Wspomnienia - Siergiej Witte - ebook

Wspomnienia ebook

Siergiej Witte

5,0

Opis

Siergiej Witte, minister finansów (1892–1903) oraz późniejszy premier (1905–1906) Cesarstwa Rosyjskiego. W swoich wspomnieniach nakreślił panoramę imperium wstrząsanego konwulsjami, które doprowadzą do katastrofy caratu w 1917 roku. Był jednym z niewielu polityków, którzy rozumieli, że system rosyjski nie przystaje do realiów XX wieku, i starał się go zreformować. Przeciwnik rewolucyjnych rozwiązań przez swoich oponentów pragnących zachować status quo był nazywany rewolucjonistą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamMielcarek

Nie oderwiesz się od lektury

Warto dowiedzieć się co doprowadziło Rosję do Bolszewizmu. Nie jest to napewno relacja całkowicie obiektywna, ale z pewnością obowiązkowa. Warto ją na przykład uzupełnić o wspomnienia Na Skraju Imperium, Jałowieckiego.
00

Popularność




Tytuł oryginału: ВОСПОМИНАНИЯ
Przekład z języka rosyjskiego: JAN CICHOCKI i MIROSŁAWA WIERZBICKA
Recenzent: dr ANDRZEJ SZABACIUK
Projekt okładki: OLIMPIA BRONOWICKA
Redakcja tekstu: GRAŻYNA NOWOCIEŃ-MACH
Korekta: KATARZYNA STANIEWSKA
Redakcja techniczna: DOROTA DOŁĘGOWSKA
Wydanie polskie na podstawie: Wydawnictwo Alfa-Kniga, Moskwa 2010 © for the Polish editon Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia 2017
ISBN 978-83-64486-60-9
Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia ul. Jasna 14/16a, 00-041 Warszawa tel. + 48 22 295 00 30, fax + 48 22 295 00 31 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Słowo wstępne

Działacz gospodarczy, reformator, polityk i dyplomata, stawiany na równi z Bismarckiem, Gladstone’em, Spieranskim, a nawet Piotrem Wielkim – bez wątpienia Siergiej Juljewicz Witte (1849–1915) był największą postacią imperium Romanowów w latach panowania dwóch ostatnich carów – Aleksandra III i Mikołaja II.

Matematyk z wykształcenia, szlify działalności gospodarczej zdobywał w kolejnictwie. W błyskawicznym tempie przeszedł całą ścieżkę kolejowej kariery – od kasjera do dyrektora Kolei Południowo-Zachodnich, któremu podlegała sieć licząca ponad trzy tysiące kilometrów linii kolejowych i była najważniejsza w ówczesnym Cesarstwie Rosyjskim. Doświadczenie zdobyte w zakresie rozbudowy i zarządzania koleją zaowocowało w 1892 roku rozpoczęciem budowy Kolei Transsyberyjskiej, która miała połączyć obie stolice imperium z Oceanem Spokojnym i włączyć do aktywnego życia gospodarczego olbrzymie przestrzenie Syberii. Miała być najkrótszą i najszybszą ówcześnie drogą przewozu towarów między Europą i Japonią.

Dwanaście lat (1892–1903) piastował tekę ministra finansów (wtedy podlegały mu również handel i przemysł) i był orędownikiem nowej polityki gospodarczej Cesarstwa Rosyjskiego. Okres ten zapisał się w historii jako „era Wittego”.

Z nazwiskiem Siergieja Wittego nierozerwalnie związane są reforma monetarna – ustanowienie w Rosji pieniądza opartego na złocie, oraz dogłębne przekształcenie budżetu państwa. Zmiany te pozwoliły Cesarstwu Rosyjskiemu przetrwać nie tylko tak ciężkie próby, jak tak zwana wojna celna z Niemcami i niebywale kosztowna wojna z Japonią w 1905 roku, ale także powojenne rozprzężenie organizmu państwowego, co na nowo postawiło rosyjskiego „kolosa na glinianych nogach” przełomu XIX i XX stulecia w rzędzie graczy międzynarodowej sceny gospodarczej.

W 1905 roku Witte został premierem pierwszego w Rosji rządu „gabinetowego”. Przez wszystkie lata kariery w służbie państwowej głosił, iż Rosja nie powinna toczyć wojen. Na tym przekonaniu opierał swoją myśl o stworzeniu trójstronnego sojuszu wojskowego Rosji z Niemcami i Francją, który miałby zapewnić pokój, a w przyszłości stać się zaczątkiem unii kontynentalnej Europy. Na tym również była oparta myśl dalekowschodnia Siergieja Wittego – ażeby dla bezpieczeństwa Rosji traktatowo związać ręce Japonii i „mieć po sąsiedzku silne, ale nieruchawe Chiny”.

Stało się inaczej – militarystyczne otoczenie Mikołaja II doprowadziło do wojny z Japonią. Miała być „małą zwycięską wojną”, a przyniosła Rosji miażdżącą i upokarzającą klęskę. Przyszło prosić Wittego, który wówczas już był w niełasce, aby podjął rokowania pokojowe z delegatem mikada.

Rozmowy w amerykańskim Portsmouth w sierpniu 1905 roku były spektakularnym sukcesem: pokonanej w wojnie Rosji dały pomyślny pokój, a Wittemu wielki rozgłos i tytuł hrabiowski.

Siergiej Witte nie miał złudzeń: na progu XX stulecia wyczerpały się możliwości sterowania największym państwem świata przez „samowładnego” monarchę. Zbyt wielkie wyzwania stawiały nabrzmiałe problemy rolnictwa i niezaspokojony głód ziemi ludności chłopskiej, dopiero co uwolnionej z pańszczyźnianej niewoli, potrzeba uprzemysłowienia kraju i szybko rosnące ambicje młodej burżuazji, kwestia narodowościowa w państwie, którego 35 procent ludności stanowiły narody lokalne, zwłaszcza sprawa polska i żydowska, a wreszcie rosnąca świadomość klasowa robotników.

Uchronić dom Romanowów przed upadkiem i otworzyć nową kartę w historii imperium miała opracowana przez Wittego pierwsza rosyjska konstytucja (manifest z 17 października 1905 roku), będąca próbą „rewolucji odgórnej”, zapowiadająca zmianę definicji władzy carskiej – dotąd samowładnej i nieograniczonej, rozszerzenie prawa wyborczego i wprowadzenie szeregu swobód obywatelskich. W myśl tych założeń Rosja miała rozpocząć trudny marsz ku parlamentaryzmowi.

Próby modernizacji i liberalizacji rosyjskiego ustroju państwowego, rzecz oczywista, zderzyły się z intrygami wielkich książąt i nastrojonymi skrajnie konserwatywno-nacjonalistycznie kręgami koterii dworskiej, otaczającej Mikołaja II – cara wielce niesamodzielnego i chwiejnego w swoich działaniach, oraz, co się zaznaczyło w ostatnich latach, wrogością pary cesarskiej do osoby premiera.

Witte w tym sporze przegrał. W 1906 roku został zdymisjonowany i odsunięty od władzy, resztę życia spędził na emigracji w osamotnieniu i niełasce.

Ponawiał próby powrotu do czynnego życia politycznego państwa, odzyskania wpływów i władzy. Bezskutecznie. Schorowany, zmarł w Petersburgu 28 lutego 1915 roku.

Swoje przekonania – był monarchistą i zdecydowanym zwolennikiem jedynowładztwa, przez rozwój wypadków zmuszonym do ustępstw na rzecz nienawistnego liberalizmu w celu ratowania zagrożonego tronu – projekty przekształceń ustrojowych i gospodarczych oraz osiągnięcia dyplomatyczne Siergiej Witte zawarł w trzech tomach Wspomnień, nad którymi pracował z przerwami do 1912 roku.

Niniejsza książka jest próbą pomieszczenia skrótu Wspomnień w jednym tomie. Próbą subiektywną, obliczoną zwłaszcza na zainteresowania polskiego czytelnika. Polakom i Królestwu Polskiemu poświęcił Witte wiele uwagi. Te wątki zostały zachowane możliwie najpełniej.

W oryginale narracja Wittego jest dosyć swobodna – autor często zmienia temat, to znowu wraca do poruszanych wcześniej zagadnień, żeby je rozwinąć szerzej, często odbiega od głównego wątku, gdy w jego pamięci ożyje jakiś temat, następnie wraca, aby na nowo podjąć przerwaną myśl. W tym przypadku skrót jest naturalnym zabiegiem redakcyjnym.

Jest jeszcze jedna istotna osobliwość Wspomnień. Mianowicie ta, że część ich pisał własnoręcznie, zaś inne partie są przepisywane z podyktowanych stenogramów. Powtarzają one niektóre wątki, czasem w nieco odmiennej ocenie. Przywołano je w przypisach jako warianty. Znaczący problem, który ujawnił się w trakcie przekładu, stanowił fakt, że wydanie rosyjskie memuarów nie zostało poddane redakcji. Oprócz naturalnych w przypadku zapisków pamiętnikarskich niedoskonałości stylistyki w tekście zdarzają się nieścisłości i niejasności. Dokładając starań, aby zachować wierność z oryginałem i klimat ostatnich dziesięcioleci Cesarstwa Rosyjskiego, mieliśmy również na uwadze poprawność języka polskiego. Ocenie Czytelników pozostawiamy, czy te potrzeby udało się nam dostatecznie pogodzić.

Historia książki Siergieja Wittego nie jest pozbawiona wątku sensacji. Autor Wspomnień zdawał sobie sprawę, że jego politycznym pamiętnikiem interesują się potężne osoby. W związku z tym rękopis przechowywany był za granicą, w banku, na nazwisko hr. M.I. Witte, małżonki premiera. „Mój mąż obawiał się, że w razie jego śmierci dwór i rząd zechcą przejąć jego archiwum i prosił mnie, żebym zawczasu zadbała o bezpieczeństwo rękopisów. Zrobiłam to, przenosząc rękopisy z Paryża do Bayonne, gdzie były przechowywane w banku na obce nazwisko” – napisała we wstępie do Wspomnień. Obawy nie były płonne: po śmierci Wittego urzędnik dworu upomniał się o rękopis („car wyraził życzenie go przeczytać”), ambasador Rosji we Francji dokonał zaś przeszukania willi Wittego w Biarritz. Na szczęście, rękopis był niedostępny.

Wspomnienia są oryginalnym opisem nie tylko monarchii rosyjskiej, ale i całej Europy przełomowych dziesięcioleci XIX i XX wieku. Czytając je, warto mieć jednak na względzie, iż zapis i oceny te są ponad wszelką wątpliwość subiektywne. Autoportret polityczny autora ma być, według jego zamierzenia, próbą obrony dobrego imienia w oczach potomnych oraz aktem rozliczenia i rewanżu na osobistych wrogach, a także krytyki panujących wówczas stosunków, osobistości życia politycznego, kamaryli dworskiej, jak również pary monarszej. Być może przez to lektura wspomnień Wittego jest jeszcze bardziej fascynująca.

