Wspomnienia o dziurawym dachu - Jacek Groszek - ebook

Wspomnienia o dziurawym dachu ebook

Jacek Groszek

4,3

Opis

Maki Dolne nie są zwyczajną wsią, w której życie płynie spokojnie i leniwie. Bo choć wieś zdaje się znajdować na końcu świata, to jej mieszkańcy na nudę narzekać nie mogą. To tu wraz ze swoją rodziną mieszka Wacuś – narrator powieści, który prowadzi nas po ścieżkach tego jedynego w swoim rodzaju miejsca. Poznajemy też jego przyjaciół – Witusia, Tomka i Wiktora. Niejeden raz nieświadomie pakują się razem w kłopoty, z których, o dziwo, wszyscy wychodzą obronną ręką. Na kartach powieści poznajemy również innych mieszkańców wsi, których los częstokroć nie oszczędza. Jednak mimo przeciwności losu zawsze mogą liczyć na sąsiedzką pomoc, którą okazują sobie, niczego w zamian „nie oczekując”.

– Kto okradł Molzową, kto zabił kota, kto zdemolował cmentarz???
– To nie my, to Wituś!
– Co…?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZKOŁA

Nazywam się Wacek Gryzo, urodziłem się we wsi Maki Dolne w Lubelskiem. Miejscowość nasza jest bardzo mała, ale autobus przyjeżdża tu aż z samego Lublina. Moja mama urodziła nas troje za pierwszym podejściem. Siostra i brat umarli, mama mówiła, że mieli wodę w głowie, a właściwie to trochę dużo, bo ja miałem w sam raz. W mojej rodzinie byli sami rolnicy, ojciec rolnik, matka rolnik, a wcześniej to nawet dziadziuś i babcia. Po dziadku my byli na gospodarce.

Czyli my rodzina chłopska, bo wszystkie chłopy były chłopami, a kobity kobitami. W szkole nie było łatwo, ale chodziłem regularnie. Najpierw to miałem chodzić do szkoły dla dzieci, co to później myślą, tak powiedziała pani dyrektor mojej mamusi, ale że było daleko, bo aż w samym mieście, to pani dyrektor przyjęła mnie do naszej we wsi. Pamiętam, jak pierwszego dnia mama prowadziła mnie do szkoły, byłem bardzo dumny, już od wczesnego rana nie mogłem spać, myślałem, jak tam będzie. Na pewno będę miał dużo kolegów i koleżanek. I będziemy się bawić w różne różności, nie będzie już mnie męczył Witek, syn naszych sąsiadów, co to ma klauna, znaczy downa. Tak mówiła mama – że on jest spóźniony, bo jak chodziła do nich w odwiedziny, to pani Ściubakowa pokazywała taki papier, co na nim pisało, że jest spóźniony i powinien być pod stałą opieką rodziców. No i właśnie jak chodzili my do nich w odwiedziny, to bawiłem się z nim, no i kiedyś chciałem, żebyśmy udawali żołnierzy, bo tata zrobił mi z drewna karabin. Powiedziałem do Witka:

– Wiesz, Wituś, pobawimy się w wojnę.

A on na to:

– Co?

– Pobawimy się w wojnę.

– Co?

– No co, nie bawiłeś się nigdy w wojnę?

– Co?

– Wojna, karabiny, żołnierze, strzelamy do Niemców.

– Co?

– No ja będę dowódcą, a ty moim żołnierzem.

– Co?

– Gówno! – krzyknąłem.

– Aha.

„No nareszcie” – pomyślałem.

Po chwili patrzę, a Wituś ściąga majtki i pokazuje mi dupę. To ja też ściągnąłem, tylko że ja nie zesrałem się na podłogę.

Mama obudziła mnie o odpowiedniej porze, ubrała mnie piękny sweter, pod swetrem biała koszula. Usiadłem przy stole i zacząłem zajadać pyszne naleśniki z marmoladą. Pamiętam, że zostały jeszcze trzy napchane dżemem truskawkowym, nie mogłem już więcej zjeść, a szkoda było je zostawiać, więc schowałem pod mój piękny sweter, a dokładniej dwa włożyłem pod jedną rękę, a jeden pod drugą, mocno przycisnąłem do siebie i udawałem, że już zjadłem i możemy wychodzić do szkoły. Mama chciała złapać mnie za rękę, ale ja się nie dałem, nie jestem taki głupi, wiedziałem, że mam schowane naleśniki. Szybkim krokiem poszliśmy do szkoły. Pogoda była bardzo piękna, ciepło było i jak mówił mój tata: „Wacuś, będzie lato, czuć już zapach krowiego łajna”.

W szkole było bardzo ciekawie, wokoło tyle dzieci. Mama wprowadziła mnie do klasy, posadziła w jakiejś ławce, a sama wyszła na korytarz. Usiadł przy mnie jakiś chłopiec i po chwili zapełniła się cała klasa, weszła jakaś pani.

– Dzień dobry, dzieci. Nazywam się Jola Biegała, będę waszym wychowawcą. Mieszkam w sąsiedniej wsi Pyrki. Bardzo lubię robić na drutach i kocham psy. Mam w domu trzy jamniki: Tuptusia, Sznurka i Sardynkę oraz kundelka Kajtusia. Za chwilę podam wam plan lekcji, ale może najpierw każdy powie coś o sobie.

W tym momencie każdy po kolei wstawał i mówił coś od siebie. Niedługo moja kolej. Wszyscy się chwalą, jeden ma tatę żołnierza, drugi lubi konie, bo ma ich w domu aż pięć. Co tu powiedzieć, co tu powiedzieć?

