Wspomnienia policjanta z getta warszawskiego - Stanisław (Jan) Gombiński (Mawult), Marta Janczewska - ebook

Wspomnienia policjanta z getta warszawskiego ebook

Marta Janczewska, Stanisław (Jan) Gombiński (Mawult)

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Stanisław Gombiński, policjant w warszawskim getcie, zatrudniony w Kierownictwie Służby Porządkowej, spisał swoje wspomnienia po opuszczeniu zamkniętej dzielnicy, ukrywając się po tzw. aryjskiej stronie. Pierwsza część wspomnień poświęcona jest historii getta oraz nastrojom i odczuciom jego mieszkańców od chwili utworzenia dzielnicy aż do powstania w getcie w kwietniu 1943. W części drugiej Gombiński poddaje ocenie sposób funkcjonowania gettowych instytucji, zwłaszcza Rady Żydowskiej i Służby Porządkowej, dokładnie charakteryzując najważniejszych urzędników dzielnicy.

Wrażliwość na nastroje społeczne i umiejętność wsłuchania się w „głos ulicy” z jednej strony, a wgląd „od środka” w działanie najważniejszych instytucji getta powodują, że autor łączy dwie perspektywy: obserwatora i uczestnika, co stanowi o walorze jego książki. Gombiński, który spędził w getcie 27 miesięcy i czynnie uczestniczył w organizacji żydowskiej policji, nasyca swój tekst wnikliwymi obserwacjami natury socjologicznej i psychologicznej. Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta to ważny dokument świadka, który tuż po opisywanych wydarzeniach stara się zrozumieć to, co przeżył.

 

[...] Wypędzony z mieszkania dr Michał Brandstätter, były dyrektor szkoły średniej w Łodzi, przez czas getta – kierownik personalny Żytosu, staje na chodniku, w letnim palcie, narzuconym na koszulę i boso. Do żołnierza, który go sprowadził, mówi najczystszą niemczyzną – nie darmo było się wychowankiem Uniwersytetu Lwowskiego i Wiedeńskiego i znanym germanistą – że jest chory na tyfus, że nie chce znosić jeszcze dodatkowych męczarni. Jeżeli nie może zostać w domu, chce zginąć od razu. Osiemnastoletni może chłopak w mundurze, uśmiechnięty, znany w getcie z ostatnich miesięcy jako dobry i wesoły kompan niejednego Żyda (wyjątkowo) kiwa głową, z uśmiechem doń mówi, by stanął na jezdni w szeregu, z uśmiechem zachodzi od tyłu, wyjmuje rewolwer i oddaje strzał w potylicę, w nasadę czaszki. Ten strzał w zupełności wystarcza, to, co do niedawna było doktorem Brandstätterem, wali się na oczach jego żony na bruk. A młody żołnierz z uśmiechem repetuje broń, chowa ją do kabury i mówi do swych towarzyszy: „Das war eigentlich ein Gnadenschuss, nicht wahr?”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 407

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Copyright © for this edition by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Redakcja merytoryczna, opracowanie przypisów, zestawienie indeksu:

Marta Janczewska

Redaktor prowadzący:

Jakub Petelewicz

Projekt graficzny serii:

Marianna Cielecka

Publikacja została zrealizowana przy udziale środków finansowych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu operacyjnego „Promocja czytelnictwa” zarządzanego przez Instytut Książki

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

ul. Nowy Świat 72, pok. 120 00-330 Warszawa e-mail: [email protected]

Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma

ul. Tłomackie 3/5 00-090 Warszawa

www.jhi.pl

ISBN: 978-83-63444-11-2

Redakcja i korekta oraz opracowanie typograficzne i skład:

Marianna Cielecka / libellicosa.pl

Projekt okładki: Marianna Cielecka

Mapa na stronie 100: Paweł Weszpiński

Fotografie oraz dokumenty wykorzystane w książce pochodzą ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego

Fotografia wykorzystana na 1. stronie okładki pochodzi ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 1011-134-0796-28 / Ludwig Knobloch

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

00-330 Warszawa; ul. Nowy Świat 72, pok. 120

e-mail:[email protected]

www.holocaustresearch.pl

księgarnia internetowa:www.holocaustresearch.pl/sklep

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Wstęp

Wbrew oczekiwaniom, wbrew potocznym wyobrażeniom, wbrew regułom prawdopodobieństwa pisanych świadectw z czasów Zagłady ocalało dużo. Ci, którzy nadludzkim wysiłkiem podejmowali próbę pisania o katastrofie podczas trwania katastrofy, najczęściej adresowali swoje zapiski „do przyszłego czytelnika”. Chcieli, aby świat ich usłyszał. Nie możemy pozwolić, aby ich świadectwa pozostały nieme – przysypane kurzem archiwów.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY zrodziła się z przeświadczenia, iż pomimo różnych inicjatyw edytorskich wciąż zbyt mało tekstów, w stosunku do istniejących zasobów archiwalnych, zostało opublikowanych i udostępnionych czytelnikom. Zbyt mało wobec potrzeb badawczych i czytelniczych zainteresowań, a także wobec obecnych niemal w każdym ocalałym zapisie apeli, nakładających na nas wszystkich moralną powinność lektury.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY skupia się na prezentacji dzienników, zapisów pamiętnikarskich, relacji pozostających w kręgu form autobiograficznych i spisywanych hic et nunc, tzn. w gettach bądź w ukryciu poza murami, ale jeszcze w czasie trwania wojny i okupacji. Teksty są publikowane w ich kształcie integralnym, według jednolitych zasad edycji krytycznej. Korzystamy przede wszystkim z zasobów Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie oraz Archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY jest wydawana przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, przy współpracy z Żydowskim Instytutem Historycznym w Warszawie.

Stanisław Gombiński, zastępca szefa Sekretariatu Służby Porządkowej

URZĘDNIK I POLICJANT W GETCIE. O WSPOMNIENIACH STANISŁAWA GOMBIŃSKIEGO

Stanisław Gombiński urodził się 15 października 1907 roku we Włocławku w rodzinie kupieckiej1. Po maturze we włocławskim Gimnazjum Państwowym Ziemi Kujawskiej rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Po dwóch latach porzucił Warszawę i wyjechał do Montpellier, gdzie kontynuował studia i na tamtejszym Uniwersytecie uzyskał w 1928 roku tytuł magistra praw oraz stopień licencjata w Wyższej Szkole Nauk Handlowych. Tam także działał społecznie przy organizowaniu i prowadzeniu Koła Studentów Polaków oraz Koła France-Pologne w Montpellier. Po uzyskaniu dyplomów powrócił do Polski, gdzie w roku 1930 na Uniwersytecie Jagiellońskim złożył egzamin nostryfikacyjny i otrzymał tytuł doktora praw. Od listopada 1932 do maja 1935 odbywał przy Warszawskim Sądzie Apelacyjnym aplikację sądową, a następnie aplikację adwokacką, zakończoną egzaminem adwokackim w czerwcu 1938. Niestety, na kilka dni przed egzaminem Gombińskiego weszło w życie rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości o zamknięciu list adwokatów i aplikantów adwokackich na terenie całego Państwa Polskiego (tzw. lex Grabowski), zatem autor nie został formalnie wpisany na listę adwokatów i stał się jedną z pierwszych ofiar przepisu. Wobec powyższych przeszkód natury urzędowej autor podjął pracę referenta prawnego w Towarzystwie Osiedli Robotniczych. W tamtych latach współpracował także z „Palestrą” – pismem polskiej adwokatury2.

Lata trzydzieste to w życiu autora nie tylko okres rozwoju zawodowego, ale także zmiany w życiu osobistym – związek małżeński ze Stanisławą z Solnickich i narodziny dwojga dzieci.

Wybuch wojny zastał Gombińskiego w Warszawie. Ochotniczo wstąpił do wojska, ale już 12 września został ranny pod Garwolinem i przez trzy miesiące przebywał w szpitalu. Po powrocie do Warszawy musiał zmierzyć się z zupełnie nową rzeczywistością: zastał swoje mieszkanie zajęte przez Niemców, stracił źródło zarobków. Usiłował utrzymać rodzinę, chwytając się dorywczych zajęć, takich jak udzielanie korepetycji i praca w sklepie optycznym. Do 1940 roku honorowo prowadził poradnię prawną w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej „Szklane Domy.

15 listopada 1940, jak większość żydowskich mieszkańców Warszawy, musiał przenieść się do getta. Mieszkał przy ulicy Elektoralnej 32, gdzie z czasem przyjął obowiązki zastępcy przewodniczącego Komitetu Domowego. Już w pierwszych dniach listopada 1940 został zatrudniony w XVII Wydziale Rady Żydowskiej, czyli w nowo tworzonej policji żydowskiej (Służbie Porządkowej, Sp). Początkowo pracował w Wydziale Administracyjno-Organizacyjnym SP, a wiosną 1941 objął stanowisko zastępcy szefa Sekretariatu SP (po śmierci swego przełożonego, Maksymiliana Schönbacha, pełnił obowiązki szefa Sekretariatu). Jego funkcje w policji ograniczały się do pracy biurowej. Gombiński został delegowany także jako wotant do Sądu Dyscyplinarnego przy Radzie Żydowskiej w sprawach o nadużycia służbowe w szeregach policji żydowskiej.

W getcie zajmował się także kolportażem „Trybuny Wolności”, konspiracyjnego pisma PPR, które otrzymywał od zaprzyjaźnionego kierownika kancelarii szpitala na Czystem – Romana Słońskiego.