Jan Cichocki

I.DZIECIŃSTWOPANOWANIE ALEKSANDRA II I ALEKSANDRA III(1849–1894)

O przodkach

Mam sześćdziesiąt dwa lata, urodziłem się w Tyflisie[1] w 1849 roku.

Ojciec mój, Julij Fiodorowicz Witte, był dyrektorem Departamentu Dóbr Carskich na Kaukazie. Matka – Jekatierina Andriejewna Fadiejewa – córką członka Głównego Zarządu namiestnika kaukaskiego. Fadiejew był żonaty z księżniczką Jeleną Pawłowną Dołgoruką, ostatnią ze starszej linii książąt Dołgorukich, wywodzącej się od Grigorija Fiodorowicza Dołgorukiego, senatora w czasach Piotra I. Mój dziadek przyjechał na Kaukaz za namiestnika księcia Woroncowa[2], który stworzył podwaliny cywilnego zarządzania Kaukazem.

Gdy dziadek był gubernatorem w Saratowie, do guberni saratowskiej został oddelegowany mój ojciec – szlachcic Witte, specjalista od rolnictwa. Tam się zakochał w mojej matce i się z nią ożenił. Ojciec ukończył studia na Uniwersytecie Dorpackim[3], następnie studiował rolnictwo i górnictwo w Prusach. Przyjechał na Kaukaz razem z rodziną Fadiejewów i zakończył karierę na stanowisku dyrektora Departamentu Rolnictwa na Kaukazie. Umarł stosunkowo młodo, miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat.

Mój ojciec, kiedy przyjechał do saratowskiej guberni, był luteraninem; wywodził się ze szlachty pskowskiej. Jego przodkowie, Holendrzy, przybyli do guberni bałtyckich, gdy jeszcze należały do Szwedów. Jednakże rodzina Fadiejewów była arcyprawosławna, więc mimo zakochania mojej matki w młodym Wittem nie mogło dojść do ożenku, dopóki mój ojciec nie przeszedł na prawosławie. Dlatego przed moimi narodzinami ojciec już był prawosławny, a ponieważ związał się całkowicie z rodziną Fadiejewów, ze swoją zaś nie utrzymywał bliskich kontaktów, to oczywiście, przeżywszy dziesiątki lat w szczęśliwym związku małżeńskim z moją matką, również duchem stał się w pełni prawosławny. Mieli trzech synów: Aleksandra, Borisa i trzeciego – mnie, oraz dwie córki młodsze ode mnie – Olgę i Sofię.

Dom Fadiejewów był w tamtym czasie jednym z największych i najbardziej gościnnych domów w Tyflisie. Fadiejewowie żyli tak, jak dawniej, za czasów pańszczyźnianych, pędzili życie wielcy państwo. Pamiętam doskonale, chociaż byłem wtedy całkiem małym chłopcem, że samej służby było u nas 84 osoby – nawet pamiętam, że znaczna większość tej czeladzi była chłopami pańszczyźnianymi Dołgorukiej...

Mój najstarszy brat Aleksandr zmarł po ostatniej wojnie tureckiej[4]. Kształcił się w Moskiewskim Korpusie Kadetów, a potem służył w Niżegorodzkim Pułku Dragonów. Pamięć o nim w tym pułku żyje do dziś. Do tej pory śpiewane w nim pieśni sławią dzielnego majora Wittego.

Na wojnie wielokrotnie dawał przykład odwagi, ale ani razu nie był ranny.

Najbardziej znanym jego wyczynem był rekonesans, na który pojechał z dwiema sotniami kozaków. Nieoczekiwanie znalazł się oko w oko z kilkoma tureckimi batalionami, a ponieważ Aleksandr miał rozkaz zatoczenia koła i powrotu z drugiej strony miejscowości, dał rozkaz „do ataku!”. Jego szwadron przedarł się przez łańcuch tureckiej piechoty, ponosząc względnie niewielkie straty. Popędzili dalej, gdy raptem zobaczyli przed sobą olbrzymią przepaść – gdyby w nią wskoczyć, wszyscy bez wyjątku by zginęli. Aleksandr rozkazał więc wracać i atakować wroga na nowo. Tymczasem do tureckiego batalionu, z którego wielu ludzi przedtem wyeliminowali, nadeszło wsparcie i Aleksandr musiał ponownie nacierać i znowu się przedzierać, przy czym w dwóch kolejnych atakach pozostawił na polu połowę swoich ludzi. Wszystko to zdarzyło się dlatego, że oficerowie Sztabu Generalnego przygotowali zły plan. Podczas tych potyczek oddział występował pod swoim proporcem – brat wrócił, nie straciwszy go.

Aleksander II[5] podczas gieorgijewskiego święta[6] podszedł do mojego brata, zdjął z szyi swojego maleńkiego św. Jerzego[7] i go mu nałożył, mówiąc, że Aleksandr dawno nań zasłużył, lecz on dopiero teraz dowiedział się o tym wydarzeniu.

Jeszcze za życia brata bardzo często rozmawiałem z nim o wojnie. Aleksandr mówił: jeśli ktoś kiedyś będzie ci mówił, że idąc na wojnę (albo w czasie wojny), się nie bał – nie wierz mu. Przed walką wszyscy się boją, ale kiedy już zacznie się bój, to ludzie, rzeczywiście, w zapamiętaniu przestają się czegokolwiek bać.

Osobiście zdarzyło mi się poznać to uczucie, gdy po 17 października[8] przez pół roku byłem przewodniczącym Rady[9]. W szczytowym momencie rewolucji każdego dnia wystawiałem życie na niebezpieczeństwo. W ciągu pół roku żyłem bez jakiejkolwiek ochrony – nie tylko oficjalnej, ale i tajnej. Często dawano mi znać przez telefon, żebym dokądś nie jechał, lecz się chronił i został kilka dni w domu. Nigdy tego nie robiłem. Gdy miałem wsiadać do powozu i jechać tam, gdzie są ludzie, tłum, to wychodząc z domu, za każdym razem odczuwałem silny strach, bałem się. Jednak, gdy tylko wsiadłem do powozu i jechałem, ten lęk mnie opuszczał, jechałem, czując się tak samo spokojnie jak w chwili obecnej, gdy dyktuję te słowa. Właśnie wtedy zrozumiałem, o czym opowiadał mi nieboszczyk brat.

Drugi brat – Boris – niczym się specjalnym nie wyróżniał. Ulubieniec matki i ojca, bardziej niż pozostali był rozpieszczany.

Obie moje siostry były bardzo sobie bliskie i mieszkały razem. Olga umarła przed dwoma laty, nie dożywszy pięćdziesięciu lat, a młodsza – Sofia – żyje do dziś i mieszka w Odessie.

Początkowe wychowanie i edukację wszystkim nam trzem chłopcom zapewniła w dzieciństwie babcia Jelena Pawłowna Fadiejewa. Jak na tamte czasy pod względem wykształcenia była to absolutnie nadzwyczajna kobieta. Bardzo kochała przyrodę i z wielkim zapałem zajmowała się botaniką. W czasie pobytu na Kaukazie zebrała bogatą kolekcję kaukaskiej flory, którą opatrzyła opisami wszystkich zgromadzonych roślin i naukową ich systematyzacją. Kolekcja i cała praca Jeleny Pawłowny została następnie podarowana przez jej spadkobierców Uniwersytetowi Noworosyjskiemu. Babcia nauczyła nas czytać, pisać i wpoiła nam podstawy religijności oraz dogmaty Cerkwi prawosławnej. Umarła, gdy miałem mniej więcej dziesięć–dwanaście lat. Mój dziadek Fadiejew pozostawał pod jej moralnym urokiem, przeto głową rodziny była zawsze Fadiejewa-Dołgoruka.

Gdy się pobrali, ojciec babci Pawieł Wasiljewicz Dołgoruki pobłogosławił ich starym krzyżem, który według przekazów rodzinnych należał do Michała Czernihowskiego[10]. Z historii wiadomo, że Michał Czernihowski zginął, gdy przyjechał do chana tatarskiego, który wówczas zbliżał się ze swoją ordą do serca Rosji – Moskwy. W ordzie zaproponowano księciu, aby pokłonił się bożkom, a gdy odmówił, poniósł tam śmierć, w następstwie tego został ogłoszony świętym.

Rostisław Andriejewicz Fadiejew

Ponieważ mój dziadek Fadiejew miał trzy córki i tylko jednego syna, całą swoją miłość, co zrozumiałe, oboje z żoną skupili na tymże synu. Kiedy Rostisław wyrósł, Fadiejewowie przywieźli go z Saratowa do Petersburga i umieścili w jednym z korpusów kadeckich, gdzie przytrafił mu się taki kazus: pewnego ranka korytarzem, na którym był kadet Fadiejew, przechodził oficer wychowawca i zauważył, że jest on nieporządnie uczesany, więc powiedział do niego: „Niech pan idzie się uczesać” – przy tym wsunął dłoń w jego włosy, za co Fadiejew uderzył tego oficera w twarz. Skutek był taki, że zesłano go jako prostego żołnierza do jednej z baterii stacjonujących w Benderach. W tamtym czasie powinien otrzymać znacznie surowszą karę, ale dzięki temu, że przełożonym wszystkich szkół wojskowych był książę Dołgoruki, który wstawił się za swoim kuzynem, car Mikołaj I[11], ponieważ lubił księcia, poprzestał na tej karze.

Przyjechawszy do Bender, Fadiejew sumiennie pełnił żołnierską służbę przez wyznaczony czas. Po odbyciu kary, jako szlachcic bez jakiegokolwiek zajęcia, wrócił do ojca, do Saratowa. Tam zaczął się pasjonować czytaniem oraz zgłębianiem nauk. W ten sposób, pod okiem matki, stał się doskonale wykształconym człowiekiem. Miał on wielki wpływ na moją edukację i rozwój umysłowy. Byliśmy sobie bardzo bliscy, zwłaszcza kiedy ukończyłem studia na uniwersytecie. Był tak wykształcony i utalentowany, że powinien zrobić wielką karierę, ale łatwo ulegał różnym pasjom z racji fantastyczności swoich upodobań.

Koniec końców Fadiejew wyjechał na ochotnika na Kaukaz. W tamtym czasie Kaukaz wabił wszystkich, którzy woleli pędzić żywot na wojnie niż w pokojowym społeczeństwie. Prawdopodobnie to było powodem, że mój dziadek i babcia, gdy otrzymali zaproszenie od namiestnika Kaukazu księcia Woroncowa, żeby tam przyjechać, z chęcią je przyjęli.

