Wspomnienia wygnańca i więźnia z Jarocina - Idaszewski Leon - ebook + książka

Wspomnienia wygnańca i więźnia z Jarocina ebook

Idaszewski Leon

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Muzeum Peœnalne w Jarocinie

Dr Leon Idaszewski

Jarocin 2018

■iMuieun

MRctitMliit

w Jirtdnit

Wydawca:

Muzeum Regionalne w Jarocinie

Projekt graficzny, skład i łamanie:

Sebastian Pluta

Redakcja i korekta:

Ilona Kaczmarek, Renata Królak, Jacek Kranz

Przygotowanie tekstu do druku:

Przemysław Szeszuła

Druk i oprawa:

Drukarnia „Projekt”, ul. Kusocińskiego 12, 63-200 Jarocin, tel. 62 747 14 09

Ilustracje ze zbiorów: Jacka Kranza, Muzeum Regionalnego w Opocznie ' Muzeum Regionalnego w Jarocinie

ISBN - 978-83-951518-1-1

Spis treści

Od wydawcy

Historię miasta tworzą jego mieszkańcy. Zdarzają się wśród nich jednostki wyjątkowe. Jedną z takich postaci, która zapisała się w pamięci kilku pokoleń jarociniaków był dr Leon Idaszewski - autor oddanej właśnie do rąk Czytelników publikacji WSPOMNIENIA WYGNAŃCA I WIĘŹNIA Z JAROCINA. Lekarz, społecznik, działacz samorządowy, uczestnik I wojny światowej, powstaniec wielkopolski, żołnierz Wojska Polskiego, wygnaniec, więzień obozów koncentracyjnych... Przez ponad 50 lat mieszkał i pracował w Jarocinie. Pozostawił po sobie ciepłe wspomnienia wśród pacjentów i ludzi, którym dane było z nim współpracować. Chociaż od jego śmierci minęły 62 lata, to nadal wielu jarociniaków pamięta statecznego „Pana Doktora”, który wracając z pracy do domu co rusz wdawał się w pogawędki z napotkanymi po drodze osobami.

Leon Idaszewski pochodził z okolic Śremu. Jego ojciec, Andrzej, był nauczycielem i przez kilkanaście lat pracował w Szkole Powszechnej w Jarocinie. Tutaj poznał swoją przyszłą żonę, Walentynę Ogrodowską, córkę kierownika Szkoły Powszechnej w Golinie. Po ślubie Idaszewscy przenieśli się do Pyszącej k. Śremu, gdzie w 1878 r. urodził się ich syn Leon. Już jako doktor nauk medycznych Leon Idaszewski podjął praktykę lekarską w rodzinnych stronach matki i tutaj pozostał aż do śmierci. Jarocin stał się dla niego ukochanym miastem, za którym tęsknił ilekroć musiał go opuścić. Tutaj znał wszystkich i wszyscy znali jego. Zaskarbił sobie sympatię i szacunek pacjentów, a otwartość i wyjątkowo towarzyskie usposobienie powodowało, że stale rosło grono jego przyjaciół i bliskich znajomych. Zjednywał sobie ludzi nie tylko jako lekarz. Uznaniem cieszyła się również jego praca na niwie społecznej. Był m.in. członkiem jarocińskiego Towarzystwa Gimnastycznego „SOKÓŁ”, działał na rzecz Chóru im. K.T. Barwickiego, uczestniczył w pracach Komitetu Pomocy dla Inwalidów Wojennych, Powiatowego Komitetu Funduszu Obrony Narodowej oraz Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Angażował się w działalność samorządu pełniąc funkcję radnego, a następnie przewodniczącego Rady Miejskiej w Jarocinie. Dr Leon Idaszewski z żoną Wandą (1888-1960) oraz córkami Haliną (1912-2008) i Wiesławą (1915-1996), po mężu Kranz, należeli do elity przedwojennego Jarocina i grona najbardziej szanowanych jego obywateli. W swoim mieszkaniu przy al. Niepodległości 11, a potem w domu przy ul. Mickiewicza 6 przyjmowali śmietankę towarzyską tego miasta, współtworząc przy okazji jego koloryt i klimat. Przyjaźnili się z przedsiębiorcami, nauczycielami, księżmi, oficerami Wojska Polskiego...

Wojenne losy rodziny Idaszewskich są znamienne dla tej grupy społecznej. Leon Idaszewski najpierw został aresztowany przez Niemców, potem przetrzymywany w obozie przejściowym w Cerekwicy, a następnie z całą rodziną wysiedlony do Generalnej Guberni. Stamtąd trafił do obozu koncentracyjnego na Majdanku, a potem do Oświęcimia. Również czasy powojenne nie przyniosły rodzinie upragnionego spokoju. Wyraziste poglądy polityczne dr. Idaszewskiego, które śmiało głosił, nie zaskarbiły mu przychylności władzy ludowej. Kłopoty ze znalezieniem pracy w zawodzie,

