Wpływ - Bruno Kadyna - ebook + audiobook

Wpływ ebook i audiobook

Bruno Kadyna

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tragicznym wypadku giną żona i rodzice Adriana. Młody mężczyzna pozostaje sam z dorastającą córką i aspołecznym dziadkiem. Odurzony narkotykami wielokrotnie upada, przekuwając złość i bezradność wobec losu w brawurę i awanturnictwo. W odurzeniu traci wciąż więcej i otwiera drzwi prawdziwemu złu, które czyha w cichości, by omamić i zdusić jego człowieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 50 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WPŁYW

Co­py­ri­ght © by Bru­no Ka­dy­na 2018. All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © by Bi­blio­te­ka­rium 2018

 

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy – Ma­rek Żel­kow­ski

 

Re­dak­cja – Woj­ciech Chu­dziń­ski

Ko­rek­ta – An­na Po­trze­ba

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny oraz lo­go se­rii – Ta­de­usz Mesz­ko

Skład – Ta­de­usz Mesz­ko

Fo­to­gra­fia na okład­ce – Szy­mon Kosz­czuk / IG: ko­ma­r_g­da

Kon­wer­sja i opra­co­wa­nie for­ma­tów elek­tro­nicz­nych

 

Książ­ka, któ­rą na­by­łeś, jest dzie­łem twór­cy i wy­daw­cy. Pro­si­my, abyś prze­strze­gał praw, ja­kie im przy­słu­gu­ją. Jej za­war­tość mo­żesz udo­stęp­nić nie­od­płat­nie oso­bom bli­skim lub oso­bi­ście zna­nym. Ale nie pu­bli­kuj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz jej frag­men­ty, nie zmie­niaj ich tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz, czy­je to dzie­ło. A ko­piu­jąc jej część, rób to je­dy­nie na uży­tek oso­bi­sty.

Sza­nuj­my cu­dzą wła­sność i pra­wo.

Wię­cej na www.le­gal­na­kul­tu­ra.pl

Pol­ska Izba Książ­ki

 

Wy­da­nie I elek­tro­nicz­ne

Byd­goszcz 2018

 

ISBN 978-83-950151-4-4

 

 

Bi­blio­te­ka­rium

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

e-ma­il: re­dak­cja@bi­blio­te­ka­rium.pl

 

Ne­vi­com sp. z o.o.

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

Rozdział 1

Gniew i wście­kłość aż ki­pią. Ma ocho­tę roz­pie­przyć biur­ko i ten za­sra­ny kom­pu­ter, znisz­czyć wszyst­ko, roz­sa­dzić sie­bie i wy­rzu­cić tok­sy­ny z gło­wy, że­by prze­sta­ła bo­leć.

Wiesz, że to nie­praw­da – my­śli.

Wie, ale jak nad tym za­pa­no­wać? To jest tak, jak­by ktoś sie­dział w gło­wie i ka­zał ja­rać, ży­wił się tym gów­nem, a te­raz jest wście­kły, że on nie chce już te­go ro­bić. Nie pa­li do­pie­ro od trzech dni. Pierw­szy ty­dzień po­dob­no jest naj­gor­szy. Ma na­dzie­ję, że po­tem bę­dzie le­piej, mu­si, ina­czej al­bo zdech­nie na za­wał, al­bo osza­le­je i ko­goś za­bi­je, pew­nie cór­kę, a te­go by so­bie nie da­ro­wał.

Przed chwi­lą prze­giął pa­łę i już te­go nie cof­nie. Ale ma wpływ na to, co te­raz. Zda­je so­bie spra­wę, że po­fol­go­wa­nie nie roz­ła­du­je wście­kło­ści, ale po­sze­rzy uj­ście i na­stęp­nym ra­zem bę­dzie tyl­ko go­rzej. Dla­te­go mu­si się uspo­ko­ić. Te­ra­peu­ta, uczo­na pip­ka, jak go na­zy­wa, ostrze­gał przed tym. To, co te­raz czu­je, to ty­po­we za­cho­wa­nie po od­sta­wie­niu, mo­de­lo­wy sche­mat za­cho­wań uza­leż­nio­ne­go umy­słu, dla­te­go tak cięż­ko za­pa­no­wać nad emo­cja­mi.

Te­ra­peu­ta ka­zał prze­le­wać uczu­cia na pa­pier. Na ra­zie nie­wie­le to da­je.

Pa­pier, kom­pu­ter, je­den pies.

Pi­sze, jak się te­raz czu­je. Blu­zga przy tym jak je­go nie­ży­ją­ca bab­ka, ta do­pie­ro klę­ła, naj­wię­cej na dziad­ka. Mię­so le­ci i od­bi­ja się od czte­rech ścian, ci­śnie się na wą­skie usta, ale na pa­lu­chy wa­lą­ce w kla­wia­tu­rę już nie.

Nikt nie po­my­śli, co ze mnie za bu­rak, kie­dy to prze­czy­ta, je­śli do­sta­nę za­wa­łu i zdech­nę.

Czu­je, że sty­gnie. Dra­pie się w gło­wę, któ­ra po­zby­ła się już pra­wie wszyst­kich wło­sów. Za­pi­su­je, że zno­wu wpie­ni­ła go cór­ka. Wi­dzi dziew­czy­na, że oj­ciec za­czy­na się ci­śnie­nio­wać, a mi­mo to da­lej brnie.

To cię nie uspra­wie­dli­wia, pa­ło.

Ostat­nio cięż­ko się po­wstrzy­mać, że­by nie spu­ścić jej ło­mo­tu.

No już, spo­kój.

Są­siad wła­śnie za­czy­na co­dzien­ną so­lów­kę na kraj­ze­dze.

Cze­mu ten kre­tyn nie na­pi­łu­je drew­na raz a po­rząd­nie?!

Za­my­ka oczy.

Uspo­kój się.

Od­dy­cha głę­bo­ko, sta­ra się nie sku­piać na dźwię­ku pi­ło­wa­nia, lecz na my­ślach o żo­nie. Wspo­mnie­nia o niej po­ma­ga­ją nad so­bą za­pa­no­wać, za to wzma­ga­ją pra­gnie­nie pa­le­nia.

– Iwo­na – szep­cze.

Lu­bi brzmie­nie jej imie­nia, cza­sa­mi wy­po­wia­da je na głos. Prze­cież kie­dy ży­ła, ro­bił to tak czę­sto w cią­gu dnia.

– Iwo­na – po­wta­rza odro­bi­nę gło­śniej.

Mi­nę­ły czte­ry la­ta i wciąż po­twor­nie brak mu żo­ny. Naj­gor­sze, że po jej śmier­ci za­miast zmie­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią i oto­czyć cór­kę opie­ką, uciekł w nar­ko­ty­ki.