Gombiński pozostawał zatrudniony w SP aż do czasu drugiej akcji likwidacyjnej w styczniu 1943, kiedy to wystąpił z szeregów żydowskiej policji. Pracował na tzw. placówce na Pradze (tj. był robotnikiem pracującym przymusowo poza gettem, ale wieczorem wracającym do getta). W lutym 1943 całkowicie porzucił getto i pozostał po tzw. aryjskiej stronie.

Po opuszczeniu getta Gombiński ukrywał się w Warszawie i okolicach, używając fałszywych dokumentów na nazwisko Stanisław Grabiński, prawdopodobnie aż do wybuchu powstania warszawskiego (niestety nie udało się ustalić szczegółów dotyczących tego okresu życia autora). Wcześniej w ukryciu po „aryjskiej stronie” obserwował płonące getto, i być może ten widok ostatecznie wpłynął na jego decyzję o spisaniu swego świadectwa3. Przed powstaniem warszawskim wspomnienia Gombińskiego trafiły do Basi Temkin-Bermanowej – łączniczki Żydowskiego Komitetu Narodowego, i były przez nią przez pewien czas przechowywane4. Jedna z nielicznych informacji dotyczących tego okresu życia autora (pochodząca od samego Gom bińskiego – patrz autorska przedmowa) mówi o jego bliskiej przyjaźni z Ludwikiem H. (autor ogranicza się do inicjału z powodów konspiracyjnych) – „towarzyszem doli i niedoli, towarzyszem «życia w ukryciu», którego wypróbowana przyjaźń – przez wymianę myśli, optymizm i serdeczne oddanie – w znacznej mierze dopomogła w doprowadzeniu tej pracy [tj. spisania wspomnień – M. J.] do końca”. Prawdopodobnie za inicjałami kryje się Ludwik Hirszfeld – światowej sławy uczony mikrobiolog, w warszawskim getcie kierownik Rady Zdrowia, powołanej przez Radę Żydowską do zwalczania epidemii tyfusu, od lipca 1942 ukrywający się po „stronie aryjskiej”. Według mojej obecnej wiedzy nie zachowały się żadne świadectwa potwierdzające znajomość Gombińskiego i Hirszfelda5, a jedyną (choć mocną) przesłanką, że autor miał na myśli słynnego uczonego, jest list Gombińskiego do Rady Adwokackiej w Łodzi z kwietnia 1945, w którym podaje prof. Ludwika Hirszfelda jako osobę, która może udzielić o nim (tj. o Gombińskim) referencji6.

Po upadku powstania 1944 Gombiński przeszedł obozy w Ożarowie i Pruszkowie. Po wyzwoleniu w styczniu 1945 znalazł się w Lublinie, by z własnej inicjatywy w Centralnym Komitecie Żydów w Polsce zdobyć zapewnienie, że jego wojenna działalność w Radzie Żydowskiej nie stanowi przeciwwskazania do sprawowania funkcji społecznych i państwowych. Rozpoczął następnie pracę jako radca prawny w urzędach i instytucjach rządowych: Ministerstwie Skarbu, Głównym Urzędzie Tymczasowym Zarządu Państwowego, Głównym Urzędzie Likwidacyjnym. Jednocześnie wykonywał zawód adwokata; był między innymi obrońcą z urzędu Waltera Pelzhausena – komendanta więzienia w Radogoszczu, odpowiedzialnego za masakrę 1,5 tysiąca więźniów w styczniu 19457. Gombiński podjął się obrony dobrowolnie. Jak trudny do udźwignięcia był to obowiązek, świadczy specjalny list z wyrazami szacunku skierowany doń przez szefa Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie.

We wrześniu 1945 Gombiński przekazał Żydowskiej Komisji Historycznej swoje wspomnienia, spisane po „aryjskiej stronie”8. Prawdopodobnie wtedy pojawiło się na tekście nazwisko Jana Mawulta – pseudonim autora, pod którym miał być opublikowany pamiętnik9.

Z powodu przynależności Gombińskiego do policji żydowskiej w getcie warszawskim toczyły się w jego sprawie w latach 1947-1948 dwa niezależne postępowania rehabilitacyjne (weryfikacyjne): jedno prowadzone przez Komisję Weryfikacyjną przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie, oddział w Łodzi, drugie – przez Sąd Społeczny (Obywatelski) przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce. Sąd korporacyjny po przeprowadzeniu postępowania sprawdzającego wydał postanowienie o uznaniu Gombińskiego za godnego przynależności do stanu adwokackiego. Sprawa przed Sądem Społecznym zakończyła się umorzeniem postępowania z powodu braku dowodów winy.

Postępowanie przed Sądem Społecznym, któremu Gombiński nie chciał się poddać, z pewnością przyspieszyło jego decyzję o emigracji, którą powziął ostatecznie w 1949 roku. Osiadł wraz z rodziną w Paryżu, gdzie był nadal czynnym zawodowo prawnikiem i od roku 1960 aż do swojej śmierci w 1983 członkiem Towarzystwa Prawa Porównawczego (Société de Législation Comparée). Sprawy rozliczeń wojennych nadal stanowiły ważną kwestię w jego życiu – w latach 70. Gombiński zaangażował się w prace tzw. Komitetu Profesorów, który zorganizował się w Paryżu w celu wykrycia sprawców mordu popełnionego przez hitlerowców w lipcu 1941 we Lwowie na tamtejszych profesorach10.

*

Stanisław Gombiński zakończył spisywanie swych wspomnień w kwietniu 1944, w chwili, gdy miał za sobą czternaście miesięcy ukrywania się po „aryjskiej stronie”. I choć dystans czasowy do dramatycznych wydarzeń, w których uczestniczył, był ciągle niewielki, podjął wysiłek opisania i uporządkowania swych doświadczeń. Wbrew deklaracjom samego autora, który określa swój tekst jako „bezładny zbiór strzępów pamięci, stos rumowisk, resztki myśli”, czytelnikowi, który zasiada nad wspomnieniami Gombińskiego, z całą mocą narzuca się właśnie uporządkowanie i autorski dystans. Zdyscyplinowana relacja bogata jest w dane statystyczne, liczby i wielkości (choć w kilku miejscach szacunki autora różnią się od szacunków współczesnych historyków): należy pamiętać, że autor należał do osób świetnie poinformowanych – z powodu swej kierowniczej funkcji w Sekretariacie Służby Porządkowej miał wgląd w kulisy działalności policji w warszawskim getcie, a przez jego ręce przepływały wszelkie zestawienia i meldunki policyjne. Miał ponadto kontakt z konspiracyjną prasą, znał blisko wysokich urzędników getta (Czerniakowa, Szeryńskiego) oraz osobistości Warszawy (m.in. Leona Berensona). Uprzywilejowana pozycja autora, jego dostęp do wiarygodnych informacji, dystans czasowy do opisywanych wydarzeń oraz umiejętność krytycznego spojrzenia na życie społeczne w getcie sprawiają, że czytelnik otrzymuje nie tylko tekst o znacznych walorach faktograficznych, ale również ciekawe studium socjologiczne.

Autor dzieli swoje wspomnienia na dwie niezależne, ale uzupełniające się części. „Ale glajch. Ulice getta” to chronologicznie ujęta historia warszawskiego getta od jego utworzenia aż do wybuchu powstania w kwietniu 1943 (które autor obserwował już z drugiej strony muru). Tu bohaterem narracji jest „ulica” w dwóch znaczeniach tego słowa: zarówno dosłownym – jako zmiany w pejzażu i topografii getta (jednym z początkowych fragmentów jest niezwykle malarsko ujęty obraz dzielnicy zatłoczonej przez wwożony przesiedleńczy dobytek oraz wyległych na ulice handlarzy), jak również w znaczeniu metaforycznym – przeciętnych, szarych mieszkańców zamkniętej dzielnicy. To właśnie ich sposób myślenia i interpretację rzeczywistości autor stara się rekonstruować, nie rezygnując jednocześnie z roli przewodnika, który posiada większą wiedzę i kompetencje niż przeciętny mieszkaniec getta.

Uporządkowana i zdawałoby się nieco sucha, urzędnicza narracja nabiera dramaturgii dzięki swoistym zabiegom tekstowym. Po pierwsze – poprowadzeniu narracji zgodnie z dynamiką plotki krążącej po getcie. Dzięki temu wspomnienia Gombińskiego, choć pozbawione napięcia tak charakterystycznego dla zapisu diarystycznego, pulsują wewnętrznymi emocjami, które rodzą się dzięki fluktuacjom nadziei i zwątpienia, niepewności i racjonalizacji (zwłaszcza we fragmentach dotyczących „akcji” lipcowej). Drugim wykorzystanym zabiegiem jest zmiana punktu widzenia: narrację przejmuje więzień wieziony z alei Szucha do getta na rozstrzelanie czy dziecko z sierocińca Korczaka, które nieświadome prawdziwego celu, wchodzi na Umschlagplatz wraz z kolegami i Starym Doktorem. Zderzenie dziecięcej perspektywy i nadziei na letnią wycieczkę z wiedzą dorosłego czytelnika buduje jeden z najbardziej przejmujących fragmentów książki.