Dr Leon Idaszewski

Dyplom ukończenia studiów medycznych. Ze zbiorów Jacka Kranza

Życiorys

Ja, Dr Leon Idaszewski, urodziłem się 24 maja 1878r. w Pyszącej, pow. Śrem, jako syn Andrzeja i jego małżonki Walentyny z Ogrodówskich Idaszewskich. Pierwsze nauki pobierałem w domu rodzicielskim i w szkole powszechnej w Pyszącej, poczym oddano mnie do państwowego gimnazjum w Śremie, które opuściłem w marcu 1898r. po zdaniu matury. Odtąd poświęciłem się studiom medycyny na uniwersytetach w Wrocławiu, Gryfii, Berlinie, Monachium i Lipsku. Tu w dniu 23.VI.1903r. ukończyłem państwowy egzamin lekarski, a dyplom lekarski otrzymałem 6.VII.1903r. z ministerstwa spraw wewnętrznyćh i ministerstwa oświaty w Dreźnie. Poprzednio zacząłem swą pracę doktorską zatytułowaną „Uber einen Fall von Kolossalem cystischen Tumor des Ovarium” w klinice prof, dr Mengego, którą przedłożyłem po ukończeniu Wydziałowi Lekarskiemu w Lipsku do aprobaty, a którą tenże wydział w dniu 23.IX.03 uznał za pracę naukową i nadająca się do publikacji. Po wydrukowaniu mej dysertacji w kilkuset egzemplarzach, celem wysłania jej do bibliotek uniwersyteckich i po zdaniu egzaminu„rigorosum” w dniu 7.X.1903r. zostałem w uroczystej formie przez rektora i senat uniwersytecki w Lipsku promowany na doktora medycyny. Już w czasie pisania mej pracy i przez kilka dalszych miesięcy zajęty byłem w klinice prof, dr Mengego jako asystent, a później przez krótki czas u prof, dr Leopolda w Klinice Kobiecej państwowej w Dreźnie, poczem udałem się do Czech, Austrii, Turyngii i Górnego Śląska celem zaznajomienia się z najnowocześniejszymi metodami lecznictwa chorób kobiecych i położnictwa, a powróciwszy do kraju osiadłem 12.XI.1904r. w Jarocinie /Pozn./, gdzie do dziś przez 48 lat i 8 miesięcy praktykuję. W pierwszej wojnie światowej brałem udział wpierw jako porucznik lekarz, a od roku 1916 jako kapitan lekarz, w którym to roku nabawiłem się ciężkiego zapalenia płuc z poważnymi komplikacjami, tak, że jako niezdolny do służby wojskowej zostałem zwolniony z wojska. Po wybuchu Powstania Wielkopolskiego zgłosiłem się jako lekarz do szeregów powstańczych, a po włączeniu wojsk wielkopolskich do regularnej Armii Polskiej otrzymałem 1.VI. 1919 stopień majora. W Wojsku Polskim pełniłem bardzo różnolitą służbę, byłem równocześnie lekarzem baonów zapasowych 70, 67 i 167 pp., lekarzem naczelnym 56 i 68 pp., 17 poi. kompanii telegrafistów, 16 pł Ułanów Wielkopolskich, zastępcą szefa sanitarnego 17 Dywizji /3 Wielkopolskiej/, lek. garnizonowym R.K.U. Jarocin i komendantem szpitala wojskowego, dopóki na własną prośbę nie zostałem 2.V.1921 zdemobilizowany, wpierw jako bezterminowo urlopowany, a w listopadzie 192 lr. przeniesiony do rezerwy. Równocześnie i przez dłuższy czas po powrocie do domu pełniłem cywilną funkcję jako kierownik Szpitala Pow. w Jarocinie, jako lekarz kolejowy, lekarz zaufany Ub. Krajowej i ZUS w Poznaniu, lekarz powiatowy i lekarz Kasy Chorych wzgl. Ubezpieczalni Społecznej w Ostrowie oraz zajmowałem się rozległą wtenczas prywatną praktyką. Po wybuchu wojny w 1939r. zostałem aresztowany przez Gestapo i osadzony na krótko w więzieniu w Jarocinie, po tym osadzony w obozie w Cerekwicy /pow. Jarocin/, skąd wywieziony do Opoczna w połowie grudnia 1939r., gdzie zajmowałem się praktyką prywatną i leczeniem ubogich miejskich i wiejskich, przeważnie wygnańców. W roku 1942 zostałem ponownie aresztowany przez Gestapo i osadzony w więzieniach gestapowskich w Tomaszowie Maz.: „pod Zapieckiem” i przy ul. św. Antoniego. W początku stycznia 1943 zostałem wywieziony do obozu koncentracyjnego w Majdanku, a następnie do Oświęcimia. W lutym 1945 zostałem przewieziony do szpitala | Św. Łazarza w Krakowie, gdzie przebywałem do końca marca 1945r., po czym powróciłem do Jarocina. Tu nabrawszy nieco sił po okropnych przejściach w obozach zacząłem praktykę w Ubezpieczalni Społecznej i prywatną oraz jako lekarz P.K.P. i Pogotowia Ratunkowego. Przez wzgląd na bardzo zniszczone zdrowie musiałem zarazem zrezygnować z tych ostatnich funkcji. Obecnie pracuję jako lekarz w Ośrodku Zdrowia w Jarocinie.

Jarocin, dnia 12 lipca 1953r.

Dx.

Jarocin, l ■ ■    ■«•'■'«a*

Wspomnienia Haliny

- córki dr. Leona Idaszewskiego

Świadectwo gimnazjalne Leona Idaszewskiego. Ze zbiorów Jacka Kranza

Sygnet Towarzystwa Tomasza Zana w Śremie. Ze zbiorów Jacka Kranza

nia polskości. Należał on wówczas do Towarzystwa im. Tomasza Zana. Była

11

Towarzystwo im. Tomasza Zana w Śremie, 1897 rok. Pierwszy z prawej siedzi Leon Idaszewski. Ze zbiorów Jacka Kranza

to podziemna organizacja polska, a w śremskim gimnazjum, dla zmylenia Niemców, nosiła imię „Marya 1897”. Jej celem było przede wszystkim szerzenie polskości i uczenie zakazanego języ

Leon Idaszewski z żoną w czasie służby w armii pruskiej w Lubaniu. Ze zbiorów Jacka Kranza

ka polskiego. W późniejszych czasach organizacje te zmieniły nieco profil, stając się organizacjami półwojsko-wymi, które ostatecznie wchłonęło harcerstwo. Przeciwstawiały się one niemczeniu polskiej młodzieży. W czasie studiów medycznych na uniwersytetach w Niemczech prowadził, wraz z polskimi kolegami - studentami, oświatową pracę polonizacyjną wśród polskiej ludności.

Z czasów I wojny światowej niewiele pamiętam, bo byłam wówczas małym dzieckiem. Wiem tylko, że Ojca długo nie było w domu, a potem odwiedzałyśmy go z mamą w szpitalu wojskowym w Poznaniu, tuż obok kościoła przy ulicy Fredry. Po frontowych

12

Leon Idaszewski w mundurze wojsk wielkopolskich. Ze zbiorów Jacka Kranza

trudach dochodził tam do zdrowia pod okiem dr. Pomorskiego. Po chorobie Ojciec nie wrócił już do wojska i podjął pracę jako lekarz cywilny.

Tuż przed wybuchem powstania wielkopolskiego Ojciec zajmował się pracą konspiracyjną. Chodził na wieczorne, tajne zebrania do ks. kanonika Ignacego Niedźwiedzińskiego i do pana Euzebiusza Basińskiego, który posiadał hotel w Jarocinie. Kiedy już wybuchło powstanie również my, jak wszystkie polskie rodziny, starałyśmy się jakoś pomóc w prostych sprawach. Jako 6-letnie dziecko, razem z Babcią i Mamą, pomagałam wykonywać kokardki i biało-czerwone rozetki, które powstańcy przypinali do niemieckich mundurów, bo na początku tylko takie mieli, a na rękawy zakładali uszyte przez nas biało-czerwone opaski. Gdy wybuchło powstanie Ojciec ochotniczo wrócił do wojska i pracował jako lekarz, a potem w czasie wojny z bolszewikami w 1920 roku był komendantem szpitala wojskowego w Jarocinie w randze majora.

Dr Idaszewski wraz z personelem szpitala wojskowego w Jarocinie, 1919 rok. Ze zbiorów Jacka Kranza

Dyplom Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Jarocinie dla dr. Idaszewskiego.

