Wrota - Soseki Natsume - ebook + książka

Wrota ebook

Soseki Natsume

4,2

Opis


Wrota” Natsume Sōseki Powieść jednego z najwybitniejszych pisarzy japońskich przełomu XIX i XX wieku.

Ten wybitny pisarz prezentuje nam wnikliwą analizę społeczeństwa japońskiego. Pokazuje przeciętnego, zapracowanego Japończyka, który dzień spędza w biurze, wieczory na rozmowach z żoną. Rutyna, nuda codziennego bytowania? Skądże znowu! Okazuje się bowiem, że ów przeciętny, mało atrakcyjny jak na bohatera, mieszkaniec Kraju Kwitnącej Wiśni skrywa pewną tajemnicę… Niespodziewanie dowiaduje się, że istnieje realne zagrożenie, że przeszłość znów go dopadnie.

Tymczasem „Wrota” wciągają, fascynują, pulsują pełną gamą barw ludzkich emocji i namiętności oraz… głęboko skrywanym sekretem życia mężczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (19 ocen)
7
9
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Dobrze spędzony czas

Ta książka jest dla Czytelników, którzy cenią sobie maestrię pióra, poezję języka, nawet zabawę słowem. Dla osób, dla których Literatura (tak, tak – wielką literą, to nie pomyłka) to prawdziwie duchowa strawa…Zwykłe, rutynowe życie, dzięki fantastycznej lekkości pióra Sōsekiego Natsume, nabiera barw, ba!, to jest pełna paleta barw. Autor maluje nam nie tylko wspaniałą biel kwitnących kwiatów wiśni, ale też frapującą, jak się okazuje, szarość (to też kolor!) codziennego życia zapracowanego mężczyzny, po ciemne barwy odczuć jego świata w trakcie wieczornych rozmów z żoną. Do tego nagle okazuje się, że ów przeciętny, mało atrakcyjny jak na bohatera, mężczyzna skrywa pewną tajemnicę… Jaką? Nie zdradzę! Trzeba po tę książkę sięgnąć. Polecam każdemu, kto lubi dobrą literaturę.
00

Popularność




Natsume Sōseki
Wrota

Natsume Sōseki „Wrota”

Tytuł oryginału: 門

Tytuł wersji angielskiej: „The Gate”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Natsume Sōseki, 2016

Translated into Polish from the English-language translation

from Japanese by Francis Mathy © Peter Owen Ltd 1972

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak, Paulina Wojnarowska

Korekta: Janusz Sigismund

Ilustracja na okładce: Paulina Wojnarowska

Tłumaczenie: Paulina Wojnarowska

ISBN: 978‒83‒7900‒515‒4

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

Serdeczne podziękowania

kieruję w stronę dr Moniki Kresy,

prof. Arkadiusza Jabłońskiego

i dr Marceliny Leśniczak

Rozdział I

Sōsuke przyniósł poduszkę, położył ją na werandzie, usiadł na niej ze skrzyżowanymi nogami i wygrzewał się w po­południowym słońcu. Po chwili odłożył na bok magazyn, który trzymał wcześniej w ręce i położył się na podłodze, rozciągając swoje ciało. Był to uroczy dzień babiego lata. Na ulicach cichego miasteczka słychać było przyjemny stukot geta [1]. Podpierając się na łokciu, spoglądał ponad dach domu i podziwiał piękne, błękitne, czyste niebo. Z perspektywy małej werandy wydawało mu się bardzo rozległe. Pomyślał, że to raczej niecodzienne, by móc tak leniwie jak teraz spoglądać na niebo w niedzielny dzień. Mrużąc oczy, na chwilę spojrzał prosto w słońce. Było jednak zbyt mocne, więc szybko odwró­cił wzrok w drugą stronę i zobaczył shoji [2], za którym, szyjąc, pracowała jego żona Oyone.

-      Piękna dziś pogoda.

-      Tak. - Nic więcej nie powiedziała. Ponieważ Sōsuke wyda­wał się niezainteresowany kontynuowaniem rozmowy, zapadła cisza. Po chwili Oyone powiedziała:

-      Może przejdziesz się na spacer?

Sōsuke mruknął wymijająco i nawet się nie ruszył.

Po kilku minutach Oyone wyjrzała przez okno i zauważy­ła, że jej mąż zasnął. Był skulony niczym krewetka - kolana blisko siebie, głowa schowana w ramionach, a twarzy w ogóle nie było widać.

-      Jeśli będziesz tu spał, to na pewno się przeziębisz - cią­gnęła dalej. Mówiła prawie jak rodowita tokijka, ale dało się usłyszeć pewne różnice. Intonowała zdania w sposób charak­terystyczny dla dziewczyn, które ukończyły akademie.

Sōsuke otworzył oczy, ale nie podniósł głowy.

-      Spokojnie, nie zasnę - odpowiedział cicho.

Znowu się rozciągnął. Dzwonek przejeżdżającej jinrikishi [3]zadzwonił dwa lub trzy razy, a w oddali piał kogut. Wszystkie te dźwięki dobiegały do Sōsuke, mimo że wcale ich nie słuchał. Wygrzewał się w ciepłych promieniach słońca, które pokony­wały fałdy jego nowego kimona i docierały do samych kości.

Nagle, jakby coś mu się przypomniało, zawołał do żony.

-      Oyone! W jaki sposób pisze się znak kin w słowie kinrai?

Oyone nie wydawała się zaskoczona, że jej mąż nie pamięta

tak prostego znaku. Nie zaśmiała się też piskliwym głosikiem, czego można było się spodziewać po młodej kobiecie.

-      To znak oo w słowie oomi - odpowiedziała.

-      Ale ja właśnie tego znaku nie mogę sobie przypomnieć - znaku oo w oomi.

Uchyliła shoji i swoją długą linijką nakreśliła znak kin na deskach werandy, mówiąc: - O tak. - Zatrzymała linijkę w miejscu, w którym skończyła rysować znak i chwilę się nie ruszała, jakby wpatrywała się w przejrzyste niebo.

-           O właśnie - powiedział Sōsuke, nie patrząc na nią. Nie uznał swojego zaćmienia za śmieszne i nawet się nie zaśmiał. Oyone też potraktowała ten incydent jak coś zupełnie co­dziennego.

-           Naprawdę jest dziś piękna pogoda - powiedziała raczej do siebie. Wróciła do swojej pracy, zostawiając otwarte drzwi od werandy.

Sōsuke uniósł delikatnie głowę spomiędzy ramion.

-           Znaki są takie śmieszne, prawda? - podniósł oczy i pierw­szy raz spojrzał na swoją żonę.

-           Czemu?