Druga część, zatytułowana „Czyściec. Władze ghetta”, ma odmienny charakter i poświęcona jest charakterystyce najbardziej znanych gettowych instytucji i urzędników – Rady, SP, Urzędu do Walki z Lichwą i Spekulacją (tzw. Trzynastki). Brak we wspomnieniach Gombińskiego bardziej szczegółowych odniesień do instytucji samopomocowych, których autor nie znał „od wewnątrz”. Ta część książki ma z jednej strony formę wnikliwych portretów psychologicznych najbardziej wpływowych urzędników getta, z drugiej – rozbudowanych refleksji natury socjologicznej na temat sposobu funkcjonowania zwykłych urzędów w niezwykłych okolicznościach, jakimi były realia zamkniętej dzielnicy.

Refleksje Gombińskiego podszyte są niepokojem dotyczącym oceny moralnej postępowania gettowych urzędników i policjantów. To właściwie główny temat jego wspomnień. Autor nie szuka winnych, raczej sumuje czynniki, które wpływały na ludzkie postawy i wybory, nie feruje wyroków, a daje pierwszeństwo pytaniom. Jest w tych autorskich refleksjach strach przed spłaszczeniem i niezrozumieniem przez przyszłego czytelnika warunków, w jakich zmuszeni byli podejmować wybory mieszkańcy getta. „Niechaj czytelnik wstrzyma się ze swym sądem, niech naprzód te karty, a następnie i tysiące innych przeczyta […] i wtedy niech spróbuje raz jeszcze po raz setny, po raz tysięczny rozgryźć naszą rzeczywistość.” – apeluje Gombiński.

Ocena urzędników Rad Żydowskich i policji oraz ich udział w procesie eksterminacji były tematem refleksji w czasie wojny i do dziś nie przestają budzić emocji. Najmocniejszą tezę (odnoszącą się zwłaszcza do postępowania Rad w czasie akcji likwidacyjnych) formułuje Hannah Arendt, nazywając żydowskich przywódców i funkcjonariuszy narzędziem mordu i współpracownikami nazistów. Autorka uważa, że gdyby nie pomoc Żydów w pracy administracyjnej i działaniach policji, deportacje do obozów zagłady byłyby niemożliwe lub przynajmniej bardzo utrudnione11. A jedyną czystą moralnie postawą była „postawa nieuczestniczenia”. Bardziej wyważoną i zniuansowaną opinię prezentuje autor największego do tej pory opracowania na temat Rad Żydowskich – Isaiah Trunk12. Jego zdaniem getta nie mogły funkcjonować bez Judenratów, które pełniły nie tylko narzuconą przez Niemców funkcję represyjną, ale także organizowały życie codzienne Żydów. Autor podporządkowuje całą swoją refleksję pytaniu o moralną odpowiedzialność Rad Żydowskich i o ile uznaje, że przed akcjami likwidacyjnymi postępowały w sposób akceptowalny, o tyle bardzo surowo ocenia każdą pomoc, jakiej udzielały Niemcom w czasie akcji.

Refleksje tych autorytetów naukowych możemy zestawić z głosem jednego z bezpośrednich uczestników ocenianych wydarzeń, głosem z wewnątrz, który zamiast uogólnień proponuje spojrzenie na konkretnych urzędników i sytuacje. Gombiński pokazuje złożoność sytuacji w getcie, dylematy tamtej codzienności i paradoksy gettowego świata, objaśnia reguły życia w dzielnicy. Autor widzi Służbę Porządkową jako integralną część Rady Żydowskiej i sam ma się przede wszystkim za urzędnika tej instytucji. Tak też pewnie widzieli go koledzy i współpracownicy, gdy poświęcając mu satyryczny wierszyk, akcentowali służbistość autora i rzetelne, może nazbyt skrupulatne wypełnianie obowiązków urzędowych: „Teraz mnie poznacie,/ gdy tkwię w Sekretariacie./ Tam w skupieniu i bez złości/ listę wiodę obecności./ Każdy musi na czas iść,/ ja zaś będę palce gryźć./ Bom jest wszak pryncypialista/ prawnik i esteta, doktór i artysta”13.

Właśnie fachowość i uczciwe wypełnianie obowiązków stanowi dla Gombińskiego najważniejszy walor osoby na stanowisku. Ale, z czego autor zdaje sobie sprawę, te same przymioty w realiach getta stają się także największą pułapką. Tak interpretuje autor postępowanie Jakuba Lejkina – jednego z wyższych oficerów SP, człowieka o wielkich zdolnościach, który w dniach wielkiej akcji likwidacyjnej w lipcu 1942 kierował żydowskimi policjantami, wyłapującymi ludzi w dzielnicy. Krok po kroku, trzymając się zwykłego przedwojennego rozumienia powinności policjanta, dzielny i uczciwy człowiek staje się bezwzględnym narzędziem w niemieckich rękach i znienawidzonym oprawcą swoich współbraci, który ostatecznie kończy życie, zastrzelony przez żydowskie podziemie.

Gombiński wytyka Radzie liczne błędy. Korupcja, dygnitarstwo, nieudolność, biurokracja – wymienia14. Ale w rzeczywistości, jak sam przyznaje, były to sprawy drugorzędne. Owe cechy wskazujące na degenerację urzędniczej władzy można rozpatrywać jako spuściznę czasów przedwojennych (identyczne zarzuty wobec administracji wysuwano już przed wojną)15. Autor pokazuje, że w rzeczywistości getta każda z tych wad miała swoje dobre strony: tolerowano w szeregach urzędniczych osoby postępujące nieetycznie, ale to właśnie one były najbardziej skuteczne w kontaktach z Niemcami (przypadek Firsta); nieuczciwi policjanci, czerpiący krociowe zyski z kontaktów ze szmuglerami, ratowali jednocześnie getto od śmierci głodowej; łapówka stawała się koniecznością w konfrontacji z gąszczem absurdalnych niemieckich przepisów, rozdęcie gettowych urzędów pozwalało chronić inteligencję od obozów pracy, etc.

Prawdziwe problemy autor widzi gdzie indziej, a jego diagnoza jest gorzka i bezkompromisowa. Największym zaniedbaniem i grzechem urzędników w getcie była nieumiejętność wpojenia społeczeństwu nowej „idei, która zestrzeli myśli w jedno ognisko”. Gombiński ma na myśli solidarność społeczną. Szkicuje program całkowitej przebudowy stosunków społecznych, odrzucenia tradycyjnej dobroczynności i tradycyjnych uprzedzeń, zakwestionowania zwykłej w zwykłych społeczeństwach społecznej drabiny, innymi słowy – ratunek widziałby w zbudowaniu nowego społeczeństwa, w którym każdy byłby odpowiedzialny za każdego. Za tymi idealistycznymi słowami i maksymalistycznym programem kryje się bezsilność i poczucie winy urzędnika, który mijał codziennie na ulicach zmarłych z głodu nędzarzy, żebrzące dzieci, przesiedleńców pozbawionych jakiegokolwiek majątku. Reprezentowaliśmy zwykłe działanie, które nie przystawało do okoliczności, udawaliśmy zwykłą administrację, a przecież doświadczaliśmy czegoś jedynego i bezprecedensowego w historii – zdaje się mówić autor16. Ta refleksja zwraca nas ku pierwotnej motywacji Gombińskiego, którą kierował się przy spisywaniu wspomnień, nazywając swój tekst „oskarżeniem jedynych prawdziwych winowajców. Prawdziwymi winowajcami, i o tym przypomina autor, byli Niemcy, naszą winą było jedynie to, że musieliśmy działać w getcie – bez środków i wzorów, poddani niemieckiemu terrorowi, w ciągłym zagrożeniu życia, wobec dramatycznych dylematów, które przynosił każdy dzień. Rozważania Gombińskiego kończy gorzka refleksja, że nawet najprężniejsza Rada i najbardziej oddani urzędnicy nie zmieniliby ostatecznych losów getta. Nie znaczy to, że autor jest pobłażliwy dla Rady Żydowskiej i Służby Porządkowej – przyznaje, że tolerancja dla nadużyć urzędników była zbyt daleko posunięta. Z pasją i goryczą pisze o dniach „akcji” lipcowej i zaniku moralności u wielu funkcjonariuszy SP, ich obojętności na losy ogółu, cynizmie i bezwzględności. Czy wolno było pomagać w masowym zabójstwie braci? – pyta dramatycznie.

Stawiając zagadnienie odpowiedzialnego pełnienia obowiązków publicznych w getcie, Gombiński zestawia postawę Adama Czerniakowa – przewodniczącego warszawskiej Rady Żydowskiej oraz Chaima Rumkowskiego – przełożonego Starszeństwa Żydów w getcie łódzkim. Obie postaci do dziś fascynują historyków, a pytanie o skuteczność ich strategii postępowania wobec Niemców nadal jest aktualne. Gombiński zostawia ocenę przyszłym pokoleniom i do nich się odwołuje, ale apologia Czerniakowa, którą kończy swoje wspomnienia, nie pozostawia wątpliwości, która postawa jest mu bliższa. W jego oczach przewodniczący warszawskiej Rady w najstraszniejszych czasach pozostał demokratą i filozofem, człowiekiem starego ładu (co miało także negatywne konsekwencje, o których Gombiński pisze wprost), który nie przyjął warunków narzuconych przez Niemców i nie zaakceptował zmiany tradycyjnych pojęć, na czym według autora polegała jego wzniosłość.

Obrona postępowania Rady Żydowskiej przed przyszłym czytelnikiem i jego antycypowanymi zarzutami musiała zmienić się wkrótce w obronę własnego postępowania i własnych wyborów wobec realnych instytucji.