Właśnie zaczęła dziewczynka tuż przede mną:

– Nazywam się Jola Ambroziak, moja mama jest lekarką w tutejszej przychodni, a tata zajmuje się naszym prywatnym sklepem spożywczym…

Ojej, ojej, zaraz ja, co tu powiedzieć, co tu powiedzieć? Dziewczynka skończyła, zapadła cisza, co ja powiem, co powiem?

– Proszę, teraz ty, chłopczyku.

Nogi mi się trzęsły, ale wstałem, widziałem, jak się wszyscy na mnie patrzyli.

– No, nie denerwuj się tylko, spokojnie mów – powiedziała pani ładna.

– Yyyyyyyyyyy. Nazywam się Wacuś, znaaczy Wacek Gry-gry-gry-zo, mieszkam tutej. Mój dziadek we wojnę był sapyrem. I-i-i-i bardzo lubię czekoladę, a kiedyś to zjadłem w małą chwilkę taaką dużą. – I rozłożyłem ręce, żeby pokazać, jaka była duża. I właśnie wtedy spod rąk wypadły mi na podłogę naleśniki.

– A co to? – powiedziała pani ładna.

– To-to naleśniki, wziąłem ze śniadania.

– No chyba nie będziesz jadł ich takich brudnych? Wyrzuć je do śmieci.

Podniosłem naleśniki z podłogi i rozglądnąłem się po zdziwionych oczach kolegów.

Wyszedłem z klasy. Hm… „Wyrzuć do śmieci, wyrzuć do śmieci…” Tylko gdzie są te śmieci? Rozglądam się po korytarzu, gdzie te śmieci? Wyrwałem szybkim biegiem przez korytarz, później drogą przez wieś, ścieżką obok starego drzewa i polem sołtysa prosto do domu. Dopadłem drzwi i walę z całych sił.

– Babciu, babciu, otwieraj, muszę wyrzucić naleśniki do śmieci.

Czekałem jeszcze chwilę. Po chwili drzwi się otworzyły, to ja pędem do kuchni, naleśniki do kubełka i z powrotem do szkoły, pole sołtysa, stare drzewo i już byłem w szkole, wbiegłem na korytarz, a tu moja mamusia z panią wychowawczynią i od razu do mnie z krzykiem:

– Wacuś, mendo jedna, gdzie ty latasz, ledwo szkołę zaczynasz, a już uciekasz z lekcji!

– Nie uciekam, nie uciekam, poszedłem tylko wyrzucić naleśniki do śmieci – odpowiedziałem wystraszony.

– Jakie naleśniki?

Wtedy włączyła się do rozmowy pani ładna, znaczy moja wychowawczyni:

– Przyniósł do szkoły naleśniki, które spadły mu na podłogę. Kazałam mu wyrzucić je do śmieci.

– No właśnie pobiegłem do domu, żeby je wyrzucić.

– Wacuś! – Wytrzeszczyła oczy pani ładna. – Przecież kosz na śmieci stoi w kącie klasy, nie musiałeś z tego powodu biegać do domu.

– A skąd ja mogłem wiedzieć? – odrzekłem zdziwiony.

Pani ładna zamieniła jeszcze parę słów z moją mamusią i wróciliśmy do domu. W drodze powrotnej zastanawiałem się, jacy to ludzie są niezrozumiali, bo co by to było, gdyby u nas w domu nie było śmietnika, a pani by mi kazała wyrzucić naleśniki. Co ja bym wtedy zrobił?

Nasz dom stał trochę na uboczu, na początku mieszkaliśmy sami, to znaczy ja, tatuś, mamusia, babcia i nasze zwierzątka w zagrodzie. Gdy szedłem do szkoły, obok naszego w rzędzie stało już pięć domów, z prawej strony sąsiadowali z nami Ściubaki, to ci, co mieli syna Witusia, który miał klauna, znaczy downa. Wituś miał ode mnie trzy lata więcej, oprócz niego Ściubaki mieli jeszcze dwie młodsze córki – bliźniaczki Marylkę i Moniczkę. Obie normalne, jeszcze w wózeczku. Na lewo od nas mieszkała stara Molzowa. Była trochę dziwną kobietą. Jej mąż zginął w czasie budowy domu, źle postawili fundamenty, podłoga się zawaliła, pan Molzow spadł do piwnicy i nadział się na leżącą w piwnicy kosę. Chociaż niektórzy we wsi mówią, że to stara Molzowa go zabiła. Dalej w rzędzie mieszkali jeszcze Kramki, mieli siedmioro dzieci, w tym mojego kolegę Wiktora. Wiktor był kaleką, jeździł na wózku, miał paraliż kończyn dolnych. Inni nasi sąsiedzi to Zdzichy. Stary Zdzich rzadko mieszkał w rodzinnym domu, większość życia był w kryminale. Lubiłem jego syna Tomka. Wszystkie te rodziny dobrze się znały i pomagały sobie na roli.

Przyznam się, że szkoła sprawiała mi duże trudności, już na początku miałem kłopoty. Wstawałem rano, wkładałem fartuszek i szedłem do wsi na szkolne zajęcia. W pierwszej klasie siedziałem z Tomkiem Zdzichem, tym, co jego tata miał wakacje w kryminale.

– Dzień dobry, dzieci, dzisiaj poznamy literkę „A”. Jakie znacie wyrazy zaczynające się od niej? – zapytała pani.

Dzieci zaczęły podnosić ręce.

– Proszę, Zuziu.

– Atrament.

– Dobrze. Kto jeszcze? Tak, Grzesiu?

– Autobus.

