, tylko wielkomiejskim organizmem, skupiającym nieprzebraną liczbę odmiennych tożsamości rodzinnych, rozmaitych doświadczeń i mentalności. Pod tym względem książka stanowi kopalnię wiedzy dla badaczy zajmujących się historią gospodarczą i społeczną miasta w drugiej połowie XIX wieku. Autorka nie zajmuje przy tym radykalnie krytycznego stanowiska w kwestiach społecznych, z jej opowieści przebija głównie chęć zwrócenia uwagi na problemy bytowe służby[15].

Książka jest także cenna ze względu na obrazowanie językowe. O ile fragmenty narracyjne są – ręką męża bądź przez wydawnictwo – uładzone i upiększone, o tyle autorka co rusz wplata do swej opowieści zdania z języka potocznego, w gdańskim Plattdeutsch (dolnoniemiecki) i w urbanolekcie Missingsch, stanowiącym mieszankę Plattdeutsch i niedbałej wysokiej niemczyzny rodem z większych miast Prus. Postanowiliśmy zatem pozostawić te wstawki w oryginalnym brzmieniu, zakładając, że w ten sposób choć po części uświadomimy czytelnikowi polskiego tłumaczenia językową różnorodność ówczesnego Gdańska.

***

Główną odpowiedzialność za publikację tych nieistotnych wspomnień z mojej młodości ponosi mój mąż. Kiedyś wywiązała się między nami rozmowa następującej treści:

On: Moja ukochana żono, spisawszy wspomnienia ze swej młodości, spełniłaś me od dawna pielęgnowane pragnienie. Oczywiście, wdziękowi twej ustnej opowieści nie dorównuje jej wersja pisana, gdyż tej drugiej brakuje akurat rzeczy najwspanialszej, spojrzenia opowiadającej, melodyjnego tonu jej głosu i zmieniającego się wyrazu jej oczu przemawiających do słuchacza. Mimo to opowiadanie, przy całej swej prostocie, wydaje mi się tak zajmujące, przy całej niepokaźności poszczególnych fragmentów – tak znaczące jako całość, przy całej swej typowości – do tego stopnia niepowtarzalne, że proponuję ci wydanie go drukiem.

Ja: Na miłość boską, nie! Napisałam je dla siebie, dla ciebie i dla naszych dzieci, ale nie dla szerszego kręgu czytelników. W przeciwnym razie musiałabym wiele w nim pozmieniać, sporo rzeczy całkiem usunąć, a inne pododawać.

On: I właśnie w ten sposób wszystko byś popsuła! Wszystkie naprawdę dobre książki autorzy napisali najpierw tylko dla siebie, lub co najwyżej dla nielicznych, i właśnie z tego powodu mogły one później wywrzeć tak ogromny wpływ na innych. Koniecznie wydaj tę książkę, tylko usuń nazwisko, by zachować anonimowość.

Ja: A kogóż to zainteresują te proste i same w sobie nieistotne przeżycia jakiejś biednej służącej? Tobie wydają się ważne, ponieważ dotyczą mnie, osoby ci drogiej. Każdy inny od razu zacznie przy nich ziewać i porzuci książkę.