Na Kaukazie młody Fadiejew rychło został promowany na oficera. Uczestniczył we wszystkich wyprawach i wojnach kaukaskich, głównie u boku generała feldmarszałka księcia Bariatinskiego[12], który w istocie ujarzmił Kaukaz.

Fadiejew odgrywał szczególną rolę przy feldmarszałku Bariatinskim. Na Kaukazie książę miał stosunkowo niską rangę, pierwszy okres służby ukończył zaledwie na stanowisku dowódcy pułku. Odznaczał się wielką odwagą i podczas potyczek z góralami kule wielokrotnie przeszyły go na wylot. Mówiono, że brzuch księcia Bariatinskiego jest jak sito. Z jednej strony dzięki takiemu bohaterstwu, z drugiej dlatego, że jeszcze jako młody oficer był z carem Aleksandrem II na ty, książę został mianowany namiestnikiem Kaukazu. Wszyscy się zachwycali tą nominacją, ponieważ nikt nie lubił jego poprzednika – Murawjowa. Bariatinski był, że tak powiem, człowiekiem kaukaskim, a Murawjow – obcym. W ogóle „napływowi” namiestnicy nigdy nie cieszyli się na Kaukazie dużą estymą.

Książę Bariatinski w młodości służył w lejb-huzarskim pułku w Petersburgu. Był przyjacielem Aleksandra II. Nadzwyczaj przystojny, we wszystkich salonach petersburskiego wielkiego świata uważano go za pierwszego donżuana. Jak wieść nie bez przyczyny niesie, Bariatinskiego bardzo protegowała jedna z córek cara Mikołaja, o ile pamiętam – Olga. Ponieważ relacje między nimi zaszły nieco dalej, niż to było dopuszczalne, cesarz, przekonawszy się o tym na własne oczy, wysłał księcia Bariatinskiego na Kaukaz, gdzie ten zrobił karierę.

Podczas wypraw przeciwko góralom książę poznał młodego oficera Fadiejewa, którego później nadzwyczaj cenił, toteż gdy przybył na Kaukaz jako namiestnik, od razu mianował go swoim adiutantem. W tamtym czasie Bariatinski nie był jeszcze oczywiście feldmarszałkiem, został nim po ostatecznym ujarzmieniu Kaukazu, tj. po zajęciu Gunibu[13] i wzięciu do niewoli Szamila[14]. Do walki Szamil zawsze stawał pod swoim sztandarem, nigdy się z nim nie rozstawał i po zdobyciu Gunibu, gdy się poddał, na znak pokory przekazał swój sztandar księciu Bariatinskiemu. Wezwawszy do siebie Fadiejewa, Bariatinski powiedział, że darowuje mu ten sztandar, ponieważ zdobycie Gunibu w znacznej mierze dokonało się dzięki jego radom. Po śmierci Fadiejewa sztandar miała jego siostra Nadieżda, a podczas ostatniego spotkania oddała go mnie. Teraz wisi w mojej bibliotece.

Najbliższymi współpracownikami Bariatinskiego w tym czasie byli Fadiejew i szef sztabu Milutin[15], obecnie generał feldmarszałek Milutin, który przez cały czas panowania Aleksandra II był ministrem wojny.

Dobrze pamiętam księcia Bariatinskiego z okresu, gdy był feldmarszałkiem i w istocie Kaukaz został już podbity. Wśród jego adiutantów był pułkownik Dawydow, żonaty z księżniczką Orbeliani. Otóż Bariatinski zaczął się do niej zalecać. Umizgi skończyły się tym, że któregoś pięknego dnia Bariatinski wyjechał z Kaukazu, w pewnym sensie porywając żonę swojego adiutanta. Rzekomo udał się leczyć za granicę, ale już stamtąd nie wrócił. Za granicą miał pojedynek z Dawydowem. Wynik tego pojedynku okazał się dość zawstydzający dla Dawydowa. Po tym wszystkim Bariatinski nie mógł, oczywiście, wrócić na Kaukaz ani w krótkim czasie pojawić się w Rosji. Jego stosunki z Aleksandrem II także się popsuły, aczkolwiek cesarz zaproponował mu zamieszkanie w Skierniewicach, gdzie ów czasem bawił z żoną, byłą Dawydową z domu Orbeliani.

Aleksander II odezwał się do księcia Bariatinskiego po ostatniej wojnie z Turcją, tak zwanej wschodniej[16], w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Szykowała się wojna z Austrią. Imperator zwrócił się więc do Bariatinskiego, prosząc go, aby został głównodowodzącym armią na wypadek wojny z Austrią.

Bariatinski już bardzo chorował na podagrę, na którą zaczął cierpieć na Kaukazie, ale – nie bacząc na niedomaganie – zgodził się przyjąć tę nominację. Na szefa jego sztabu zaproponowano generała Obruczewa, na szefa kwatermistrzostwa – generała Annienkowa. Wówczas też otrzymałem propozycję, abym na wypadek wojny przyjął stanowisko naczelnika komunikacji kolejowych. W tamtym czasie byłem jeszcze bardzo młodym człowiekiem.

Przed wyjazdem z Kaukazu Bariatinski pozostawał w najlepszych stosunkach z Aleksandrem II. W tym czasie zamyślił plan, który ustnie przekazał cesarzowi i uzyskał zgodę. Projekt dotyczył całkowitej zmiany struktury wojskowości w Rosji, której osnową odtąd miał być pruski system wojskowy.

Wedle Bariatinskiego stanowisko szefa Sztabu Generalnego miał zająć on sam, na co miał zgodę cara. Jednostka wojskowo-administracyjna miała zostać wydzielona i podporządkowana Ministerstwu Wojny, a na stanowisko ministra wojny Bariatinski rekomendował swego szefa sztabu Milutina, który w tamtym czasie jeszcze nie był hrabią.

Jednakże Milutin zaczął wcielać w życie nie ten program, który proponował Bariatinski – oparty na niemieckim systemie wojskowym – lecz ten, który istniał w tamtym czasie i istnieje do dziś we Francji, tzn. system okręgów wojskowych bez oddzielania jednostki administracyjnej od wojskowej. W istocie rzeczy minister wojny w sposób naturalny jest tam szefem wszystkiego, co dotyczy spraw wojskowych.

Gdy wybuchła wojna z Turcją, mój wuj napisał do Milutina, że nie może siedzieć bezczynnie i nie brać udziału w wojnie. Zatem hrabia Milutin wydelegował mojego wuja do księcia Czarnogóry na przedstawiciela sił rosyjskich przy armii czarnogórskiej.

Właśnie na tamten czas przypada nominacja księcia Bariatinskiego na głównodowodzącego na wypadek wojny z Austrią. Rosja miała do wyboru albo wymóc uznanie traktatu z San Stefano[17] siłą oręża, tzn. poprzez wojnę z Austrią, albo pójść na ustępstwa. Do sprawy wtrącił się książę Bismarck i zwołał kongres berliński. Dokonano tam rewizji traktatu pokojowego z San Stefano, zamiast niego pojawił się traktat berliński, którego echa przeżywaliśmy jeszcze dwa lata temu, gdy nieomal wybuchła wojna z Austrią z powodu Bośni i Hercegowiny. Z pewnością by tak było, gdybyśmy mieli siłę „ją rozpocząć”, a nie roztrwonili wszystkich sił w wojnie z Japonią. Po traktacie berlińskim wszelkie rozważania o możliwej wojnie z Austrią zostały zaniechane i nominacja Bariatinskiego na głównodowodzącego pozostała tylko na papierze.

Po śmierci Aleksandra II na tronie zasiadł cesarz Aleksander III[18] i powrócił do projektu Bariatinskiego, na podstawie którego jego ojciec Aleksander II na początku swojego panowania chciał modyfikować strukturę wojskową Rosji.

Jednak w tamtym czasie Bariatinski już nie żył, więc można było z góry przewidzieć, że ten plan zakończy się fiaskiem. Aleksander III zdymisjonował Milutina i ministrem wojny mianował Wannowskiego[19].

Namiestnicy kaukascy

Gdy Bariatinski wyjechał za granicę, namiestnikiem kaukaskim został mianowany wielki książę Michaił Mikołajewicz[20].

Przeszedł on do historii jako dobry włodarz Kaukazu. Był człowiekiem dość ograniczonym, mało wyedukowanym w problematyce państwowej, za to z tradycjami i to wielkoksiążęcymi. Pod względem przekonań był synem swojego ojca – Mikołaja Pawłowicza, i czcił jego pamięć. Otoczył się ludźmi, którzy z dawien dawna służyli na Kaukazie, i w rezultacie wcale nieźle nim zarządzał. Pielęgnował te same tradycje, co poprzednicy, gdyż większa część ludności Kaukazu przyjęła rosyjskie poddaństwo na własne życzenie, a skoro ludność prawosławna i w ogóle ludność chrześcijańska w ciągu całej historii tych ziem była wierna Rosji, namiestnicy trzymali się zasady, że Kaukaz powinien być częścią imperium, a jego chrześcijańskich mieszkańców należy traktować tak samo jak Rosjan.

W tym sensie nie widzieli żadnej różnicy między Rosjanami i tubylcami. Za tamtych namiestników zupełnie niedopuszczalny był wąski nacjonalizm, który teraz się tak otwarcie głosi i wprowadza w życie – zgodnie z nim wszyscy nie-Rosjanie nie powinni być uważani za prawdziwych synów Rosji i wiernopoddanych cesarza. W moim przekonaniu jest to z gruntu fałszywe i oczywiście Rosji nic przynieść nie może, oprócz szkody.

W obrębie spraw cywilnych, które w tamtym czasie miał w swojej pieczy namiestnik Kaukazu, szczególną rolę odgrywał mój ojciec – dyrektor Departamentu Dóbr Carskich i członek rady głównego zarządu namiestnika kaukaskiego. Zatem za Michaiła Mikołajewicza Kaukaz przyciągał zapewne jeszcze większą uwagę do swoich spraw niż za poprzednich namiestników choćby z tego prostego powodu, że wielki książę był najsampierw bratem cara, a po śmierci Aleksandra II – stryjem Aleksandra III. Był to wspaniały i szlachetny człowiek. Nie stronił od materialnej strony życia, to znaczy lubił pieniądze, majątek, a nawet pewne ziemie koronne, jak na przykład Borżomi, które później imperator mu podarował – co chyba nie może być ozdobą jego kadencji. Wszyscy jednak na Kaukazie dobrze wiedzieli, że pod tym względem on zawsze działał pod wpływem małżonki wielkiej księżnej Olgi Fiodorowny[21], która była dosyć chciwa z racji swego semickiego pochodzenia.