Ilo­na mia­ła dwa­na­ście lat, kie­dy Iwo­na zmar­ła. Strasz­nie to prze­ży­ła. Zmie­ni­ła się w jed­nej chwi­li. Mia­ła pięk­ną opra­wę oczu, spra­wia­ły wra­że­nie, że się śmie­ją, a prze­sta­ły w dniu śmier­ci mat­ki. Ad­rian nie mo­że za­po­mnieć tam­tych, a od tych chce uciec, ich spoj­rze­nie za bar­dzo bo­li. Na­wet jej krę­co­ne wło­sy wy­da­ją się smut­ne, okla­pły, a ko­lor zmie­nił się w my­si. I nie prze­sta­je się gar­bić, co go nie­mi­ło­sier­nie wku­rza. Sam się do te­go przy­czy­nia. Kie­dy wpa­da w złość, dziew­czy­na sta­je się kłęb­kiem ner­wów i za­my­ka się w so­bie.

Te­raz sie­dzi w ła­zien­ce. Za­wsze tam ucie­ka, gdy ro­bi się nie­we­so­ło. Sie­dzi na se­de­sie al­bo na brze­gu wan­ny i chli­pie w dło­nie. My­ślał kie­dyś, że ucie­ka do dziad­ka na strych. Wcho­dzi się tam z ła­zien­ki. Był pe­wien, że ją ja­ko je­dy­ną kop­nął za­szczyt wej­ścia na gó­rę. Ale oka­za­ło się, że ni­g­dy tam nie by­ła. Dzia­dek ma gdzieś płacz pra­wnucz­ki i wy­bu­chy zło­ści wnu­ka.

Dziew­czy­na po­ja­wia się w drzwiach. Tym ra­zem nie pła­ka­ła. Ostat­nio co­raz czę­ściej ma już dość łez. Mu­si przejść przez po­kój oj­ca, że­by wejść do swo­je­go. Ten wle­pia ga­ły w mo­ni­tor, głu­pio mu. Cór­ka prze­my­ka ci­chut­ko i za­my­ka drzwi, nie ma naj­mniej­szej ocho­ty pa­trzeć na świ­ra.

Ad­rian chciał­by te­raz uciec, od­le­cieć na ob­ło­ku i uspo­ko­ić się, ale wie, że nie mo­że tkwić w błęd­nym ko­le, że to od te­go ścier­wa tak się czu­je. Pa­le­nie dla po­zor­ne­go uspo­ko­je­nia tyl­ko po­głę­bia pro­blem i od­da­la uwol­nie­nie od na­ło­gu. Już daw­no do­szedł do mo­men­tu, w któ­rym prze­stał bro­nić ma­ri­hu­any. A bro­nił za­cie­kle, jak­by to był ży­cio­daj­ny tlen, le­kar­stwo na ca­ły ból i smu­tek. W koń­cu sta­ła się zbyt wy­ma­ga­ją­cą i upier­dli­wą ko­chan­ką. No i za­czę­ło bo­leć ser­ce, któ­re­mu cięż­ko pom­po­wać ca­łą tę smo­łę.

Ad­rian krę­ci się na fo­te­lu, jak­by go coś uwie­ra­ło.

Po­myśl, co ona te­raz czu­je.

Co mu­sia­ła czuć przed chwi­lą, kie­dy zno­wu zo­ba­czy­ła szał na gę­bie sta­re­go. Uświa­da­mia to so­bie i zbie­ra mu się na płacz.

No jesz­cze cze­go. Nie­zrów­no­wa­żo­na pi­pa. Naj­pierw drzesz mor­dę, a te­raz bę­dziesz się ma­zał?

Ku­li się w so­bie. Po­czu­cie wi­ny jest jak ka­mień wiel­ko­ści pię­ści w kla­cie, nie po­zwa­la na­brać po­wie­trza.

Wsta­je od biur­ka i pod­cho­dzi do drzwi po­ko­ju cór­ki. Chciał­by za­ła­go­dzić sy­tu­ację, ale Ilo­nie nie prze­cho­dzi tak szyb­ko, jak je­mu. On bły­ska­wicz­nie wy­bu­cha i szyb­ko się wy­pa­la.

Wi­dzisz, to jest nie­zrów­no­wa­że­nie, pi­po.

Re­zy­gnu­je, nie pu­ka. Do­strze­ga przez ma­to­wą szy­bę, że Ilo­na idzie tu­taj. Od­su­wa się, a ona wy­cho­dzi z po­ko­ju. Gar­bi się bar­dziej, kie­dy go wi­dzi.

Te­raz dłu­go się nie ode­zwie.

Wca­le go to nie dzi­wi. Dziew­czy­na wciąż my­śli, że oj­czu­lek cho­dzi na te­ra­pię z mar­nym skut­kiem. I nie wie, czym so­bie za­słu­ży­ła na ta­kie trak­to­wa­nie. Szcze­gól­nie, że ostat­nio zro­bi­ło się go­rzej. Przed chwi­lą rzu­cił ta­le­rzem w ścia­nę, bo nie­od­po­wied­nio za­re­ago­wa­ła, kie­dy ko­men­to­wał obiad, któ­ry zro­bi­ła.

Ależ mu głu­pio. Wra­ca na fo­tel i ła­pie się za gło­wę. Chciał­by to na­pra­wić. Sam nie wie, jak to się sta­ło, dla­cze­go tak się na­krę­cił.

Moż­na to w ogó­le na­pra­wić?

Na pew­no nie bia­do­ląc nad so­bą.

Rusz du­pę.

Idzie do kuch­ni po­sprzą­tać baj­zel, któ­ry zro­bił.

Ale syf.

Ilo­na za­czę­ła już sprzą­tać. Nie zwra­ca na nie­go uwa­gi, wo­la­ła­by, że­by tu nie przy­ła­ził. Do ścia­ny wciąż przy­le­pio­nych jest kil­ka ni­tek ma­ka­ro­nu, a czer­wo­ny sos spa­ghet­ti przy­po­mi­na śla­dy po ude­rze­niach czy­jąś gło­wą o ścia­nę.

Ad­rian pa­trzy na cór­kę. Ku­ca i sprzą­ta ostroż­nie. Ona wy­da­je się ta­ka kru­cha i wy­stra­szo­na, jak­by spo­dzie­wa­ła się, że za­raz zno­wu za­cznie się kosz­mar.

Skoń­czo­ny kre­tyn.

Po­ma­ga jej zbie­rać ka­wał­ki ta­le­rza i ma­ka­ron.

– Prze­pra­szam, cór­ciu.

Nic wię­cej nie przy­cho­dzi mu do gło­wy. Wy­rzu­ca śmie­ci, a Ilo­na wy­cie­ra ścia­nę. Pla­ma zo­sta­je, nie­me świa­dec­two je­go fu­rii.