-           Bo zaczynasz się zastanawiać, jak się pisało jakiś prosty znak i czujesz się zakłopotana. Kiedyś też miałem problem, żeby przypomnieć sobie znak kon w słowie konnichi. Napisa­łem go na kartce i spojrzałem na niego. Wydawało mi się, że coś jest nie tak. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej wydawało mi się, że coś jest źle. Miałaś tak kiedyś?

-           Nie, nigdy.

-           W takim razie, tylko ja tak mam.

-           Może coś ci dolega.

-           Wydaje mi się, że mam słabe nerwy.

-           Też tak myślę - zgodziła się i popatrzyła na niego.

Sōsuke w końcu wstał. Przekroczył pudełko z przyborami

do szycia i nici. Minął chanoma [4], w której pracowała Oyone i otworzył drzwi do salonu. Południowa ekspozycja była przy­słonięta przez przedsionek. Shoji na drugim końcu pokoju nie były więc dobrze widoczne, chociaż zamontowano je tak, jak gdyby eksponowane były na mocne światło słoneczne. Otwo­rzył je i wyszedł na wschodnią werandę. Zaraz obok domu było wysokie zbocze, które wydawało się napierać na dach, dlatego nawet rano słońce, które powinno mocno świecić, nie rozpraszało wszystkich cieni. Zbocze pokrywała trawa. Nie było tam jednak żadnych kamieni, które by je podtrzymywały, dlatego zawsze istniała obawa, że ziemia się osunie, chociaż nigdy dotąd nic takiego nie miało miejsca. Prawdopodobnie dlatego Sōsuke do tego czasu nic z tym nie zrobił. Właściciel sklepu spożywczego, który mieszkał w sąsiedztwie od jakichś dwudziestu lat, wyjaśnił kiedyś, stojąc w drzwiach kuchni, że zbocze pokrywały niegdyś bambusowe zarośla, a jak rośliny wycięto, w ziemi pozostały korzenie. Dlatego właśnie ziemia była stabilniejsza, niż można było przypuszczać. Sōsuke zapy­tał, czemu na tym miejscu nie odrósł nowy las, jeżeli w ziemi pozostały korzenie. Sąsiad wytłumaczył mu więc, że jeżeli raz zetnie się takie drzewa, to nie odrastają one tak łatwo. Jednakże dzięki temu wał jest stabilny i nie ma możliwości, żeby się na nich osunął. Powiedział to z taką pewnością, jakby sam brał odpowiedzialność za to zbocze. Po tych słowach wyszedł.

Wał nie ujawniał nadejścia jesieni. Jedyną jej oznaką było zniknięcie zapachu świeżej trawy i jej rozwiana, poszarpana powierzchnia. Nie było tam ani susuki [5], ani tsuta [6], ani żadnej innej z uroczych traw jesieni. Zamiast tego niespodziewanie wyrosły dwa źdźbła bambusa moso [7] i jakieś inne drzewo bliżej szczytu, które przypominały o dawnych czasach. Były delikatnie zabarwione na złoto, dlatego można było odnieść wrażenie, że na szczycie, gdzie świeci słońce, ukaże się wi­dok pełen ciepła jesieni. Odkąd Sōsuke wychodził z domu wcześnie rano i wracał dopiero po czwartej po południu, swój wolny czas poświęcał na oglądanie szczytu zbocza o tej porze dnia, kiedy słońce znajduje się wysoko na niebie. Wy­chodził z ciemnej toalety i mył ręce. Kiedy woda spływała po jego dłoniach, spoglądał w górę ponad dach i przypominał sobie o bambusach. Na czubku jednego z takich bambusów widział gęste liście, które wyglądały tak jak włosy krótko ostrzyżonego mnicha. Liście rosnące jeden koło drugiego, wydawały się bramą jesieni. Pochylały się w dół w zupełnej ciszy, bez żadnych emocji.

Sōsuke zasunął shoji, wrócił do salonu i usiadł ze skrzyżo­wanymi nogami przy niskim stole. Pokój nazywano salonem tylko dlatego, że był miejscem, gdzie przyjmowano gości. W rzeczywistości przypominał bardziej gabinet lub mały sa­lonik. W północnej części pokoju znajdowała się tokonoma [8], w której wisiał zwój ze znakami, a przed nim stał patetyczny wazon, w kolorze ciemnego bursztynu. Na ścianie nie było żadnego obrazu. Jedynie dwa zakrzywione mosiężne gwoździe wyłapywały światło słoneczne. Była tam też biblioteczka ze szklanymi drzwiami, ale nie było w środku nic wystarczająco interesującego, by przyciągnąć wzrok.

Sōsuke otworzył szufladę w biurku i zaczął ją energicznie przeszukiwać. Bez skutku. Nerwowo wsunął ją z powrotem. Podniósł osłonę znad bryły tuszu [9] i zaczął pisać list. Kiedy skończył, chwilę rozmyślał, po czym zawołał do żony, która była w pokoju obok.

-           Oyone, jaki jest dokładny adres mojej ciotki w Naka Roku-Bancho?

-      Mieszka pod numerem dwadzieścia pięć, prawda? - Dała mu jeszcze chwilę, by mógł zapisać numer na kopercie i doda­ła: - Ale list niczego nie załatwi. Powinieneś tam pójść i z nią porozmawiać twarzą w twarz.

-      Zobaczmy najpierw co uda się załatwić listownie - oś­wiadczył. - Jeżeli to nic nie da, wtedy sam się tam wybiorę.

Żona nic nie odpowiedziała.

- No co o tym myślisz? - ponaglał ją. - Tak zrobimy. Oyone nie wydawała się zgodna z mężem w tej kwestii, ale

nie protestowała.

Z listem w ręku Sōsuke wyszedł z salonu wprost do przed­sionka. Kiedy jego żona usłyszała kroki, wyszła z salonu i rów­nież weszła do przedsionka w drodze na werandę.

-           Wychodzę się przejść - oświadczył Sōsuke.

-      Baw się dobrze - Oyone odpowiedziała mu z uśmiechem. Pół godziny później usłyszała hałas otwierających się drzwi.

Odłożyła przybory do szycia i znów udała się do przedsionka. Zamiast Sōsuke zastała tam jego młodszego brata Koroku. Miał na sobie czapkę szkoły średniej, do której uczęszczał.

-           Ale gorąco! - mówiąc to, rozpinał guziki swojego czar­nego, wełnianego płaszcza, który był tak długi, że wystawało spod niego najwyżej piętnaście centymetrów hakama [10].

-           Tylko popatrz! Nosić tak grube ubranie w taki dzień jak dziś... - zwróciła mu uwagę.