Za wielkiego księcia zostały ostatecznie opanowane te części Kaukazu (Kaukaz Zachodni), których podboju nie dokończył feldmarszałek Bariatinski i właśnie za ostateczne ujarzmienie Kaukazu wielki książę otrzymał św. Jerzego na szyję. Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych wybuchła wojna z Turcją, wielki książę, będąc w tym czasie namiestnikiem kaukaskim, nominalnie dowodził armią, która walczyła z Turkami, a w rzeczywistości armią stanowiącą osobny korpus dowodzony przez Łorisa-Mielikowa[22]; to za tę wojnę został on nagrodzony tytułem hrabiowskim. Później, w czasach Aleksandra III, gdy wielki książę opuścił Kaukaz i został mianowany przewodniczącym Rady Państwa, jego miejsce zajął książę Dundukow-Korsakow, ale już nie w randze namiestnika, ale naczelnego zwierzchnika.

Ten pozostał tu stosunkowo niedługo i niczym się nie wykazał, ale Kaukaz bardzo go lubił, ponieważ był kaukaski z natury i w czasie swojego pobytu na Kaukazie urządzał wszelkie możliwe hulanki.

Po nim naczelnym zwierzchnikiem na Kaukazie był Szeremietiew[23], którego Kaukaz również lubił, ponieważ i on był kaukaski z natury, ale i on, podobnie jak Dundukow-Korsakow, niczym się nie wykazał.

Po śmierci Szeremietiewa na Kaukaz został mianowany książę Golicyn[24]. Stał się nienawistny Kaukazowi dlatego, że nie leżał on w jego charakterze, nie rozumiał kaukaskiego ducha i prowadził politykę, która stała się jedną z przyczyn zamieszek trwających na Kaukazie przez ostatnie dziesięciolecia. Golicyn pierwszy chciał rusyfikować Kaukaz nie własnym autorytetem moralnym i duchem, ale przemocą i metodami policyjnymi. Zapłacił za to raną (którą mu zadał zamachowiec) i przyszło mu opuścić Kaukaz, nie osiągnąwszy żadnych wyników oraz zasiawszy tam nienawiść do władzy. Golicyna również dobrze znałem. W istocie rzeczy był dobrym człowiekiem, na pozór nieźle wykształconym, bardzo uczciwym, ale jego matka była Polką[25], więc z charakteru był bardziej Polakiem niż Rosjaninem.

Toteż metody „rosyjskiego Polaka”, inaczej mówiąc, „prawdziwie rosyjskiego człowieka polskiej krwi”, nie mogły przynieść innych wyników, jak tylko negatywne. Zachciało mu się wszystkich na Kaukazie przerobić na prawdziwie rosyjskich ludzi, ta jego działalność stała się właśnie zarodkiem tej prawdziwie rosyjskiej orientacji, która teraz – śmiem myśleć, czasowo – panuje w Rosji, przynosząc jej znacznie więcej szkody i nieszczęść niż pożytku.

Po Golicynie na Kaukaz został mianowany hrabia Woroncow-Daszkow[26], ten sam, który u feldmarszałka Bariatinskiego był jednym z młodszych adiutantów.

Woroncow-Daszkow – podobnie jak wszyscy mieszkańcy Kaukazu, ja również, którzy znają go od dzieciństwa – rozumie ducha tego kraju i nigdy nie zechce zapomnieć, że chociaż został on zdobyty przez rosyjskich żołnierzy, to wielką liczbę ich oficerów i dowódców stanowili tubylcy. Doskonale pamiętam czasy, kiedy w każdym pułku ponad połowa oficerów i dowódców to byli miejscowi, i ci tuziemcy – Gruzini, Ormianie, Tatarzy – w rosyjskich mundurach oficerskich prowadzili rosyjskiego żołnierza do bojów, które tak rozsławiły armię kaukaską.

Jeszcze w czasach Bariatinskiego namiestnik kaukaski był zainteresowany tym, żeby rozpocząć wydobycie rozlicznych bogactw, które kryje w sobie Kaukaz. Chociaż obecnie w tej dziedzinie Kaukaz odniósł pewne sukcesy, to są one absolutnie mizerne, zważywszy na bogactwa, które posiada.

Pamiętam czasy, gdy wydobycie ropy w Baku ograniczało się do kilku milionów pudów. Sprzedawano ją na licytacji, a wydobycie w całości było w rękach Mirzojewów. Wówczas były to nader nędzne ilości, teraz zaś tutejsze pola naftowe stanowią jedno z największych bogactw Kaukazu, w istocie rzeczy Cesarstwa Rosyjskiego. A kiedy namiestnik kaukaski zainteresował się mocno tym, żeby na Kaukazie rozpocząć produkcję żelaza, zwrócił się do niejakiego Lippego, konsula Badenii w Odessie, który przyjechał na Kaukaz; namiestnik zaproponował mu uruchomienie wydobycia czetachskich rud (miejscowość Czetach jest położona niedaleko Tyflisu, w odległości około 40 wiorst[27]).

Lippe zaprosił rosyjskich inżynierów górniczych, którzy przybyli do Tyflisu i zaczęli tę rudę wydobywać. Ponieważ wszystko, co dotyczyło majątków skarbowych, pozostawało w rękach Departamentu Dóbr Carskich, tzn. było pod zarządem mojego ojca, to pamiętam, że jeździł on oglądać kopalnie. Czetachskie zakłady odegrały smutną rolę w dalszych losach naszej rodziny. Lippe, kiedy jechał wierzchem z Czetachu do Odessy, spadł z konia i rozbił sobie głowę. Na skutek tego zakłady, które w tamtym czasie dopiero zaczynały działać i oczywiście nic oprócz strat nie przynosiły, miały zostać zamknięte. Wówczas Bariatinski uprosił mojego ojca, ażeby wziął na siebie zarządzanie tym przedsięwzięciem i ojciec, który studiował zarówno górnictwo, jak i rolnictwo, przystał na to, a mówiąc ściśle, podporządkował się życzeniu namiestnika.

Książę obiecał z czasem wszystko formalnie uregulować. W tamtym czasie jednak trzeba było od ręki przejąć czysto komercyjne przedsiębiorstwo, na które potrzebne były pieniądze. Zatem wykładał je ojciec, który sam nie miał majątku, ale dostał dosyć duży posag swojej żony, mojej matki. Oczywiście, za jej wiedzą, gdyż przekazała wszystkie swoje środki do jego dyspozycji, tracił pieniądze na te zakłady, licząc, że z czasem, gdy ten biznes okrzepnie, pieniądze zostaną mu zwrócone. Tych pieniędzy mu jednak nie wystarczyło – był zmuszony pożyczać pieniądze na weksel.

Tymczasem ojciec nieoczekiwanie umarł, straciwszy cały majątek mojej matki, co więcej, zaciągnąwszy wielkie długi. Ponieważ my wszyscy wraz ze śmiercią ojca pozostaliśmy bez żadnych środków, więc obaj z bratem przez cały czas naszego pobytu na uniwersytecie otrzymywaliśmy od kaukaskiego namiestnictwa stypendium 50 rubli miesięcznie i w ten sposób ukończyłem studia. Tak oto czetachskie zakłady były przyczyną całkowitej ruiny naszej rodziny. Z ludzi bogatych staliśmy się ludźmi o skrajnie ograniczonych środkach.

Uniwersytet

Podstawową edukację zapewniła mi babcia, tzn. nauczyła mnie czytać i pisać.

Nadeszła wszak pora, kiedy trzeba było zdawać egzamin, by dostać się na uniwersytet. Zdawałem egzaminy nader kiepsko i gdyby nie nauczyciele gimnazjum, którzy przez cztery lata przychodzili do nas, prawdopodobnie nigdy bym ich nie zdał, a tak, jako tako uzyskałem najbardziej umiarkowane stopnie – wystarczające, żeby otrzymać świadectwo maturalne. Gdy skończyłem szesnaście i pół roku, razem z bratem wyruszyliśmy na uniwersytet. W tamtym czasie kuratorem Kijowskiego Okręgu Szkolnego był brat mojego ojca, senator Witte, dlatego, naturalnie, ojciec wyjechał z nami właśnie do Kijowa, żeby tam umieścić nas na uniwersytecie, ale w drodze, na Krymie, dostał telegram, że jego brat został przeniesiony z Kijowa i mianowany kuratorem w Warszawie. Stanowisko to było uważane za wyższe niż urząd kuratora zwyczajnego okręgu szkolnego, ponieważ w tamtym czasie Królestwo Polskie miało własny odrębny zarząd i kurator okręgu szkolnego w Warszawie miał bardzo duże uprawnienia.

Z racji tego, że stryj musiał opuścić Kijów, zatrzymaliśmy się w Odessie. Tamtejszym kuratorem szkół był Arcimowicz, Polak, jurysta, którego dobrze znał mój stryj, senator Witte. Polecił nas Arcimowiczowi i pozostaliśmy w Odessie. Mimo protekcji, oczywiście, na uniwersytet nas nie przyjęto. Wówczas ta uczelnia dopiero co została otwarta, lepiej powiedzieć, przemianowana z Liceum Riszeliewskiego na Cesarski Uniwersytet Noworosyjski. Nie przyjęto nas, ponieważ miałem szesnaście i pół roku, a w tym czasie na uniwersytet przyjmowano od siedemnastego roku życia, więc zabrakło mi pół roku. W związku z tym ojciec umieścił nas w Gimnazjum Riszeliewskim, po czym pojechał z powrotem na Kaukaz.

Pozostaliśmy we dwójkę z bratem całkiem sami.

Namówiłem brata na wyjazd do Kiszyniowa. Tam zamieszkaliśmy na stancji u nauczyciela gimnazjum Biełousowa, o czym daliśmy znać ojcu, który zaczął nam przysyłać pieniądze niezbędne do wynajęcia stosownych nauczycieli. Od tej pory obaj z bratem ponad pół roku uczyliśmy się, można powiedzieć, dniem i nocą, a mimo to zajęć było za mało. W rzeczywistości bowiem obaj byliśmy kompletnymi ignorantami, zdecydowanie nic nie wiedzieliśmy, gdyż nigdy niczego poważnie się nie uczyliśmy, a jedynie umieliśmy dobrze paplać po francusku.

Na uniwersytecie dostałem się na wydział matematyki, brat na prawo. W przeciwieństwie do moich zajęć w gimnazjum, gdzie absolutnie nic nie robiłem, na uniwersytecie uczyłem się w dzień i w nocy, dlatego przez cały czas pobytu na uniwersytecie byłem rzeczywiście, jeśli chodzi o wiedzę, najlepszym studentem. Ukończyłem studia ze średnią oceną pięć i pół.