– Tak, wyraz „autobus” też jest na literkę „A”…

„Zaraz, zaraz, może i ja coś powiem?” – zastanawiałem się usilnie. Podniosłem rękę pewny swego.

– Proszę, Wacuś.

– Aaaaa, a może listonosz.

Pani ładna popatrzyła na mnie dziwnie, a klasa wybuchnęła śmiechem. Chyba nie trafiłem. Usiadłem.

– Dziękuję. A teraz proszę otworzyć elementarze na drugiej stronie…

– Wacek. – Tomek szturcha mnie łokciem. – Idziemy po szkole do bunkrów w lesie?

– Tatuś mówił, żeby tam nie chodzić, bo tam pełno niemieckich bomb.

– Twój ojciec gada głupoty, byłem tam tyle razy i jakoś żyję. Słyszałem za to, że gdzieś tam ukryty jest skarb niemieckiego generała.

– Nie gadaj – odrzekłem.

– Żebym tak skonał, jak kłamię.

– No nie wiem, czy mnie tata puści.

Zauważyłem wpatrzoną we mnie panią ładną i poczułem, że nic dobrego z tego nie będzie. No i stało się.

– Halo, halo! A o czym to panowie tak dyskutują? A może pan Gryzo mi łaskawie powie, o czym my teraz na lekcji mówimy?

Wstałem i starałem się udawać człowieka w temacie.

– My na lekcji mówimy… mówimy, o czym my mówimy, o-o-o…

– No właśnie, panie Gryzo, o czym?

– O-o-o-o…

– Gryzo, ty mi tu nie śpiewaj, głąbie jeden. A zresztą siadaj, idiotą byłeś, jesteś i będziesz. Za karę nauczysz się na jutro na pamięć czytanki, którą dzisiaj przerabialiśmy, jest łatwa, ale dla ciebie nie ma rzeczy łatwych. A poza tym do końca lekcji postoisz sobie w kącie, tylko przypadkiem nie leć do chałupy. Tam w rogu jest kąt. – Pani ładna wskazała palcem.

Klasa roześmiała się na całego.

– Dobrze, proszę pani. – Skinąłem głową i stanąłem w kącie.

Do końca lekcji stałem pod ścianą. Po szkole udaliśmy się ze Zdzichem w kierunku domu, oczywiście dowiedziałem się od innych, której czytanki mam się nauczyć. Dzień był bardzo ciepły, przeszliśmy główną drogą wsi, obok przystanku autobusowego.

Tomek opowiadał, jakie to wspaniałości możemy znaleźć w bunkrach, które znajdowały się w lesie niedaleko naszych domów, jednak całą wyprawę zaplanowaliśmy na dzień następny. Zdzich zdawał sobie sprawę z tego, czym jest dla mnie nauczenie się na pamięć czytanki, biorąc pod uwagę to, że ja nie umiałem jeszcze czytać. Przy furtce pożegnałem się z Tomkiem i poszedłem do domu. U nas jak co dzień mamusia kręciła się przy garach, ojciec zmęczony marudził na pracę w polu, a babcia siedziała w fotelu i robiła na drutach. Ogólnie mieszkaliśmy w dwóch izbach: w pierwszej była kuchnia na węgiel, parę krzeseł, stół, przy którym jedliśmy i ja odrabiałem lekcje (próbowałem odrabiać, ale i tak nigdy nic nie wychodziło), przy prawej ścianie stało łóżko, tu nocowali rodzice. Drugi pokój był o wiele mniejszy, tam stał fotel babci, stara szafa na ubrania i duże łóżko, na którym spałem z babcią. Aha, nie wspomniałem jeszcze, że do domu wchodziło się przez sień, w której stały buty, wiadra i narzędzia ogrodnicze. Z sieni też prowadziły schody na strych.

– Wróciłem! – krzyknąłem.

– I co tam, syneczku, w szkole?

– Dobrze, mamusiu, dobrze, tylko pani zadała mi pracę domową, no a ja troszeczkę nie umiem czytać.

– Idź z tym do babci, poproś ładnie, może ci pomoże, ale na razie siadaj, obiad już gotowy.

Usiedliśmy całą rodziną do stołu. Mama zrobiła pyszną zupę pomidorową.

– Mogę prosić pieprz? – spytał tata i dał znak ręką, żebym mu go podał. – I jak, skończyła mamusia ten sweter?

– Skończyłam, skończyłam, będzie dla Wacusia jak znalazł na zimę.

– Maniek, pożyczyłeś od Ściubaków trochę tej mikstury na stonkę? – spytała mama.

– Ano pożyczyłem.

– I co, nie marudzili?

– Troszkę marudzili, ale przypomniałem im, jak w tamtym roku brali od nas, to musieli dać. Agata, pyszna zupka, dolej mi jeszcze.

– Już ci dolewam, a ty, Wacuś, chcesz troszeczkę?

Pokiwałem przecząco głową.

– Mamo, może zupki?

– Nie, nie. Wacuś, masz lekcje do odrobienia?

– Mhy.

– Chodź do drugiego pokoju, to ci pomogę.

– Dobrze, babciu.

Przeszliśmy z babcią do pokoju obok, wyjąłem elementarz, babcia włożyła okulary.

– Pokaż, pokaż, co ty tu masz.

– Muszę się tego nauczyć na pamięć, a nie wiem, co tu pisze – przedstawiłem babci sprawę, a ona wzięła do ręki książkę i czyta:

– O-ol-ek, Olek, Olek m-ma, ma, Olek ma chłopa, Olek ma chłopa… A cóż to za książka?

– No jak, to mój elementarz – zdziwiłem się.