Po­ja­wia się dzia­dek, prze­cho­dzi do swo­je­go po­ko­ju. Nie zwra­ca­ją na sie­bie uwa­gi, jak za­wsze.

Dom ma układ pod­ko­wy. Kuch­nia i po­kój Ad­ria­na są przej­ścio­we. Z nie­wiel­kie­go przed­po­ko­ju na le­wo wcho­dzi się do kuch­ni, a z niej do po­ko­ju dziad­ka. Na pra­wo znaj­du­je się po­kój Ad­ria­na, a tuż za nim – Ilo­ny. Na wprost z przed­po­ko­ju wcho­dzi się do ła­zien­ki, a z niej na strych, któ­ry roz­po­ście­ra się nad ca­łym miesz­ka­niem.

Po wszyst­kim Ad­rian wra­ca do kom­pu­te­ra, Ilo­na do swo­je­go po­ko­ju, a dzia­dek na strych.

Kur­de, jak mi się chce pa­lić. Mo­że film?

Po­trze­bu­je ziel­ska jak oczu, ina­czej nie da ra­dy się sku­pić. Już nie pa­mię­ta, jak to jest funk­cjo­no­wać bez zio­ła. Choć wie, że ta ro­śli­na go za­bi­je. Gło­wa bo­li, za­mu­lo­na nie­mi­ło­sier­nie, a ser­ce kłu­je co­raz czę­ściej.

Nie mo­gę pa­lić, bo zdech­nę.

Do­sta­je ese­me­sa.

„Mam two­ją ko­szul­kę, daj znać, je­śli mam od­dać.”

Zo­staw so­bie.

Na­pi­sa­ła je­go by­ła. Ro­bi­ła wszyst­ko, że­by za­stą­pić mu żo­nę, ale znik­nę­ła kil­ka dni te­mu. W su­mie do­brze. On nie na­da­je się te­raz do żad­ne­go związ­ku. Nie za­po­mni, jak zmie­nił się wy­raz jej twa­rzy, kie­dy wy­darł na nią mor­dę. Po­kłó­ci­li się o wia­do­mość na Fa­ce­bo­oku, od sta­rej mi­ło­ści Ad­ria­na, jesz­cze z cza­sów mło­do­ści. Ode­zwa­ła się po wie­lu la­tach. Śmiał się, kie­dy czy­tał, co na­pi­sa­ła, i chciał po­ka­zać Pau­li­nie, ale naj­pierw po­szedł się wy­si­kać. Zo­sta­wił otwar­ty ko­mu­ni­ka­tor, a wścib­ska ba­ba prze­czy­ta­ła wia­do­mość peł­ną ro­man­ty­zmu. Nie roz­ba­wi­ła jej tak, jak je­go.

Te­raz też mu­si się wy­si­kać. Idzie do ła­zien­ki. Od­le­wa się, my­je rę­ce i pa­trzy w lu­stro. Mi­mo że nie pa­li od trzech dni, oczy wciąż są czer­wo­ne. Kie­dy ca­ły­mi dnia­mi cho­dził na­ćpa­ny, to by­ło nor­mal­ne, ale te­raz po­win­no już zejść.

Na­siąk­ną­łeś jak gąb­ka.

Mo­że tro­chę zmniej­szy­ły się wor­ki pod ocza­mi, a ra­czej wo­ry. Wy­szcze­rza kły, żół­te od pa­le­nia i ka­wy. Bie­rze szczo­tecz­kę i szo­ru­je.

W koń­cu się roz­ja­śnią.

Sły­szy cór­kę, jest w kuch­ni, więc szyb­ko wy­płu­ku­je usta, wy­cie­ra twarz i wy­cho­dzi z ła­zien­ki. Spró­bu­je po­roz­ma­wiać. Sta­je w pro­gu. Ilo­na nie zwra­ca na nie­go uwa­gi, ale wy­raź­nie zro­bi­ła się „elek­trycz­na”. Jest co­raz star­sza i je­śli nic się nie zmie­ni, la­da dzień za­cznie się bun­to­wać prze­ciw ty­ra­nii sta­re­go. Za­pa­rza so­bie her­ba­tę i chce wró­cić do swo­je­go po­ko­ju, ale on stoi na dro­dze.

– Ko­cha­nie, prze­pra­szam za mo­je za­cho­wa­nie – mó­wi Ad­rian.

I ty­le. Pust­ka w ba­ni.

– Nie chcę, że­byś mnie prze­pra­szał, tyl­ko wię­cej te­go nie ro­bił. Co­raz czę­ściej wpa­dasz w gniew, jak­byś był ja­kimś fu­ria­tem. Nie po­zna­ję cię. Nie je­steś so­bą. Co się z to­bą dzie­je, ta­to?

Oj­ciec sia­da na ta­bo­re­cie w przed­po­ko­ju, wciąż szu­ka słów. Za­wsze ich bra­ku­je, kie­dy są naj­bar­dziej po­trzeb­ne.

– Od­bi­ja mi od nie­pa­le­nia.

Ilo­na cze­ka na wię­cej, za­słu­ży­ła na to. Za­wsze by­ła bar­dzo doj­rza­ła jak na swój wiek, a od śmier­ci mat­ki mu­sia­ła do­ro­snąć bły­ska­wicz­nie.

– Nie pa­lę trzy dni, to przez to – do­da­je.

Ilo­na marsz­czy brwi.

– Masz wy­bu­chy zło­ści od daw­na.

– Ale ża­den nie był ta­ki, jak ten.

To ma cię uspra­wie­dli­wić, czy jak?

Orien­tu­je się, jak kre­tyń­sko to za­brzmia­ło.

– Zga­dza się, da­łeś po­pis.

Po­pis to mo­gą da­wać twoi ko­le­dzy!

Sło­wa dziew­czy­ny zno­wu wzbu­dza­ją złe emo­cje, jak­by pod­krę­ci­ła ogień pod zu­pą.

Okieł­znaj się dur­niu!

– Wiem, prze­pra­szam.

– Czas po­ra­dzić so­bie z tym ja­ra­niem, nie je­steś już gów­nia­rzem. Masz czter­dzie­ści je­den lat, to gów­nia­rze ma­ją z tym pro­blem.

Wi­dać je­stem gów­nia­rzem! – Zu­pa za­czy­na wrzeć.

– Nie znam ni­ko­go, kto wpa­da w ta­ką złość, to nie­nor­mal­ne! Za­cho­wu­jesz się jak nie­nor­mal­ny. I jak ty prze­kli­nasz. Po co te blu­zgi? Mam wie­lu ko­le­gów i ża­den się tak nie za­cho­wu­je, na­wet w po­ło­wie.

Twoi ko­le­dzy pa­lą?