*

Tuż po wojnie Gombiński został poddany dwóm osobnym procesom weryfikacyjnym – przed Sądem Społecznym i przed adwokacką Komisją Weryfikacyjną.

Istnienie i działalność obydwu instytucji było odbiciem szerszej potrzeby wielu grup społecznych i zawodowych, by oczyścić swoje szeregi z osób, które w czasie wojny dopuściły się zachowań nieetycznych. To pragnienie, by nie tylko ukarać przestępców wojennych (co leżało w gestii sądów okręgowych, rozpatrujących tego typu sprawy), ale społecznie napiętnować tych, których zachowanie w czasie wojny budziło zastrzeżenia, doprowadziło do powstania podobnych instytucji weryfikujących m.in. w związkach twórczych aktorów, muzyków i literatów, w partiach politycznych, w Okręgowych Radach Adwokackich.

Sąd Społeczny (Obywatelski) przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce powstał w we wrześniu 1946 na mocy decyzji Prezydium Komitetu i działał do roku 195017. Choć pierwotnie jego kompetencje były znacznie szersze, w praktyce zajmował się przede wszystkim rozstrzyganiem, czy w czasie okupacji obecni członkowie stowarzyszenia zachowali postawę godną obywatela Żyda. Mógł orzekać karę upomnienia, nagany, zawieszenia w prawach członka stowarzyszenia lub skreślenia z listy członków, a nawet wykluczenia ze społeczności żydowskiej. Sąd zdążył wdrożyć blisko 150 spraw, w większości umorzonych z braku podstaw prawnych do wystąpienia z aktem oskarżenia18. Natomiast komisje weryfikacyjne zostały powołane do życia na mocy dekretu z 24 maja 1945 i istniały przy każdej izbie adwokackiej. Ich zadaniem było badanie, czy w czasie okupacji niemieckiej weryfikowany adwokat zachowywał się nienagannie pod względem obywatelskim, społecznym i zawodowym. Komisja orzekała, czy weryfikowany jest godny należenia do stanu adwokackiego. Uznanie za niegodnego skutkowało wykluczeniem z adwokatury19.

W pierwszych dniach grudnia 1946 Sąd Społeczny wezwał byłych funkcjonariuszy SP do nadsyłania obecnych adresów zamieszkania, a w ślad za tym rozpoczął kompletowanie list byłych policjantów. Gombiński, pragnąc ubiec Sąd przy CKŻP, wystąpił z wnioskiem o postępowanie rehabilitacyjne do swej Rady Adwokackiej, gdyż stał na stanowisku, że jedynie takiemu orzecznictwu może podlegać adwokat, na dodatek niebędący członkiem CKŻP. Następstwem wniosku było wszczęcie przez Komisję Weryfikacyjną ORA postępowania w sprawie Gombińskiego 3 stycznia 1947. Nie przeszkodziło to Sądowi Społecznemu w nadaniu biegu sprawie przeciwko autorowi w lipcu 1947. Mimo że Gombiński określał wdrożenie przeciw niemu postępowania przez Sąd Społeczny jako „samowolę” i wytykał brak umocowań prawnych dla tego typu orzecznictwa, a nawet uważał, że „wszczęte postępowanie może nas20 poniżyć w opinii publicznej i narazić na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu adwokata i w związku z tym na szkody moralne i materialne”21, to ostatecznie jego odmowa składania zeznań uznana została przez Sąd Obywatelski za nieuzasadnioną, a sam Gombiński poddał się postę – powaniu22.

Linia obrony, którą Gombiński przyjął zarówno przed sądem korporacyjnym, jak i obywatelskim, pokazuje, jak rozumiał swoją pracę w Służbie Porządkowej i Radzie Żydowskiej. Otóż autor podkreślał, że uważał swoją pracę w Radzie za obywatelski obowiązek oraz służbę społeczną. Jego przekonanie o konieczności pracy dla dobra społeczności podzielało wielu znamienitych obywateli getta; w szczególności Gombiński przywołuje autorytet Leona Berensona, którego znał osobiście23. „Właśnie tam, gdzie zdarzają się nadużycia i skandale, w okresach ciężkich i wyjątkowych, ludzie którzy chcą wykonywać swoje obowiązki społeczne, tam właśnie powinni być, by te nadużycia zwalczać, nie myśleć tylko o swoim «nazwisku» – cytuje Berensona w odpowiedzi na zarzut, że pozostawał w instytucji, w której zdarzały się liczne nadużycia. Oprócz motywacji idealistycznych, autor przytacza także praktyczną – praca w policji chroniła go przed wysyłką do obozu pracy. W czasie „akcji” lipcowej autor pełnił jedynie funkcje biurowe, nigdy zaś nie uczestniczył w bezpośrednich czynnościach na ulicy (czyli w tzw. linii). Co istotne, jak podkreślał autor, do organizowania deportacji potrzeba było jedynie ok. trzydziestu oficerów (na ogólną liczbę stu), nie było zatem przymusu zgłaszania się na zbiórki SP24. Gombiński zeznawał, że w czasie „akcji” lipcowej zajęty był organizowaniem szopu krawieckiego, który miał zatrudniać tylko rodziny policyjne i urzędników Rady Żydowskiej. Wysiłki autora nie przyniosły jednak rezultatu, szop nie został zatwierdzony przez Niemców i musiał się rozwiązać. Drugim zadaniem autora było organizowanie pomocy dla rodzin oficerów polskich będących w niewoli. Także i te jego wysiłki zakończyły się fiaskiem25.

Można powiedzieć, że dla autora praca w SP była wcieleniem etosu inteligenckiego i urzędniczego, a im bardziej okoliczności zewnętrzne były niesprzyjające i dramatyczne, tym bardziej czuł sens pozostania w szeregach policji. Jego zeznania wskazują na dwa paradoksy. Pierwszy – praca w znienawidzonej (zwłaszcza w czasie „akcji” i po niej) SP dawała mu możliwość ochrony najbliższych oraz pomocy przyjaciołom („należałem do małej garstki ludzi, którzy mogli nieść pomoc” – powie o czasie „akcji”). Drugi paradoks pokazuje, jak niemożliwe są jednoznaczne oceny całej formacji policyjnej (i urzędniczej Rady) – otóż policjanci kolaborujący z Niemcami byli w SP konieczni, oni właśnie stanowili niezbędny element życia gospodarczego getta, gdyż umożliwiali szmugiel żywności do dzielnicy. Kolaboracja (czyli szeroko rozumiana współpraca) była warunkiem przetrwania, a organizacja codziennego życia w getcie wymagała od urzędników częstych (formalnych i mniej formalnych) kontaktów z Niemcami (dużo refleksji na ten temat znajdziemy także we Wspomnieniach)26.

Z zeznań świadków powołanych w obydwu postępowaniach (częściowo powtarzają się te same nazwiska) rysuje się sylwetka człowieka cieszącego się w getcie nienaganną opinią, ofiarnego i uczciwego. „Kiedy się do niego przychodziło, często widziało się ludzi potrzebujących pomocy czy rady i wiem, że nigdy nikt nie odchodził zawiedziony czy odprawiony z niczym, tak jak się to często u innych osób Dzielnicy zdarzało” – zeznawała Jadwiga Skrzydłowska27.

Zeznający podkreślają, że Gombiński znajdował się w bardzo ciężkich warunkach materialnych zarówno przed „akcją”, jak i w czasie wysiedlenia, a nawet głodował wraz z matką, która była na jego utrzymaniu28. Był to oczywisty dowód na to, że był człowiekiem o czystych rękach29.

Z zeznania Ludwiki Oliszewskiej przed Sądem Społecznym wyłania się obraz psychicznego załamania autora w czasie „akcji” lipcowej. Gombiński – relacjonuje Oliszewska – „wychodził od rana do biura i po godzinie, dwóch wracał do domu. Przeważnie przebywał w domu. Był on w tym okresie ogromnie rozstrojony nerwowo, załamany psychicznie, mówił często o samobójstwie. Mówił, że nie może przeżyć tego, że policja żydowska staje się narzędziem w rękach niemieckich do wyniszczenia ludności żydowskiej.

Na podstawie zeznań świadków można zrekonstruować wysiłki autora zaangażowanego w ratowanie – z narażeniem własnego życia – przyjaciół, a także nieznajomych30. Ich wypowiedzi przed sądem dają nam rzadką możliwość zestawienia choć szczątkowej listy osób, które Gombińskiemu zawdzięczają życie. W zeznaniach poświadczone są wypadki wyprowadzenia przezeń z Umschlagplatzu następujących osób: Ludwiki Oliszewskiej z mężem i synkiem, Ireny Anders z matką i dziećmi (Gombiński ukrył dzieci w szpitalu przy Umschlagplatzu, a kobiety wyprowadził), rodziny Frejmanów (trzy osoby wyprowadzone w przebraniu), pani Zylberbart (wyniesiona przez Gombińskiego na plecach), Janusza Korczaka31. Jadwiga Skrzydłowska została wyprowadzona przez Gombińskiego z domu blokowanego przez Ukraińców. Ponadto autor przeprowadził na „aryjską stronę” i tam zabezpieczył: ośmioletnią córkę Skrzydłowskiej, dziecko dra Konińskiego, córeczkę pani Grynszpan (przesłana w koszyku przez mur w listopadzie 1942). W czasie „akcji” lipcowej oprócz swej matki Gombiński ukrywał także cztery obce kobiety. Podobnych aktów pomocy było z jego strony, jak zeznają świadkowie, znacznie więcej.