Po ukończeniu uniwersytetu powinienem był dostać złoty medal, ale w tym celu trzeba było napisać referat na zadany temat. Najpierw napisałem dysertację na stopień kandydata „O wielkościach nieskończenie małych”. Praca była bardzo oryginalna, ponieważ w zakresie czystej matematyki nie zawierała żadnych wzorów, snułem w niej tylko same rozmyślania filozoficzne. Przypominam sobie, że jakieś dwa lata temu, gdy w Paryżu szedłem ulicą, gdzie są duże księgarnie, zatrzymałem się przed jedną z witryn, w której były wystawione różne książki i czasopisma matematyczne, i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem kandydacką dysertację „O wielkościach nieskończenie małych”, tę napisaną przeze mnie przed czterdziestoma laty. Została przetłumaczona na język francuski.

Następnie miałem napisać pracę na złoty medal. Otrzymałem temat z astronomii, ale w tym czasie zakochałem się w aktorce Sokołowej i nie chciało mi się już pisać rozprawy. Tak więc, mimo że ukończyłem studia uniwersyteckie jako prymus, złotego medalu nie dostałem.

Na uniwersytecie należałem do najbardziej prawicowych studentów. W tamtym czasie dominowała orientacja ateistyczna i idolami młodzieży byli Pisariew, Dobrolubow i Czernyszewski.

Jeśli chodzi o profesorów, na wydziale matematyki nie było szczególnie wybitnych uczonych. Korostylow miał opinię nieudolnego nauczyciela. Co innego wykładowca czystej matematyki Andriejewski, który później został profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Jak na profesora był bardzo młody, miał dwadzieścia dwa lata, gdy w charakterze magistra matematyki przybył do Odessy z Charkowa. Bardzo szybko został profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Warszawskiego i umarł w zupełnie młodym wieku.

Moja służba na odeskiej kolei

Kiedy skończyłem studia (było to w 1870 roku), zdecydowanie chciałem pozostać na uniwersytecie w katedrze czystej matematyki. W tamtym czasie wybuchła wojna między Prusami i Francją[28], która doprowadziła po jednej stronie do powstania Rzeszy Niemieckiej, a po drugiej – Republiki Francuskiej. Wówczas przyjechał do nas wuj generał Rostisław Fadiejew.

Zarówno moja matka, jak i generał krzywo patrzyli na moje pragnienie zostania profesorem. Główny ich argument był taki, że jest to dla mnie nieodpowiednie, ponieważ nie należy do szlacheckich zajęć.

Wuj przekonał mnie, żebym przygotowując się do stopnia profesora, jednocześnie zaczął pracować w kancelarii generał-gubernatora. W ten sposób, choć żadnej służby tam nie pełniłem, będąc urzędnikiem, czasem spotykałem się z generał-gubernatorem hrabią Kotzebuem[29].

W czasie wojny większość wojskowych, także mój wuj, z pełną sympatią odnosiła się do Francji i przekonywała, że Francuzi zwyciężą. Kotzebue, rosyjski Niemiec, który był człowiekiem bardzo pozytywnym, a także wybitnym wojskowym, patrzył na to bardziej trzeźwo i, aczkolwiek ostrożnie, zawsze wypowiadał myśl, że Francja będzie pobita.

Na zebraniach u gubernatora bywał przejeżdżający w tym czasie przez Odessę generał świty Jego Cesarskiej Mości hrabia Władimir Bobrinski[30], który wówczas był mianowany ministrem komunikacji. Ponieważ hrabia pozostawał w bardzo dobrych stosunkach z wujem Rostisławem, prawdopodobnie ten drugi go namówił, żeby zachęcił mnie do rozpoczęcia służby na kolei.

W tamtym czasie była już gotowa kolej między Odessą i Rozdzielną, a budowano odcinek od Rozdzielnej w kierunku Kiszyniowa. Następnie od Rozdzielnej została poprowadzona linia kolejowa do Bałty i dalej miała być pociągnięta do Jelizawietgradu[31] i do Kriemieńczuga. Budowniczym linii był baron Ungern-Sternberg, który pozostawał w bardzo bliskich stosunkach z Aleksandrem II.

Ungern-Sternberg tylko budował linię, a gdy kolejny odcinek kolei był gotowy – przekazywano go skarbowi państwa. W tamtym czasie planu wcielanego w życie przez Mikołaja I, który na tych samych warunkach budował koleje Nikołajewską i Carskosielską, po śmierci cara nie zdołano zdyskredytować, tzn. jeszcze nie pojawiła się myśl o preferowaniu prywatnej eksploatacji nad państwową. Istniał osobny zarząd państwowej eksploatacji tej linii, a ponieważ hrabia Bobrinski był ministrem komunikacji, to oczywiście był również najwyższym zwierzchnikiem tej trasy.

Tak więc Bobrinski namawiał mnie, bym zmienił karierę profesorską na służbę na kolei. Gdy się na to zgodziłem, zamierzałem pojechać do Petersburga, żeby zdać egzamin na inżyniera linii komunikacyjnych, a mogłem to zrobić z łatwością, ponieważ dopiero co ukończyłem studia matematyczne, musiałbym się tylko nieco podszkolić w kreślarstwie i niektórych dyscyplinach specjalistycznych i niewątpliwie zdałbym egzamin.

Temu zamiarowi energicznie się sprzeciwił hrabia Bobrinski. Mówił, iż dlatego się do mnie zwraca, że właśnie nie jestem inżynierem, że w ogóle kastę inżynierów komunikacji uważa za wielkie zło oraz że w eksploatacji dróg żelaznych są takie dziedziny, które mogą mieć przyszłość tylko wtedy, gdy na ich czele nie będą stać wąscy specjaliści – inżynierowie. Zaproponował mi, żebym poświęcił pół roku na zapoznanie się ze służbą na kolei, bym zaczynając od najniższych stanowisk, w praktyce przeszedł wszystkie szczeble. Sądził, że w ten sposób dogłębniej poznam służbę kolejarską, niż gdybym wybrał zdawanie egzaminu na inżyniera komunikacji.

Zgodziłem się na to i rozpocząłem pracę w zarządzie Państwowej Kolei Odeskiej. Przez pół roku przeszedłem wszystkie stanowiska związane ze służbą eksploatacji. Pracowałem więc w stacyjnych kasach – towarowych i biletowych, poznawałem obowiązki zastępcy zawiadowcy i zawiadowcy stacji, później kontrolera i rewizora ruchu. Następnie zajmowałem stanowiska na różnych stacjach, gdzie przeważał ruch towarowy i tam, gdzie dominowały przewozy pasażerskie. Kiedy przeszedłem wszystkie te stanowiska, od razu zająłem miejsce naczelnika biura ruchu.

Jednakże już w tamtym czasie, na początku panowania Aleksandra II, do zasady państwowej eksploatacji kolei zaczęto się odnosić negatywnie. Państwowa Kolej Nikołajewska[32] oraz budowa i eksploatacja Kolei Warszawskiej zostały przekazane Głównemu Towarzystwu Rosyjskich Kolei, na którego czele stali francuscy kapitaliści i inżynierowie. Rzecz naturalna, rząd chciał również Kolej Odeską przekazać jakiejś prywatnej spółce.

Na południu największą spółką było Rosyjskie Towarzystwo Żeglugi i Handlu, którego dyrektorem wówczas był kapitan I rangi, fligel-adiutant Jego Cesarskiej Mości Nikołaj Matwiejewicz Czichaczow, przyszły minister żeglugi morskiej i obecny członek Rady Państwa – człowiek bardzo szanowany.

Rozpoczęły się rozmowy na temat przekazania tej drogi żelaznej w ręce Towarzystwa i, koniec końców, przejęcie to się dokonało, ale z pewną zmianą statutu Towarzystwa.

Gdy na czele tego przedsięwzięcia stał N.M. Czichaczow, zaproponował mi stanowisko naczelnika ruchu Kolei Odeskiej.

Trwało to kilka lat, dopóki nie wybuchła wojna rosyjsko-turecka[33]. W tym czasie Czichaczow, który już był admirałem świty Jego Cesarskiej Mości, został mianowany naczelnikiem obrony Morza Czarnego, a w związku z tym czasowo musiał zwolnić stanowisko dyrektora Rosyjskiego Towarzystwa Żeglugi i Handlu. Przejściowo objął je członek zarządu Towarzystwa – Van Der Flit, ja zaś w istocie stałem się szefem Kolei Odeskiej, będącej w szczególnej sytuacji z tego względu, że podlegała głównodowodzącemu armii czynnej, którym został mianowany wielki książę Mikołaj[34].

W tamtym czasie Aleksander II kilka razy jeździł na Krym, a ponieważ wtedy jeszcze nie było kolei do Sewastopola, cesarz musiał za każdym razem podróżować linią odeską. Jedyna droga do Morza Czarnego prowadziła przez Moskwę, Kijów i Odessę, dlatego kilka razy miałem okazję widzieć Jego Cesarską Mość, a nawet jeździć carskimi pociągami, które go woziły.

Pamiętam, że kiedyś wieźliśmy Aleksandra II do Odessy. Pociąg zatrzymał się na kilka minut na stacji Birzuła, gdzie cesarz zapragnął się przespacerować. Żeby nie zauważyła go publiczność, wyszedł na peron, ale nie na lewą stronę, jak się wszyscy spodziewali, a na prawą. Tymczasem zawiadowca stacji i oberkonduktor[35] tego nie spostrzegli i odprawili pociąg, a Jego Cesarska Mość pozostał na peronie. Oczywiście, zaraz to zauważono, pociąg cofnięto i car pojechał dalej, przy czym potraktował zdarzenie bardzo dobrodusznie.

Zapamiętałem też inny incydent. Nagle w Odessie dostaję telegram, że w drodze powrotnej z Jałty do Petersburga będzie jechać pewna wysoko postawiona dama, na którą należy zwrócić szczególną uwagę. Podano, że ta dama przyjedzie parowcem do portu i trzeba ją przewieźć na stację pasażerską, a stamtąd wyruszy dalej.

Tak też uczyniono.

Wagon został podstawiony do portu. Pojechałem tam z parowozem, żeby go zabrać, przewieźć wokół miasta (była okrężna linia wokół Odessy) na stację i dołączyć do pociągu pospiesznego do Petersburga. Parowiec się opóźnił. Przyjechała nim dama, na którą czekałem, i jeszcze ktoś z nią był. Ujrzałem panią o urodziwej twarzy i dość pełnych kształtach. Powiedziano mi, że to księżna Dołgoruka[36] (przyszła księżna Jurjewska, małżonka Aleksandra II). Żeby jak najszybciej dotrzeć do stacji, jechałem z nią w strasznym pośpiechu, ponieważ bałem się, że pociąg odjedzie, nim ją dowiozę.

Tymczasem przez nieporozumienie zawiadowca stacji Odessa, nie czekając na mój przyjazd, a być może myśląc, iż nie przyjadę, puścił inny pociąg i gdy wjeżdżaliśmy z księżną Dołgoruką na stację, nieomal się z nim zderzyliśmy.