On: Wysoko urodzone panny i niedojrzałe młokosy na pewno! Ale ten, kto zna życie, wie również, że to, do czego zabieramy się uczciwie, jest zawsze interesujące. Z całą pewnością twoja opowieść ma dwie cechy, które od dawien dawna uważane były za najważniejsze, czyli prostotę i szlachetną naturalność. Nasze czasy – częściowo przez to, co sensacyjne i wyrafinowane, częściowo przez to, co przesadnie naturalistyczne, czyli w istocie odpychające – podrażniły i wypaczyły swe gusta do tego stopnia, że nawet prosta i nieprzyprawiona strawa dobrze im zrobi, niczym wodzianka choremu żołądkowi. Naiwność, niewyszukany humor i plastyczność są trzema kolejnymi zaletami twej sztuki opowiadania historii. A treść twej opowieści dostarcza obfitego materiału do badań nad frapującymi w naszych czasach kwestiami społecznymi. Przed kilkoma laty znany teolog i przyjaciel robotników Paul Göhre wydał memoriały i wspomnienia pewnego robotnika[1]. Książkę tę nazwano ostatnim dziełem sztuki o charakterze ludowym. „Ostatnie” to ono z pewnością nie jest, jako że wielka bariera, którą w XVII wieku zbudowała między wykształconymi i niewykształconymi nauka łaciny, dziś zaczyna stopniowo zanikać, sądzę zatem, że wkrótce sztuka dla mas ponownie rozkwitnie z rozmachem. Twoja książka jest prawdziwą siostrą tego dzieła, powabną przy tym i zajmującą. W ogromnej mierze zasługuje na to, by nazwać ją unikatową w niemieckiej, ba, światowej literaturze. Dlaczego? Dlatego, że służące jako takie nigdy i nigdzie nie pisują książek; skoro tylko przestają nimi być, kobieca próżność uniemożliwia im opisanie akurat tego wycinka ich życia. Dlatego właśnie musiała się pojawić tak otwarta i tak wolna od fałszywego wstydu istota, jak ty!

Ja: Skończ z tymi niemądrymi komplementami! Zakochany krytyk to ślepy krytyk! Jeżeli jednak się na to odważysz i uda ci się znaleźć wydawcę, to życzę wam dużo szczęścia, ja umywam od tego ręce.

Rozdział pierwszy

Urodziłam się w marcu 1853 roku w Gdańsku. Mój ojciec, który dobrze znał język polski, w pierwszych latach swego małżeństwa wyprawiał się często do Warszawy, by tam kupować konie, a następnie sprzedawać je w Gdańsku, co było w owych czasach dość intratnym zajęciem. Był zadowolonym z życia, korpulentnym mężczyzną, który namiętnie lubił tańczyć. Przy tej okazji nabawił się, w wyniku przeziębienia, choroby piersiowej[1], na którą długo niedomagał i na którą w końcu umarł. Z powodu dolegliwości uniemożliwiających mu odbywanie forsownych podróży wyszukał sobie lekką pracę w charakterze woźnicy, kursującego pomiędzy spichlerzami i portem, a także po okolicy. Często przejeżdżał naszą ulicą w trzykonnym zaprzęgu; przypominam sobie, jak przed naszymi drzwiami zatrzymywał się zawsze koń lejcowy[2], przyzwyczajony do tego, że dostanie kawałek komiśniaka[3] (innego w naszym domu nie wypiekano) albo łyk świeżej wody. Zresztą mój ojciec był zawsze czuły dla swoich koni, a miłość do zwierząt przeszła również na mnie i moje rodzeństwo. W tamtych czasach w mgnieniu oka wspinałam się na jednego z koni, by na jego grzbiecie dojechać do punktu końcowego. Ponieważ byłam nadzwyczaj odważna i rozgarnięta, mój ojciec zabierał mnie – ku własnej rozrywce, a mojej uciesze – na wyjazdy poza miasto. Jak przez mgłę pamiętam jeszcze swoją pierwszą podróż – jedyną aż do dwudziestego czwartego roku mego życia – w którą udałam się razem z nim na wozie wyładowanym sianem aż do nieba – do oddalonego o sześć mil miasteczka o nazwie Wejherowo[4]. Noc przespałam na wozie w jakiejś wozowni, obudziło mnie jednak potężne załamanie pogody, a ponieważ deszcz nie ustawał również w trakcie naszej jazdy powrotnej, więc następnego dnia mokra, zmarznięta i wyczerpana przyjechałam do domu. Tam dostałam od matki porządne lanie, bo w swojej białej sukience przywiozłam dla rodzeństwa przejrzałe wiśnie i pobrudziłam przy tym cały swój odświętny strój. Mimo to tęsknota do podróży, chęć poznawania obcych miejsc i ludzi, pozostała we mnie na zawsze, jeszcze dziś nie opuszcza mnie przyjemność płynąca z podróżowania.