Nie jest w sta­nie spo­koj­nie zwró­cić uwa­gi, że­by tak do nie­go nie mó­wi­ła. Po­za tym kie­dy Ilo­na sły­szy spo­koj­ną od­po­wiedź, czu­je ja­kąś prze­wa­gę al­bo moż­li­wość udo­wod­nie­nia swo­jej ra­cji, nie­ko­niecz­nie w prze­my­śla­ny spo­sób. Wi­dać w tym jesz­cze nie­doj­rza­łość. Po­zwa­la so­bie na co­raz wię­cej, jak­by za­po­mi­na­ła, że w każ­dej chwi­li mo­gą wró­cić stres i łzy. Je­dy­ne, co do­bre, to to, że prze­sta­je się gar­bić.

Ad­rian wsta­je i wcho­dzi do ła­zien­ki. Nie mo­że po­zwo­lić na ko­lej­ny wy­buch.

– I uciek­niesz?! Kie­dy za­czy­na się nor­mal­na roz­mo­wa? Nie ob­cho­dzi cię, co czu­ję, ta­to? – wo­ła przez drzwi.

Jak wy­tłu­ma­czyć, że przy­rów­na­nie go do gnoj­ków ze szko­ły nie jest roz­mo­wą o uczu­ciach, lecz ob­ra­zą?

Wy­dmu­chu­je nos i sia­da na ki­blu. Po­cze­ka tu­taj, aż ochło­nie. Pa­trzy do gó­ry na kla­pę od stry­chu. Ni­g­dy tam nie był, ale to już tak nie prze­szka­dza, jak kie­dyś. Ro­zu­mie, że dla męż­czy­zny bar­dzo waż­na jest wła­sna sa­mot­nia.

By­le tyl­ko dzia­dek ni­ko­go nie pod­glą­dał z gó­ry.

Ten azyl mu­siał po­wstać na dłu­go przed uro­dze­niem Ad­ria­na, a na­wet je­go mat­ki. Pa­mię­ta, jak ma­ma opo­wia­da­ła, że też chcia­ła tam wejść, kie­dy by­ła ma­ła. Spa­dła ze scho­dów i zła­ma­ła no­gę.

Dzia­dek ucie­kał do gó­ry przed wście­kłą bab­cią. Nie raz by­ło sły­chać, jak do­bi­ja­ła się do cięż­kiej, drew­nia­nej kla­py i klę­ła wnie­bo­gło­sy, że­by zlazł al­bo ją wpu­ścił. Ale on sie­dział tam tak dłu­go, aż so­bie po­szła, a nie­raz jesz­cze dłu­żej, czę­sto nie scho­dził na­wet na obiad.

Wnu­czek, kie­dy do­rósł, też pró­bo­wał tam wejść, ale sta­ru­szek za­my­kał kla­pę na kłód­kę, a gdy był w środ­ku, blo­ko­wał czymś od we­wnątrz. Ostat­ni raz Ad­rian pró­bo­wał rok te­mu, kie­dy na­ćpał się i wkrę­cił so­bie, że mu­si się do­stać na strych za wszel­ką ce­nę. Ni­g­dy jed­nak nie miał śmia­ło­ści roz­wa­lić kłód­ki, a te­raz cie­szy się, że sta­rzec tam zni­ka, przy­naj­mniej nie krę­ci się po cha­łu­pie. Ma po­nad dzie­więć­dzie­siąt lat i jest dziw­ny. Jak na swój wiek bar­dzo ży­wot­ny, aż za bar­dzo. Śmi­ga po tych stro­mych scho­dach jak ma­ło­lat, a po do­mu po­ru­sza się bez­sze­lest­nie. Nie wia­do­mo, co ro­bi na gó­rze. Nic nie sły­chać oprócz kro­ków. Nie ma tam te­le­wi­zo­ra, ra­dia i ra­czej nie czy­ta, chy­ba że po­sia­da ja­kieś do­bre oświe­tle­nie. Świa­tło dzien­ne wpa­da przez jed­no ma­łe, za­sy­fia­łe okien­ko, któ­re­go nie ma jak umyć. La­tem mu­si być tam po­twor­nie go­rą­co.

Wcze­śniej czy póź­niej tam wej­dę.

Dzia­dek nie bę­dzie żył wiecz­nie.

Idzie!

Sły­chać kro­ki. Dzia­dek nie jest w sta­nie ich ukryć, de­ski na stry­chu za bar­dzo skrzy­pią.

Nie chce się z nim spo­tkać, wy­cho­dzi. Wra­ca do kom­pu­te­ra, że­by zno­wu na­pi­sać, co czu­je, ale da­je so­bie z tym spo­kój. Po­sta­na­wia za to, że ni­g­dy wię­cej nie stra­ci pa­no­wa­nia nad so­bą, na­wet nie prze­klnie, choć­by szlag miał go tra­fić.

Rozdział 2

Nie mo­że za­snąć, a kie­dy w koń­cu od­pły­wa, śni o ziel­sku, że ku­pu­je i kop­ci w go­rącz­ko­wym po­śpie­chu, jak dziec­ko ła­se na sło­dy­cze.

Bu­dzi się zno­wu.

Uf, to tyl­ko sen.

Ma wra­że­nie, że ni­g­dy się nie uwol­ni.

Fak­tycz­nie, jak gów­niarz.

Już daw­no prze­stał po­wta­rzać, jak bar­dzo się wpa­ko­wał, i py­tać sie­bie, jak to moż­li­we, że się uza­leż­nił. I dla­cze­go aku­rat od te­go, a nie od al­ko­ho­lu, z któ­rym kom­plet­nie nie ma pro­ble­mu.

Prze­wra­ca się z bo­ku na bok, w koń­cu wsta­je i idzie do kuch­ni na­pić się wo­dy. Za­wsze kie­dy wsta­nie z łóż­ka, czu­je sen­ność i wy­czer­pa­nie tak sil­ne, że mu­si się po­ło­żyć, a kie­dy się po­ło­ży, nie mo­że za­snąć. To wku­rza­ją­ce i ma na­dzie­ję, że mi­nie.

Za­sy­pia po go­dzi­nie ko­tło­wa­nia. Śni, że le­ży w cie­niu wiel­kie­go drze­wa, a nad nim ktoś się po­chy­la i po­da­je jo­in­ta. Na tle ja­sne­go nie­ba nie wi­dzi twa­rzy ani ubio­ru, tyl­ko gó­ru­ją­cą po­stać. Z po­cząt­ku chce od­mó­wić, od­wró­cić gło­wę, ale nie mo­że się ru­szyć, jak­by był od­la­ny z oło­wiu. Ko­leś nic nie mó­wi, tyl­ko wkła­da mu w usta skrę­ta i przy­pa­la. Blant nie ma sma­ku ani za­pa­chu, jak to we śnie, Ad­rian nie czu­je na­wet, że­by miał coś w ustach, ale kie­dy ro­bi ze­za, wi­dzi, że skrę­co­ny „bo­cian” wy­sta­je z gę­by.