Ze zbiorów Jacka Kranza

patriotycznych: w „Sokole”, w Towarzystwie Śpiewackim i innych. Sam nie śpiewał, bo nie miał na to czasu i odpowiedniego głosu, ale wspomagał ich or

Jako dziecko, które zaczęło już chodzić do szkoły, pamiętam te lata, gdy Ojciec pracował bardzo intensywnie społecznie w różnych polskich

ganizacyjnie i finansowo w działalności polonizacyjnej, w nauce polskich pieśni patriotycznych, w wystawianiu przedstawień w parafialnym Domu św. Józefa (...). Poza tym Ojciec bardzo lubił towarzystwo, nie cierpiał samotności. Jak wyjeżdżał do chorych poza miasto furmankami lub różnymi wozami, bo przecież samochodów jeszcze wtedy nie było, przeważnie zabierał mnie i moją siostrę Wiesię ze sobą. Uwielbiałyśmy te przejażdżki, chociaż zimą bywało różnie; mroźno, zimno, a myśmy musiały marznąć na tej furmance, bo wizyta u chorego czasami trwała dosyć długo. By-

Dr Leon Idaszewski z córką Haliną z wizytą u chorych. Ze zbiorów Jacka Kranza

14

wało, że Ojciec zabierał też na wieś moją Mamę i Babcię, kiedy u nas bawiła. Mam nawet zdjęcie z takich wyjazdów, na którym widać tych wiejskich ludzi - kobiety ubrane w wielkopolskie stroje, kolorowe spódnice i fartuchy. Na tym zdjęciu nawet małe dziec-

Książę Hugo von Radolin. Ze zbiorów Jacka Kranza

Przed domkiem ogrodnika w jarocińskim parku. Od lewej: Maria Elżbieta z Oppersdorffów von Cronberg, Piotr von Radolin, ks. Basiński, dr Leon Idaszewski, Joanna z Oppersdorffów von Radolin.

Ze zbiorów Jacka Kranza

ko, trzymane przez matkę na ręku, również ubrane jest w taki strój. Pamiętam chłopów, którzy przyjeżdżali na targ do miasta, w chrakte-rystycznych długich sukmanach w kolorze modrakowym, z czarnymi szamerunkami przy guzikach, do tego czarny kapelusz, buty z cholewami i czarne spodnie...

Ojciec przez lata był osobistym lekarzem księcia Hugona von Radolina i jego rodziny. Książę Radolin był z pochodzenia Polakiem z rodu Rado-lińskich. Za czasów cesarza Wilhelma I został jego zaufanym urzędnikiem. Cesarz powierzył mu stanowisko ambasadora pruskiego w państwie tureckim i wtedy Hugo przyjął nazwisko von Radolin. Fryderyk III nadał mu tytuł książęcy, a na gruntach jarocińskich stworzył majorat. Ojciec mój bardzo często zabierał nas do pałacowego parku. Książę zawsze wysyłał po Ojca powóz, choć mieszkaliśmy bardzo blisko, a powoził pan Przybylski. W czasie, kiedy Ojciec załatwiał czynności lekarskie u Radolinów,

my z mamą chodziłyśmy po parku, bawiłyśmy się lub jeździłyśmy powozem. Pamiętam też, że Ojciec zawarł bardzo dużo znajomości z ziemianami w powiecie jarocińskim. Często jeździł tam do chorych, w związku z tym nawiązał bardzo serdeczne stosunki, np. z państwem Ciążyńskimi z Grabia, z Jaskólskimi z Radlina, a najserdeczniejszymi przyjaciółmi do samej śmierci byli państwo Sławińscy, dzierżawcy majątku Taczanowskich z Chwalęcina, późniejsi właściciele majątku Glinne pod Skokami, u których często spędzaliśmy wakacje, jeździliśmy na przyjęcia i dożynki.

Oficerowie jarocińskiego garnizonu za budynkiem kasyna. Ze zbiorów Jacka Kranza

Ojciec utrzymywał też bardzo serdeczne stosunki z oficerami 70. pułku piechoty. Pamiętam kilku z nich: Henio Praski - porucznik i Teodor Grzęda. Oni stale do nas przychodzili wieczorami, urządzali tańce i było bardzo wesoło. W czasie, gdy w Jarocinie funkcjonowała podchorążówka, nawiązał przyjazne stosunki z kapitanem Janem Bajtlikiem i jego żoną Hanką. Byli przyjaciółmi do samego końca, dopóki żyli. Stałymi i miłymi gośćmi naszego domu byli też m.in. Antoni Janusz, słynny baloniarz i lotnik oraz Florian Roszak, oficer marynarki wojennej.

Nadszedł rok 1939...

Spodziewając się wybuchu działań wojennych, ale równocześnie łudząc się, jak wszyscy Polacy, że do najgorszego jednak nie

Por. pilot Antoni Janusz z wizytą u pp. Idaszewskich. Ze zbiorów Jacka Kranza

dojdzie, moja rodzina, wraz z wieloma innymi, postanowiła czasowo ewakuować się z Jarocina, aby w miarę bezpiecznie przeczekać okres chaosu i niepewności. Rodzice wyjechali samochodem z państwem Koralewskimi do

Warszawy. Tam na początku września 1939 roku przeżyli oblężenie Warszawy. Kiedy skończyły się pierwsze bombardowania, to postanowili wrócić do domu. Do Pruszkowa szli pieszo, a potem różnymi środkami lokomocji dotarli do Jarocina. A tu już, niestety, dom był zajęty przez Niemców, więc musieli szukać dachu nad głową. Przyjęła ich pani Zosia Śmigielska. Ja natomiast, wraz z moją siostrą Wiesławą, jej mężem dr. Maksymilianem Kranzem, jego matką Michaliną i siostrzenicą Krysią Jasińską w końcu sierpnia 1939 roku pojechaliśmy do dalszej rodziny do Łęcznej koło Lublina. Gdy wybuchła wojna, postanowiliśmy natychmiast wrócić do Jarocina, już same, bo został zmobilizowany do obrony Warszawy. Podróż była koszmarem, bo przerywana bombardowaniami mostów, z wieloma przesiadkami. W Jarocinie obie, tzn. Wiesia i ja, dołączyłyśmy do Rodziów, ale wkrótce Niemcy wyrzucili nas z domu Pani Śmigielskiej. Pod swój dach przyjęli nas Państwo Lusławiccy i Jedwabni, ale również stamtąd Niemcy nas usunęli.

Pierwszy niemiecki patrol na ulicach Jarocina, 6 września 1939 r. Ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Jarocinie

Ojca w międzyczasie aresztowali Niemcy. Prosto z ulicy zabrali go do więzienia, a po jakimś czasie przewieźli do obozu przejściowego w Cerekwicy, gdzie zgromadzili całą masę Jarociniaków, zwłaszcza inteligencję i właścicieli ziemskich, z całego powiatu jarocińskiego i byłego powiatu pleszewskiego.