-      Myślałem, że może zrobić się zimno, kiedy zajdzie słoń­ce - pospiesznie wyjaśnił Koroku, zanim jeszcze udał się za bratową do salonu. - Widzę, że jak zwykle ciężko pracujesz - zauważył, gładząc niedokończone kimono, po czym usiadł ze skrzyżowanymi nogami przed długim hibachi [11].

Oyone przesunęła przybory do szycia na róg pokoju i usia­dła naprzeciwko niego. Ściągnęła czajnik na herbatę i zaczęła dokładać węgle do piecyka.

-           Jeśli robisz herbatę, to ja dziękuję - powiedział Koroku.

-           W ogóle się nie napijesz? - Oyone zapytała przymilnym, dziewczęcym tonem. - W takim razie może coś słodkiego?

-           uśmiechnęła się.

-           A masz coś dobrego?

-           Teraz nic nie mam. - Po chwili jakby coś sobie przypomnia­ła. - Poczekaj. Tu może coś być... - Wstała, odsunęła wiadro z węglami i podeszła do schowka przymocowanego do ściany.

Koroku obserwował ją bezmyślnie od tyłu, skupiając się na zgrubieniu nad jej biodrami, które powstało w miejscu, gdzie żakiet przysłaniał obi [12]. Wydawało się, że poszukiwania będą trwać wiecznie.

-      Zostawmy te słodycze. Powiedz mi lepiej, gdzie jest mój brat?

-           Wyszedł na chwilę - odpowiedziała, stojąc jeszcze tyłem do niego. Wciąż była pochłonięta poszukiwaniami. W końcu zamknęła schowek. - Nic! Twój brat musiał wszystko po­chłonąć, kiedy nie patrzyłam - powiedziała, kiedy wróciła na miejsce.

-           W takim razie nie poczęstujesz mnie dziś kolacją?

-           Ależ oczywiście, że cię poczęstuję! - powiedziała, patrząc na zegar wiszący na ścianie. Była prawie czwarta. Zauważyła, że do posiłku zostały dwie godziny. Koroku w ciszy studiował jej twarz. Tak naprawdę nie był specjalnie zainteresowany poczęstunkiem bratowej.

-           Nee-san [13], myślisz, że mój brat poszedł zobaczyć się z Sa- ekimi w mojej sprawie? - zapytał.

-           Cały czas powtarzał, że chce do nich pójść, ale jeszcze tego nie zrobił. Kiedyś twój brat wyszedł rano i nie wrócił aż do wieczora. Gdy już przyszedł do domu był wykończony - nawet wizyta w łaźni może być wyczerpująca. Wydaje mi się, że nie powinieneś go naciskać, to nie w porządku.

-           Oczywiście, rozumiem to. Jednak dopóki ta sprawa nie jest załatwiona, jestem zbyt zdenerwowany, żeby skupić się na nauce. - Koroku podniósł mosiężne szczypce do ognia i poruszając nimi energicznie, gryzmolił coś na popiele z hi- bachi. Oyone obserwowała poruszające się końce szczypców.

-           Ale właśnie wysłał list do Seakich - powiedziała, próbując go pocieszyć.

-           I co napisał?

-           Cóż, właściwie to go nie widziałam. Ale jestem pewna, że dotyczył tej sprawy. Powinieneś sam zapytać o to brata, kiedy wróci do domu. Jestem pewna, że to było to.

-           Jeśli rzeczywiście wysłał list, to myślę, że to był prawdo­podobnie ten list.

-           Tak, tak. Wysłał list. Kiedy przed chwilą wychodził, trzy­mał go w ręce i miał go nadać.

Koroku nie chciał, żeby szwagierka mówiła cokolwiek więcej na ten temat, niezależnie, czy miałaby go pocieszać, czy też usprawiedliwiać męża. Pomyślał zirytowany, że jeżeli brat miał siłę, by wyjść na spacer, równie dobrze mógł udać się do Seakich, zamiast wysyłać list. Kiedy wszedł do salonu, wyciągnął z gabloty zagraniczną książkę z czerwoną okładką i szybko ją przekartkował.

Rozdział II

W tym samym czasie, Sōsuke, który był nieświadomy wizyty swojego brata, zajrzał do pobliskiego sklepu. Tam kupił znaczki i paczkę papierosów i wysłał list. Nie chciał wracać od razu, więc spacerował w jesiennym słoń­cu, wypuszczając z ust kłęby dymu papierosowego. Zanim się zorientował, zaszedł całkiem daleko. Krajobraz Tokio mocno na niego dziś oddziaływał. Nagle poczuł, że chce wracać do domu i uciąć sobie niedzielną drzemkę. Okrągły rok oddychał powietrzem Tokio. W dni powszednie podróżował tramwa­jami do biura i z powrotem, przemierzając tętniące życiem dzielnice miasta. Zmęczony psychicznie i fizycznie, zawsze mijał je w pewnym odurzeniu i nigdy dotąd ani na moment nie miał świadomości tego, że żyje w kwitnącej metropolii. W codziennej rutynie, w ogóle nie zaprzątał sobie tym głowy. Kiedy jednak nadchodziła niedziela i nadarzała się okazja do odpoczynku, jego codzienność wydawała mu się nerwowa i powierzchowna. Doszedł do wniosku, że mimo iż mieszka w Tokio, nigdy tak naprawdę go nie widział. Za każdym ra­zem, kiedy jego rozważania osiągały ten punkt, przepełniał go smutek, stawał się posępny i ponury.

W takich chwilach jak te udawał się do ruchliwych dzielnic, jakby przypomniał sobie o jakimś zadaniu do wykonania. Jeśli zdarzyło się, że miał więcej pieniędzy w kieszeni, czasami zasta­nawiał się nawet, czy nie poodkrywać przyjemności wielkiego miasta. Jego melancholia nigdy nie była jednak wystarczająco głęboka, żeby podjąć się takiego nierozważnego działania. Zanim zrobił coś pod wpływem impulsu, zawsze zastanawiał się nad tym jeszcze raz, a potem koniec końców śmiał się ze swojej głupoty. Poza tym zazwyczaj zawartość jego portfela nie pozwalała mu na spontaniczność. Zamiast spełniać więc swoje zachcianki, wybierał leniwy spacer do domu z rękami w kieszeniach. I tak, dzięki temu spacerowi i oglądaniu wystaw sklepowych, jego melancholia znikała aż do następnej niedzieli.