28 lutego 1948 Komisja Weryfikacyjna ORA wydała postanowienie o uznaniu Stanisława Gombińskiego za godnego należenia do stanu adwokackiego. Pierwszy Rzecznik Weryfikacyjny w uzasadnieniu orzeczenia w sprawie Gombińskiego jeszcze raz odniósł się do samego faktu istnienia SP. Podkreślał, że w getcie powołanie SP uznano za korzystne dla ludności żydowskiej, a największe autorytety zachęcały „ludzi inteligentnych i uczciwych” do wstępowania w szeregi SP. Ponadto uzasadniał, że „dzielnica żydowska” posiadała w pewnym zakresie funkcje samorządu, które nie mogłyby być realizowane bez udziału własnych organów policyjnych. Podkreślał, że położenie ludności getta byłoby gorsze, gdyby czynności SP były wykonywane przez żandarmerię niemiecką. „W tych warunkach – konkluduje Rzecznik – sam fakt należenia do SP należy w zasadzie uznać za czyn nie kolidujący tak z interesami społeczeństwa żydowskiego, jak i z godnością i uczciwością ludzką. […] Nie ma dostatecznych podstaw do dyskwalifikacji adwokata z powodu samego faktu udziału j ego w działalności organów SP w ghetto [sic], lecz tylko z powodu ewentualnej bezprawnej i niedopuszczalnej jego działalności na tym stanowisku”32.

6 października 1948 Prezydium Sądu Społecznego przy CKŻP na wniosek Rzecznika Oskarżenia postanowiło umorzyć postępowanie przeciwko Gombińskiemu z powodu braku dowodów winy33.

*

Podstawą wydania niniejszego tekstu jest maszynopis wspomnień Stanisława Gombińskiego, sporządzony przez Centralną Komisję Historyczną tuż po przekazaniu (lub wypożyczeniu) oryginału przez autora34 i przechowywany obecnie w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie pod sygnaturą 302/38. W miejscach nastręczających wątpliwości tekst porównano z kopią przechowywaną przez archiwum Yad Vashem w Jerozolimie i na tej podstawie skorygowano ewidentne omyłki w maszynopisie warszawskim (bez ich oznaczania). Tytuł książki pochodzi od wydawcy (autor nadał w oryginale swojemu dokumentowi tytuł Wspomnienia), natomiast tytuły dwóch części pochodzą od autora.

Ingerencja wydawcy w tekst polega na uwspółcześnieniu ortografii i interpunkcji, ujednoliceniu pisowni wielkich i małych liter oraz zapisu dat. Zachowano pisownię wyrazów charakterystyczną dla języka epoki (shop, ghetto). W jednostkowych przypadkach formy rażąco odbiegające od poprawności opatrzono słowem [sic]. Konieczne uzupełnienia pochodzące od redakcji wpisano w nawias kwadratowy. Uzupełnienia na podstawie wersji z archiwum Yad Vashem ujęto w nawias klamrowy. Przypisy autorskie zostały umieszczone na dole strony razem z przypisami redakcyjnymi, ale wyróżniono je kursywą i opatrzono odpowiednią notatką [przyp. aut.].

*

Jako podstawowe źródło do opracowania wspomnień Stanisława Gombińskiego posłużyły dwa kompendia dotyczące warszawskiego getta: Ruty Sakowskiej Ludzie z dzielnicy zamkniętej, Warszawa 1993 (ii wyd.) oraz Barbary Engelking i Jacka Leociaka Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście, Warszawa 2001. Wiele interesujących informacji na temat getta znajdzie czytelnik także na stronie internetowej: www.warszawa.getto.pl.

*

Serdecznie dziękuję za pomoc w przygotowaniu książki następującym osobom: Eleonorze Bergman, Marcie Cobel-Tokarskiej, Tadeuszowi Epszteinowi, Janowi Jagielskiemu, Ewie Koźmińskiej-Frejlak, Witoldowi Mędykowskiemu, Monice Polit, Krzysztofowi Prochasce, Adamowi Redzikowi, Alinie Skibińskiej, Monice Taras, prof. Feliksowi Tychowi.

Marta Janczewska

WSPOMNIENIA POLICJANTA Z WARSZAWSKIEGO GETTA

PRZEDMOWA

Zapiski niniejsze dotyczą obrazów i zdarzeń, widzianych i przeżytych w ghetcie warszawskim. W części pierwszej zatytułowanej „Ale glajch35. Ulice ghetta” starałem się wyodrębnić rzeczy widziane i słyszane tak, jak mniej więcej wielu z nas je widziało i słyszało. W części drugiej pod tytułem „Czyściec. Władze ghetta” umieściłem wspomnienia wyniesione z niespełna dwudziestosiedmiomiesięcznej (30 października 1940 – 20 stycznia 1943) służby publicznej w Kierownictwie Służby Porządkowej. Ponadto pewna ilość wrażeń i refleksji z odcinka spraw społecznych znalazła się we wspomnieniach Ludwika H.36, przy opracowywaniu których autor zechciał korzystać z mego współudziału. Ulice, urzędy, działalność społeczna – te trzy kręgi wyczerpywały znaczną część naszego życia w ghetcie.

W miarę możności starałem unikać powtarzania się, stąd pewne luki, szersze uwzględnianie jednego i zbyt zwięzłe innego okresu w pierwszej czy drugiej części mych wspomnień. Jeżeli jednak powtórzeń nie dało się uniknąć, wynikają one ze sposobu ugrupowania materiału. Również specyficzne warunki, w jakich wspomnienia te, spisane w pierwszej połowie 1944 roku, były opracowywane, pewną rolę odegrały. Zresztą zapiski nie pretendują do miana pracy systematycznej, są tylko bezładnym zbiorem strzępów pamięci, stosem rumowisk, resztkami myśli…

Jedna prośba do czytelnika. Jeżeli żył on w owe miesiące i lata w „żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej Warszawy, by zechciał, przy czytaniu tych kart (jak i innych!), myśleć bezstronnie, nie patrzeć na ludzi i wypadki przez jakieś okulary, jeżeli los sprawił, że nie brał udziału w życiu ghetta – tym bardziej. Bo pierwsi, mimo wszystko, będą zawsze bliżsi prawdy, a okulary zawsze od prawdy tylko oddalać będą.

Na zakończenie – słowa wdzięczności dla towarzysza doli i niedoli, towarzysza „życia w ukryciu, Ludwika H. Jego wypróbowana przyjaźń – przez wymianę myśli, optymizm i serdeczne oddanie – w znacznej mierze dopomogła w doprowadzeniu tej pracy do końca.

[Powieść] Remarque’a Na zachodzie bez zmian zaczyna się od słów „Książka ta nie ma być jakimś oskarżeniem.”37. Inaczej niniejsze wspomnienia – one nie mają być – one są oskarżeniem jedynych, prawdziwych winowajców.

ALE GLAJCH. ULICE GHETTA

Rozporządzenie o utworzeniu dzielnicy żydowskiej zostało opublikowane w drugiej połowie października 1940 roku, w Sądny Dzień; krótki termin – do dnia 1 listopada – przewidziany był na przeprowadzki38.

W ciągu pierwszego roku wojny ulice Warszawy, w szczególności ulice przyszłego ghetta, żyły wzmożonym rytmem39. Handel powoli zaczął przenosić się na jezdnie i chodniki, straganiarz, koszykarz, dawniej nie tolerowany, wyjątkowo tylko tu i ówdzie przemykający z koszem obwarzanków, zaczyna należeć do obrazu ulicy. Widać gwałtowną intensyfikację ruchu ulicznego, od wczesnych godzin rannych do godziny policyjnej rwie nieustanny, nieprzebrany strumień ludzki. W miarę zbliżania się terminu zamknięcia ghetta ruch uliczny jest coraz większy, wozy i wózki najróżniejszych rozmiarów, załadowane po brzegi, podążają we wszystkich kierunkach – od wielkich wozów meblowych, furgonów, platform, do ręcznych wózków odbywa się nieustanny ruch „rzeczy”40. Widzi się na ulicach całą gamę mieszkaniową, drabinę społeczną mebli, od wytwornych nowoczesnych tapczanów, szafek, bufetów i foteli ze stali, drzewa, niklu, aluminium i szkła, poprzez czcigodne, dostatkiem tchnące kredensy, otomany i kanapy „secesyjne” – aż do zniszczonych, zużytych, połamanych gratów biedoty.

Rzeczy, rzeczy. Jeden z poetów ghetta, Szlengel, autor pięknych strof poświęconych naszemu życiu, napisał zimą 1942 r. wiersz o rzeczach41. Pisał on o dobytku zwożonym do ghetta przez warszawian bogatych i biednych, o kufrach, walizach, węzełkach i tobołkach, które wędrują z ulicy na ulicę: z początku na Sienną, Śliską, Grzybowską, później na Leszno, Nowolipki, później na Wołyńską, Ostrowską, Stawki, aż wreszcie zostały bez właściciela, zabrane poszły na nową służbę, lecz kiedyś [ze]chcą odszukać swoich pierwotnych właścicieli. I rzeczy buntują się – porzucają swych nowych panów, ze wszystkich dalekich stron zbiegają się do Warszawy i wielkim, olbrzymim pochodem idą w ulice ghetta, na powrót na Miłą, Lubeckiego, Muranowską, Szczęśliwą, Nalewki, Karmelicką i Leszno i szukają, szukają, na próżno. Rzeczy, rzeczy. Patrzałem na ten niekończący się sznur wozów, patrzałem na sterty waliz, pudeł, worków, pak, mebli, statków gospodarczych i podziwiałem, jak ludzie w owej ciężkiej chwili walczyli o każdy przedmiot, o zachowanie wszystkiego, o nieutracenie ani jednej szpilki. Czy przemawiał przez nich instynkt posiadania? Czy był to jeszcze jeden objaw przywiązania do tego, co się nazywa „moje”, widomy znak ukochania własności? Zapewne. Ale życie w ghetcie pokazało, jak trudno w najcięższych, najtragiczniejszych chwilach obyć się bez wielu, nieraz drobnych przedmiotów i okazało się, że dla wielu ludzi te toboły były jedynym źródłem utrzymania, jedyną deską ratunku.