Mój ojciec podejmował się też transportów dla artylerii twierdzy. Pewnego razu przewoził na Górę Gradową wielkie pociski, a kiedy nie zadziałał płóz hamulcowy, wóz stoczył się w dół i wywrócił, szczęściem ojciec z dwoma żołnierzami wyskoczyli jeszcze z wozu, ale jeden koń padł martwy, inny zaś połamał sobie nogi. Wtedy po raz pierwszy jadłam koninę, ponieważ wolno nam było wybrać najlepsze kawałki z zastrzelonego konia.

Mój ojciec stawał się coraz bardziej mizerny, a wkrótce już w ogóle nie powoził – zdolny był co najwyżej do lżejszych robót w domu; coraz częściej obłożnie chorował, skutkiem czego liczna rodzina – w sumie było nas trzynaścioro dzieci, z których ostatecznie pozostało przy życiu tylko czworo – zaczęła popadać w coraz większą biedę i tarapaty. Dlatego też moja matka – w mej opinii najsumienniejsza, najporządniejsza i najbardziej praktyczna na świecie kobieta, o której nie potrafię myśleć inaczej, jak tylko z wewnętrznym wzruszeniem i wdzięcznością – musiała o wszystko zadbać i z pracy swych niestrudzonych rąk utrzymywała męża i dzieci aż do momentu, w którym i jej zabrakło już sił.

Moja matka pochodziła z Żuław Gdańskich i wraz z siedemnaściorgiem swojego rodzeństwa była dzieckiem parobka i służącej ze wsi Gotteswohl[5]. Babkę, która była już bardzo leciwa, znałam jeszcze dość dobrze. Pracowała jako dziewka u chłopa – jakżeż się wszystko zmieniło od tamtego czasu – za pięć talarów rocznego wynagrodzenia i sztukę grubego płótna, które sama musiała sobie uprząść i utkać. Poślubiła parobka, który wyglądał dość atrakcyjnie – przypominał Żyda, więc nazywano go we wsi „obcym Żydem”. Onże, mój dziadek, był naturalnym synem wiejskiej dziewczyny i oficera, hrabiego z południowej Francji, który jako emigrant wstąpił w szeregi pruskiej armii i zdaje się, że podczas oblężenia Gdańska stacjonował na kwaterze u bogatego serowara na Żuławach Gdańskich. Z pewnością nudził się tam niemiłosiernie i wtedy spodobała mu się gruba służąca u chłopa, która była już zaręczona z głównym parobkiem, wykorzystał zatem swój wolny czas, by ją uwieść. Kiedy ta powiła mu później syna i obawiała się, że parobek nie będzie już chciał jej pojąć za żonę, wtedy gbur[6] powiedział do niej: „Hör mal, Gun, wie dem nu uk eß, he häft di verföhrt, du deist mi led, Mechel well di nu sette lote, ower ekwer di twe Schin, twe Köje, dat olle klene Huske schenke, kannst uk dat klene Stell Land tonehme, und dann wert et doch wohl got sene, nicht?”[7]. Chłop jak powiedział, tak też uczynił; główny parobek wybaczył Gun i wkrótce potem się pobrali. No, taki bardzo szczodry to ten chłop nie był, gdyż hrabia powierzył mu swą tajemnicę i zawczasu dał też trochę pieniędzy dla dziewczyny, obiecując przy tym, że później wyśle ich więcej. Rzeczywiście, wkrótce potem parobek otrzymał wielokrotnie zapieczętowany, gruby list. A ponieważ był niepiśmienny, poszedł z nim do chłopa, który zatrzymał ten list dla siebie, mówiąc: „Mechel, ek wor di dat alle besorge, lat mi da man make!”[8]. Parobek dostawał później trochę pieniędzy od gbura, który w szybkim tempie wyraźnie się wzbogacił. Kiedy więc Michał pewnego razu poczuł się niezbyt zadowolony ze swego losu i strasznie skatował swoją żonę z powodu dziecka, ta wpadła w taką rozpacz, że postanowiła zadusić je własną piersią. Gdy już usiadła na krawędzi rowu melioracyjnego i przycisnęła mocno do piersi przeraźliwie płaczące dziecko, nadszedł stary owczarz z robótką na drutach w dłoni i ujrzawszy, co się dzieje, rzekł: „Ower Gun, wat deist du dar, kannst dat uk ver Gott verantworde?”[9]. Napomniał ją surowo, więc poniechała swoich zamiarów. Od tego czasu jednak dziecko na skutek bolesnego ucisku nosiło główkę nieco przekrzywioną na bok. To wszystko jest historią rodzinną, którą osobiście usłyszałam od swej babki, ale ścisłej prawdy i tak nie jestem w stanie udowodnić. Moja matka jako najstarsze dziecko zachowała jednak aż do późnej starości bardzo interesujący, cudzoziemski wygląd, czym wyróżniała się dostrzegalnie spośród szesnaściorga swojego rodzeństwa. Z jej czworga żyjących dzieci tylko ja wykazuję jakieś cechy południowca: czarne włosy, wielkie, ciemne oczy, śniada cera i niezwykle wybuchowy, bardzo żywiołowy i porywczy temperament. Po wielekroć też panowie, którzy mieszkali w Bordeaux, uznawali mnie za mieszkankę tego miasta, a mój mąż z początku nazywał mnie nieodmiennie arlezjanką. Z kolei spośród moich dzieci tego typu egzotyczne rysy twarzy nosi moja druga córka, która w kompozycjach żywych obrazów mogłaby znakomicie odtwarzać cygańskie dziewczę. Tak raptownie samowolne bywa dziedzictwo krwi! – Oczywiście z nauką szkolną nie było u mojej matki najlepiej, ale za to była pojętna, dociekliwa i pilna podczas nauki w wielkiej szkole życia. Obdarzona tak wyrazistym temperamentem, miała w sobie mnóstwo energii. Dwaj jej bracia, moi wujowie Fritz i Ferdinand, też wyróżniali się zręcznością i oszczędnością, a dzięki ciężkiej pracy osiągali kolejne stopnie zamożności. Z początku obaj pracowali w nadwiślańskich składach drewna, na których przepiłowywali przybywające z Polski pnie drzew. Gdy tylko nieco zaoszczędzili, kupili sobie własne piły, które następnie dalej wynajmowali, dochodząc w ten sposób do coraz większych pieniędzy. Potem jeden z nich został kapitanem drzewnym, wyprawiał się w podróże do Polski i Rosji, drugi zaś nabył dobrze prosperującą gospodę przy Bramie Nizinnej[10].