Dzisiaj też postanowił zwiedzić miasto i dlatego wsiadł do tramwaju. Mimo pięknej pogody, było mniej pasażerów niż zwykle, a podróż wydawała mu się przyjemniejsza niż kiedy­kolwiek. W powietrzu unosił się spokój, wszyscy pasażerowie wydawali się wyciszeni i zrelaksowani. Kiedy siadał, pomyślał o tym, jaką ciężką walkę o miejsce toczy codziennie rano o tej samej porze w tramwaju do Muromachi, gdy każdy próbuje wcisnąć się przed drugiego. Pomyślał, że podróżujący w godzi­nach szczytu ludzie zachowują się wyjątkowo prostacko. Nigdy nie dostrzegał jakiegokolwiek ciepła w ludziach trzymających się pasów czy siedzących na aksamitnych siedzeniach. Mimo obrzydzenia, jakie czuł w stosunku do takiego zachowania, on także stał się jak maszyna i bezosobowo ustawiał nogi w sze­regu, kiedy siedział obok reszty i ocierał swoje ramiona o ich ramiona, gdy przy nich stał. Dzielił z nimi ten sam tramwaj aż do momentu, gdy zatrzymywał się na jego przystanku i tak samo bezosobowo wysiadał.

Naprzeciwko niego siedziała starsza pani z małą dziew­czynką, może ośmioletnią. Prawdopodobnie była jej wnuczką. Staruszka mówiła coś do dziecka na ucho. Naprzeciwko nich siedziała około trzydziestoletnia kobieta wyglądająca na skle- pikarkę. Przyglądała się im z rozczuleniem, po czym zaczęła rozmowę z małą dziewczynką, pytając ją o imię i wiek. Sōsuke czuł się tak jakby znalazł się w innym świecie.

Nad głowami wszystkich znajdowały się przeróżne ogłosze­nia i reklamy, wypełniając każdą wolną przestrzeń. Zazwyczaj kompletnie nie przyciągały uwagi Sōsuke, ale dziś z jakiegoś powodu zaczął je czytać, jedną po drugiej. „Przeprowadzka okaże się bardzo łatwa, jeśli zostawisz to nam” - brzmiała jedna z nich reklamująca firmę przeprowadzkową. Następne ogłoszenie składało się z trzech zdań napisanych jedno pod drugim:

JEŚLI SZUKASZ OSZCZĘDNOŚCI JEŚLI MARTWISZ SIĘ O HIGIENĘ JEŚLI BOISZ SIĘ PRZYPADKOWEGO POŻARU A na dole: „Używaj palnika gazowego.” Obok napisu na­rysowany był palący się palnik. Trzecia reklama dotyczyła popularnej adaptacji powieści Tołstoja, obecnie prezentowanej przez dramatyczną grupę z Tokio. Były tam białe litery na czerwonym tle.

W ciągu dziesięciu minut Sōsuke przeczytał każdą reklamę przynajmniej trzy razy, dokładnie analizując każdy znak. Nie przekonało go to do kupienia, ani nawet zobaczenia rekla­mowanych produktów, ale przyjemnie było mu je dokładnie przejrzeć, przeczytać i zrozumieć, o czym one właściwie są. W życiu, jakie teraz prowadził, tylko w niedzielę mógł sobie pozwolić na czas wolny. W pozostałe dni wykonywał czynno­ści, których bynajmniej nie można było zaliczyć do rozrywek.

Wysiadł w Surugadai [14]. Kiedy stanął na chodniku, jego wzrok przyciągnęła wystawa zachodnich książek w sklepie zaraz po jego prawej. Przystanął na chwilę i zaczął przyglądać się złotym literom na różnorodnych, kolorowych okładkach. Zrozumiał wszystkie tytuły, ale absolutnie nie miał ochoty się­gnąć po którąkolwiek i ją przekartkowywać. Kiedyś, znajdując się koło księgarni, nie był w stanie przejść obok niej i nie wejść do środka. A gdy był już wewnątrz, zawsze znalazł sobie coś, co chciałby kupić. Ale to było dawno temu. W życiu, którego dawno już nie ma. Jego uwaga skupiła się teraz na książce za­tytułowanej „Historia hazardu”, która leżała na samym środku i była pięknie oprawiona.

Uśmiechając się, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie był salon jubilerski. Na wystawie zauważył tym razem złote zegarki i łańcuszki. Był zadowolony, że może podziwiać te wszystkie przedmioty bez jakiegokolwiek pożądania, by je mieć. Zwracał uwagę na cenę każdego z nich i nagle zaskoczyło go, że złote zegarki są tak drogie.

Zatrzymał się też na chwilę przed sklepem z parasolami, a potem przed takim, gdzie sprzedawano galanterię męską w stylu zachodnim. Tam z kolei zainteresował go modny kra­wat, który leżał obok jedwabnego kapelusza. Był dużo ładniej­szy niż ten, który nosił na co dzień, więc postanowił wejść i zapytać o cenę. Był już w połowie drogi, kiedy się rozmyślił. Ostatecznie, co by zyskał, gdyby następnego dnia poszedł do pracy w nowym krawacie. Nagle poczuł się zniechęcony do wydawania jakichkolwiek pieniędzy na ten cel i poszedł da­lej. Zatrzymał się też przed krawcem i czytał nazwy różnych splotów, o których nigdy wcześniej nie słyszał. Dalej znajdo­wał się tokijski oddział domu mody z Kioto. Stał tam dłuższy czas, opierając rondo kapelusza o szybę i podziwiał delikatne hafty na kobiecych szalach. Jeden z nich był wyjątkowo ładny i Sōsuke pomyślał, że żonie na pewno by się spodobał. Prze­szło mu przez myśl, by go kupić i jej podarować, ale szybko zmienił zdanie, dochodząc do wniosku, że taki gest miałby sens jakieś pięć czy sześć lat temu, ale teraz był kompletnie bez znaczenia. Wydawało się, że to dobry pomysł, ale ostatecznie go porzucił. Na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech. Od­sunął się od szyby i poszedł dalej. Myślał o tym, że wszystko jest daremne i bezsensowne. Nie miał ochoty oglądać więcej ani ludzi, których mijał, ani wystaw sklepowych.

Jego uwagę przyciągnął jednak jeszcze kiosk na rogu, gdzie wystawiono najnowsze numery gazet z wielkimi nagłówkami. Niektóre reklamy ze zdjęciami były małe i zepchnięte na mar­gines strony, inne były duże i bardzo różnorodne. Przeczytał każdy z nich uważnie. Niektóre nazwiska i tytuły były mu znane, o innych nigdy nie słyszał.

Na rogu sklepu, na chodniku, siedział mężczyzna w me­loniku. Wyglądał dość dziwnie. Sprzedawał ogromne balony. Kiedy je nadmuchiwał przybierały kształt grubego mnicha Darumy [15]. Sōsuke rozbawiło to, jak mężczyzna malował na nich usta i oczy węglem drzewnym. Nadmuchane przyjmowały wszystkie taki sam kształt i można było nimi balansować na dłoni czy nawet na opuszku palca. Jeśli przyłożyło się do nich coś ostrego, jak na przykład wykałaczkę, od razu się przebijały.