W dniu 7 grudnia przyszedł do nas w nocy pan Bobrowski, kontroler sanitarny, który kiedyś współpracował z moim Ojcem, 

Jarociniacy przed budynkiem klasztoru oo. Franciszkanów, grudzień 1939 rok. Ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Jarocinie

oddany człowiek, i oznajmił nam, że wszystkich Jarociniaków Niemcy wyrzucają z domów zabierając ich do klasztoru oo. Franciszkanów. Zaproponował, żebyśmy się przeniosły do niego. Tam, zdenerwowane, przenocowałyśmy w ubraniach, gotowe do ewentualnego wyjazdu. Potem okazało się, że przetrzymywanych w Cerekwicy też stamtąd wywożą. Wobec tego Mama zdecydowała, że pojedziemy wszyscy razem, bo gdzie będziemy się potem szukać i co Ojciec będzie sam robił na tym nowym, wciąż nieznanym miejscu.

Byłyśmy wtedy z Mamą we dwie, bo w międzyczasie przyjechał Maksymilian i zabrał Wiesię w okolice Warszawy, gdzie znalazł pracę i mieszkanie. Niedługo potem przyszli po nas członkowie Hitlerjugend z karabinami i zabrali nas na miejsce koncentracji u oo. Franciszkanów. Tam już byli inni Jarociniacy. Nocowali na mrozie, w okropnych warunkach sanitarnych, w niewykończonych, otwartych pomieszczeniach, bo klasztor dopiero był w budowie. Tam przesiedzieliśmy jakiś czas, a potem, pod uzbrojoną eskortą, wszystkich nas przepędzili na dworzec kolejowy. Każdy zabrał to, co miał ze sobą; trochę rzeczy, tobołki z bielizną, wa-

Wysiedlani Jarociniacy w drodze na dworzec kolejowy. Ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Jarocinie

lizki i tak, jak cyganie, szliśmy objuczeni na dworzec. Po drodze ludzie masowo wyrzucali część bagaży, bo nie byli w stanie ich unieść...

W końcu dostaliśmy się na dworzec. Do wagonów Niemcy zapakowali również więźniów przywiezionych z Cerekwicy. Pojawił się tam również Ojciec, który szczęśliwie wszedł do naszego wagonu razem z państwem Zapłatami. Wieźli nas, wieźli, nie wiadomo dokąd. Jeden z Niemców z obstawy powiedział do mojego Ojca, że będzie odpowiedzialny za pozostałych pasażerów i jakby ktoś uciekł, to on poniesie konsekwencje. Jechaliśmy bardzo długo, stawaliśmy od czasu do czasu, głównie w szczerym polu, ale nie wolno było wychodzić z wagonów, bo Niemcy z karabinami zabraniali.

Budynek dworca kolejowego w Opocznie w okresie międzywojennym. Ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Opocznie

Było zimno, panował smród, bo warunki sanitarne były okropne. W pewnym momencie znaleźliśmy się w Częstochowie, potem w Kielcach... Wieźli nas okrężnymi trasami, bo wiele mostów było zbombardowanych i pozrywanych. W końcu, 10 grudnia 1939 roku, pociąg zatrzymał się na dobre na peronie, a Niemcy „zniknęli”. Po prostu odjechali, zostawiając nas samych. Po uwolnieniu z pociągu okazało się, że jesteśmy w Opocznie (...). Powoli zaczęliśmy się przemieszczać do miasta, oddalonego sporo od dworca. Każdy na własną rękę szukał jakiegoś zakwaterowania (...), Ojciec złapał jakiś kontakt z pobliskim Białaczowem, majątkiem hrabiny Platerowej, gdzie było już sporo wysiedlonych wielkopolskich ziemian i tu się na początku zatrzymaliśmy. Po pewnym czasie przeprowadziliśmy się do Opoczna i zamieszkaliśmy w domu dyrektora gimnazjum pana Kowalskiego, na zapleczu dawnego sklepu przy placu Kościuszki. Dzięki pomocy i życzliwości dyrektora - ordynatora tamtejszego szpitala, dra Kazimierza Ekielskiego, przez pierwsze tygodnie my i inni wysiedleńcy byliśmy na utrzymaniu tego szpitala. Później dr Ekielski pomógł Ojcu w wystaraniu się o pacjentów, sprzęt i środki medyczne. To był dobry człowiek. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy z jego rodziną - żoną, córką. Tamtejsi ludzie byli zresztą bardzo życzliwi naszym wysiedlonym. Było nas wielu, nie tylko z Jarocina i okolic, ale również z Pleszewa i z całego byłego powiatu pleszewskiego. Wszystkim nam pomagali, jak mogli, udzielali

Idaszewscy i Kranzowie w Opocznie. Ze zbiorów Jacka Kranza

schronienia, żywności. Z czasem nasi wysiedleńcy dobrze się tam zadomowili, pracowali jak inni, pozakładali sklepy, jak np. pp. Kurkowiakowie, pp. Wolińscy - rzeźnicy. Wszystko odbywało się naturalnie w wielkiej tajemnicy przed Niemcami. Było też z nami kuzynostwo Mamy, Chylewscy. Oni też prowadzili tam sklep, do śmierci Stacha, później kuzynka Łosia musiała sama troszczyć się o liczną rodzinę.

W Opocznie żyło się jako tako. Ojciec wyrobił sobie jakąś praktykę lekarską, a ponieważ był wykształcony w Niemczech, to leczyła się u niego nawet żandarmeria niemiecka. Pewnego dnia, 20 października 1942 roku, przyszedł taki żandarm i zabrał Ojca do więzienia w Opocznie. Potem w nocy, wraz z innymi aresztowanymi, przewieźli go do Tomaszowa Mazowieckiego i umieścili na tzw.

Zapiecku, gdzie mieściła się katownia gestapo. Była to piwnica, przy oknie był uwiązany policyjny wilczur, który całą noc ujadał, a w lochu znajdowały się obite blachą drzwi, całe umazane krwią katowanych Polaków. Ponieważ uwięzionym nie dawano ani jeść, ani pić, więc ludzie ci, aby zwilżyć język, ponoć zlizywali tę krew z drzwi. Niektórzy tam wręcz wariowali. Niemcy zarażali uwięzionych tyfusem, wielu z nich zmarło. Ojciec też przechodził tyfus, ale ponieważ jako lekarz był szczepiony, więc jakoś to przeżył. Po dwóch tygodniach okrutnego śledztwa tych, którzy przeżyli, przewieziono na ulicę Św. Antoniego, do starej fabryki, w której Niemcy urządzili więzienie. Tam były okropne warunki sanitarne, a więźniowie byli głodzeni, zawszeni i okrutnie torturowani podczas wielogodzinnych przesłuchań. Przez długi czas nie wiedziałyśmy, co się z Ojcem dzieje. W styczniu 1943 roku dostaliśmy wiadomość, 

że Niemcy wywieźli go do Majdanka, do niemieckiego obozu koncentracyjnego. Wtedy mój szwagier, Maksymilian Kranz, ściągnął mnie i Mamę do Jeziornej koło Warszawy, gdzie wówczas mieszkał z moją siostrą Wiesławą (...).