A w miarę zbliżania się terminu gęstniała ciżba ludzka, więcej wozów jechało ulicami, ludzie prędzej, coraz prędzej biegali, jakby chcieli zdążyć gdzieś, uciec przed czymś, odwlec czy ubiec termin wyznaczony.

Nadszedł wreszcie ów dzień42. Ludzie byli osłupiali, nie wiedzieli, nie mogli sobie wyobrazić, jak będzie się życie dalej toczyło. Na kilkunastu wylotach43 stanęli żandarmi, stworzono coś pośredniego między rogatkami a granicą państwa. Wielkie tablice, wiszące gdzieniegdzie już od kilku miesięcy, z niemieckim napisem „Baczność! Niebezpieczeństwo epidemii!” ostrzegały ciekawych44.

Wjazd do getta od strony ul. Nalewki. Widoczny napis „Obszar zagrożony epidemią

Żandarmi pilnowali przejść granicznych, obok żandarma zjawił się na posterunku policjant polski, obok nich wkrótce wyrósł policjant – „porządkowy żydowski45. Ulice ghetta z uśmiechem, stanowiącym mieszaninę życzliwości i ironii, przyjęły tego reprezentanta władzy rodzimej. Wiedziano, domyślano się, że niewiele potrafi on zdziałać, niewiele może. Patrzono na noszących granatowe czapki, pasy i żółte opaski z pewną pobłażliwością…

Życie gęstniało coraz bardziej. Coraz więcej ludzi biegło we wszystkich kierunkach, coraz bardziej życie przenosiło się na ulicę, handel już zdobył tam prawo obywatelstwa, w przykładnej zgodzie różne branże wystawiały swe kosze, z pieczywem, książkami, drobną galanterią, z warzywem, ze szkłem, z opaskami, na placach i w bramach kwitł handel starzyzną46. A obok przewijał się strumień przechodniów, mijał ich, mijał zlodowaciałe skorupy błota i śniegu, stare ogrodzenia, rumowiska, parkany, płoty. Niemców na ulicach ghetta mniej niż przed zamknięciem, widziało się tylko nieprzerwaną ciżbę ludzi w opaskach biało-niebieskich47. Gdzieniegdzie granatowy mundur polskiego policjanta48, często żółtą opaskę żydowskiego milicjanta, czasem mignął prawy rękaw bez żadnej opaski, za którym szły zazdrosne lub nienawistne spojrzenia.

Handel uliczny w getcie warszawskim, lato 1941

Opaski zaczęły się różniczkować, prócz biało-niebieskich ogólnego uniformu, policjanci żydowscy nosili dodatkowo inne, służba zdrowia – inne, każdy Wydział Gminy49, instytucje społeczne – inne. Nowy uniform pojawia się na ulicach ghetta: nowe czapki, dystynkcje – to osławiona Trzynastka, Urząd do Walki z Lichwą50. Na ulicy rojno od wielobarwnych opasek, jak pstry rój, odcinający się od ogólnego biało-niebieskiego tła. Na jezdniach panują riksze, rowerowe wózki. A wygląd ulicy przybiera ciemniejsze barwy – ludzie coraz bardziej posępni, twarze coraz bledsze, coraz bardziej wychudłe. Jezdnią ciągną korowody pieszych, to wysiedleńcy z różnych miast i miasteczek zwożeni do ghetta51, kierowani na punkty uchodźcze52 do Gminy, do kwarantanny53. Liczna grupa wysiedleńców, Żydów niemieckich i czeskich, odznacza się innymi niż ogół „oznakami rozpoznawczymi – noszą osławione żółte łaty, trójkąty z materiału barwy żółtej, naszyte z przodu i z tyłu na odzież54. Umieszczeni w oddzielnych budynkach poza ghettem, zwartymi grupami przechodzą ulice ghetta, dążąc do [pracy] i z pracy.

Ulica często słyszy słowo „epidemia”, słowo „tyfus” – słowa te stają się rzeczywistością dnia, chlebem powszednim. Szpitale przepełnione, krzywa chorych wciąż dąży w górę, walka z wszą, z brudem – bezowocna, z góry skazana na niepowodzenie wobec nędzy i głodu55. Domy odcięte od świata – tu zdarzył się wypadek tyfusu56. Blokada sanitarna – żydowska policja, niemieccy „saniteci”57, lekarz urzędowy, lekarz z żydowskiego ośrodka zdrowia, żydowscy „kolumniarze” (pracownicy Wydziału Zdrowia, należący do kolumn dezynfekcyjnych i sanitarnych) – z krzykiem wyganiają mieszkańców z mieszkań. Wszyscy do kąpieliska, najbliższe otoczenie chorego, z nim w jednym mieszkaniu współmieszkający – na kwarantannę. Dom nieraz czeka tygodnie na przybycie komisji sanitarnej, jest zablokowany. Blokada sanitarna, z początku zjawisko sporadyczne, staje się coraz częstszym, coraz bardziej swojskim. Gromady ludzkie prowadzone do kąpieliska, płaczące dzieci, starcy, ostatkiem sił wlokący nogi, jęki, krzyki, złorzeczenia. Ulica patrzy, zna ona bezcelowość tej niby-walki z epidemią, widzi nonsens odcinania domów na całe nieraz tygodnie, widzi wszy przynoszone z kąpieliska i odkażalni, zna podszewkę blokad i stawki czynników urzędowych za zwolnienie domu od blokady. Ulica widzi blokady profilaktyczne – doskonałe w swej prostocie chwyty, będące zwykłym wymuszeniem okupów. Ulica patrzy na to obojętnie, obojętnie spogląda na auto niemieckiego dyktatora sanitarnego, na niego i na jego pomocników58. Czarne furgoniki z białymi literami napisów, w podłużnych pudłach – karawanach kryjące trumny, popychane przez dwóch rowerzystów, z tyłu zawzięcie pedałujących – riksze rowerowe biur pogrzebowych coraz bardziej wyciskające swe piętno na pejzażu ghetta.

Na ulicach ghetta, w nieprzerwanym strumieniu ludzkim, od czasu do czasu zamieszanie. Skupienie ludzi, tłok, krzyki, śmiechy, potrząsanie głowami – to Rubinstein, błazen ghetta59. Błazen? Jeżeli błazen, to w rodzaju Stańczyka. Z gołą głową i szyją przez cały rok przebiega ulice ghetta, śmieje się na pozór głupkowato i krzyczy: „Ale glajch” (wszyscy równi). Ze szczególną lubością krzyczy te słowa dygnitarzom ghetta, jeżeli ich zna, lub po prostu lepiej ubranym i dostatniej wyglądającym. Podbiega do zwykłych szarych ludzi i woła: „Jingl, halt dych!” (Chłopcze, trzymaj się!), podbiega do karawanów i woła: „Oddaj bonę!” (bona – karta żywnościowa).

Szybko całe ghetto powtarza jego słowa. „Ale glajch – każdy stosuje to powiedzenie, i profesor, i tragarz, i urzędnik, i szmugler – gdy chce powiedzieć, że nikt nie może się nad drugimi wynosić. Jingl, halt dych – gdy jeden drugiemu chce dodać otuchy, zachęcić do walki, do oporu – zamiast umrzeć mówi się: „oddać bonę.

Kim był? Czy coś rozumiał? Czy myślał? Czy sam ukuł swe lapidarne powiedzonka? Nikt nie wie. Zginął, jeden z pierwszych. W pierwszych dniach Wysiedlenia60 sam, na ochotnika poszedł na Umschlagplatz61, śmiejąc się, szedł, śmiejąc się, biegał po Umschlagu, śmiejąc się, wsiadał do wagonu. I znikł – tylko długo unosił się nad Umschlagiem jego śmiech i jego ochrypły krzyk: „Ale glajch! Ale glajch!„.

A obraz ulicy – wciąż jednakowy. Znów rwie strumień ludzki, dalej twarze wychudłe, spojrzenia posępne, rozpaczne. Co pewien czas – mały wstrząs, znów kilka wózków i wozów z rzeczami, znów tobołki i graty. To doraźne korektywy granic dzielnicy: tu wypadło pięć domów, tam jeden, ówdzie piętnaście. Poprawki topograficzne62… Ilość wylotów zmniejsza się do kilku. Przy wylocie zawsze ruch. Stoją posterunki policyjne – niemiecki, polski, żydowski. Żandarmi niemieccy, wszyscy przeciętnie brutalni – wśród nich jeden wysuwa się na czoło. Z twarzy przypomina bohatera popularnego filmu Frankenstein, gdzie główną rolę upiora, człowieka-zjawy, grał Karloff63. Buziaczek tego żandarma zjednuje mu przezwisko Frankenstein. Frankenstein cierpi na niedomagania trawienne, mówi, iż nie czuje się dobrze, jeśli „sobie” od czasu do czasu nie zabije Żyda czy Żydówki. Kuracja mu służy, lekarstwo stosuje regularnie, przynajmniej raz na tydzień.