Ile razy później myślałem: a gdyby tak zdarzył się błąd i nasz pociąg spóźniłby się nawet mniej niż minutę? Przecież nastąpiłoby zderzenie i z wagonu, w którym jechała księżna Jurjewska, pozostałyby tylko drzazgi, a jaki to miałoby wpływ na całe przyszłe losy Rosji, nie wyłączając być może 1 marca[37]? Kiedy o tym myślę, przychodzi mi do głowy taka refleksja filozoficzna: od jak błahych przypadkowości, często od jednej chwili, zależą losy narodów i koło historii toczy się raz w jedną, raz w drugą stronę.

Pamiętam też jeszcze, co zaszło, gdy Aleksander II jechał Koleją Odeską po raz trzeci. Kolej Odeska od strony Petersburga zaczynała się na stacji Żmerynka, gdzie łączyła się z linią kijowsko-brzeską. I oto oczekujemy w Żmerynce na przybycie imperatora. Nagle niedaleko stacji carski pociąg relacji Kijów–Brześć wypadł z szyn i cesarz przyszedł do nas na stację pieszo. Spytał: o co chodzi? Wyjaśniono mu, a ponieważ się przekonał, że złych zamiarów w tym nie było, odniósł się do tego zdarzenia nadzwyczaj wyrozumiale. Podstawiono wagon. Pociąg został postawiony na tor i car wyruszył w dalszą drogę.

W czasie kampanii tureckiej przyszło mi wieźć imperatora na wojnę. Wówczas w istocie już zarządzałem koleją. Powitałem Jego Wysokość w Żmerynce. Pamiętam, jak pierwszej doby pokonaliśmy trasę od Żmerynki do miejsca w pobliżu Proskurowa, gdzie znajdował się obóz wojskowy. Rano byliśmy na stacji Wesoły Kut. Z cesarzem jechało kilku wielkich książąt oraz cesarzewicz, przyszły car Aleksander III. Widziałem wówczas następcę tronu po raz drugi. Pierwszy raz się to zdarzyło, kiedy wkrótce po ślubie z księżniczką Dagmarą[38] (przyszłą cesarzową Marią Fiodorowną) przyjechał do Odessy i odwiedził Uniwersytet Noworosyjski, gdy tam studiowałem. Teraz widziałem go po raz drugi. Był bardzo wesoły i ciągle żartował z księcia Gorczakowa, który w chwili zbliżania się pociągu do stacji jeszcze nie zdążył się ubrać. Koło jego przedziału wagon był zabrudzony. Następca tronu podszedł do okna przedziału księcia i żartował sobie z niego, mówiąc, że widocznie nocą go wyhuśtało i nabawił się choroby, na jaką cierpią ludzie na morzu.

Jeśli zaś chodzi o samego Gorczakowa – ponieważ całą noc oczywiście nie spałem, widziałem go, gdy tylko się obudził. Był to zupełnie bezsilny starzec. Całą jego twarz pokrywały zmarszczki. Nie miał ani brwi, ani zębów. Zajmował się swoją toaletą ze dwie godziny, aż wreszcie wszystko się u niego pojawiło: fałszywe kolory na twarzy, wspaniałe zęby i brwi. Na drugi dzień po wyjeździe z Wesołego Kutu przybyliśmy do Kiszyniowa, zatrzymaliśmy się i imperator znowu dokonywał przeglądu zgromadzonych tam jednostek wojskowych. Następnie pojechaliśmy dalej do Jass.

W Jassach ostatni raz patrzyłem na Aleksandra II przez dłuższy czas. Gdy pociąg przybył do Jass, zdziwiło nas, a częściowo nawet rozśmieszyło coś takiego: na stacji była duża sala i tam ustawiono rosyjski tron carski. Widocznie według pojęcia szefostwa tej rumuńskiej kolei car rosyjski inaczej niż na tronie nie siedzi. Ale żeby opowiedzieć dosyć tragiczne zdarzenie związane z tym tronem, muszę się nieco cofnąć w czasie.

Jak wiadomo, wojna rosyjsko-turecka zaczęła się od wojny serbsko-tureckiej. Dowódcą serbskiej armii był nasz znany generał Czerniajew. W tamtym czasie przez Odessę z Rosji do serbskiej armii jechała masa ochotników. W Odessie działało Towarzystwo Słowiańskie, którego prezesem był niejaki adwokat Kriwcow, zastępcą prezesa zaś – ja. Kriwcow był stosunkowo młodym człowiekiem, ja – zupełnie młodym, a ponieważ traktowaliśmy bardzo poważnie „słowiańską ideę”, ideę zdobycia Konstantynopola, z wielkim zapałem zajmowaliśmy się wyprawianiem tam ochotników.

Przychodzi do nas kiedyś pewien oficer, który między innymi miał trzy żołnierskie Krzyże św. Jerzego (ostatni krzyż – złoty z kokardą) i przedstawiwszy się nam jako Kuźmiński, mówi, że jest oficerem jednego z pułków gwardii stacjonujących w Królestwie Polskim. Wszystkie te krzyże otrzymał za wojnę w Azji Środkowej. Następnie powiedział, że pragnie jechać na wojnę i żebyśmy go niezwłocznie wysłali do serbskiej armii czynnej. Bardzo się spieszył, więc go od razu odprawiliśmy na wychodzącym tego dnia parostatku. Muszę dodać, że w tamtym czasie wszyscy byliśmy zarażeni nastrojem patriotycznym, który w istocie rzeczy zmusił Aleksandra II do wypowiedzenia wojny Turcji. Zapanowało wówczas powszechne ożywienie rosyjskiej świadomości patriotycznej właśnie ze względu na ideę słowiańskiego jednoczenia się. Widziałem się wtedy kilka razy z Kuźmińskim, doskonale zapamiętałem jego twarz, ponieważ uderzyła mnie jej niezwykła bladość. Była to twarz posągu, niezwykle regularna, jakby wyrzeźbiona w marmurze.

Gdy pociąg carski (w którym jechał Aleksander II) przybył do Jass, wysiedliśmy i stanęliśmy koło wagonu Jego Wysokości. Nie wyszedł z wagonu, ale opuścił okno, oparł się o nie łokciami i patrzył w dal, przy czym ciężko oddychał, ponieważ tego dnia bardzo cierpiał na astmę. Nagle widzę, że z natężoną uwagą zaczął się w coś wpatrywać i oddychać z wysiłkiem. Naturalnie, wszyscy się odwróciliśmy i zaczęliśmy patrzeć w tym samym kierunku.

I oto widzę, że tam stoi Kuźmiński, ale już w czerkiesce ze wszystkimi swoimi orderami. Cesarz, zwracając się do niego, mówi: „Ty jesteś rotmistrz Kuźmiński?”. Tamten odpowiada: „Tak jest, Wasza Cesarska Mość” – a jednocześnie podchodzi do wagonu i najwidoczniej zaczyna prosić o przebaczenie, ale car mówi do niego: „Jesteś dezerterem, uciekłeś z armii bez mojego pozwolenia i bez zgody dowództwa”.

Koło mnie stał szef kwatermistrzostwa, generał lejtnant Katalej. Car, zwracając się do Kataleja, powiedział: „Aresztować go i wsadzić do twierdzy”.

Nagle widzę, że Kuźmiński wyciąga kindżał i najspokojniej wsuwa go sobie w serce. Żeby cesarz tego nie zauważył, wszyscy obstąpiliśmy rotmistrza, ale wyjmować ostrze było za późno, ponieważ już do połowy wbił je sobie w serce. Otoczywszy go, żeby nie upadł, stopniowo odsuwaliśmy się od wagonu. Zadźwigaliśmy go do sali, w której stał wspomniany tron i tak wyszło, że martwego Kuźmińskiego położyliśmy na jego stopniach.

Z uczuciem skrajnego przygnębienia wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy z powrotem do Kiszyniowa. Nim dojechaliśmy do miasta, nieoczekiwanie na nazwisko Kataleja przyszła depesza z carskiego pociągu, w której informowano, iż cesarz zechciał rozkazać, aby Kuźmińskiemu wybaczyć i do twierdzy nie wsadzać. Kuźmiński porzucił armię rosyjską wbrew zakazowi. Prosił o pozwolenie na wyjazd do Serbii, ale go nie puszczano, ponieważ była przewidywana wojna z Turcją; wobec tego, powiedzmy, że uciekł.

Przy okazji epizodu z Kuźmińskim chcę odnotować następujący fakt: gdy w Odessie wyprawialiśmy rosyjskich ochotników, zazwyczaj rano chodziłem do pracy w zarządzie kolei i o określonej porze wstępowałem do Kriwcowa, który miał kancelarię organizującą odprawę ochotników. W jednym pokoju siedział za stołem pisarz, który tam pracował. I za każdym razem, gdy przechodziłem obok niego, chociaż byłem wtedy zupełnie młodym człowiekiem, niepiastującym żadnego ważnego stanowiska państwowego ani społecznego, pisarz ten uważał za swój obowiązek wstawać. Wówczas w ogóle nie zwracałem na niego najmniejszej uwagi. Kilka lat później, już po zakończeniu wojny, gdy służyłem w Petersburgu, kiedyś przyjechałem do Kriwcowa. W trakcie rozmowy mówi on do mnie:

– A pamięta pan Stambułowa?

– Jakiego Stambułowa?

– Pisarza, który pracował u mnie, gdy wyprawialiśmy ochotników? Był rosyjskim seminarzystą, zatrudniałem go jako pisarza za 20 rubli miesięcznie.

Był to ów słynny Stambułow[39], który wyczyniał takie spustoszenia w Bułgarii i później stał się wrogiem Rosji. Dzięki niemu Battenberski[40] stracił tron książęcy i pojawił się obecny król Bułgarii Ferdynand[41]. Następnie, gdy już był premierem rządu – zginął z ręki zabójcy. Ten Stambułow, który stał się – dobrą czy złą, to oceni historia – postacią historyczną w losach Bułgarii.

Kiedy podjąłem pracę na kolei, kolejnictwo było w bardzo prymitywnym stanie. Jednakże przez czterdzieści lat, które upłynęło od tamtego czasu, koleje osiągnęły u nas olbrzymi sukces. Jeśli porównać zarówno tory kolejowe, jak i urządzenia stacyjne, a zwłaszcza parowozy i wagony tamtych czasów z teraźniejszymi, widać jasno, jak wielki postęp poczyniła kolej. Oczywiście, nie może być żadnej analogii między dzisiejszym parowozem, prowadzącym szybki pociąg ekspresowy, a tamtym parowozem, który z największą prędkością ciągnął pociąg tamtych czasów. To taka różnica, można by powiedzieć, jak między krową a koniem wyścigowym.