Stamtąd Mama dojeżdżała do Lublina, zatrzymywała się u kuzynki i szukała jakichś kontaktów, żeby się dowiedzieć czegoś bliższego o tym Majdanku i, przede wszystkim, o losach męża. Nawiązała kontakt z panem Jankowiakiem i przez niego otrzymała pierwsze wiadomości o Ojcu. Kilka razy jeździła do tego Lublina.

Gryps obozowy dr. Idaszewskiego. Ze zbiorów Jacka Kranza

Tam pocztą podziemną przychodziły grypsy i tą drogą otrzymywaliśmy różne cenne wiadomości od Ojca. W 1944 roku wysłaliśmy do Majdanka ostatnią paczkę z żywnością dla Ojca. Przesyłka wróciła i stąd dowiedzieliśmy się, że Ojca w Majdanku już nie ma. Znacznie później dotarły do nas informacje, że Majdanek jest już zlikwidowany, bo do Wisły zbliżały się wojska radzieckie, więc Niemcy ewakuowali wszystkich jeńców. Niektórych pognali w głąb Niemiec, a Ojciec, z pozostałą częścią więźniów, został osadzony w Auschwitz-Birkenau, czyli Oświęcimiu-Brzezince (...).

Stamtąd przez długi czas nie docierały do nas żadne informacje. Aż wreszcie przyszedł pierwszy list od Ojca! Nareszcie wiedzieliśmy, że jeszcze żyje, i gdzie jest. Do Auschwitz nie można było się

22

dostać. Odwiedziny były zakazane, bo obóz znajdował się już na terenie Rzeszy, a myśmy mieszkali w tzw. Generalnej Guberni. Korespondencja z Ojcem była możliwa wyłącznie po niemiecku i podlegała obowiązkowej cenzurze. Mama pisała z Ojcem tylko do sierp

List dr. Idaszewskiego z K.L. Auschwitz pisany w j. niemieckim. Ze zbiorów Jacka Kranza

nia 1944 roku, czyli do wybuchu powstania warszawskiego, później korespondencja między nimi była już niemożliwa. Nadal jednak z więźniami Auschwitz korespondować mogli mieszkańcy terenu Reichu (Rzeszy). Tak mnie widocznie Pan Bóg oświecił, że jeszcze krótko przed wybuchem powstania napisałam list do Edka Tomaszewskiego, który przed wojną był adwokatem w Katowicach, adres Ojca i dzięki temu Ojciec mógł mieć z nami kontakt. Wyglądało to w ten sposób, że ja pisałam do Edka, a on pisywał potem listy do mojego Ojca jako „nette”, czyli siostrzeniec, chociaż wcale krewnym nie był, tylko naszym zacnym przyjacielem. Ojciec odpisywał Edkowi, a on z kolei przekazywał nam korespondencję do GG. Trwało to tak do czasu, aż nas wysiedlono z Jeziornej do Orężnej, gdzie Maks znalazł mieszkanie i wszyscy, wraz z urodzoną w Jeziornej Bogną, a później w Konstancinie Przemkiem, dziećmi Wiesi i Maksa, doczekaliśmy się zakończenia wojny (...).

W lutym 1945 roku przyszła pierwsza kartka od Ojca z Krakowa, z informacjami, że przeżył Oświęcim i wraz ze wszystkimi ostatnimi więźniami znalazł się w szpitalu. Mama wybrała się z panią Paweliną z Siedlemina do Krakowa, żeby Ojca w coś ubrać, bo przecież nie miał na sobie nic, oprócz obozowego „pasiaka”. Gdy Ojca można już było zabrać z tego szpitala, to wrócili razem do Jarocina, tuż przed samymi świętami Wielkiej Nocy w 1945 roku (...). Moje pierwsze spotkanie z Ojcem po powrocie z obozów było wstrząsające. Przyszłam do domu i patrzę: Ojciec siedzi przy biurku w pokoju i gdyby nie to, że ja wiedziałam, że to jest Ojciec, to bym Go nie poznała. Taki był wychudzony i taki malutki, a to już przecież kilka miesięcy po wyjściu z obozu w Oświęcimiu. Taki dosłownie prawie że szkielet, pokryty skórą tylko...

Dom pp. Idaszewskich przy al. Niepodległości zaanektowany na posterunek MO/UB.

Ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Jarocinie

Niedługo po powrocie do ukochanego Jarocina, będąc jeszcze w stanie silnego wyniszczenia, został aresztowany przez „władzę ludową” i osadzony w tymczasowym areszcie UB w piwnicy domu..., w którym mieszkał do 1935 roku! Jednak katastrofalny stan zdrowia, liczne petycje mieszkańców Jarocina, którzy mieli odwagę upomnieć się o „swojego Doktora” i obawa, że Ojciec może nie przeżyć więzienia spowodowały, że wkrótce odzyskał wolność. Nadal był jednak nachodzony w domu i wzywany pod byle pretekstem na „bezpiekę”. Postawiono mu też oficjalne zarzuty: usiłowania przemocą zmiany ustroju Państwa Polskiego. Oprócz zagrożenia surowym wyrokiem - ówczesny wojskowy kodeks karny przewidywał sankcały czas żyliśmy ze świadomością, że wciąż jest z daleka obserwowany. Równolegle urzędy kwaterunkowe systematycznie, przymusowo umieszczały w naszym domu kolejne rodziny, w efekcie czego pod koniec życia Ojciec, będąc właścicielem sporej kamienicy, gnieździł się wraz z Mamą i ze mną w małym pokoju i kuchni, podzielonej na sypialnie. Dom po wojnie był wyszabrowany i wymagał remontów. Ojciec był dłuższy czas bez pracy, moje skromne zarobki ledwo starczały na przeżycie. Wówczas, po 1945 roku, Mi-

cje od 5 lat więzienia do kary śmierci włącznie - niosło to też ze sobą inne doraźne konsekwencje: odmawiano Ojcu zatrudnienia w jarocińskich placówkach medycznych. Dopiero po 1948 roku Wojskowa Prokuratura w Poznaniu umorzyła postępowanie w tej sprawie i wtedy „władza ludowa” dała Ojcu trochę odetchnąć, choć

Dr Idaszewski z siostrą Teresą Borkiewicz, 1954 rok. Ze zbiorów Jacka Kranza

nistrem Zdrowia w Warszawie został dr Michejda, który przed wojną był lekarzem w Ostrowie i dobrze znał oraz cenił mojego Ojca jako lekarza i człowieka. Przysłał na nasz adres telegram gratulacyjny, ciesząc się, że Ojciec wrócił z piekła obozu, a gdy dowiedział się o problemach Ojca, przekonał chyba ówczesne jarocińskie władze, bo po pewnym czasie Ojciec mógł wrócić do praktyki lekarskiej. Kiedy doszedł trochę do sił, uruchomił gabinet lekarski w domu. Na nowo angażowała go ubezpieczalnia społeczna, pracował w pogotowiu, jakiś czas był też lekarzem w żłobku i tak dotrwał do maja 1956 roku, kiedy to poważnie zachorował.