– Do­brze, to cię uspo­koi, bę­dziesz mógł się wy­spać – mó­wi ko­leś.

Ad­rian bu­dzi się i wzdy­cha cięż­ko. Przez czte­ry la­ta pa­lił co­dzien­nie, od ra­na do wie­czo­ra, prak­tycz­nie non stop był na­ćpa­ny. Nie ma się co dzi­wić, że prze­sy­co­ny or­ga­nizm się bun­tu­je.

Co ty my­śla­łeś, nie ma lek­ko.

Le­ży z otwar­ty­mi ocza­mi. Od­wra­ca gło­wę i pa­trzy na czer­wo­ne cy­fry ze­gar­ka na sto­li­ku, 2:13. Jest kom­plet­nie ci­cho, sły­szy tyl­ko ty­ka­nie ze­ga­ra w kuch­ni.

Śpij, dur­niu.

Za­my­ka oczy, pró­ba za­śnię­cia nu­mer sto trzy­dzie­ści sie­dem.

Skrzy­pią de­ski na gó­rze. Dzia­dek się ru­szył. Skrzy­pie­nie kie­ru­je się do zej­ścia. Kla­pa uno­si się bez­sze­lest­nie, nie sły­chać, jak dzia­dek scho­dzi do ła­zien­ki i idzie do swo­je­go po­ko­ju. Jest ci­chy jak ko­cur.

Sta­ry, wy­li­nia­ły ko­cur.

Pa­mię­ta dziad­ka, kie­dy był spo­ro młod­szy. Miał spoj­rze­nie, któ­rym ni­g­dy ni­cze­go nie zdra­dzał, żad­nych emo­cji, jak Clint Eastwo­od w we­ster­nach.

W koń­cu Ad­rian za­sy­pia, ale sen jest płyt­ki jak ka­łu­ża na uli­cy przed do­mem, w któ­rej ba­wił się ja­ko dziec­ko.

Ra­no nie czu­je się le­piej. Nie ma żad­ne­go zle­ce­nia, nie trze­ba wsta­wać. Od lat tyl­ko pra­ca al­bo pa­le­nie by­ły bodź­cem do ru­sze­nia dup­ska z wy­ra. Ro­bo­ta nie wy­ma­ga wiel­kie­go wy­sił­ku. Na­wet lu­bi ukła­dać gra­ty na sa­mo­cho­dzie. Kie­dyś też no­sił rze­czy, że­by wię­cej za­ro­bić, ale nie mógł­by już za­su­wać po pię­trach z me­bla­mi, jest za sta­ry i za le­ni­wy, sa­mo sło­wo „prze­pro­wadz­ka” już mę­czy.

Je­stem star­szy od dziad­ka.

Ma na­dzie­ję, że to w koń­cu mi­nie, bo nie wy­obra­ża so­bie mor­do­wać się tak dłu­żej niż ty­dzień.

I co, za­pa­lisz, jak nie mi­nie?

Ilo­na po­szła do szko­ły, a dziad­ka nie ma w do­mu. Jest pew­nie na gó­rze, ale to tak, jak­by go nie by­ło. Mógł też pójść na spa­cer do la­su, któ­ry za­czy­na się za­raz za furt­ką w ogro­dzie, ale ostat­nio mu się nie zda­rza, je­sień jest brzyd­ka te­go ro­ku.

Przy­po­mi­na so­bie o sta­rej mi­ło­ści, przez któ­rą skoń­czył się ostat­ni zwią­zek. Cie­ka­we, czy na­pi­sa­ła.

Na pew­no na­pi­sa­ła.

Sta­ra mi­łość by­ła świet­na pod pew­ny­mi wzglę­da­mi, głów­nie fi­zycz­ny­mi. Wy­tę­ża po­dziu­ra­wio­ną nar­ko­ty­kiem pa­mięć i przy­po­mi­na so­bie, ja­ki to był in­ten­syw­ny i burz­li­wy zwią­zek. Na­ta­lia po­tra­fi­ła są­czyć do ucha czu­łe sło­wa, a on, ma­ło­lat, na­bie­rał się na to. Do cza­su, aż po­zna­ła ko­goś in­ne­go. Do dziś nie wie, co tam­ten jej za­ofe­ro­wał.

Dzi­wi się, że nie za­mie­ści­ła na swo­im pro­fi­lu żad­nych no­wych zdjęć, sa­me sta­re.

Spa­sła się, na bank – my­śli.

Ru­sza dup­sko. Od­pa­la kom­pu­ter, Fa­ce­bo­oka i kli­ka na ikon­kę wia­do­mo­ści. Uśmie­cha się.

Uu, aż trzy.

Ba­wią go te ckli­we głu­po­ty. Na­ta­lia pró­bu­je go wziąć na ten sam miód, co kie­dyś, pi­sze tak, jak­by każ­da wia­do­mość mia­ła być ostat­nią, po­że­gnal­ną. Zdra­dza, że nie do koń­ca ma wszyst­ko po­ukła­da­ne w gło­wie. Naj­lep­sze, że nie wie o śmier­ci Iwo­ny.

Ad­rian przy­naj­mniej za­po­mi­na o pa­le­niu, kie­dy to czy­ta.

„Za­pew­ne do­my­ślasz się, że pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć le­piej to, co nas łą­czy­ło, tej głę­bi szu­ka­łam… Zna­la­złam i za to dzię­ku­ję. Wiem, umar­łam dla Cie­bie, ale tak jak mi kie­dyś po­wie­dzia­łeś, wspo­mnie­nia nie umie­ra­ją (tym bar­dziej praw­dzi­we uczu­cia, bez wzglę­du na sy­tu­acje, któ­re im to­wa­rzy­szy­ły). To już nie ta sa­ma rze­czy­wi­stość, ale ele­men­ty, któ­re znam, po­zwo­li­ły mi ją zro­zu­mieć sze­rzej. Nie martw się, Ad­ria­nie, nie bę­dę Cię nie­po­ko­ić. Żyj da­lej. Prze­pra­szam, że pi­szę, ale jak mó­wi­łeś mi kie­dyś a pro­pos swo­jej pierw­szej mi­ło­ści – ni­g­dy się jej nie za­po­mi­na. By­łeś i na za­wsze zo­sta­niesz praw­dzi­wą, pierw­szą, świa­do­mą i doj­rza­łą mi­ło­ścią. Raz jesz­cze dzię­ku­ję. Wiem, że nie mo­że­my roz­ma­wiać, ale tę­sk­nię z ca­łe­go ser­ca… któ­re ni­g­dy już nie bę­dzie ta­kie, jak wte­dy. Bądź szczę­śli­wy.”