Obok mężczyzny w meloniku przechodził cały tłum ludzi. Byli jednak tak zajęci, że nikt nie zwracał uwagi ani na nie­go, ani na jego balony. Mimo to, wydawał się niewzruszony obojętnością przechodniów. Siedział nadal ze skrzyżowanymi nogami, nadmuchiwał balony i wciąż powtarzał: „Kupcie ba- lona dla dzieciaków!”. Sōsuke wyciągnął kilka drobnych monet i kupił jednego. Mężczyzna wypuścił z niego powietrze, by mógł zmieścić się w kieszeni. Potem Sōsuke zdecydował, że zajrzy jeszcze do fryzjera, ale zanim znalazł takiego, który by mu odpowiadał, zorientował się, że słońce jest już nisko, więc wsiadł do pierwszego tramwaju, który jechał do domu. Zanim dotarł na miejsce, słońce przybrało już ognisty kolor, a mrok zaczął zagrażać wciąż jeszcze ruchliwym ulicom. Metalowy uchwyt, którego przytrzymał się, wysiadając z tramwaju, był całkiem zimny w dotyku.

Pasażerowie, którzy z nim wysiedli, szybko rozeszli się w róż­nych kierunkach. Wyglądali jakby każdy z nich miał przed sobą jakiś cel. Kiedy Sōsuke spojrzał w dół ulicy, zobaczył coś, co przypominało mu cienki, biały dym biegnący w powietrzu mię­dzy dachami domów. On także odszedł z przystanku pospiesznie i udał się w kierunku gęsto rosnących drzew. Czuł się zawiedzio­ny i było mu przykro, że ta pogodna niedziela dobiegała końca. Jutro znów miał rozpocząć kolejny dzień roboczego tygodnia i wpaść w wir pracy. Nie mógł się pogodzić z tym, że będzie musiał czekać aż sześć dni, by znowu mieć trochę wolnego czasu i nagle stał się wyjątkowo posępny. Kiedy tak szedł, przed oczami widział sceny, które go czekały. Widział wielkie, ciemne biuro, w którym jest o wiele za mało okien, a światło ledwo tam w ogóle dociera. I twarze współpracowników siedzących obok niego. I głos szefa, który mówi: „Nonaka! Proszę do mnie!”

Minął Uokatsu, sprzedawcę ryb, a następnie pięć czy sześć domów, zanim skręcił w wąską alejkę, na której końcu znaj­dował się wysoki klif. Po lewej i po prawej stronie były cztery, może pięć domów wyglądających bardzo podobnie. Do nie­dawna między nimi stał też starodawny, melancholijny dom. Podobno za lichym żywopłotem z kryptomerii mieszkała stara wdowa. Mężczyzna imieniem Sakai, który zamieszki­wał posiadłość na szczycie zbocza, nie tak dawno kupił to miejsce. Zniszczył dach ze strzechy i wyrwał kryptomerie. Zrobił wszystko, by dom wyglądał tak samo jak pozostałe. Dom Sōsuke był ostatni po lewej, u stóp tego właśnie zbocza. Było w tym miejscu trochę ciemno i ponuro, jednak fakt, że budynek znajdował się z dala od głównej drogi, przez co było tam stosunkowo cicho i spokojnie, stanowił jego dużą zaletę. Był to powód, dla którego Sōsuke i Oyone zdecydowali się właśnie na ten dom.

Kiedy po sześciu dniach ciężkiej pracy nadchodziła wreszcie ta długo wyczekiwana, wolna niedziela, Sōsuke w pośpiechu planował wizytę w publicznej łaźni, potem u fryzjera, a na­stępnie leniwy wieczorny posiłek. Z kuchni dobiegały właśnie odgłosy jego przygotowywania. Wchodząc do przedsionka, niespodziewanie potknął się o geta Koroku. Kiedy schylił się, by je podnieść, wszedł jego brat, a z kuchni dobiegł głos Oyone:

-           Kto tam? Czy to ty, Sōsuke?

Przywitał brata i przeszedł do salonu. Odkąd wysłał list, w ogóle nie myślał już o Koroku. Teraz, kiedy go zobaczył, poczuł wyrzuty sumienia i zawstydził się.

-           Oyone, Oyone! Skoro Koroku jest u nas, to przygotuj coś wyjątkowego na kolację! - krzyknął do żony w kuchni.

Oyone wyskoczyła z kuchni, zostawiając za sobą otwarte drzwi i stanęła w progu salonu.

-           Oczywiście, daj mi minutkę. - Już miała wracać, ale jed­nak na moment się zatrzymała. - Koroku, czy mógłbyś za­sunąć amado [16] i zapalić lampę naftową? Kiyo i ja jesteśmy trochę zajęte w kuchni.

-           Pewnie. - Chłopak ruszył, by wykonać zadanie.

Słychać było, jak gotuje się woda w kuchni, a Kiyo kroi

nożem warzywa.

-           Gdzie mam to położyć? - pytała Oyone.

-           A gdzie są jakieś nożyczki, którymi mógłbym obciąć knot? - tym razem słychać było głos Koroku. Rozmowy były trochę zagłuszane przez gotującą się wodę i skwierczące węgle.

Sōsuke usiadł na środku salonu i ogrzewał zmarznięte ręce nad piecem. Ciemność rozświetlał jedynie czerwony język ognia unoszący się nad popiołem. W tym momencie córka właściciela domu na szczycie klifu zaczęła grać na pianinie. Sōsuke wywołany ze swojej zadumy wstał i wyszedł na we­randę, żeby zasunąć amado. Nad bambusami, na szarzejącym niebie pokazały się pierwsze dwie czy trzy gwiazdy. Muzyka pianina wciąż dobiegała zza bambusowego lasku.

Rozdział III

Kiedy Sōsuke i Koroku wrócili z łaźni z zawieszonymi na szyjach ręcznikami, stół w salonie nakryty był już mnó­stwem smakołyków. Węgle w piecyku były mocniej rozżarzone, niż wtedy gdy wychodzili, a cały pokój rozświetlał jasny płomień lampy. Sōsuke zabrał poduszkę spod biurka i przestawił ją blisko stołu. Usiadł wygodnie, krzyżując nogi.

-      I jaka była woda? - zapytała Oyone, zabierając od niego mydło i ręcznik.

W odpowiedzi Sōsuke jedynie mruknął. Nie było to jednak jedno z tych nieuprzejmych mruknięć, ale raczej miało wyrazić zadowolenie po relaksującej kąpieli.

-      Woda była idealna - odpowiedział Koroku.