Matka, która szybko straciła pierwszego męża, w czasie wielkiej wiślanej powodzi przybyła z babką do Gdańska i odtąd obie tu mieszkały. Początkowo pracowała jako sanitariuszka w lazarecie przy Błędniku[11], zdobywając tam doświadczenia podczas wielkiej epidemii cholery. Jej pierwszym chorującym podopiecznym był pewien podróżny z Berlina, którego zabrano do lazaretu nocą z hotelu Walthers[12]. Zaledwie po kilku dniach umarł, gdy w odwiedziny przyszła do niego żona, która do niego dojechała. Służący z hotelu, który ją tam zaprowadził, opowiadał, że po drodze ciarki go przechodziły, gdyż kobieta przemawiała do niego ciągle jak do swojego męża: „Fritzchen, przecież wciąż żyjesz, przecież mi tu nie umrzesz?” – W tym miejscu matka poznała też mojego ojca, który leżał tu z powodu kontuzjowanej nogi i którego potem poślubiła.

Kiedy ojciec nie mógł już zbyt wiele, a potem już w ogóle zarobkować, moja matka sprawiła sobie najpierw zwyczajny magiel, a potem ulepszony, obrotowy, przy którego obsłudze dzieci mogły stanowić siłę roboczą. Ponieważ była bardzo wprawna w maglowaniu, pozyskała wkrótce, z sąsiedztwa i dalej, aż z miasta, dobrą klientelę. Uzyskany z tego zarobek stanowił podstawę finansów gospodarstwa domowego. Ale pracowita i praktyczna kobieta chwytała się też wszelkich innych, wymagających szybkiej reakcji prac, które nadarzały się u progu drzwi, jak na przykład pranie tkanin wełnianych, albo też płóciennych. Major v. P., który mieszkał w sąsiedztwie, chciał mieć błyskawicznie uprane na paradę białe spodnie płócienne, a ponieważ jego służba straciła już nadzieję na dokończenie dzieła, zaniósł spodnie szybko do mojej matki, która ku zadowoleniu wszystkich odstawiła je po dwudziestu minutach. Major tak się z tego ucieszył, że kiedy wrócił z parady, zaszedł do naszej sutereny osobiście, podziękował matce i w ramach szczególnych podziękowań pocałował ją w czoło.