Przez ostatnie trzydzieści–czterdzieści lat, a zwłaszcza dwadzieścia, rozwój naszego przemysłu kolejowego był znacznie szybszy niż ogólny wzrost ekonomiczny kraju. Toteż, naturalnie, koleje żelazne w ciągu ostatnich dwudziestu lat stały się o wiele wydajniejsze pod względem możliwości przewozu ładunków. Jeśli zaś porównać torowiska kolei w obecnym czasie i dawniej – znowu między nimi okaże się taka sama różnica jak między wiejską drogą, na przykład w guberni astrachańskiej, a doskonałą szosą w jakiejś prowincji we Francji, tzn. żadnego porównania nawet być nie może. Prędkość jazdy pociagów teraz jest dużo większa, a poza tym dzięki udoskonaleniom znacznie wzrosło bezpieczeństwo dróg żelaznych.

Kiedy rozpoczynałem pracę na kolei, była ona bardzo słabo zorganizowana i można powiedzieć, że jej przyszłość wisiała na włosku.

Ale gdy droga żelazna przeszła w ręce Rosyjskiego Towarzystwa Żeglugi i Handlu, byłem naczelnikiem ruchu tej kolei.

Właśnie w tym czasie zdarzyła się katastrofa pod Tiligułem[42].

Działo się to w grudniu, kiedy jechał pociąg wiozący rekrutów z Bałty do Odessy. Droga między Bałtą a Birzułą była wolna, to znaczy, że na trasie nie było żadnych pociągów, a z Birzuły również nie mógł być odprawiony żaden pociąg, dopóki oczekiwany skład nie przybył na tę stację. Niestety, akurat wówczas na tiligulskim nasypie trzeba było przeprowadzić remont torowiska: pękła szyna i należało ją wymienić. Kiedy zdjęto szyny, toromistrz nie obstawił tego miejsca sygnałami, mało tego, ponieważ była silna śnieżyca i zamieć, to zostawiwszy na miejscu wymontowaną szynę, poszedł z robotnikami do stojącej w sąsiedztwie budki, żeby się ogrzać i napić herbaty.

Pociąg z rekrutami zwalił się z nasypu na dół. Wzdłuż każdego dużego nasypu wiodącego przez parów układana jest również rura odpływowa, żeby w razie tajania śniegu czy deszczu woda mogła do niej spływać z nasypu. I oto cały pociąg spadł na dół nasypu, akurat pod wylot rury. Była straszna zawieja, wiatr dął przez tę rurę... Wagony, spadając, zapaliły się, zapewne od parowozu, a wiatr rozniecał płomienie. Powietrze przez rurę rozdmuchiwało ogień jak miech, gdy się nim rozpala w piecu, więc pociąg spłonął doszczętnie.

Było to w 1875–1876 roku, w okresie, gdy w prasie i opinii społecznej zaczął bardzo silnie przejawiać się duch, który został zaszczepiony przez Pisariewa, Dobrolubowa i Czernyszewskiego, to znaczy duch wiadomej nienawiści do osób, które z racji stanowiska albo materialnego dostatku wyróżniają się spośród przeciętnych ludzi. To jest to samo uczucie, które w istocie pod wieloma względami kieruje socjalistami i anarchistami – ogółem spod znaku rewolucyjnej czerni. Jednak wtedy ów nastrój panował w całej liberalnej warstwie inteligenckiej. Był to właśnie ten nastrój społeczny, ten prąd społeczny, który po pięciu–sześciu latach doprowadził do 1 marca 1881 roku – oburzającego zabójstwa tak wielkiego imperatora jak Aleksander II.

I oto dla zaspokojenia opinii publicznej, pozostającej pod wpływem tych nastrojów, potrzeba było, aby kozłami ofiarnymi stały się najwyżej postawione osoby. Kimże one były? Oczywiście, przede wszystkim admirał N.M. Czichaczow, dyrektor Rosyjskiego Towarzystwa Żeglugi i Handlu oraz Kolei Odeskiej, który otrzymywał bardzo wysokie uposażenie i nosił mundur admirała świty Jego Cesarskiej Mości, a po nim ja.

Na służbę remontu torowiska nie miałem najmniejszego wpływu. A poza tym wypadek spowodowała rzeczywiście skandaliczna niefrasobliwość toromistrza, który prowadził remont, czyli czynnik zupełnie ode mnie niezależny.

W sporządzonym akcie oskarżenia domagano się pociągnięcia do odpowiedzialności włącznie: toromistrza, który uciekł, mnie i Czichaczowa. I wszyscy mieliśmy odpowiadać w równym stopniu. Akt oskarżenia został przekazany do odeskiego sądu okręgowego i trafił do prokuratora izby sądowej. W tamtym czasie urzędnicy sądowi i w ogóle sąd oraz nadzór prokuratorski rzeczywiście miały pełną niezawisłość osądu i przekonań. Ostatecznie prokurator nie uznał tego aktu oskarżenia za możliwy do zatwierdzenia, znajdując, iż zarówno ja, jak i Czichaczow nie możemy zostać pociągnięci do odpowiedzialności, ponieważ w istocie rzeczy żadnego przestępstwa nie popełniliśmy.

Wkrótce potem rozpoczęła się wojna. Czichaczow został mianowany dowódcą obrony Morza Czarnego, a ja przystąpiłem do kierowania koleją i wyjechałem do Bukaresztu na rozmowy z rumuńskimi kolejami; uczestniczyłem w zawarciu wstępnej konwencji o przewozach naszej armii po rumuńskich szlakach kolejowych. Oczywiście dołożyłem wszelkich starań, żeby pomyślnie przewieźć armię zarówno na teatr działań wojennych, jak i z powrotem.

Muszę powiedzieć, że bardzo trudno było to wykonać, ponieważ drogi żelazne i cały ruch pogrążyły się w strasznym chaosie. Udało mi się sprostać temu zadaniu jedynie dzięki właściwemu mi, zwłaszcza że byłem młody, zdecydowanemu i twardemu charakterowi.

Brakowało mi parowozów. Na europejskich kolejach każdy maszynista powinien mieć swój parowóz, z czego wynika, że parowóz pracuje tyle godzin, ile organizm człowieka jest w stanie wytrzymać. Ponieważ człowiek może pracować ograniczoną liczbę godzin na dobę, więc w czasie, gdy maszynista odpoczywa albo zajmuje się swoim parowozem (na przykład go czyści) – maszyna stoi bezczynnie.

Od razu doszedłem do wniosku, czego potrzeba, żeby parowóz był w ruchu. Należało zmieniać maszynistów, których znacznie łatwiej zdobyć niż parowozy. W ten sposób, siłą rzeczy, wprowadziłem tak zwany system amerykański, jako że w Ameryce parowóz nie jest przywiązany do maszynisty – jest stale w ruchu. Odpoczywa tylko w czasie niezbędnym dla naoliwienia go, wyczyszczenia, nabrania wody i paliwa. Przyznam się, że wtedy nie miałem pojęcia o istnieniu amerykańskiego systemu, doszedłem do tego rozwiązania z konieczności.

Podjąłem też jeszcze jedną decyzję. Dotychczas stosowano ogólną zasadę, że tam, gdzie jest linia jednotorowa, można odprawiać tylko jeden pociąg i dopóki nie przybędzie on na następną stację, innego pociągu puszczać za nim nie wolno. Ja zacząłem wysyłać w ciągu dnia pociągi jeden za drugim, tzn. na przykład pociąg wysłany ze stacji A jeszcze nie doszedł do stacji B, a już po 15–20 minutach wydawałem dyspozycję (albo zgodę), że następny pociąg może wyruszać w ślad za pierwszym. Byłem zmuszony uciec się do tego, gdyż w przeciwnym razie przyszłoby całkowicie zatrzymać przewóz armii.

Na odprawianie pociągów jeden za drugim, jak również na zmienianie się maszynistów nikt nie zwrócił uwagi, ponieważ są to czysto techniczne sprawy kolejowe, natomiast na to, że zatrzymałem wojska i kazałem części kawalerii (nie pamiętam – 95 dywizji czy brygadzie) wyruszyć konno ze Żmerynki do Kiszyniowa – wniesiono skargę i dla zbadania moich samowolnych poczynań przybył generał lejtnant Annienkow, który w tym czasie dowodził przewozami wojsk na wszystkich kolejach imperium i był jednym z najbliższych współpracowników ministra wojny, przyszłego hrabiego Milutina. Aczkolwiek Annienkow zameldował, że moje działania były całkowicie samowolne, usprawiedliwiał mnie jednak: jego zdaniem innego wyjścia nie miałem i mogę jedynie odpowiadać za to, że znacznie nadużyłem władzy, ponieważ podobne rozporządzenia mógł wydać tylko głównodowodzący, a nie naczelnik ruchu dróg żelaznych.

Nawiasem mówiąc, zdarzył mi się jeszcze inny przypadek, który także spowodował śledztwo. Sprawa była następująca.

Gdy tylko nasza armia przeprawiła się przez Dunaj, po pierwszym starciu pojawiła się masa rannych, których trzeba było ewakuować do Rosji. W tym czasie mieliśmy pociągi sanitarne. Do takiego pociągu można zabrać 30–50 rannych i chorych. Takich składów było pięć, to znaczy, że mogły zabrać maksimum 300 rannych. Zanim odwiozą ich do Rosji i wrócą z powrotem, upłynie średnio dwa tygodnie. Zarządziłem, żeby w wagonach towarowych rozścielać słomę, na niej kłaść rannych i chorych i w ten sposób wieźć do Rosji. Wówczas były stosunkowo ciepłe, letnie dni. Tak więc zaczęliśmy wozić rannych w towarowych wagonach. Przywożono po kilka tysięcy rannych dziennie.

Wtedy również wokół przewozu rannych zrobił się szum. Oskarżono mnie o to, że transportuję ich zupełnie jak kłody drewna, a nie ludzi. Przyjechał Annienkow i koniec końców stwierdził, że znacznie lepiej wywozić rannych choćby towarowymi pociągami, niż zostawiać ich na słomie w Jassach, gdzie by poumierali. Generał podkreślił, że w ogóle należałoby zupełnie inaczej zorganizować ewakuację chorych: trzeba zwiększyć liczbę pociągów, a skoro nie chce się wozić ich w zwykłych wagonach, luksusowych pociągów powinno być 30 albo 40, a nie pięć. Tylko pod tym warunkiem można byłoby sobie z tym poradzić.

Udało mi się pomyślnie przewieźć armię czynną na teatr działań wojennych i z powrotem.

O magnatach kolejowych

Po wojnie z powodu nierentowności kolei zarówno Odeskiej, jak Kijowsko-Brzeskiej (z Kijowa do Brześcia), czy też Kijowsko-Brzesko-Grajewskiej (od Brześcia do Grajewa), linie te zostały połączone w jedną spółkę pod nazwą Towarzystwo Kolei Południowo-Zachodnich. Trzeba było w związku z tym połączyć wszystkie trzy zarządy: Kolei Odeskiej (w Odessie), Kolei Kijowsko-Brzeskiej (w Kijowie) i Kolei Brzesko-Grajewskiej (w Białymstoku).