-      Ale było trochę za dużo ludzi... - leniwie dodał Sōsuke, podciągając kolana do krawędzi stołu.

Kiedy wracał z pracy i mógł się udać do łaźni, podczas gdy Oyone przygotowywała posiłek, było już zawsze po zmroku. A wtedy właśnie bywało tam najwięcej ludzi. Przez ostat­nie kilka miesięcy nie miał okazji ani razu zobaczyć idealnie przejrzystej wody w dziennym świetle. Co gorsza zdarzało się też tak, że przez trzy czy cztery dni w ogóle nie mógł sobie pozwolić, by pójść do łaźni. Cały tydzień czekał na niedzielę, by wstać wcześnie i zanurzyć się po szyję w nieskazitelnie czystej, gorącej wodzie. Gdy jednak ten dzień nadchodził, wolał dłużej pospać. W końcu to był jedyny taki dzień, kiedy to było możliwe. Leżał leniwie w łóżku i nie był w stanie się zmusić, by wstać tylko po to, by zażyć kąpieli. Mówił sobie wtedy, że przecież może się tam wybrać w następną niedzielę. I taka właśnie sytuacja powtarzała się niemal co tydzień.

-           Tylko rano potrafię naprawdę rozkoszować się kąpielą - powiedział Sōsuke.

-           W takim razie, dlaczego kiedy możesz wstać wcześniej, cały poranek spędzasz w łóżku? - słowa Oyone zabrzmiały tak jakby strofowała męża.

Koroku uważał zachowanie brata za jego wrodzoną słabość. Jako studentowi trudno mu było zrozumieć, co takiego wyjąt­kowego jest w niedzieli. Sześć dni pełnych uciemiężenia i tylko jeden, by móc odzyskać siły! To było zdecydowanie za mało. Soseke zawsze chciał zrobić tyle rzeczy, ale ostatecznie zdążał zrobić zaledwie dwie lub trzy z zaplanowanych czynności. Nawet jeśli poświęcał na to cały czas, nagle okazywało się, że jego czas jest zbyt cenny, by go wykorzystywać na to, co akurat robił. Kiedy tak martwił się o to, że marnotrawi czas, dzień zmierzał ku końcowi, a on znowu niczego konkretnego nie zrobił. Był tak osaczony codziennymi problemami, że nie był w stanie znaleźć okazji, by się zrelaksować ani zająć jakimkol­wiek hobby. Pomocy bratu nie udzielił nie dlatego, że nie chciał, ale raczej dlatego że brakowało mu już siły psychicznej, by to zrobić. Oczywiście Koroku nie musiał tego rozumieć. Uważał, że to wina egocentryzmu starszego brata. Widział, że ma on czas na leniwe spacery i spokojne chwile z żoną, a jednak nie kiwnął nawet palcem, by mu pomóc. Koroku wydawało się, że brat po prostu nie jest do niego przywiązany.

Zaczął tak myśleć dopiero teraz, kiedy pojawiła się sprawa ciotki Seaki. Młody człowiek taki jak on nie namyślał się długo i od razu przystępował do działania. Kiedy poprosił Sōsuke o rozmowę z ciotką i kuzynem w jego imieniu, oczekiwał, że nastąpi to najdalej nazajutrz, jeśli nie jeszcze tego samego dnia.

Sprawa przeciągała się jednak tygodniami, a Sōsuke nawet się nie wysilił, by się do nich wybrać. Było więc zrozumiałe, że Koroku czuł się urażony.

Jednak dzisiaj, kiedy po tak długim oczekiwaniu na po­wrót brata rozmawiali twarzą w twarz, Koroku zrozumiał, że ostatecznie są rodzeństwem. Sōsuke mówił do niego prosto z serca, z prawdziwym braterskim ciepłem. Jego podejście było tak urzekające, że mimo iż w ogóle nie poruszył tematu wizyty u ciotki, to jednak kiedy udali się razem do łaźni po­trafili rozmawiać serdecznie.

Bracia usiedli wygodnie do posiłku. Oyone wcale nie uni­kała siadania z mężczyznami po tej samej stronie stołu. Sōsuke i Koroku mieli przed sobą kilka czarek sake [17]. Zanim zaczęli jeść, Sōsuke, z uśmiechem na twarzy, wyjął balon w kształcie Darumy. Koroku zaraz go nadmuchał. Napełniony powietrzem spadł ze stołu na podłogę, ale nawet wtedy pozostał w pozycji pionowej.

-           Spójrz! - wykrzyknął Sōsuke.

Oyone głośno się zaśmiała. Podniosła pokrywkę z miski z ryżem i zaczęła nakładać porcję dla męża.

-           Twój brat ma w sobie nadal coś z dziecka, prawda? - zwróciła się do Koroku, a słowa jej zabrzmiały trochę jak przeprosiny.

Nie broniąc się wcale, Sōsuke wziął od żony miskę z ryżem i zaczął jeść. Koroku także podniósł swoje pałeczki.

Nikt nie wspominał więcej o Darumie, ale pozostała przy­jemna atmosfera, która pozwoliła im prowadzić luźną roz­mowę przez cały czas trwania posiłku. Kiedy skończyli jeść, Koroku spoważniał i zmienił temat rozmowy.

-           Coś strasznego ta sprawa z księciem Ito, prawda?

Kilka dni wcześniej Sōsuke przeczytał informację o zamor­dowaniu księcia Ito i natychmiast przyniósł gazetę do kuchni, gdzie była Oyone.

-           Wydarzyło się coś strasznego. Zabito księcia Ito. - położył gazetę na fartuchu Oyone i wrócił do swojej pracy. Ton jego głosu nie wyrażał żadnych emocji. Po prostu stwierdził fakt.

-           Powiedziałeś „coś strasznego”, ale zabrzmiałeś, jakby cię to wcale nie zmartwiło. - Oyone zwróciła mu uwagę, chociaż starała się to zrobić pół żartem, pół serio. Na tym skończyła się ich rozmowa na ten temat. Każdego dnia w gazetach ukazywały się artykuły czy komentarze do tego wydarzenia, ale trudno powiedzieć, czy Sōsuke w ogóle je czytał. Wydawał się raczej niewzruszony tą sprawą. Kiedy wieczorem wrócił do domu, Oyone spróbowała raz czy dwa, podając posiłek:

-           Czy wiadomo coś nowego w sprawie księcia Ito?

-           Coś tam może wiadomo... - nie rozwijał wątku.