– Wat makt er da, er Schwinegel[13] – zbeształa go moja matka, a kiedy major opuścił suterenę, mój ojciec, który obserwował całe zajście z głębi pomieszczenia, zapytał ze swego łóżka:

– Wat hat di der Kerl gemakt? Hot he di sonst nichts gegeben?[14]

– Was spenkerst du Dummerjan – odpowiedziała mu moja matka – he hat mi ok einen Daler gegeben[15].

Oprócz produkcji uskuteczniano też handel. Jesienią za zaoszczędzone latem pieniądze kupowało się kilka tysięcy bryłek torfu, by później go odsprzedać na sztuki, tak samo jak pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt kop białej kapusty. Szatkowało się ją na pożyczonej, dopiero co wynalezionej maszynie, pakowało do zakupionych u winiarza beczek po białym winie i potem przez całą zimę sprzedawało klientom, najczęściej sąsiadom, wśród których były też rodziny wysokich rangą oficerów. Zarabiało się także w rozmaity sposób na żołnierzach, w każdym razie matka nie zgadzała się z opinią, zgodnie z którą regularna armia miałaby pełnić nieproduktywną funkcję w państwie. Tak więc przez długi czas musiała codziennie zaopatrywać w kawę stacjonującą nieopodal komisję dla szewców i krawców. My, dzieci, musiałyśmy więc jeszcze przed pójściem do szkoły chodzić z dwoma wielkimi dzbanami zaparzonej kawy na komisję i tam ją sprzedawać. W każdej izbie było od piętnastu do szesnastu mężczyzn, dlatego musiałyśmy być bardzo uważne, by otrzymać właściwą sumę pieniążków, mianowicie trzy fenigi za jeden garnuszek. Pewnego razu przyniosłyśmy do domu za mało pieniędzy. Odtąd matka dostarczała do każdej izby, dla szewca albo krawca, jeden darmowy garnuszek kawy, a ten w zamian musiał dopilnować, abyśmy otrzymały szybko właściwą sumę pieniędzy, bo przecież musiałyśmy iść do szkoły.

Podczas wojny duńskiej[16] przejęła usługi pralnicze na rzecz sześćdziesięciu żołnierzy i za każdą koszulę otrzymywała dziesięć fenigów. My, dzieci, musiałyśmy pomagać jej w praniu, wybielaniu w fosie, w której mieściła się bielarnia na świeżym powietrzu, składaniu i prasowaniu. Na koniec musiałyśmy zanieść koszule do koszar i zainkasować dziesięć fenigów od każdego klienta. Kilku podoficerom matka prała koszule za darmo, żeby ci pomagali nam w rozliczeniach. – Podczas wojny austriackiej[17] matka wydawała posiłki dla sześćdziesięciu żołnierzy, gdyż koszary były przepełnione. A ponieważ nasza suterena oferowała niewiele przestrzeni, dwudziestu żołnierzy przychodziło o wpół do dwunastej, dwudziestu w południe, a ostatnia dwudziestka o wpół do pierwszej, i w końcu o pierwszej przybywali podoficerowie, którzy przynosili pieniądze za wszystkich (dwadzieścia fenigów na głowę), otrzymując za to bezpłatnie nieco lepszy posiłek. Jak matka mogła przygotować obiad za dwadzieścia fenigów? Najpierw my, dzieci, zapewniałyśmy jej darmowe drewno opałowe do gotowania na otwartym palenisku. W tamtych czasach – zupełnie inaczej niż dziś – gdańskie zręby stały przed wszystkimi otworem, pracowite dzieci i kobiety mogły przywlec do domu całą masę wiórów i gałęzi po wycince, a zwłaszcza wspaniale palącą się korę, również po to, by poczynić zapasy na zimę. Dzięki zapałowi i ambicji wyróżniałam się w tym szczególnie i choć wydawałam się tak drobna i słabowita, to jednak znosiłam do domu na własnych plecach tak wielkie ciężary i z tak radosnym entuzjazmem, że w efekcie, zamiast pokrzywić sylwetkę i dorobić się garbu, wyszczuplałam i stałam się silniejsza. Pewnego razu przywlokłam i poukładałam warstwami tak wielkie ilości – ponieważ bardzo mnie lubiano na zrębie – wiórów i kory, że ojciec musiał przewieźć wszystko wozem; dla matki była to bardzo miła niespodzianka. Miałam niezwykłą wprawę we wspinaniu się na stosy pni i w ich korowaniu, a kiedy czasem taka sterta zaczynała się staczać, w wyniku czego moje nogi mogły ulec zmiażdżeniu, umiejętnymi skokami zawsze potrafiłam wyratować się z opresji. –