– Elementarz, elementarz. To co, że niby ten Olek to pederasta?! – krzyknęła babcia.

Z drugiego pokoju odezwał się tatuś:

– Co tak krzyczycie?

Babcia zgarnęła elementarz i przeszliśmy do dużego pokoju. Usiedliśmy przy stole obok ojca.

– No zobacz, Maniek, co tu pisze. – Babcia położyła czytankę przed tatusiem. – No zobacz, Olek ma chłopa.

Ojciec spojrzał na tekst.

– O-ol-la ma, co też mamusia opowiada, nie Olek, tylko Ola, i nie chłopa, tylko, tylko ch-ch-k-kłopota. Ola ma kłopota, jak byk pisze.

– To znaczy, syneczku, że ona, znaczy ta Ola, ma dziecko, tylko nie wie z kim, tak jak ta Jadźka, co mieszka przy remizie, dała, tylko nie wie, kto jest ojcem, chociaż to mi na „k” nie wygląda, czekaj, czekaj. Ola ma, Ola ma, ma Oka. Już wiem, synu, ta Ola ma oka tak jak my wszyscy, mamusia, tatuś, ty, babcia.

Babcia popatrzyła na ojca i nic nie mówiąc, wyszła do sieni.

– No więc będzie tak. Ola ma oka. Oka ma Olę. Coś tu nie gra. Aha, Ola ma kota. Kot ma Olę, znaczy, syneczku, że ta Ola lubi koty i one lubią ją. Kot i Ola lubią m-mliko, gna-gnat Oli lubi ws-wsi-wsy. Ale dlaczego jej gnaty lubią wsy, tego to ja już, Wacusiu, nie rozumiem. No ale lećmy dalej. Adam ma kro- kroki, znaczy krowy, i trzy koguty. Ola, jajo, gnat i Adam mieszają na jedynym podmurku. Koty Oli są blade, a koguty Adama kolorowe. Adam i Ola mają pięć lat. Adam ma sukę Jolę. No, Wacuniu, już połowa za nami, widzisz, jaki tatuś mądry. Czekaj, czekaj, suka Adama chodzi do stodoły, he, he, a po co jego pies włazi do inwentarza, tego to ja, synku, nie wiem. I ma same piątki. Aha, już wiem, ona w tej stodole ma małe i jest ich pięć. Suka uczy Adama liter. Co? Ma sukę, co zna litery! Patrzaj, syneczku, jakie to teraz ludzie mają psy. Adam kocha swoją sukę. Patrzaj no, patrzaj, szkoda, że jej jeszcze nie pieprzy.

– Co mówisz, tatusiu? – spytałem.

– Nic, nic, syneczku. No i koniec naszej pracy.

Tatuś jeszcze parę razy powtórzył, co było napisane, żebym zapamiętał.

Co tu dużo mówić, byłem z siebie zadowolony, nauczyłem się, czego trzeba, teraz nic, tylko powtórzyć i jutro do szkoły.

Wstałem rano zadowolony i pewny siebie. Tak pięknie się nauczyłem czytanki z elementarza, kto wie, może nawet dostanę piątkę. Szedłem, pogwizdując i podskakując z nogi na nogę. Dzień był taki piękny, chociaż to już koniec listopada. Widziałem, jak ludzie krzątają się na polach przy zbiorze ziemniaków. Język polski na pierwszej godzinie, a więc zaraz zacznę swój popis. Już widzę, jak pani ładna klepie mnie po plecach i mówi: „No, Gryzo, z ciebie będą jeszcze ludzie” – zawsze tak mówiła do Marcina i Karoli, najlepszych uczniów z naszej klasy. Siadam w ławce, obok mnie Zdzich, klasa zamyka się i wchodzi pani. Kurczak, myślę sobie, żeby tylko nie zapomniała mnie zapytać.

– Dzieeeeń doobry.

– Dzień dobry, dzieci, siadajcie.

– Łukasz, zapisz temat lekcji na tablicy: „Jesień w naszej wsi”.

Kurczak, myślę sobie, zaczęła nową lekcję, mnie nie odpytując. Podnoszę rękę do góry i czekam.

– A ty, Gryzo, czego tam chcesz?

– No bo, no, bo miałem się nauczyć czytanki na pamięć.

– Ach, rzeczywiście, zupełnie zapomniałam, no to proszę, zaczynaj.

Wziąłem głęboki oddech iii…

– Poczekaj, poczekaj, wyjdź na środek.

No i się zaczęło, powiedziałem o tej Oli, co ma koty, i o jej gnatach, co lubią wsy, o jaju i podmurku. Pani patrzyła ze zdziwieniem, jej twarz stawała się coraz bardziej czerwona, kiedy zacząłem o suce Adama. Pani ładna chwyciła szybkim ruchem dziennik i walnęła mnie nim dosyć mocno w głowę, po czym wydarła się na całą gardziel:

– Gryzo, ty skończony debilu, wynoś się natychmiast do chałupy po matkę, ja ci dam sukę Adama, ty prosty chamie!

Zgiąłem się jak kulawy pies pod płotem, chwyciłem jeszcze teczkę i w nogi, wybiegłem ze szkoły i leciałem jeszcze długo, długo przed siebie, nie w stronę domu, ale w całkiem przeciwną.

Minąłem remizę, parę domów, biegłem przez łąkę, byle dalej, wbiegłem do jakiegoś lasu, padłem zmęczony na glebę pokrytą liśćmi i zalałem się łzami. Ale to niesprawiedliwe, człowiek męczy się z tatusiem i mamusią, a tu i tak źle, i tak źle. Byłem z siebie taki dumny, taki dumny, myślałem, że pani mnie pochwali, powie: „No, Gryzo, jak chcesz, to potrafisz”, i co, i dupa, nic nie wyszło, już nigdy nie pójdę do szkoły, z tym już koniec, kropka.