O ile nie przeczytała czegoś sama w gazecie zwiniętej i wsu­niętej do kieszeni jego płaszcza, nie miała szans, żeby czego­kolwiek się dowiedzieć. Ponieważ wypytywanie męża o tę sprawę nie przynosiło żadnego efektu, nie poruszała więcej tematu, na który nie chciał on rozmawiać. Chociaż to wy­darzenie wywołało tak ogromne poruszenie społeczeństwa, u nich w domu nie wspominano o nim do czasu, gdy Koroku skomentował je tamtego wieczoru przy kolacji.

-           Dlaczego go zamordowano? - Oyone zapytała Koroku o to samo, o co próbowała zapytać męża, gdy przyniósł wtedy gazetę do kuchni.

-           Wystrzelono w jego kierunku kilka kul. wszystkie trafiły - Koroku powiedział bez ogródek, nie zrozumiawszy pytania bratowej.

-           Ale dlaczego go zabito? - powtórzyła.

Wydawało się, że Koroku nie ma żadnego pomysłu na mo­tyw, jakim mógł się kierować zabójca.

-           To było po prostu fatum. Spokojnie podsumował Sōsuke i wypił łyk herbaty, wyglądając, jakby bardzo mu smakowała. Oyone jednak nie do końca była usatysfakcjonowana taką odpowiedzią.

-           Ale dlaczego on pojechał najpierw do Mandżurii? - py­tała wciąż.

-           To jest dobre pytanie. - Sōsuke czuł się błogo po wspa­niałym posiłku.

-           Mówią, że miał jakieś powiązania z Rosją - Koroku dodał z powagą.

-           Ach tak... Ale to straszne zostać zabitym w taki sposób...

-           Jeśli ktoś byłby zwykłym człowiekiem, podwładnym jak ja, to zgoda - to byłoby straszne. Ale takiemu człowiekowi jak książę Ito dodaje to tylko chwały, gdy udaje się do Harbin i zostaje zamordowany. - Pierwszy raz odkąd został poruszony ten temat Sōsuke wyraził jakieś emocje.

-           Dlaczego tak uważasz? - zapytała zaskoczona Oyone.

-           Jeśli ginie w takim zamachu, ma dużą szansę, by stać się wielkim historycznym bohaterem. Gdyby tak po prostu umarł, mógłby popaść w zapomnienie.

-           Może coś w tym jest. - Wydawało się, że Koroku zaczyna rozumieć logikę brata, przynajmniej częściowo. Po chwili jednak dodał:

-           Ale wciąż uważam, że Harbin to najbardziej podejrzane, nieucywilizowane miejsce w całej Mandżurii. Ciągle dręczy mnie myśl, że przecież mógł być tam jakiś wybuch.

-           Wszystko dlatego, że zebrało się tam mnóstwo różnych ludzi.

Po tych słowach Oyone spojrzała na męża i przybrała dziw­ny wyraz twarzy. Wydawało się, że Sōsuke to zauważył i szybko zakończył tę rozmowę, sugerując jej, by już pozmywała. Znów podniósł balon w kształcie Darumy i umieścił go sobie na koniuszku palca.

-           Niesamowite, prawda? Jak to się utrzymuje na tym pal­cu...

Kiyo wyszła z kuchni, by pozbierać naczynia i szybko do niej wróciła. Oyone poszła za nią, żeby przygotować świeżą herbatę, a bracia zostali sami, siedząc naprzeciwko siebie.

-           Jak dobrze, że już wszystko pozbierane. Nie lubię widoku bałaganu po skończonym posiłku - Sōsuke skomentował sytu­ację, podczas gdy z kuchni dało się słyszeć głośny śmiech Kiyo.

-           Co cię tak śmieszy? - zapytała Oyone. Jej pytanie to­warzyszyło kolejnemu wybuchowi śmiechu. Bracia siedzieli w ciszy, a do ich uszu dopływał tylko głos Kiyo.

Po chwili Oyone wróciła do salonu, niosąc w jednej ręce tacę z herbatą, a w drugiej talerz z ciastem. Z dużego czajnika - ze wzorem pnącza wisterii - przelała łagodną, niepobudzającą herbatę do dwóch czarek i postawiła przed mężczyznami.

-           Z czego ona się tak śmiała? - zapytał Sōsuke, w ogóle nie patrząc na żonę, gdyż wzrok miał utkwiony w talerzu ze słodyczami.

-           Śmiała się z ciebie. że kupiłeś taki balon, potem usta­wiłeś go na palcu i huśtałeś nim zupełnie jak mały chłopiec.

-           I co z tego? - odpowiedział z lekceważącym tonem w gło­sie. Uwaga Oyone wydawała się nie zrobić na nim większego wrażenia. - Nawet ja przecież byłem kiedyś małym chłopcem - powiedział wolno, jak gdyby wsłuchiwał się uważnie we własne słowa. Popatrzył na żonę, ale wydawało się raczej, że patrzy po prostu bezmyślnie przed siebie. Oyone milczała. Po dłuższej przerwie przerwała ciszę, zachęcając Koroku, by poczęstował się ciastem, po czym wstała i wyszła z pokoju. Bracia znów zostali sami.

Ponieważ dom był oddalony od głównej ulicy, a od końco­wego przystanku tramwajowego dzieliło go dwadzieścia minut drogi, okolica była wyjątkowo spokojna i cicha. Nawet teraz, wczesnym wieczorem. Czasami można było tylko dosłyszeć stukot geta. Nocą chłód stawał się dotkliwszy, więc Sōsuke schował dłonie do rękawów swojego kimona.

-           W ciągu dnia jest bardzo ciepło, ale wieczorem tempera­tura bardzo spada, prawda? A w twoim akademiku włączone jest już ogrzewanie?

-           Nie, jeszcze nie. Nie zaczynają grzać, dopóki nie ochłodzi się naprawdę mocno - odpowiedział Koroku.

-           Tak? To musisz mieć bardzo zimno w pokoju... - zmar­twił się Sōsuke.

-           Rzeczywiście. Ale z chłodem daję sobie radę. Tylko. - chwilę się zawahał, a potem pochylił się energicznie. - Sōsuke, a co z ciotką Saeki? Oyone mówiła mi, że wysłałeś jej dzisiaj list.

-           Właśnie! Myślę, że w ciągu kilku dni powinniśmy dostać odpowiedź. Wtedy zadecyduję co dalej - czy iść do niej czy nie.

Koroku cicho wyraził niezadowolenie z wymijającej po­stawy brata, ale Sōsuke ani go w żaden sposób nie obrażał, ani też nie próbował się usprawiedliwiać ze swojej opiesza­łości. Poza tym, po ugoszczeniu kolacją jeszcze trudniej było ostro protestować. Dlatego właśnie Koroku powiedział tylko tyle:

-           W takim razie nic nie zrobiłeś w tej sprawie aż do dziś? - starał się, żeby zabrzmiało to jak zwykłe stwierdzenie faktu.