Do ostatnich chwil życia, leżąc już na oddziale wewnętrznym u dra Jachowskiego, ordynatora i zarazem przyjaciela, zmagając się z postępującą, śmiertelną chorobą, przywoływał w swoich wspomnieniach ukochany Jarocin. Z wielką miłością i wdzięcznością wspominał też rzesze Jarociniaków, najmilszych jego sercu, z miłością - czego mógł być pewien - całkowicie odwzajemnioną.

Pogrzeb dr. Idaszewskiego w 1956 roku. Ze zbiorów Jacka Kranza

Wspomnienia Bogny

- wnuczki dr. Leona Idaszewskiego

Bogna, Jacek i Przemysław Kranzowie, wnuki dr. Idaszewskiego. Ze zbiorów Jacka Kranza

W dzieciństwie spędzałam bardzo dużo czasu z Dziadkiem. Byłam najstarszą Jego wnuczką, ale pomijając ten fakt, tak się też złożyło, że na przełomie 1950/51 roku, było to chyba w lutym, spaliło się nasze mieszkanie. Wówczas Rodzice z moimi braćmi Jackiem i Przemkiem ostatecznie wyjechali do Poznania, a mnie zostawili z moimi Dziadkami, w naszym starym rodzinnym domu przy ulicy Mickiewicza 6, abym miała okazję skończyć szkołę podstawową, do której zaczęłam uczęszczać. W ten sposób miałam oczywiście o wiele więcej kontaktów z Dziadkiem.

Dziadek wtedy już pracował w Ośrodku Zdrowia(...) i oczywiście po szkole biegałam tam do Niego. Spędzałam czas z pielęgniarkami i wracaliśmy do domu mocno spóźnieni na wszystkie obiady dlatego, że Dziadek musiał z każdym na ulicach porozmawiać i oczywiście nigdy nie mógł się nagadać do końca.

Byłam kolejnym pokoleniem, które, podobnie jak ciocia Halina, jeździło z Dziadkiem do chorych i, również jak ciocia Hala, czekałam na Niego, kiedy szedł do chorych. Trwało to oczywiście niezmiernie długo, ponieważ Dziadek, oprócz działań lekarskich, zaprzjjptóHi^Łsię z pacjentami. Czasami były to niekończące się goÿ^^^iêc^^angret siedział na koźle i popijał

mocniejsze trunki, a ja czekałam na Dziadka cierpliwie. Zdarzało się zresztą, że po takiej wizycie u chorych Dziadek wracał już do Jarocina „pod dobrą datą”, wyśpiewując wszelkie możliwe arie i wszyscy mówili: „O, Doktor wraca...”.

Dziadek mój był człowiekiem jowialnym, uwielbiał ludzi. Przypominam sobie Jego 50-lecie w zawodzie lekarza, które obchodził tutaj, w Jarocinie. Ja miałam wtedy może 7-8 lat i pamiętam, że napisałam dla Dziadka wiersz, jeden z pierwszych w moim życiu. Postawiono mnie wtedy na stole i kazano mi ten wiersz powiedzieć.

Później jeszcze przyjeżdżałam do Jarocina na każde letnie wakacje. Spędzałam tutaj co najmniej miesiąc z babcią Wandzią, dziadkiem Leonem i ciocią Halą, aż do 1956 roku. Tamtego lata przyjechałam do Jarocina na cały sierpień(...) i nagle, w dzień moich 13. urodzin, dokładnie 15 sierpnia nad ranem, mój Dziadek zmarł w jarocińskim szpitalu. Nie zdawałam sobie sprawy, że Dziadek jest tak ciężko chory. Chodziłam do Niego do szpitala i pamiętam, że zawsze przy Jego łóżku stały butle z tlenem i maska, bo Dziadek nie mógł zaczerpnąć tchu, po prostu się dusił. Ale w tamtym czasie ja, jako dziecko, nie miałam świadomości, że sprawa jest tak poważna.

Śmierć Dziadka, jako pierwsza w rodzinie, dla mnie była wielkim przeżyciem. Pamiętam Jego pogrzeb, jeszcze tradycyjny. Droga z kaplicy szpitalnej, z jednego końca Jarocina, przez kościół św. Marcina, gdzie wnoszona była trumna i odprawiana msza żałobna, aż na cmentarz jarociński, wydawała mi się drogą nieskończenie długą, której nigdy wcześniej nie przeszłam. Godzinami szliśmy za karawanem, a mi się jakoś w głowie nie mieściło, że Dziadek nie żyje (...).

Wspomnienia Jacka - wnuka dr. Leona Idaszewskiego

Jako najmłodszy z trojga rodzeństwa znałem, siłą rzeczy, Dziadka najkrócej z nich, jednak w mojej pamięci zachowałem, mimo upływu wielu lat, wiele żywych wspomnień z Nim związanych.

Dziadek Leon był dla mnie Kimś niezwykle ważnym, osobą, którą darzyłem absolutną miłością. Było to zresztą uczucie odwzajemnione, Dziadek uwielbiał swoje wnuki i mimo zrujnowanego przeżyciami wojennymi zdrowia, potrafił to nam okazywać.

Pierwsze, bardzo odległe, wspomnienie Dziadka kojarzy mi się z Jego pokrytą szczeciną zarostu dobrotliwą, zatroskaną twa

rzą, pochylającą się nade mną, leżącym w kołysce. Dałbym w swoim czasie głowę sobie uciąć, że to był dzień moich narodzin - a że była to wczesna godzina sierpniowego, niedzielnego poranka, to poród odbył się rzeczywiście w domu Dziadka i z Jego udziałem.

Trzy pokolenia rodziny Idaszewskich i Kranzów. Ze zbiorów Jacka Kranza

Gdy sięgam pamięcią wstecz wszystkie miłe i radosne chwile, które przeżyłem w dzieciństwie, zawsze kojarzą mi się z Dziadkiem, z Babcią i Jarocinem w tle. W Jarocinie spędziłem pierwsze 5 lat mojego życia, mieszkając u Dziadków, a później już w odrębnym mieszkaniu z rodzicami i rodzeństwem, ale u Dziadków było się „na okrągło”. W 1951 roku moja rodzina przeniosła się do Poznania i kontakty z Dziadkami stały się rzadsze. Tęskniłem bardzo i czekałem niecierpliwie na każdą okazję, aby się z Nimi spotkać. Taką okazją były święta, które nigdzie tak nie „smakowały”, jak w moim rodzinnym domu na Mickiewicza 6.