Nie pa­mię­ta już, co mó­wił.

Ja­ka głę­bia, co ona bre­dzi?

Pa­mię­ta, ja­ka z niej by­ła la­secz­ka. Mo­że „pa­mię­ta” to zbyt moc­no po­wie­dzia­ne, to już bar­dziej prze­bły­ski uzu­peł­nio­ne wy­obraź­nią. Wy­si­la ce­ban i wi­dzi dłu­gie kasz­ta­no­we wło­sy, za­lot­ne, peł­ne ko­bie­co­ści spoj­rze­nie brą­zo­wych oczu i kształt­ne usta roz­cią­gnię­te w uśmie­chu. Za­wsze, kie­dy się uśmie­cha­ła, pchał się z ry­jem do ca­ło­wa­nia, nie mógł się po­wstrzy­mać. Strasz­ny był z nie­go ca­łu­śnik za gów­nia­rza. Ale przede wszyst­kim pa­mię­ta fi­gu­rę. Mia­ła ta­lię osy, a przy tym okrą­głą pu­pę i du­że pier­si. Pro­por­cje jak żad­na in­na dziew­czy­na, dla­te­go tak na nie­go dzia­ła­ła.

Na­stęp­na wia­do­mość.

„I jesz­cze jed­no… nie mi­nę­ło mi­lion lat, a to ja pi­szę do Cie­bie… i tak jak mó­wi­łeś kie­dyś, krót­ko przed roz­sta­niem, o nie­moż­no­ści za­stą­pie­nia mi­ło­ści praw­dzi­wej in­ną, tak ja wciąż szu­kam Ad­ria­na w in­nych. Spa­lo­ne po­su­nię­cia, bo je­steś nie­po­wta­rzal­ny, i szczę­ścia­ra z tej, któ­ra ży­je u Twe­go bo­ku. To na­praw­dę szcze­re sło­wa, bez pod­tek­stu… Choć tę­sk­nię, nie ma we mnie zło­ści. Po­zo­sta­ły tyl­ko po­zy­tyw­ne uczu­cia…”

Ktoś tu rzu­cił cu­kier­ki.

Do tej po­ry od­pi­sy­wał zdaw­ko­wo, grzecz­nie, ale te­raz ma ocho­tę się za­ba­wić. Wie, że to nie­ład­nie, ale to Na­ta­lia po­trak­to­wa­ła go kie­dyś okrut­nie, więc uwa­ża, że ma do te­go pra­wo.

Od­pi­su­je.

„Sy­tu­acje, o któ­rych wspo­mnia­łaś, wy­ni­ka­ły głów­nie z mo­jej nie­doj­rza­ło­ści. A sko­ro na­pi­sa­łaś o nie­umie­ra­niu wspo­mnień… Po­wie­dzia­łem Ci kie­dyś, że je­steś ko­bie­tą, o któ­rej nie da się za­po­mnieć. A.”

He­he, to ją pod­krę­ci.

Ale ja­koś nie jest z sie­bie za­do­wo­lo­ny. Sły­szy szept za­le­pio­ne­go smo­łą gło­su roz­sąd­ku, że to głu­pia, dzie­cin­na za­ba­wa. Na­wet je­śli kie­dyś go skrzyw­dzi­ła, nie po­wi­nien od­pła­cać złą mo­ne­tą. A po ty­lu la­tach, to już cho­re.

Ale szyb­ko o tym za­po­mi­na. Bur­cze­nie w brzu­chu ta­ra­ba­ni jak per­ku­sja.

Zjeść.

Wy­łą­cza kom­pu­ter i idzie do kuch­ni. Otwie­ra lo­dów­kę i wy­cią­ga pa­rów­ki. Ma na­dzie­ję, że jest chleb. Nie chce mu się wy­cho­dzić na deszcz.

Jest!

Wsta­wia wo­dę na gaz, a w drzwiach po­ja­wia się dzia­dek, na­gle, jak­by się zma­te­ria­li­zo­wał.

Ci­chy ko­cur.

Ja­ko dzie­ciak bał się dziad­ka, szcze­gól­nie kie­dy po­ja­wiał się tak nie­spo­dzie­wa­nie jak re­wol­we­ro­wiec, al­bo gdy wcho­dząc do ła­zien­ki na­ty­kał się na nie­go wpa­tru­ją­ce­go się w lu­stro. Sta­ru­szek nie re­ago­wał, że ktoś wszedł, po pro­stu stał i pa­trzył w swo­je męt­ne oczy. Ad­rian za­sta­na­wiał się wte­dy, co dzia­dek tam wi­dzi, czy w ogó­le coś wi­dzi, czy wy­łą­cza mózg, a wy­cho­dzi z ki­bla, kie­dy w koń­cu za­sko­czy.

– Mhrm – mru­czy na przy­wi­ta­nie.

– Cześć, dzia­dek. Ja­dłeś śnia­da­nie?

– Nie chce – od­po­wia­da i idzie do swo­je­go po­ko­ju.

Kie­dy prze­cho­dzi, Ad­rian czu­je woń spa­le­ni­zny.

Pa­pie­ro­sy? Pa­li na gó­rze pa­pie­ro­sy?

Ale nie jest pe­wien, mo­gło mu się wy­da­wać. Ni­g­dy nie czuł od dziad­ka dy­mu, ale to zro­zu­mia­łe, kie­dy sa­me­mu się pa­li.

Wsta­je od sto­łu i idzie za nim.

– Dzia­dek, po­pa­lasz na gó­rze?

Nie od­po­wia­da, sie­dzi na łóż­ku i pa­trzy w okno, nie zwra­ca na nic uwa­gi.

– Dzia­dek, po­wiedz. Tak z cie­ka­wo­ści py­tam.

– Nic mie nie wol­no, nic mie nie wol­no! – wy­rzu­ca sta­ru­szek.

Mó­wił tak za­wsze, kie­dy bab­cia cze­goś mu za­bra­nia­ła, a za­bra­nia­ła pra­wie wszyst­kie­go. Tyl­ko na strych nie mo­gła się do­stać, w tym jed­nym był nie­złom­ny. Ma bar­dzo ni­ski głos, jak­by pa­lił ca­łe ży­cie, ale Ad­rian ni­g­dy nie wi­dział go z pa­pie­ro­sem. Nie sły­szał też, że­by bab­cia kie­dy­kol­wiek zro­bi­ła o to awan­tu­rę, a ro­bi­ła o by­le co.

– Wszyst­ko ci wol­no. Ja nie bab­cia, rób co chcesz, je­stem cie­kaw po pro­stu.

Pró­bu­je coś wy­czuć, ale czu­je tyl­ko za­pach sta­re­go czło­wie­ka. Chce wró­cić do kuch­ni, ale dzia­dek pod­ry­wa się z łóż­ka i sta­je przed nim. Jest szczu­pły, wzro­stu wnu­ka. Był wyż­szy, jed­nak z wie­kiem czło­wiek się kur­czy.