Na otwartym palenisku ustawiana była ogromna żelazna grapa na trzech nogach[18], mieszcząca cztery wiadra wody, która pozostała jeszcze po mojej babce, a ponieważ w tym czasie stare kartofle były już niedobre, a świeże za drogie, więc matka nie mogła ich podawać, tylko brała grubą krupę albo biały lub szary groch tudzież kopytka z mąki żytniej, które dzień wcześniej wytaczał i krajał chory ojciec. Warzywa strączkowe nastawiano już nocą, a potem przesmażano je ze szpyrkami[19]. Do długich ław i stołów z desek, a także długiego stolika na kółkach matki, nakrywano dwadzieścia glinianych talerzy (każdy po trzy fenigi). Za to łyżki żołnierze przynosili sobie sami, zatknięte w dziurce od guzika. Podczas gdy pierwsza dwudziestka jadła, kolejna dwudziestka czekała już przed drzwiami, a w trakcie ich wymiany my, dzieci, myłyśmy szybko tych dwadzieścia talerzy. W ten sposób przez około dwunastu tygodni inkasowano codziennie dwanaście marek, przy czym zarobek wynosił około czterech marek na dzień. To głównie za pieniądze z tego wspaniałego zarobku matka mogła sobie później sprawić obrotowy magiel. Z powodu przeludnienia w koszarach w naszym mieszkaniu przez jakiś czas sypiała w nocy grupka żołnierzy, dziesięć fenigów za jednego. Wtedy my, dzieci, spałyśmy wszystkie z rodzicami w jednej izbie, na wiórach ze smolaków, co stanowiło dla nas przyjemne urozmaicenie.

We wtorek i w piątek pod wieczór musiałyśmy z reguły biec na Targ Rybny i przyjrzeć się, jaki gatunek ryb przywieziono na następny dzień targowy, ile kosztował mendel śledzi, a ile kopa drobnych, wędzonych fląder, które przybywały z półwyspu Hel. Kiedy się już tego dowiedziałyśmy, a później przyniosłyśmy wieści matce, ta, jeśli tylko towar wydał jej się tani, kazała nam natychmiast przynieść wiele kop, odliczała je nam i mówiła, ile mogłybyśmy ich dać za dziesięć fenigów. Wtedy wyruszałyśmy, najpierw do siedziby komisji, potem do koszar, dokąd wartownik wpuszczał nas bez problemu, ponieważ byłyśmy tam już znane. No i nie trwało to długo, żeby zarobić od półtorej do dwóch marek.