Kilkadziesiąt kroków od wylotu kręci się kilkunastu mężczyzn – to szmuglerzy. Czekają na wóz, na zmianę posterunku, na urobienie żandarma przez porządkowego, na nadejście właściwego pośrednika64. Opodal jego „melina” z nieodzownym telefonem, dzwoni „na drugą stronę”, dysponuje, wstrzymuje, wysyła balon próbny, maca teren. Przybiegają jego wspólnicy, współpracownicy, adiutanci – przynoszą wiadomości z innych wylotów, powtarzają polecenia, odbierają nowe. W melinie, na ulicy przed wylotem – giełda wiadomości. Wreszcie – jest moment! Żandarm zrobiony, ulica czysta, telefon do wspólnika na „aryjską stronę” – „Puszczaj wóz!”. Wóz przebiega wylot, kieruje się w głąb dzielnicy – przychodzi mąka, mięso, cukier, groch, kartofle. Czasem trzynastkowicz stale „patrolując” w okolicach wylotu, czasem przygodny policjant polski wóz zatrzyma, ale to już drobiazg, to zwykły „szmalec” (łapówka, raczej wykupne, przy jakiejś zabronionej transakcji ściągane). Przedsiębiorstwo idzie, handel funkcjonuje, odbywa się import towarów.

Inni ludzie kręcą się przy wylotach i drutach granicznych. To zwyczajni ludzie. Umówili się telefonicznie czy za czyimś pośrednictwem i tu spotykają się z „aryjczykami”. Na wylocie tylko patrzą na się, bliżej się spotkać nie mogą przy drutach. Nieraz to mąż i żona, rodzice z dziećmi się spotykają – tak spowodowały przepisy rozporządzeń65. Nieraz ludzie nie więzami krwi, ale sercem złączeni. Stoją po aryjskiej stronie damy w futrach i służące w chustkach, staruszki i dziewczęta, by zobaczyć się z wczorajszym sąsiadem, przyjaciółką, „panią”. Pomóc im, przynieść coś z rzeczy przechowywanych, przynieść pieniądze osiągnięte z jakiejś sprzedaży, produkty zakupione. Przez przyjście – dać dowód prostej ludzkiej litości, współczucia, pocieszyć, pogadać, wspólnie popłakać…

Wejście do budynku Sądów przy ul. Leszno

Na większą skalę odbywa się ta wymiana myśli i słów w jednym, z urzędu obu stronom dostępnym miejscu – w gmachu Sądów Grodzkich66. Aryjski od ul. Białej, żydowski od Leszna, łączył wewnątrz przez parę godzin wszystkich, których uczucia, obowiązki, interesy do wzajemnego widywania pchały. Ani częste „razzia”67 tam dokonywane, prowadzące do konfiskaty kwot pieniężnych i przedmiotów wartościowych, jakie znajdowano przy partnerach bi-rasowych rozmów, ani wymuszenia przez niektórych woźnych czy jakichś policjantów uprawiane nie zdołały osłabić frekwencji, wpłynąć na ustawanie kontaktów. Tam przychodzili ci, których serca domagały się widoku najbliższych, ci, których interesy – (niech pani łaskawie sprzeda jutro mój tapczan, w przyszłym tygodniu kredens) – tego wymagały, ci, którzy łaknęli rozmowy z przyjacielem, ze znajomym. I o dziwo! Gmach Sądów to wszystko wytrzymał, wytrzymał tysiące godzin rozmów, przecież zakazanych, przecież niezgodnych z Nowym Duchem, przecież zarażających miazmatami żydowskimi – wytrzymał to wszystko i nie runął! Co prawda gmach Sądów Grodzkich jest bardzo solidnym i mocnym budynkiem, to dlatego, to pewnie dlatego.

Nadchodzi wiosna i lato. Toporol68 poluje na każdy kawałek ziemi w ghetcie, na każdy skwerek, na każdy skrawek ulicy czy podwórza, zrywa skorupę błota i odpadków, odrzuca śmieci, kopie, sadzi, piele. Ale mało tych kawałeczków ziemi. Przy ulicach, przy których rwie strumień ludzki, nie ma ich prawie wcale. Wzrok przechodnia nie ma przy czym się zatrzymać, nieliczne drzewa wraz z przyległym kawałkiem darni – na Lesznie przy kościele ewangelickim69, przy kościele na Nowolipkach70, na Siennej – pozdrawia jak drogich a rzadko widywanych przyjaciół, pieści je spojrzeniem, wita z uśmiechem. Jakiś ogródek ma znaczenie oazy. Nie ogródki to zresztą, a nędzna ich imitacja – w ruinach spalonego szpitala św. Ducha71, na tyłach kościoła Wszystkich Świętych72, przy Wielkiej Synagodze na Tłomacki[e]m – ocaliło się kilka drzew i nieco zieleni dokoła nich. To wiele. Toporol, Centos73, Rada Żydowska nieledwie nad oazami debatują – to dla dzieci, ale to za mało, o wiele za mało. Skąd więcej miejsca zdobyć, by dzieci mogły kilka godzin letniego dnia spędzić poza mieszkaniem i nie w brudzie i zaduchu podwórka? Szukają miejsca. Znajdują. Zburzone do fundamentów domy dziwią się oryginalnej rekonstrukcji – adwokaci, lekarze, przemysłowcy, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, wysiedleńcy żydowscy z Niemiec i Czech usuwają gruzy do ostatniego kawałka cegły. Na gołej przestrzeni tworzy się nowy ogródek – trochę trawy i piasku – dzieci będą mogły w tym kącie parę godzin dziennie przebyć. Gdy będą chciały dowiedzieć się, co to jest drzewo żywe, poprowadzi ich „pani” do tych szczęśliwych dzieci, które na Elektoralnej i na pl. Grzybowskim do „prawdziwego” ogródka wstęp mają. Gdy wspólnie cała dzieciarnia usłyszy o jeziorze czy rzece, im, dzieciom Warszawy, Włocławka, Zakroczymia, Płocka, Modlina, Bydgoszczy, Gdyni – Wisła czy Narew, Bug czy San stają się pojęciami fantastycznymi, morze – czymś z czwartego wymiaru, świst niedalekiego pociągu – głosem smoka bajecznego. Dziecko ghetta zna za to o wiele lepiej inne pojęcia, wie, co to obóz pracy74, rozumie blokady, tyfus, głód i punkty, umie wskazać, gdzie jest żydowskie więzienie75 i – jeżeli ma lalki – lubi nową przez się wymyśloną zabawę, polegającą na stawianiu lalek pod ścianą i kolejnym pytaniu ich: „Bist du Jude? Bist du Jude?”76. Albo wołają do swych lalek: „Hände hoch, Jude!”77. Ale tylko uprzywilejowane dzieci chodzą do ogródków, bawią się. Ogół dzieci nie bawi się, nie [u]czy się78, a mimo to wie więcej, o wiele więcej – dziecko żydowskie wie, że musi pracować, że musi zarabiać, że musi nieraz o całą rodzinę się troszczyć. Dziecko żydowskie w ghetcie nie śmieje się. Nie ma na to czasu, nie ma ochoty, oduczyło się już śmiać. Ma ono na twarzy grymas dojrzałego i gorycz pokrzywdzonego, ma ono wiele wiadomości – nie ma dzieciństwa. Dzieci starsze wypełniają ulicę. Jako kramarze z kramikiem przez szyję przewieszonym, jako uliczni śpiewacy, jako lotna brygada szmuglerów, jako potajemni roznosiciele towarów zakazanych – białego pieczywa, mąki, mięsa, cukru. Dzieci pracują przy wyrobie szczotek, materaców, zabawek. Przechodzą wyloty, szmuglują, żebrzą. Potwornie popuchnięte członki i twarze – to puchlina głodowa79 – za nich mówią. Wypełniają ulice za życia i po śmierci – trupki dziecięce stanowią codzienny obrazek, nieodłączny motyw pejzażu. Maleńkie, skurczone trupki.

Getto warszawskie, ul. Nalewki

A strumień ludzki rwie wciąż naprzód. Pstra kakofonia opasek, kosze handlarzy, riksze, wózki pogrzebowe Pinkierta80. I tyfus. I głód. Krzywa śmiertelności coraz bardziej prosta, miesięczna liczba zgonów 400-800-1200-2000-3500-4000-560081. Twarze coraz bardziej ziemiste, oczy coraz bardziej wpadnięte, wzrok coraz błędniejszy. Spoglądają na siebie na ulicy codziennie widujący się przechodnie – na kogo kolej? Na ciebie? Na mnie? To ty jeszcze żyjesz? Czyś już po tyfusie? Jeszcze przed?82 Obaj wyglądamy marnie? Ale glajch! Wszyscy równi! Ale nic – trzymaj się – Jingl, halt dych! – i cień uśmiechu zarysowuje się na twarzy. I mijają się nieznani przechodnie, dziś i jutro, za tydzień i za miesiąc.