Trochę jeszcze połaziłem po tym lesie, po czym poszedłem do domu. Opowiedziałem o wszystkim mamie, nie bardzo mnie chyba zrozumiała, ale poszła do pani ładnej i wszystko się wyjaśniło. Czytanka brzmiała troszeczkę inaczej, niż ją opowiedziałem, a mianowicie tak: „Ola ma kota, kot ma Olę. Kot i Ola lubią mleko. Brat Oli lubi psy. Adam ma kaczki i trzy koguty. Ola, jej brat i Adam mieszkają na jednym podwórku. Koty Oli są białe, a koguty Adama kolorowe. Ola i Adam mają pięć lat. Adam ma siostrę Jolę. Siostra Adama chodzi do szkoły i ma same piątki. Siostra uczy Adama liter. Adam kocha swoją siostrę”.

Od tamtej pory pani ładna już się mnie tak o byle co nie czepiała, miałem tylko siedzieć cicho w ławce i nie gadać ze Zdzichem.

ZNALEZISKO

Pewnej soboty z samego rana wybraliśmy się z Tomkiem do lasu obejrzeć bunkry.

Wedle kalendarza to już była zima, ale śniegu nie było ani trochę. W domu panowało pełne przygotowanie do świąt. Tatuś przyniósł z lasu choinkę, a mamusia z babcią robiły kiełbasy z ubitej świnki. Mama powiedziała, żebym się nie kręcił, ubrałem się więc i wyszedłem na podwórko, w tym momencie pojawił się mój kolega z ławki, machnął tylko ręką, a ja już wiedziałem, gdzie idziemy. Przeszliśmy wzdłuż szeregu domów naszych sąsiadów i skierowaliśmy się w stronę łąk tuż za nimi. Wolnym krokiem ścieżką doszliśmy do stawów.

– Wacek, może znajdziemy skarb? Co byś zrobił, gdyby udało nam się odkopać skrzynię pełną złota? Bo ja bym kupił sobie samolot i poleciał aż do Afryki, i jeszcze wykupiłbym mojego tatę z więzienia. A ty?

– Czy ja wiem, pewnie kupiłbym tatusiowi większe pole i jeszcze truciznę na stonkę, żeby nie pożyczać od Ściubaków – odpowiedziałem, rzucając kamień do bajora.

– No co ty, durny? Jakbyś miał taką skrzynię, to twój ojciec nie musiałby robić w polu, tylko do końca życia by… chlał wódkę? Ojej…

– Co mówisz?

– Nic, ale wiesz co, Wacuś, może nie idźmy do tych bunkrów?

– No co ty?

– Bo pomyślałem sobie, że złoto może doprowadzić naszych ojców do większego alkoholizmu.

– A skąd wiesz, ile znajdziemy? Może wystarczy tylko na jedną butelkę lemoniady – pocieszyłem kolegę.

– Masz rację, przecież my jeszcze nic nie znaleźliśmy.

Obeszliśmy stawy i błotnistym klepiskiem doszliśmy do szosy. Szurając, pozbyliśmy się nadmiaru ziemi z butów. Przed nami za szosą rozciągał się las, tuż obok stał piękny drewniany krzyż ogrodzony małym płotkiem, pod tym wysokim latawcem, znaczy męczeńskim krzyżem Pana Jezuska, leżały resztki kwiatów, gałęzie choiny i świeczki – tak jak na cmentarzu. Jeszcze chwilę postaliśmy na tej drodze i patrzyliśmy na krzyż, a potem poszliśmy przez jakąś knieję do lasu, muszę przyznać, że pogoda nie była najładniejsza, wiał silny wiatr i zrobiło się jakoś tak chłodnawo. Wąską ścieżką przedzieraliśmy się między drzewami.

– Tomek, Tomek, daleko jeszcze? – krzyknąłem zmęczony.

– Jeszcze chwila i będziemy na miejscu.

– A jesteś pewny, że dobrze idziemy?

– Na sto procent, znam ten teren, bo byłem tu ze sześć razy. O, widzisz, tu leżą jeszcze resztki wnyków mojego ojca. – Wskazał ręką jakieś żelastwo.

Nagle Tomek zatrzymał się przed wysokimi chaszczami.

– No i jesteśmy na miejscu – powiedział, wyciągając spod kurtki świeczkę. Odsunął jakieś rupiecie i przed nami ukazała się ciemna czeluść. Powoli, krok po kroku, Tomek zaczął zanurzać się w ciemność, a ja, trochę niepewnie, za nim. Przeszliśmy przez zimny betonowy korytarz, przechodząc do większego pomieszczenia. Tomek podszedł do jakiegoś wielkiego kamienia, położył na nim świeczkę, a sam usiadł na czymś przypominającym skrzynkę do zbierania jabłek.

– No i jak ci się tu podoba? – zapytał.

Rozglądnąłem się dookoła, popatrzyłem na betonowe ściany i sufit, czarne jakby po pożarze.

– Fajnie.

– Tak myślałem, że ci się spodoba. Mój ojciec ukrywał się tu kiedyś przed milicją, no wiesz, wtedy, co pobił starego Znajchorka.