Poza tym matka zawarła kontrakt z dwoma rzeźnikami, że będzie od nich odbierała wszystkie odpadki, do których należały wówczas – choć dzisiaj po części są to delikatesy – nieoczyszczone i niesparzone kałduny[20], nóżki jagnięce z włosiem, wołowina i baranina, jak również głowizna. Następnie flaki[21] i nóżki płukane były w Raduni, a później zanoszone w kipach[22] do domu, gdzie były parzone. To ja musiałam zwracać szczególną uwagę na to, żeby ich zbytnio nie zaparzyć. Z nóżek wytapialiśmy dużo tłuszczu, który po wyklarowaniu oddawaliśmy z zyskiem do handlarza; całą resztę gotowaliśmy do miękkości na wolnym ogniu w wielkiej grapie, potem się to wszystko kroiło, pakowało do garnków i zalewało octem, resztki z nóżek i głowizny przerabiało się na galaretę, by w końcu sprzedać ją tanio, choć zawsze z zyskiem, jakimś leniwym paniom albo biednym żołnierzom. Matka miała też jakiegoś kramarza, u którego kupowała całe góry mizernych śledzi. Te jeszcze w miarę całe marynowała (za dziesięć fenigów żołnierze otrzymywali ich cztery czy pięć), a te w kawałkach obierane były z ości, siekane i sprzedawane jako sałatka śledziowa.

Pieniądze, które zarabialiśmy poza maglem, składane były do puszki i w niej przechowywane, żeby jesienią można było kupić za nie rzeczy na zimę, w tym także kaczki i gęsi. Z fosy miejskiej, którą teraz zasypano, w wiadrach i dużych koszach lub na sicie musieliśmy dla tych ptaków przynosić rzęsę. Na naszym podwórku wyglądało wówczas jak na wsi, bo mieliśmy jeszcze gołębie, które hodował ojciec, króliki, którymi zajmowali się zwłaszcza moi bracia, no i matczynych dwadzieścia do trzydziestu kurcząt i dorodnych kogutów. Każdego poranka cała ta ptasia zgraja, żeby dostać się na ulicę, musiała przejść z podwórka przez naszą izbę, sień, a potem schodami w górę (bo z powodu magla mieszkaliśmy w suterenie). Przybywszy tam, koguty ustawiały się na swoim miejscu, machały najpierw solidnie skrzydłami i wypiewały się do woli, po czym kroczyły wzdłuż chodnika ze swoim haremem na rozległy dziedziniec, na którym znajdowało się wtedy największe przedsiębiorstwo przewozowe w Gdańsku. Było tam dużo kupek nawozu, więc kury zwykle pozostawały tam przez cały dzień i tylko w złą pogodę wracały szybciej do domu. Ta kurza idylla nie byłaby dziś możliwa w Gdańsku; już wtedy drażniła ona pewnego policjanta z położonego naprzeciw nas posterunku. Któregoś dnia z piórkiem za uchem przeszedł na naszą stronę ulicy i terkoczącym głosem krzyknął do matki w dół schodów piwnicznych:

– Do kogo należą te kury?

– Dat sind mine[23] – powiedziała moja matka.

– Ile ich tam pani ma?

– O, ek wet nich[24]… Która podoba się panu najbardziej?

Poszedł sobie, a matka złapała piękną, tłustą kurę, zaszlachtowała ją, po czym wysłała mnie, żebym dała ją policjantowi. Odtąd koguty mogły piać do woli, a matka powiększyła nawet swój kurzy inwentarz.

I tak właśnie moja matka potrafiła wszystko praktycznie urządzić i zarobić pieniądze, gdzie tylko się dało, zapewniając w czasach mej młodości jako takie utrzymanie choremu mężowi i nam, dzieciakom. Co prawda niczego nie odkładaliśmy, ale żyliśmy porządnie i mieliśmy wystarczająco dużo pożywnej strawy. Wieczorami, gdy zamknęliśmy już drzwi do domu, matka często do nas, dzieci, mawiała: „Dzieciaczki, jakie to piękne uczucie, położyć się wieczorem, zamknąć drzwi swego domu i nie wstydzić się własnego nazwiska! I chociaż jesteśmy biedni, to jednak policja nie ma czego szukać u naszych drzwi; zapamiętajcie to sobie na całe życie!”. Wciąż przechowuję w pamięci te słowa i cieszę się, że otrzymałam od moich rodziców przyzwoite nazwisko, które zachowałam dla siebie. W latach późniejszej młodości często byłam wystawiana na pokusy, ale nigdy nie zdołał mnie omamić niegodziwy zarobek.

Jak