Odgłosy ulicy ghetta brzmią donośnie. Tam woła handlarz pieczywem – „Sitek, sitek, sitek jak szmitek!”, „Bułki Kahana to robota cacana! Sitek, sitek, sitek!” (sitek – chleb sitkowy. Szmitek – chleb z piekarni Szmidta83). Warzywnik zachwala kartofle „jak jabłka, jak pomarańcze! Kupujcie, kupujcie!”, „Do miodu, do miodu, do miodu!”. Ówdzie rabarbar: „Wilanowski, wilanowski, wilanowski!”. I monotonny refren handlarza starzyzną: „Stare obuwie, stare rzeczy, kupuję, sprzedaję, stare obuwie, stare rzeczy, kupuję, sprzedaję. Stare obuwie, stare rzeczy.”. I cieniutkie dyszkanty dzieci: „Opaski płócienne, cukierki Fuchsa i Wedla84, opaski, opaski, cukierki.”. I znów „Sitek, sitek, sitek”. I tak wciąż, wszędzie.

Śpiew i muzyka na każdym kroku, na ulicach – tamując ruch, w podwórzach, na placach i skwerach. Znów gama najprzeróżniejszego rodzaju – śpiewacy i śpiewaczki, wspaniałe arie operowe i pieśni cudowne, głosy, które się na salach koncertowych i w gmachach operowych rozlegały, Verdi, Puccini, Meyerbeer, Moniuszko, Niewiadomski i o bezczelności żydowska! – Schubert, Schumann i Wagner85.

I pieśni polskie, żydowskie, ludowa piosenka jednako wszystkich i wszędzie za serca chwytająca. Jawią się piosenki ghetta i zwyczajna podwórzowa, o kartkach „Oj, ta bona” i piosenka koncertowa, piosenka Diany Blumenfeld86, zaczynająca się od słów „A hejm – to znaczy do domu, curik – to znaczy z powrotem – są na ustach wszystkich. Żydowskie pienia synagogalne – kantorzy, dawniejsi śpiewacy w chórach, szocheci, chazani87… I zwykli śpiewacy uliczni, niemający głosu, nieumiejący śpiewać, śpiewający pieśni najdziwaczniejszego pochodzenia, własnej kompozycji słowno-muzycznej. Tak samo z muzyką podwórzową, ta sama skala – od muzyków prawdziwych, profesorów szkół muzycznych, znanych z filharmonii i opery smyczków – do najzwyklejszego rzępolenia na skrzypcach, cymbałach i pustych butelkach. Od rana do późnego wieczora wiosną, latem i jesienią trwa ten pochód przez podwórza. Ogół mieszkańców nie pozostaje dłużnym, okazuje swe uznanie i wdzięczność. Tak odbywa się w głównej mierze, poza teatrami i kawiarniami muzyczno-śpiewaczy-mi, zaspakajanie [sic] potrzeb mieszkańców ghetta w zakresie sztuki, tak reguluje się artystyczna podaż i popyt w owym czasie. Widoczna jest potrzeba i wdzięczny odbiór tych podniet.

Getto warszawskie, ul. Krochmalna

Inny korowód – żebracy. Nie ustaje ich marsz, ciągną nieprzerwanie, dziesiątkami, setkami. Chodzą po domach, pukają do okien, do drzwi, chodzą po ulicach wieczorami, po godzinie policyjnej, wołając monotonnym głosem: „Hot rachmunes, jidisze kinder, hot rachmunes! Jidisze hercer, szenkt a neduwe!” (Miejcie litość, żydowskie dzieci! Żydowskie serca, ofiarujcie wsparcie!). Albo stoją pod murami domów bez słowa. Wszelkie prośby mają zastąpić fotografie z dawnych lat, trzymane w ręku, ukazujące – jakżeż inną! – przeszłość.

Ludzkie mary, szkielety, nie ludzie – a jakieś fantastyczne zjawy. Ich żywotność zdumiewa – widuje się tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem postacie, co do których wszystkie fakultety medyczne świata musiałyby zgodnie orzec, że ich błąkanie się po tzw. padole płaczu jest omyłką i grubym nietaktem naukowym. Według wszelkich prawideł sztuki i zasad nauki winni byli już od długich miesięcy swą wędrówkę doczesną zakończyć. A przecież żyją i wędrują po domach, wciąż monotonnie powtarzając swą: „hot rachmunes, jidisze kinder, hot rachmunes!…

Oto następna grupa przechodniów, wiernych wielbicieli ulicy ghetta. Jak ich nazwać? W Rosji nazwano by ich jurodiwyje88. Jakimi drogami doszli do tego stanu, co spowodowało ten łaskawy wyrok Losu, że umysł ich drzemie w jakiejś obojętnej, szarosinej, wszystko roztapiającej, zacierającej kontury rzeczywistości mgle, że nie widzą, że nie wiedzą, nie myślą – jakimi drogami wiodła ich dobrotliwa Opatrzność? Różnymi. Od komplikacji potyfusowych do psychozy rozszczepiennej89, od gorączki głodowej do urojeń i widziadeł, od ciągłej obawy katowanego w obozie do manii prześladowczej – niedaleka droga. Teraz już są wolni od trosk dnia powszedniego, od kłopotów, zgryzot, niepewności jutra. Wolni, swobodni, ufni – nieledwie rzec można – szczęśliwi. Za duchowego patrona mają Rubinsteina90. Opadły z nich udręki codzienne. Chodzą po ulicach, po dziedzińcach, po domach, o każdej porze dnia i nocy, nawet godziny policyjnej się nie lękają. Podśpiewują sobie wesoło, prowadzą głośne dialogi z jakimś rozmówcą, który żyje tylko w ich wyobraźni, monologują, perorują. Dość często tzw. normalni ludzie dają im łyżkę strawy czy kęs chleba, powodowani, jak sami o sobie myślą, litością. Głupi – zazdrościć im raczej powinni.

Do obrazu dzielnicy przybywa nowy element – trupy. Na ulicach wszędzie się je znajduje. Są miejsca ulubione, jak cokół gmachu Sądów Grodzkich. Umierają tuzinami – tubylcy i uchodźcy, dzieci i starcy, mężczyźni i kobiety. Tyfus – głównym dostawcą. Nie brak i innych. Gruźlica dzielnie tyfusowi dotrzymuje kroku, głód ze swej strony dopędza. Nędza, punkty i świadomość rozpaczliwego położenia, i gryzące tęsknoty za tym, co było, i utrata najbliższych, i straszne warunki pracy – tylu jest dostawców. Każdy dzień, uczciwie, jak sumienny robotnik, swój kontyngent przynosi. Wozy pogrzebowe wiozą ich na cmentarz, do magazynu zbiorczego (nazwa ogólnej przechowalni trupów)91, skąd blisko do dołów zbiorowych. Z cmentarza idzie transport codzienny – do Wydziału Cmentarnego Rady Żydowskiej, do Służby Porządkowej, do Wydziału Statystycznego92. Codzienne raporty o trupach znalezionych na ulicach dzielnicowi

Ulice getta

Sł[użby] Porz[ądkowej] kierują do swych rejonów93, rejony – do Kierownictwa Służby Porządkowej. Cyfry wnosi się do tablic, do wykazów statystycznych, na wykresy. Krzywa śmiertelności coraz nowe punkty, nowe przyczółki zdobywa. W wielu troskliwych komórkach urzędowych poza dzielnicą co miesiąc nanoszenie nowych danych, nowych punktów, wzbogaca się wykres, rośnie krzywa, pozwala snuć wnioski matematyczne, miłe sny o przyszłości94. Wszyscy wierni pomocnicy – i tyfus, i głód, i gruźlica, i czerwonka, i nędza, i wesz – dobrze się spisują. Niestrudzeni w pracy, gorliwi, czynni. „Naturalny proces biologiczny uniemożliwił dalszy rozrost niepożądan[ego] pod względem budowy społecznej elementu ludnościowego, przesłanki warunkujące właściwy rozwój rdzennych etnicznie grup przez naturalny bieg wypadków wystawiły poza nawias narośl społeczną – można dość ładnie to wszystko nazwać.

Nowy typ przestępcy święci swe narodziny na ulicach ghetta – to chaper, tak nazwany, bo łapie, robi „chap-łap”. Wyrywa paczki z żywnością, jakieś ciastko z wystawy, białe pieczywo. Poluje na kobiety i dzieci, jest w nim jakiś cień sprawiedliwości, bo porywa przeważnie produkty bardziej luksusowe, droższe, bo poluje przeważnie na lepiej odzianych. Ale nieraz wyrwie dziecku nędzarza chleb kartkowy.

Wymiar sprawiedliwości? Najczęściej doraźny, na miejscu. Kilka kijów, pięści, parasolek. Czasem odprowadzony do rejonu Sł[użby] Porz[ądkowej] – tam też kończy się biciem. Czym miałoby się skończyć? Jedyna sprawiedliwość – dać mu jeść do syta – nie do pomyślenia, niemożliwa.

Nowy motyw w pejzażu ulicy – to konne autobusy. Kohnhellerki95. Po stopniach z tyłu wozu wchodzą pasażerowie do wnętrza, tłoczą się, zwieszają, para koni ciągnie – to film sprzed stu lat, z dyliżansem, ale bez happy-endu.

Zima – to mróz, jesień i wiosna – to błoto, lato – to kurz i smród. Ale i ulice ghetta mają swe kasty i stopnie. Sienna – to Aleje Ujazdowskie, kilka drzew dodaje uroku, ładne domy, czystość. Grzybowska – to pl. Teatralny, centrala władz96