Stary Znajchorek, o ile pamiętam, mieszkał w centrum naszej wsi naprzeciw remizy. Kiedy ojciec Tomka był na wolności, lubił siedzieć w knajpie u Jędrzejów. We wsi wszyscy wiedzieli, że jak Jędrzej zamyka interes, to zaraz będzie wychodził stary Zdzich, a wtedy lepiej nie być na ulicy i go nie spotkać, ludzie mówili, że to godzina milicyjna. No i wtedy właśnie, to było jakieś pół roku temu, wytacza się Zdzich z knajpy, na ulicy cisza, nikogo nie ma, trza iść do domu, ale słyszy za plecami: „Kici, kici, kici”, obraca się i widzi, jak jakiś stary lata wokół domu. No to Gienek Zdzich z miejsca do niego podchodzi, kopniak w jaja, potem w twarz, a na koniec to mu jeszcze wątrobę i nerki przekopał. Ludzie, którzy to widzieli zza zasłonek, zaraz na milicję i już od rana Gienek poszukiwany. Zdzich chciał się ukryć, więc schował się w bunkrze. Niestety szybko się ujawnił, bo miał kaca, nie zdążył dojść do Jędrzejów, zza rogu wyskoczył Władek milicjant – co ludzie na niego kapo mówili – Zdzicha w kajdanki, no i dwa dni po wyjściu Gienek Zdzich, ojciec mojego kolegi z ławki, znowu na wczasach.

Później ludzie mówili, Znajchorek wyszedł, bo uciekł mu kot. Nie dość, że kota nie złapał, to jeszcze sam w szpitalu wylądował i na dodatek dwa dni później umarł.

– O, zobacz, tu leżą puszki po konserwach, to mojego ojca. To co, trzeba wracać na obiad.

– Ano trzeba – odpowiedziałem.

W niedzielę rano rodzice i babcia jechali z ojcem Witusia – tego, co ma klauna, znaczy downa – jak co tydzień do kościoła. Mną i Witkiem miała zajmować się do powrotu jego mama. Kościół znajdował się w Makach Górnych, pięć kilometrów od naszej wsi.

Na naszym podwórku po lewej stał drewniany chlew, dalej był kurnik, a na wprost byliśmy odgrodzeni od łąk przez oborę, stajnię i stodołę. Po prawej ojciec wybudował płot, który oddzielał nas od podwórka Ściubaków. Usunęliśmy jedną deskę w ogrodzeniu, dzięki czemu łatwo było przejść na teren sąsiadów. Od samego rana bawiłem się z Witusiem, w tym czasie jego mama robiła coś w kurniku. Podwórko Ściubaków było bardzo podobne do naszego, dookoła budynki z inwentarzem, no może trochę inaczej rozłożone na terenie, no i u nich był trochę większy bałagan, co akurat nam nie przeszkadzało. Kiedyś tata Witusia miał zrobić piaskownicę, ale z tego wszystkiego pozostała tylko kupa piachu. Wziąłem od nas z sieni łopatę, wykopaliśmy w piachu sporą dziurę i bawiliśmy się w czołg. Ja oczywiście byłem dowódcą, a Wituś miał sterować lufą, którą zrobiliśmy z jakiejś starej rury. Wituś bardzo trudno kapował, o co chodzi – bo miał klauna, znaczy downa – ale jak mu się pokazało, co ma robić, to nawet czasami jakby rozumiał.

– Wituś, ruszamy do ataku! – krzyknąłem.

A on:

– Co?

– Jak mówię: „ruszamy”, to udawaj, że ruszasz, znaczy rób tak: „brum, brum”, a później: „drrrrrrrrr”. Rozumiesz?

– Mhy. – Popatrzył zdziwiony.

– Starszy strzelec, ognia!

– Co?

– Jak mówię: „ognia”, to robisz tak: „buuum”. Spróbuj teraz ty. No spróbuj, buuum! No, Wituś, buuum!

Drapie się po głowie.

– Pssuuum!

– Wituś, nie pssum, tylko buuum.

– Ps-psbuum, buum, buum!

– Dobrze, Witek, bbuum.

– Buum, bubububum!

Z kurnika wyszła mama Witka. Podeszła do nas i wydarła się:

– Zamknijcie jadaczki, bo dziewczynki pobudzicie.

A Witek dalej:

– Bbumm!

– Słyszałeś, co mówiłam?

– Bbuumm!

– Bo zaraz w łeb dostaniesz. Witek!

– Bbuumm!

Matka jak stała, tak go w łeb. Zamknął się. A pani Ściubakowa poszła dalej swoje w kurniku działać.

– Wituś, zrobimy inaczej, jak powiem: „ognia”, to ty rzucisz tym przed siebie. – Włożyłem mu do ręki ziemniaka, których pełno walało się po ziemi.

– Starszy strzelec, ognia! – krzyknąłem.

A Wituś rzucił pyrą z całej siły, aż ta rozplaskała się na domu Ściubaków.

– Pięknie, trafiłeś prosto w czołg naszego wroga. – Poklepałem kolegę po ramieniu.

– Dzień dobry – powiedział ktoś, wchodząc na podwórko.

Mama Witusia wychyliła się z kurnika, machnęła głową na powitanie i zaraz zniknęła.

– Cześć, chłopaki. – Okazało się, że to Tomek przyszedł i przyprowadził, a właściwie to przywiózł na wózku Wiktora, co miał paraliż nóg. Wiktora znałem od małego, ale raczej rzadko się z nim bawiłem, bo był kaleką i unikał ludzi. Lepiej poznałem go dopiero tej niedzieli, kiedy przyjechał z Tomkiem na swoim nowiutkim wózku, który dostał z opieki społecznej.

– Widzę, chłopaki, że się świetnie bawicie, przyłączymy się do was.