Babcia Wanda była osobą bardzo cierpliwą, świetnie zorganizowaną, przy tym dystyngowaną i dość wymagającą. Dziadek natomiast, z usposobienia choleryk, łatwo wpadał w złość - a ja, jako niesforny dzieciak, często dawałem Mu ku temu powody - ale też szybko przebaczał, stokrotnie wynagradzając chwilowe zagniewanie. Był człowiekiem otwartym, wesołym, miał wiele zainteresowań i pasji. Gdy wracał zmęczony do domu - pracował intensywnie mimo nadwyrężonego zdrowia, aby utrzymać w trudnych, powojennych czasach rodzinę - nasza „wnucza zgraja” wybiegała

I komunia św. Bogny i Przemysława Kranzów, Poznań, 1954 rok. Ze zbiorów Jacka Kranza

Mu naprzeciw, skacząc na Niego i penetrując Jego kieszenie w poszukiwaniu cukierków i, o dziwo, zawsze je dla nas miał! Największą zaś pieszczotą było pocieranie delikatnym, dziecięcym policzkiem o Jego pooraną bruzdami, porośniętą zarostem twarz.

Szczególnie miło wspominam lato 1950 roku, gdy moi rodzice ze starszym rodzeństwem wyjechali na wakacje nad morze, a mnie, zbyt ich zdaniem smarkatego, zainstalowali u Dziadków. To były super wakacje, Dziadek był mój i tylko mój. Godzinami plątałem się przy Nim, przeszkadzając Mu przy Jego czynnościach, karmiłem z Nim Jego ukochane gołębie pocztowe, z których był tak dumny, albo razem z Nim „pracowałem” w Jego ogrodzie, gdy jak Miczurin szczepił i pielęgnował swoje słynne pachnące róże i nowe odmiany owoców. W tym ogrodzie wielokrotnie, wspólnie z moim starszym bratem Przemysławem, bawiłem się, urządzając sportowe zawody.

Burmistrz Edmund Rogalski w towarzystwie rodziny Idaszewskich, ok. 1930 roku. Ze zbiorów Jacka Kranza

»

A propos gołębi - zdarzały się zabawne sytuacje. Niedziela rano, cała pokoleniowa rodzina, uroczyście ubrana, wybiera się do kościoła na mszę świętą. Senior rodu, Dziadek, w garniturze i nieodłącznym kapeluszu, wykorzystując chwilowe zamieszanie, na moment znika Babci z pola widzenia i „czmycha” na podwórko, aby przywitać swoje ukochane gołąbki. Te oczywiście, radośnie gruchając, siadają Mu na ramionach, kapeluszu i gdzie się da. Efekt jest taki, że Babcia się złości, Dziadek trafia do domowej pralni, a wyprawa do kościoła zostaje przełożona na inną godzinę.

Z czasów radosnego dzieciństwa w Jarocinie pamiętam też huczne (jak na owe czasy i warunki) przyjęcia w domu Dziadków, czy to z okazji uroczyście obchodzonych imienin Dziadka, czy przy innych sposobnościach. W salonie, przy ogromnym, rozkładanym stole mogącym pomieścić nawet 20 osób, odbywały się biesiady przy dobrym, swojskim jadle i wyśmienitych winach domowej roboty Dziadka. Zjeżdżali się z okolic Jarocina zaprzęgami konnymi liczni krewni Dziadków, kuzyni z sumiastymi wąsami i eleganckie damy. Toastom, życzeniom, opowieściom i śpiewom nie było końca. Były to zapewne ostatnie takie „zajazdy” antenatów ziemi jarocińskiej, niezwykle barwne i fascynujące dla oczu dzieciaka.

Przypuszczam, że była to też rodzinna forma odreagowania na straszne lata niedawno zakończonej wojny.

Dziadek bardzo angażował się w politykę. Miał swoje, wyrobione od wczesnej młodości, narodowe poglądy i niezwykle emocjonalnie ich bronił. Jako dziecko nic z tego nie rozumiałem, ale nieraz obawiałem się, że Dziadka „trafi apopleksja”, jak przestrzegała Babcia.

Zawsze byłem zapatrzony w mojego Dziadka i dumny, że jestem Jego wnukiem. Nie widziałem Jego słabości, był dla mnie autorytetem, uosobieniem mocy i niezniszczalności. Cierpiałem, gdy coś przeskrobałem, a zdarzało się to nierzadko, i Dziadek się na mnie gniewał, ale zawsze trwało to krótko, a potem odbierałem niezasłużoną nagrodę Jego miłości. Bo był mistrzem wynagradzania, nie tylko dla nas, wnuków, ale dla wszystkich, z którymi wszedł w jakiś konflikt i chwilowo było Mu z nimi „nie po drodze”.

Postanowienie Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Poznaniu ws. umorzenia dochodzenia przeciwko dr. Leonowi Idaszewskiemu.

Ze zbiorów Jacka Kranza

Intrygowali mnie ludzie, z którymi przyjaźnił się Dziadek, szczególnie wieloletni, przedwojenny burmistrz jarociński, Pan Rogalski, niezwykły człowiek, od którego biła wprost aura wojennej przeszłości. Dziadek chętnie otaczał się Jarocińską śmietanką”, ale bardzo sobie cenił opinię wszystkich ludzi. Rozmawiał ze znajomymi i nieznajomymi podczas jarocińskich przechadzek. W naturalny sposób szanował zwykłych ludzi, zawsze ich wysłuchiwał i liczył się z ich zdaniem. Pamiętam Jego pozytywny, życzliwy stosunek do naszej domowej pomocy, Andzi (Pani Anna Spychaj), czy „Królki” (Pani Michalina Król), z którymi chętnie rozmawiał i ustalał różne działania, wysłuchując zawsze ich opinii.

32

Dr Leon Idaszewski.

Ze zbiorów Jacka Kranza

Jednym z najmilszych wspomnień były wspólne wyjazdy z Dziadkiem konną dorożką do pacjentów w okolice Jarocina, rodzinne, niedzielne spacery po otaczających Jarocin lasach czy wizyty w Golinie, w urokliwym gospodarstwie zaprzyjaźnionej rodziny Państwa Stanisławy i Zbigniewa Ciesielskich. Z wujkiem Zbyszkiem, równie gorliwym patriotą, żołnierzem Błękitnej Armii gen. Hallera, prowadził Dziadek wielogodzinne dyskusje, a ja, niewiele z tego rozumiejąc, fascynowałem się ich barwnymi opowieściami.