-           Przepraszam, ale tak. Nic nie zrobiłem. Dopiero dziś udało mi się zabrać do pisania listu. Ale to może wcale nie pomóc. Mam ostatnio słabe nerwy - Sōsuke powiedział z powagą.

Koroku uśmiechnął się, ale przypominało to bardziej gry­mas twarzy.

-           Jeśli ciotka Saeki nie pomoże, to zastanawiam się nad opuszczeniem szkoły i wyjazdem do Mandżurii albo Korei.

-           Mandżuria? Korea? To tak daleko! A czy nie powiedziałeś przed chwilą, że Mandżuria to straszne miejsce? Że to niebez­pieczny, nieucywilizowany kraj?

Tym sposobem zmienili temat, a Koroku nie miał już nawet okazji, żeby wyrazić swoją opinię na temat opieszałości brata. Na koniec Sōsuke powiedział:

-           No dobrze. Nie martw się. Zobaczymy, jak to będzie. Dam ci znać, jak tylko dostanę odpowiedź. Wtedy wrócimy do tematu - w ten sposób Sōsuke zakończył dyskusję.

Wychodząc, Koroku wstąpił jeszcze do pokoju obok, żeby pożegnać się z Oyone, która siedziała naprzeciwko pieca i nic nie robiła.

-           Już pójdę. Do zobaczenia.

Zanim odpowiedziała wstała i dołączyła do braci w przed­sionku.

Rozdział IV

Tak jak przypuszczał Sōsuke, po kilku dniach przyszedł list z wiadomością od Saekich. Był jednak bardzo krót­ki. Kartka pocztowa wystarczyłaby, żeby zmieścić taką wiadomość, ale nadawca zadał sobie trud, żeby napisać list, włożyć go do koperty i nakleić znaczek za trzy seny [18]. Pismo należało do jego ciotki.

Sōsuke wrócił z pracy i przebrał się z oficjalnego, biurowego stroju w coś bardziej wygodnego. Usiadł przy piecu i zauważył, że z szuflady biurka wystaje koperta. Została tam umieszczona najwyraźniej po to, by zwróciła jego uwagę. Wypił jednym duszkiem czarkę herbaty, którą Oyone przed nim położyła, i otworzył list.

-      Co to ma znaczyć? Jest tu napisane, że Yasu wyjechał do Kobe.

-      Czemu wyjechał? - zapytała Oyone, która została przy stole, po tym jak podała mężowi herbatę.

-      Nie napisała. Mówi tylko, że wróci „w niedalekiej przy­szłości”.

-      „W niedalekiej przyszłości”... Pasuje to do twojej ciotki.

Sōsuke ani się nie zgodził z krytyką żony, ani też jej nie zaprzeczył. Przez chwilę trzymał list w ręce, a potem odłożył go na bok i gładził się po podbródku pokrytym już cztero - czy pięciodniowym zarostem.

Oyone podniosła list, ale nie miała zamiaru go czytać. Położyła go sobie na kolanach i patrzyła na męża.

-           „Wróci w niedalekiej przyszłości”... To wszystko, co na­pisała? Co chciała przez to powiedzieć?

-           Chodziło jej o to, że kiedy wróci Yasunosuke, to się z nim skonsultuje w tej sprawie i wtedy znowu się z nami skontaktuje.

-           „W niedalekiej przyszłości” brzmi dość niejasno. Tak naprawdę nie wiadomo kiedy on wróci.

-           To prawda.

Oyone chciała się upewnić w swoich rozważaniach, dlatego podniosła list, przeczytała go i odłożyła z powrotem na kolana.

-           Podasz mi kopertę? - Oyone wyciągnęła rękę w stronę męża, a ten podniósł ze stołu niebieską kopertę i podał ją żonie. Schowała w niej list i wróciła do kuchni.

Sōsuke nie myślał więcej o tej sprawie. Przypomniało mu się za to, jak w pracy jeden z jego kolegów opowiadał o spo­tkaniu z angielskim generałem Kitchenerem, który akurat przyjechał do Japonii, niedaleko Shimbashi. Sōsuke pomy­ślał, że taki mężczyzna może podróżować, gdzie tylko dusza zapragnie i wszędzie wywołuje ogromne poruszenie. Jest po prostu urodzony, by stać się sławnym. Kiedy porównał swój los - od przeszłości, która doprowadziła go do tego, gdzie jest teraz, aż po monotonną przyszłość, jaka go czekała - do losu kogoś takiego jak Kitcher, to wydawało się, że różnica między nimi jest tak ogromna, iż trudno uwierzyć, że reprezentują ten sam rodzaj ludzki.

Pogrążony w rozmyślaniach na ten temat zapalił papierosa. Od kiedy zapadł zmrok, wzmógł się wiatr wiejący w stronę domu. Sōsuke, słysząc hałas, wyobrażał sobie, że wiatr pokonał ogromny dystans, by tutaj wyładować swoją furię. Od czasu do czasu zamierał i wtedy zapadała głucha cisza. Spokój ten był pełen melancholii do czasu, aż wiatr znów wpadał we wście­kłość. Sōsuke siedział z założonymi rękami i nagle przyszło mu go głowy, że człowiek ostrzegający przed pożarem powinien chyba rozpocząć już swoją codzienną wędrówkę i dzwonić swoim dzwonkiem.

Po pewnym czasie wstał i udał się do kuchni, gdzie była jego żona. Gotowała plastry ryby nad żarzącymi się węglami, a Kiyo myła jakieś warzywa nad zlewozmywakiem. Każda z nich pracowała w całkowitej ciszy. Sōsuke stanął w drzwiach i słuchał jak krople tłuszczu kapią z kawałków ryby na gorące węgle. Stał tak chwilę, po czym zamknął za sobą drzwi i wrócił na swoje miejsce przy piecu. Jego żona nawet na chwilę nie odwróciła wzroku od smażonych ryb.

Kiedy skończyli jeść kolację i siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, Oyone jeszcze raz poruszyła temat ciotki.

-           Oni na pewno mają też swoje problemy.

-           Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać, aż Yasu wróci z Kobe. Nic na to nie poradzimy.

-           A czy nie byłoby dobrze, gdybyś jednak się do niej wy­brał i z nią porozmawiał? Nawet jeśli Yasu jeszcze nie wróci do tego czasu?

-           Możliwe. Ale jestem pewny, że niedługo znowu się ode­zwie. A do tego czasu może lepiej poczekajmy.

-           Koroku jest bardzo zły, oj, bardzo... - Oyone specjalnie podkreśliła jeszcze nastawienie szwagra do tej sytuacji. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Sōsuke przetarł pałeczki o kołnierz swojego kimona.