Zaproponowano mi stanowisko naczelnika wydziału eksploatacji Kolei Południowo-Zachodnich – w Petersburgu. Odpowiadało mi to, dlatego z powodów, które zaraz wyjaśnię, stanowisko przyjąłem.

Przyczyny były dwojakiego rodzaju: po pierwsze, chociaż w tamtym czasie jeszcze byłem kawalerem, już zamierzałem się ożenić z żoną Spiridonowa, z domu Iwanienko. Ojciec jej był marszałkiem szlachty w Czernihowie. Wyszła za mąż bardzo młodo, by nie powiedzieć jako dziewczynka, za człowieka również bardzo młodego, ale kompletnego nicponia. Urodziła im się córka. Później odeszła od męża i przez pewien czas mieszkała w Odessie. Tam się z nią poznałem i cały czas zabiegałem o rozwód. W tych okolicznościach, mając na uwadze rychły ożenek, przyjąłem posadę w Petersburgu.

Po drugie, chciałem czasowo być w Petersburgu, ponieważ już tam działała komisja hrabiego Baranowa do zbadania spraw kolei i generał Annienkow, który w czasie wojny kilka razy przyjeżdżał na kontrolę Kolei Odeskiej, bardzo mnie namawiał, żebym wszedł do tej komisji albo przynajmniej wspierał jej prace.

Niedługo po moim przyjeździe do Petersburga przybyła tam również Spiridonowa i wzięliśmy ślub w cerkwi Władimirskiej. W Petersburgu spędziłem około dwóch lat.

W tamtym czasie panowała zasada prywatnego budownictwa kolejowego i eksploatacji. Na czele prywatnych spółek stało kilka osób, o których można powiedzieć, że byli magnatami kolejowymi, mianowicie: Polakow – Żyd, Gubonin i Kokoriow – dawni dzierżawcy, Bloch[43] i Kronenberg[44] – obaj pochodzenia żydowskiego, chociaż przyjęli chrześcijaństwo, a także Derwiz, który wcześniej był urzędnikiem w Senacie, wreszcie inżynier von Meck – to grono największych. Było jeszcze kilku drobnych. Ponieważ znaczna część kapitałów własnych kolei była gwarantowana przez państwo, a w przypadku niektórych linii nawet cały kapitał miał państwową gwarancję, ci magnaci kolejowi, w istocie rzeczy, zyskali swoją pozycję dzięki zbiegowi okoliczności, własnemu rozumowi, sprytowi, a w pewnym stopniu także cwaniactwu. W tym sensie każdy z nich był znaczącą postacią.

Na czele Towarzystwa Kolei Południowo-Zachodnich stał Bloch, który najpierw był drobnym kolejowym wykonawcą, później, będąc już koncesjonariuszem, budował odcinki linii Kolei Libawsko-Romnieńskiej, a wreszcie stał się kolejowym baronem. Kariera tego człowieka w ogóle jest bardzo ciekawa, więc ją opowiem, żeby można było zrozumieć, w jaki sposób w tamtych czasach pojawili się magnaci kolejowi – posiadający ogromne wpływy i ogromne majątki, którzy wielki autorytet zdobyli dzięki swoim kolejom i bankom. Jeśli ktoś stał na czele kolei, to naturalnie stał również na czele tych czy innych banków, ponieważ wszystkie operacje pieniężne dokonywane są poprzez banki. Dzięki temu ci ludzie mieli olbrzymie wpływy, nawet w najwyższej klasie posiadaczy. Bloch był na początku drobnym podwykonawcą, brał zlecenia na wykończenie części jakiejś stacji lub jakiegoś peronu, krótko mówiąc, był prostym Żydkiem-podwykonawcą, człowiekiem zupełnie niewykształconym, lecz nadzwyczaj zdolnym.

W tamtym czasie Kolej Kijowsko-Warszawską budował starszy inżynier Kierbedź[45]. Bloch właśnie od niego otrzymywał zlecenia. Gdy Bloch nieco okrzepł w interesach, był na tyle mądry, że na kilka lat wyjechał za granicę i tam się kształcił. Słuchał nawet wykładów na uniwersytetach niemieckich. Gdy się wyedukował, pojawił się w Królestwie Polskim (pochodził z Królestwa Polskiego) jako dobrze ułożony młody człowiek. Potem poznał córkę doktora Kronenberga[46], człowieka niezbyt zamożnego (lekarza w Moskwie). Ponieważ Kronenberg był katolikiem, również Bloch przeszedł na katolicyzm, po czym ożenił się z jego córką, bardzo urodziwą, wykształconą, inteligentną i w pełni światową damą. Bloch osiadł w Warszawie, nabył duży dom, założył duży kantor bankowy i zaczął budować już całe drogi żelazne, na przykład Kolej Fabryczno-Łódzka była zbudowana przez niego samego i tylko za jego pieniądze.

Ów Bloch został prezesem zarządu Kolei Południowo-Zachodnich, ponieważ skupił w swoim ręku większość akcji trzech kolei, które połączyły się w jedną spółkę. Mieszkając jednak w Warszawie, nie mógł systematycznie zajmować się sprawami w Petersburgu.

W istocie cały zarząd Kolejami Południowo-Zachodnimi spoczywał na mnie i młodym inżynierze Kierbedziu[47]. Ja prowadziłem sprawy eksploatacji, technicznymi zaś zawiadywał Kierbedź, który był synowcem Kierbedzia starszego, słynnego budowniczego mostu Mikołajewskiego przez Newę za panowania Mikołaja I.

Ów młody Kierbedź ożenił się potem ze swoją stryjeczną siostrą – córką Kierbedzia starszego. Kilka miesięcy temu umarł, zostawiając po sobie znaczny majątek, który zgromadził częściowo dzięki własnej pracy, a częściowo dostał w spadku po stryju (spadek był majątkiem jego żony). Młodszy Kierbedź był nadzwyczaj utalentowanym inżynierem, więc gdy już sprawowałem urząd ministra finansów i przyszedł czas budowy Kolei Wschodniochińskiej, postawiłem go na czele tego przedsięwzięcia. Był wiceprezesem Towarzystwa Kolei Wschodniochińskiej, w rzeczywistości osobą najważniejszą przy budowie tej linii.

Bloch, inteligentny z natury, bardzo wykształcony i utalentowany, jak większość Żydów miał jednak wady, to znaczy skłonność do zarozumialstwa z dużą dozą bezczelności. Ponieważ w młodości nigdy i przed nikim nie zginałem karku, a mówiłem zawsze wszystkim prosto w oczy całą prawdę, mimo że w tym czasie byłem człowiekiem całkowicie zależnym, nieposiadającym majątku, więc Bloch mnie znosił, ale nie okazywał mi sympatii i zawsze skarżył się na moją ostrość, czy jak się wyrażał – hardość.

Kiedy powstał zarząd Kolei Południowo-Zachodnich i Bloch stanął na jego czele, stał się jeszcze bardziej zarozumiały i znacznie więcej czasu poświęcał innym sprawom niż koleje i w ogóle sprawom swojego biura w Warszawie. Wszędzie wyznaczył zastępców. I tak w Petersburgu – Wyszniegradzkiego[48], w Warszawie – dwóch Polaków, których nazwisk zapomniałem (również bardzo zdolnych ludzi), a sam zajmował się głównie polityką i nauką. Wydane przez niego prace naukowe nie były jednak jego własnym dziełem, pisali je różni pisarze i specjaliści za pieniądze, które im płacił. Sam Bloch jedynie sporządzał, i to przy pomocy swoich pracowników, konspekty tych prac, które zamierzał wydawać.

W ten sposób wydał teraz już mocno przestarzałą, ale trzydzieści lat temu mającą znaczenie, Historię rosyjskich kolei. W ostatnim czasie zaś bardzo propagował idee pokoju. W tym celu jeździł za granicę, urządzał tam różne konferencje, nawet pojawił się u młodej cesarzowej[49], gdy tylko wyszła za mąż za Mikołaja II, pragnąc zyskać jej sympatię, ale zdaje się, nic z tego nie wyszło. Doskonale pamiętam, że byłem kiedyś u starszego Kierbedzia, gdy mu zameldowano, iż przyszedł Bloch. I oto wchodzi Bloch i przynosi w pięknej oprawie swoje wielotomowe dzieło – Historię rosyjskich kolei. Wówczas Kierbedź, który znał Blocha jeszcze jako zwykłego „Żydka” i zawsze zwracał się do niego na „ty”, najpierw bardzo dziękował za podarunek, a później naiwnie spytał:

– A powiedz, czy sam przeczytałeś te książki? – Bardzo byłem zdziwiony tym pytaniem, a Bloch bardzo dotknięty.

Przyjeżdżając do Petersburga, Bloch zawsze zatrzymywał się w Grand Hotelu. Stale wydawał małe obiady, zapraszając na nie wszystkich swoich współpracowników. Zwoływał również narady w wąskim gronie, na których zbierali się współpracownicy. Zawsze zdumiewało mnie płaszczenie się Wyszniegradzkiego przed Blochem. Mimo wszystko w tym czasie Wyszniegradzki był tajnym radcą, dosyć znanym profesorem i członkiem rady ministra oświecenia publicznego, a zachowywał się wobec Blocha tak, że ja, będąc całkiem jeszcze młodym człowiekiem, raczej poszedłbym po prośbie, niż miałbym się tak poniżać. I nie dlatego, że był Żydem, a dlatego, że w istocie niczego sobą nie reprezentował. Ostatecznie cała siła tych panów brała się z portmonetki.

Wśród tych kolejowych tuzów najbardziej zasłynął, oczywiście, Polakow. Ten sam, który zapoczątkował klan Polakowów. I tak jego brat Łazar (w Moskwie) był znanym działaczem bankowości, teraz w znacznym stopniu jest zrujnowany. Drugi brat – Jakow, zakończył karierę w randze tajnego radcy, dano mu nawet szlachectwo, ale żadne ze stowarzyszeń szlachty nie zgodziło się przyjąć go na swoją listę. On również zbankrutował i w zeszłym roku zmarł w Biarritz.

Tymczasem na Kolejach Południowo-Zachodnich nie działo się dobrze. Koleje w dalszym ciągu były deficytowe i administracja nie mogła temu zaradzić. W końcu zarząd postanowił wysłać mnie do Kijowa i oddać mi ster rządów na miejscu. Ponieważ upłynął już ponad rok od czasu, jak się ożeniłem ze Spiridonową, zgodziłem się na przyjęcie stanowiska naczelnika eksploatacji Kolei Południowo-Zachodnich i przeniosłem się z żoną do Kijowa.