Tomek znalazł jakieś stare skrzynki oraz kawał papy i zrobił z tego niezły mur, my z Witusiem schowaliśmy się za piachem, nazbieraliśmy starych pyrów i troszkę podgnitych, ale świetnych do rzucania jabłek, no i zabawa zaczęła się na całego. Jabłka latały po całym podwórku.

– Co wy tu wyrabiacie?! – krzyknęła mama Witka. – Uspokoić mi się natychmiast, bo zaraz wszystkim po kolei złoję dupę. – Wciągnęła powietrze przez nos. – A co tu tak śmierdzi dymem? – Zaczęła rozglądać się po podwórku, a potem przeszła przez dziurę w płocie na nasze podwórko. Przecisnęła się między kurnikiem a chlewikiem do płotu po drugiej stronie. My zaciekawieni poszliśmy za panią Ściubakową. Oparliśmy się o płot i słuchamy.

– Pani Molzowa, znowu pani coś pali na podwórku, aż śmierdzi na całą okolicę!

– Moje podwórko, moja sprawa – odrzekła Molzowa i jakby nigdy nic dalej pchała jakieś klamoty do ognia.

– Pani podwórko, pani podwórko, a mnie kto wypierze zaczadzone firanki?!

– Okno trza zamykać.

– Pani to powinna mieszkać na pustyni – odburknęła mama Witusia i skierowała się z powrotem do siebie, no a cała nasza ekipa za nią.

– Szlag by trafił tę starą kurwę – powiedziała cicho, jakby do siebie, Ściubakowa i poszła do domu, bo słychać było płacz dwóch młodszych sióstr Witusia.

Wróciliśmy do zabawy. Zajęliśmy nasze stanowiska ogniowe i atak trwał dalej, teraz to nawet czuliśmy się pewniej, bo pani Ściubakowa poszła do domu. Jabłka latały po całym podwórku, co Tomek mnie trafił, to ja jego, Tomek w Witusia, to ja w Wiktora, tamci dwaj to w ogóle nie mogli nas dosięgnąć. Wituś rzucał dosłownie wszędzie, tylko nie w naszych wrogów, a najczęściej to trafiał w chałupę, natomiast Wiktor leżał skulony za papą i trafiał tylko do wysokości kolan.

– Witek, przygotuj się, zaraz będziemy ich atakować szturmem.

– Co?

– Biegnij za mną, hurrrrraaaa! – krzyknąłem i rzuciłem się do przodu. Za mną rzucił się do boju mój żołnierz z okrzykiem:

– Staarrra kurrrrwa!

No to z drugiej strony Tomek, szybko ładując na wózek Wiktora, rusza do przodu i też krzyczy:

– Sstaarrrra kurwaaa!

Zaczęliśmy rzucać do siebie z bliska, biegając wkoło, a najwięcej dostawał Wiktor, za którym chował się kierujący wózkiem Tomek. Wituś szybkim ruchem podniósł z ziemi ziemniaka, zamachnął się i trafił, tylko w co? Ano w wychodzącą zza rogu swoją mamę, którą lecący ziemniak powalił na ziemię.

– Ja wam dam, gówniarze! – krzyknęła, zrywając się na równe nogi. – Wynocha mi stąd bawić się na trawę pod domem, ale już!

Patrzymy, a pani Ściubakowa idzie w naszą stronę z zaciśniętymi pięściami, jakby nas chciała zdrowo sprać. Nie wiem, jak to się nam udało, ale zdążyliśmy wszyscy przecisnąć się w porę przez dziurę w płocie na nasze podwórko, a nawet przełożyć przez nią wózek razem z Wiktorem. Dopadliśmy furtki i już byliśmy na zewnątrz, pani Ściubakowa dobiegła do płotu, popatrzyła na nas wrednie, po czym oddaliła się w głąb podwórka.

– No i co robimy dalej, chłopaki? – zapytał Tomek.

– Może pobawimy się w chowanego – zaproponował zdyszanym jeszcze głosem Wiktor.

Z daleka widać było wóz Ściubaka.

– Patrzcie, wracają z kościoła.

Podjechali pod chałupę. Ściubak wprowadził wóz na podwórko, a moi rodzice weszli do nas przez dziurę w płocie.

– Wacek, do domu na obiad! – krzyknęła mamusia.

– Chłopaki, wiem, co zrobimy, po obiedzie pójdziemy do bunkrów.

Wszyscy popatrzyli na mnie z ciekawością, nawet Wituś jakby zrozumiał, co mówię.

– Witek, do domu! – Pani Ściubakowa stanęła przed furtką i szybkim ruchem zgarnęła pod rękę Witusia.

Wszyscy się rozeszli. Gdzieś tak koło trzeciej spotkaliśmy się ponownie. Nie było tylko naszego klauna, musiał dostać tęgie lanie, słyszałem, jak jego mama krzyczała na niego:

– Ty durniu, zobacz, jaki żeście syf zrobili na podwórku! Zobaczysz, ja cię jeszcze zamknę w zakładzie!

A Witek uciekał z płaczem i krzyczał:

– Co, co?!

Tomek złapał rączki wózka i skierowaliśmy się w stronę bunkrów. Łąka dzisiaj była bardzo błotnista, miejscami przy stawach to nawet nie mogliśmy iść, buty zapadały się w błocie po kostki, w niektórych miejscach nie mogliśmy ruszyć wózka, dlatego przenieśliśmy do szosy najpierw Wiktora, a później jego powóz.

Odetchnęliśmy, kiedy cały ładunek był na drodze.

– Wiecie co, chłopaki, mogliśmy iść wzdłuż szosy od środka wsi, a nie łąkami – powiedział Tomek leżący na szosie.