Nadszedł rok 1956, pamiętny dla mnie z powodu dwóch bardzo ważnych wydarzeń, które zbiegły się w jednym czasie i wywarły znaczący wpływ na dalsze moje życie. Zachorował mój kochany Dziadek i, choć nie miałem świadomości, że zbliża się nieuchronny koniec Jego życia, ubolewałem z powodu widocznych znamion Jego choroby. Gdy Go odwiedzałem w jarocińskim szpitalu i widziałem Jego cierpienie, to cierpiałem wraz z Nim. Gasła Jego niesamowita energia i radość życia, zanikał fizycznie, z trudem oddychał. W tym samym czasie, dokładnie między 28 a 30 czerwca, w Poznaniu, w którym wtedy mieszkałem, wybuchły dramatyczne wydarzenia, które przeszły do historii Polski jako tzw. „wypadki poznańskie”. Byłem wtedy dopiero podrostkiem, nie do końca miałem pojęcie co się dzieje, ale byłem świadkiem skutków - m.in. tragicznej śmierci mojego najbliższego sąsiada, 20-letniego studenta Zbyszka Janczewskiego. Półtora miesiąca później definitywnie skończyło się moje dzieciństwo: 15 sierpnia zmarł w jarocińskim szpitalu mój ukochany Dziadek Leon. Pożegnanie w szpitalnej kostnicy było traumą i koszmarem. Z pogrzebu niewiele pamiętam. Jak odurzony, wraz z moim rodzeństwem, w głębokiej rozpaczy wlokłem się za konną lawetą z trumną, a za nami najbliższa rodzina, różne delegacje i nieskończone tłumy Ja-rociniaków. Na stypie wszyscy moi bliscy byli poważni i zupełnie inni niż zawsze - skończyła się pewna epoka.

Wielką zasługą mojego Dziadka było dla mnie to, że w naturalny sposób zaszczepił mi szacunek dla przeszłości, miłość do spraw prawdziwie polskich i otwarcie na ludzi, bez względu na ich pochodzenie i status, lecz dla reprezentowanych przez nich postaw i wartości.

Dzisiaj, po latach, gdy przeglądam zachowane po zawieruchach obu wojen rodzinne pamiątki, wyłania mi się pełniejszy obraz mojego Dziadka. Wychowywany od dziecka w narodowej tradycji, w domu przez rodziców, rozwijał już samodzielnie, wraz z rówieśnikami z ławy szkolnej, ducha patriotyzmu, organizując się w śremskim gimnazjum, w strukturach Towarzystwa im. Tomasza Zana, które pod „nazwą - przykrywką” MARYA 1897 krzewiło polskość, przygotowując grunt pod zrzucenie pruskiego jarzma, wypracowując podwaliny do odzyskania przez Polskę upragnionej niepodległości.

I wojna światowa obeszła się, można przewrotnie powiedzieć, dość łaskawie z Dziadkiem i rodziną - po ciężkim okresie frontowym w niemieckich okopach trafił jako lekarz do wojskowego lazaretu w Lauben (obecnie Lubań Śląski). Po odzyskaniu niepodległości zaangażował się, z wieloma innymi patriotami jarocińskimi, m.in. z księdzem kanonikiem Ignacym Niedżwiedzińskim, w tworzenie struktur komitetu Powstania Wielkopolskiego i jako wojskowy lekarz czynnie brał w nim udział. Już w strukturach Wojska Polskiego, w latach wojny bolszewickiej, był komendantem szpitala wojennego. W latach międzywojennych niezwykle zaangażowany i aktywny w działalności patriotycznej i społecznej - karą za Powstanie Wielkopolskie i narodowe polskie przekonania była gehenna II wojny światowej, co opisał wnikliwie, a zarazem dramatycznie, w swoich wierszowanych WSPOMNIENIACH WYGNAŃCA I WIĘŹNIA Z JAROCINA.

W okresie wysiedlenia do Opoczna, do czasu ponownego aresztowania przez gestapo (w październiku 1942 roku), pracując jako lekarz, nieoficjalnie był skrzynką kontaktową, zarówno dla zwykłych ludzi, jak i dla istniejących w terenie struktur walczącego podziemia. To przez Niego, w obie strony, przechodziły różne wiadomości i informacje o wojennych ludzkich losach i wydarzeniach.

Pewien obraz tej sytuacji daje ogrom powojennej już korespondencji (w obie strony) Dziadka z mieszkańcami Opoczna, Jarocina i innych miejscowości. Z kart tych listów przebija ogromne ludzkie zaufanie do osoby „Kochanego Doktora”, jak często tytułują Go Jego korespondenci.

Po zakończeniu działań wojennych i powrocie do Jarocina, mimo ciężkich przeżyć i nadszarpniętego zdrowia, zachował swój żywy, pogodny i życzliwy charakter. Pomstował jedynie na komunistyczne realia, z któiymi się nigdy nie pogodził. Największym draństwem, jakie „zafundowała” Mu „nowa władza”, były wielokrotne aresztowania i zatrzymywanie Go przez UB - nie pasował do nowej rzeczywistości. Jak wielokrotnie podkreślał w ostatnich latach swojego życia, wiele zawdzięczał życzliwości ludzkiej, okazywanej Mu zarówno w tragicznych latach wojny, jak i trudnych czasach stalinowskiego terroru - to ludzie, Jarociniacy przede wszystkim, byli Mu najbliżsi i najbardziej przez Niego kochani. Ciągle to z wdzięcznością akcentował i przypominał.

Niedocenianą, ale znaczącą postacią w życiu Dziadka była Jego Małżonka, nasza ukochana Babcia Wandzia. Przeważnie na drugim planie, w cieniu Dziadka, ale to dzięki Niej On mógł błyszczeć, rozwijać swe szalone skrzydła. Wokół mogły trwać dziejowe burze i światowe zawieruchy, ale On mógł zawsze, przez 45 lat wspólnego życia, okrojonych o kilka lat wojennych frontów i niemieckich prześladowań w więzieniach gestapo i niemieckich obozach koncentracyjnych w Majdanku oraz Auschwitz, liczyć na Nią i Jej wsparcie. Podobnie jak na swoją córkę Wiesławę i zięcia Maksymiliana Kranzów, moich rodziców, a szczególnie na swoją starszą córkę, moją ciocię Halinę Idaszewską, dzięki której, w dużej mierze, te wspomnienia po wielu latach ujrzały światło dzienne i mogły trafić do rąk Szanownych Czytelników, a zwłaszcza Jaro-ciniaków.

Prawnukom Doktora Leona: moim synom Przemkowi i Jackowi synowi mojej siostry Bogny - Łukaszowi przekazuję te rodzinne wspomnienia wnuk Jacek Kranz Wołosate - Bieszczady, we wrześniu 2018 roku

WSPOMNIENIA WYGNAŃCA I WIĘŹNIA Z JAROCINA napisał Br Leon Idaszewski

Żonie Wandzie z Michałowskich,

Córkom Halinie Idaszewskiej i mgr Wiesławie z Idaszewskich Kranzowej,

Zięciowi Dr. Maksymilianowi Kranzowi,

Siostrze Marii z Idaszewskich Heinkowej

i Szwagierce Irenie z Michałowskich Morawskiej poświęca

AUTOR

PRZEDMOWA