Ad­rian się wa­ha. Dzia­dek wy­glą­da, jak­by chciał się bić. Pa­trzą so­bie w oczy jak kow­bo­je.

Od­bi­ja mu pal­ma na sta­rość.

– Cze­goś ci trze­ba, zro­bić ci jeść? Masz ocho­tę na pa­rów­kę?

Pa­rów­kie – my­śli, jak on by to po­wie­dział.

– Mhrmrr­rmm – mru­czy w od­po­wie­dzi.

Al­bo war­czy, cięż­ko stwier­dzić.

– Jak bę­dziesz cze­goś chciał, po­wiedz.

Sta­ry wa­riat.

Śnia­da­nie zje­dzo­ne, ka­wa wy­pi­ta w po­ło­wie. Mę­czy go chęć, że­by za­pa­lić. Te­raz za­wsze by­ła na to po­ra.

A kie­dy nie by­ła po­ra? Kre­ty­nie.

Dzia­dek do tej po­ry nie wy­szedł z po­ko­ju.

Co jest?

Sły­chać, że coś ga­da. Ad­rian wsta­je od sto­łu, naj­ci­szej jak mo­że, i pod­cho­dzi do drzwi.

– On nie je go­dzien. Po kie­go on? Prze­cie je sła­by.

Te­raz dzia­dek szep­cze coś nie­wy­raź­nie.

– Nie, on nie je wart mo­jej ro­bo­ty.

Ad­rian od­cho­dzi od drzwi. Ni­g­dy wcze­śniej nie sły­szał, że­by dzia­dek ga­dał do sie­bie.

Kur­de, a jak bę­dzie z nim go­rzej i bę­dzie trze­ba wy­cie­rać mu du­pę al­bo za­cznie rzu­cać we mnie gów­nem?

Od­ga­nia te głu­po­ty. Dzwo­ni te­le­fon.

– Ad­rian prze­pro­wadz­ki, słu­cham.

– Dzień do­bry pa­nu. – Dam­ski głos, ja­kieś czter­dzie­ści lat.

– Dzień do­bry, czym mo­gę słu­żyć?

– Pro­szę pa­na, chcia­ła­bym prze­pro­wa­dzić miesz­ka­nie zna­jo­me­go, na je­go zle­ce­nie, sam nie mo­że, jest za gra­ni­cą, czy to nie pro­blem? – py­ta ko­bie­ta.

– Tyl­ko je­śli wła­ści­ciel nic o tym nie wie.

Ko­bie­ta się za­śmia­ła.

– Czy pan jest po­waż­ny? To mój ser­decz­ny przy­ja­ciel. Brzmię pa­nu jak zło­dziej?

– A ja wiem, jak brzmi zło­dziej? Prze­cież mo­że pa­ni być w tym do­bra.

– Mam klu­cze od miesz­ka­nia, to chy­ba zmie­nia po­stać rze­czy?

– Mo­gła pa­ni buch­nąć klu­cze.

– Ale wte­dy już pan nie ry­zy­ku­je prze­cież.

– No nie. Wy­prę się, że o czym­kol­wiek wie­dzia­łem. – Koń­czy ro­bić so­bie ja­ja i prze­cho­dzi do rze­czy. – Pro­szę po­wie­dzieć, w czym mo­gę po­móc?

– Ale z pa­na nu­mer. Nie­ste­ty zna­jo­my mu­si się wy­pro­wa­dzić i bar­dzo ża­łu­je, że sam nie mo­że te­go zro­bić. Wie pan, jest do tych swo­ich ru­pie­ci bar­dzo przy­wią­za­ny, dla­te­go za­le­ży mi, że­by wszyst­ko prze­wieźć spraw­nie i w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Da się zro­bić?

– Pa­ni ko­cha­na, oczy­wi­ście. Pro­szę po­wie­dzieć, skąd do­kąd i co tam ma­my?

– Miesz­ka­nie jest na par­te­rze w blo­ku na Dział­kach Le­śnych, przy uli­cy Szcze­ciń­skiej. Prze­wo­zi­my rze­czy na Kar­wi­ny Fi­ka­ko­wo, też na par­ter.

– Pro­szę po­dać ad­res Szcze­ciń­skiej.

– Za­raz, nie pa­mię­tam ja­ki to nu­mer, dwa­dzie­ścia trzy chy­ba, ale ja­ki nu­mer miesz­ka­nia? Za chwi­lę spraw­dzę.

– Do­brze. I co ma­my do prze­wie­zie­nia, ile po­koi?

– Tyl­ko dwa po­ko­je. Nie­wie­le.

Ja­sne.

Lu­dzie za­wsze mó­wią nie­wie­le, dwa po­ko­je, je­den, a oka­zu­je się, że sa­mo­chód jest na­bi­ty jak bus uchodź­ca­mi.

– Piw­ni­ca? – py­ta Ad­rian.

– Nie wiem, nie spraw­dza­łam, zna­jo­my mó­wił, że jest tam kil­ka kar­to­nów, spraw­dzę.

– Pro­szę spraw­dzić, to waż­ne. Ile jest du­żych me­bli, szaf, seg­men­tów?

Sły­szy, jak ko­bie­ta wzdy­cha, nie by­ła przy­go­to­wa­na na wy­wiad. Każ­dy my­śli, że to pro­ste, za­dzwo­ni, za­mó­wi sa­mo­chód, ra­chu cia­chu i go­to­we.

– Pa­nie ko­cha­ny, oczy­wi­ście że ma me­ble i to nie by­le ja­kie, z róż­nych czę­ści świa­ta, z Chin, z Afry­ki, z Ja­po­nii – nie­cier­pli­wi się ko­bie­ta.

Z Zan­zi­ba­ru i z Per­nam­bu­co.

– Pew­nie jest i pral­ka, lo­dów­ka?

Sracz i umy­wal­ka.

– No prze­cież. Ale pan py­tań za­da­jesz.

– Pa­ni ko­cha­na, im wię­cej wiem, tym le­piej mo­gę się przy­go­to­wać, przy­je­chać od­po­wied­nim sa­mo­cho­dem – wy­ja­śnia.

– Ro­zu­miem. Raf­cio ma du­żo drob­nych rze­czy, wła­śnie je pa­ku­ję do kar­to­nów. Ma te­go peł­no, bo to po­dróż­nik, wie pan.

– Z każ­dej wy­pra­wy coś przy­wo­zi?

W gło­wie Ad­ria­na po­ja­wia się ob­raz ma­sek, ma­łych i du­żych, afry­kań­skich, in­dyj­skich, kar­na­wa­ło­wych, we­nec­kich, do te­go ca­ła ma­sa rzeźb i fi­gu­rek. Prze­pro­wa­dził mnó­stwo ta­kich miesz­kań.