– Dobra, idźmy dalej, bo noc nas zastanie.

Przenieśliśmy wózek i Wiktora na trawę po drugiej stronie szosy i po pewnym czasie siedzieliśmy już w bunkrze. No co tu dużo mówić, Wiktorowi nasza kryjówka bardzo się podobała, a ja z Tomkiem ganialiśmy trochę po lesie. Wiktor dał nam pojeździć na wózku, sam tymczasem czołgał się między drzewami. Powoli zaczęło się robić ciemno.

– Tomek, wracamy. A gdzie Wiktor?

– Wiktor, gdzie jesteś? Wracamy!

– Wiktor!

– Wiktor, odezwij się!

– Jestem tutaj – odezwał się. Poszliśmy w tamtym kierunku, a Wiktora nie ma.

– Wiktor, odezwij się, bo pójdziemy do domu bez ciebie! – krzyknął zdenerwowany Zdzich.

– Jestem tutaj – odezwał się spod nóg

– Co on pod ziemię się zapadł? – Tomek uklęknął i zaczął odsuwać na bok jakieś rupiecie.

– Chłopaki, tu w szczelinie.

Przed nami, dopiero teraz to zauważyliśmy, ukazała się jakaś wnęka. Nie był to bunkier, tylko kawał betonowej ściany zasłonięty gałęziami, w kącie leżał zadowolony Wiktor.

– Ale się ukryłem, co? Wcale byście mnie nie znaleźli. I zobaczcie, co znalazłem. – Przesunął się i podniósł z ziemi małą metalową rakietę.

– Jezu, Wiktor, ale żeś znalazł, toż to prawdziwa amunicja do broni, pewnie jakiś niemiecki generał ją tu schował! Dawajcie, bierzemy wszystko do domu!

Wiktor podczołgał się do wózka, strzelając zębami, było widać, że zmarzł już od tej ziemi. My z Tomkiem delikatnie, jeden po drugim, wyjęliśmy naszą amunicję. Było tego trochę, wszystkiego nie udało nam się zabrać, dlatego wzięliśmy tylko trzy małe i jeden duży pocisk, chyba do czołgu albo jeszcze do czego innego. Droga powrotna to był koszmar, na początku do szosy Wiktor miał nasze znalezisko na kolanach, a my pchaliśmy we dwóch wózek. Najgorzej to się szło od stawów. Wózek był tak ciężki, że nie mogliśmy ruszyć go we dwóch. W końcu postanowiliśmy zanieść pod nasze chałupy najpierw Wiktora, później przenieśliśmy wózek z małymi pociskami, a na końcu wróciliśmy po naszą największą zdobycz. Byliśmy cali utaplani błotem. Jeden z nas trzymał rakietę z przodu, a drugi niósł ją za dzióbek z tyłu. Wystarczyło, że jednemu z nas noga ugrzęzła w błocie, a obaj padaliśmy na ziemię i z nami nasze bezcenne znalezisko. Wreszcie donieśliśmy wszystko do celu. Wiktora już nie było, pojechał do domu.

– Wacek, ukryj dzisiaj nasze rakiety u siebie w stodole, a jutro coś się wymyśli – powiedział zdyszany Tomek, na co ja przystałem. Byłem dumny z tego, że to u mnie w stodole będzie leżał nasz skarb.

Przeszliśmy cicho przez furtkę. Cichutko obok domu weszliśmy na podwórko. Najpierw schowaliśmy ten największy, czołgowy. Ukryliśmy go w rogu stodoły, przykrywając sianem, to samo zrobiliśmy z resztą znaleziska.

Parę dni później przenieśliśmy cały towar do mnie na strych, tam był najbezpieczniejszy.

LATAWIEC

Wnocy zaczął sypać pierwszy śnieg. Do szkoły szedłem bardzo zadowolony, wiedziałem, że już niedługo gwiazdka, prezenty i dużo wolnego od nauki. W domu stała choinka, mama z babcią robiły pyszne ciasta i wiele innych przysmaków. Cała wieś stawała się z dnia na dzień taka kolorowa. W oknach mieniły się światełka choinek, śnieg skrzypiał pod nogami. Dzieci ciągnęły za sobą sanki. Zimą wszyscy moi koledzy i koleżanki przychodzili bawić się na stawy. Lód na wodzie stawał się twardy, przez co można się było fajnie poślizgać. Na dodatek obok wznosiły się ładne pagórki, świetne do jazdy na sankach.

Na dzień przed Wigilią z samego rana poszliśmy na stawy całą naszą sąsiedzką grupą: ja, Witek zwany klaunem, Wiktor i Tomek. Wzięliśmy ze sobą sprzęt do ślizgania, ja na przykład miałem plastikową miskę, na której jeździło się po prostu strasznie fajowo. Najlepiej miał Wituś, bo rodzice kupili mu sanki. Jak się go dobrze zagadnęło, to nawet dał pojeździć.

– Witek, dasz mi się przejechać na sankach? – spytał Tomek stojący przy Witku na górce.

– Nie dam. – Wituś pokręcił przecząco głową.

– No daj.

– Nie.

– Jak mi dasz, to ci coś pokażę.

– A co?

– Teraz nie mam przy sobie, bo zostawiłem na dole, ale daj, to zjadę i zaraz ci pokażę.

Tomek wziął sanki od zaciekawionego Witka i zjechał na dół. Potem wszedł na górę i w te słowa:

– Już to miałem, ale mi wypadło, czekaj, teraz na pewno ci to przywiozę. – I zjechał znowu, a klaun-down czekał i patrzył, jak to robią go w konia.