– Do­kład­nie. Ma spo­rą ko­lek­cję pa­mią­tek z In­dii, tam te­raz jest zresz­tą.

No prze­cież.

– Pro­szę w mia­rę moż­li­wo­ści do­brze to za­pa­ko­wać, że­by nic się nie uszko­dzi­ło.

– Nic się nie mo­że uszko­dzić, za­mor­do­wał­by mnie.

– By­ła­by szko­da, ma pa­ni mi­ły głos.

Ko­bie­ta się śmie­je, roz­luź­ni­ła się na do­bre.

– Pan żar­tu­je, a ja po­waż­nie mó­wię.

– Ja też po­waż­nie, mi­ła pa­ni. Jesz­cze jed­no py­ta­nie i już mó­wię, ile to bę­dzie kosz­to­wa­ło. Ma pa­ni ko­goś do no­sze­nia, czy ży­czy pa­ni so­bie lu­dzi?

– Nie mam ni­ko­go, pro­szę za­brać lu­dzi i dać naj­niż­szą ce­nę.

No prze­cież.

– Sa­mo­chód kosz­tu­je sześć­dzie­siąt zło­ty za go­dzi­nę, dwóch lu­dzi to do­dat­ko­wo trzy­dzie­ści zło­ty, za go­dzi­nę oczy­wi­ście. Nie do­li­cza­my za ki­lo­me­try, bo wszyst­ko jest w ob­rę­bie Gdy­ni. Je­śli ży­czy pa­ni so­bie ra­chu­nek, mu­si­my do­li­czyć do te­go po­da­tek. – Sta­ra się prze­ka­zać to ła­god­nie.

Ci­sza w słu­chaw­ce. Cze­ka, aż ko­bie­ta po­wie, że jesz­cze się za­sta­no­wi, to ty­po­we. Ob­dzwo­ni in­ne fir­my i wy­bie­rze naj­tań­szą, a po­tem bę­dzie płacz, bo naj­tań­sze rzad­ko ozna­cza naj­lep­sze.

– Nie da ra­dy nic ta­niej? – Ko­bie­ta ma na­dzie­ję.

– Pa­ni ko­cha­na, cza­sy są ta­kie, że i tak mu­si być naj­ta­niej. A ta­niej pa­ni za­ła­twi tyl­ko tam, gdzie bę­dą mie­li, za prze­pro­sze­niem, w tył­ku, czy coś się sta­nie, czy nie, al­bo czy coś zgi­nie. U mnie to nie­do­pusz­czal­ne – uświa­da­mia.

– No tak, no tak. Do­brze, to za ile mo­że pan przy­je­chać?

– Dzi­siaj? – Pa­trzy na ze­ga­rek, jest po dzie­wią­tej.

– No tak, ja tu już mam pra­wie po­pa­ko­wa­ne, mo­że nie sły­chać, ale ja lu­bię być po­ukła­da­na i przy­go­to­wa­na. Nie trze­ba być ge­niu­szem, że­by wie­dzieć, że jak bę­dzie do­brze spa­ko­wa­ne, to pój­dzie spraw­nie.

– Cie­szę się bar­dzo, ta­ka klient­ka to skarb. Pro­szę mi dać chwi­lę, wy­dzwo­nię lu­dzi i od­dzwo­nię, do­brze?

– Cze­kam, pa.

Śmiesz­na ba­ba.

Z tym skar­bem mó­wił po­waż­nie. Lu­dzie za­zwy­czaj są w kom­plet­nym prosz­ku, kie­dy przy­jeż­dża­ją na miej­sce, cza­sa­mi do­pie­ro za­czy­na­ją go­rącz­ko­we pa­ko­wa­nie. Przez to są nie­po­trzeb­ne ner­wy, znisz­cze­nia i wy­dłu­ża się ca­ła ak­cja, przez co wię­cej pła­cą. Czę­sto wy­cho­dzą przy tym róż­ne krę­pu­ją­ce sy­tu­acje, jak od­kry­cie po­tęż­ne­go bru­du za szaf­ka­mi al­bo opa­ko­wa­nie po kon­do­mach za so­fą, pam­per­sy, czy za­po­mnia­ne za­baw­ki dla do­ro­słych.

Dzwo­ni do An­drze­ja, wy­so­kie­go, chu­de­go jak tycz­ka i brzyd­kie­go jak Gar­ga­mel. Ma na­dzie­ję, że chło­pa­ki są na stend­ba­ju, o tej go­dzi­nie po­win­ni.

An­drzej nie od­bie­ra.

To łeb, pew­nie zno­wu za­chlał pa­łę.

Je­go mot­to ży­cio­we brzmi: Tu jest Pol­ska i tu się pi­je.

Dzwo­ni do Igo­ra, niż­sze­go od An­drze­ja, też szczu­płe­go, ale ży­la­ste­go i sil­ne­go jak Pa­paj. Przy­jaź­ni się z nim.

Od­bie­ra od ra­zu.

– Cześć sze­fie, co tam?

Nie lu­bi, kie­dy tak do nie­go mó­wi, nie czu­je się żad­nym sze­fem, bo ni­ko­go nie za­trud­nia, ro­bią na czar­no.

– Sie­ma, nie ga­daj do mnie sze­fie, chu­dy pa­ją­ku, bo cię trza­snę. Ma­my ro­bo­tę, dwa po­ko­je z par­te­ru na par­ter.

W gło­wie Igo­ra po­ja­wia się ob­raz wy­ła­do­wa­ne­go po sam dach cię­ża­ro­we­go sa­mo­cho­du, ale „z par­te­ru na par­ter” za­wsze brzmi do­brze, choć cię­żej „zro­bić” go­dzi­ny.

– Na kie­dy? – py­ta.

– Na już. En­dr­ju­sza nie od­bie­ra, pew­nie wczo­raj po­chlał. Za­ła­twię ci za­stęp­stwo, mam na­dzie­ję, że Ma­ras bę­dzie mógł.

– Uro­dzi­ła mu się có­ra, mo­że być cięż­ko, też o kimś po­my­ślę.

– Za­po­mnia­łem, że zo­stał oj­cem.

– W naj­gor­szym ra­zie sam bę­dziesz mu­siał po­no­sić, sze­fun­ciu – śmie­je się Igor.

– Nie bądź ta­ki pręd­ki Mer­ce­des, bo ci za­bio­rę oku­la­ry i nie tra­fisz na sa­mo­chód.

Oku­la­ry Igo­ra przy­po­mi­na­ją świa­tła Mer­ce­de­sa 124.

– Do­bra, jak Ma­ras nie bę­dzie mógł, za­dzwo­nię po ku­zy­na – koń­czy Igor.

– Ok.

Przy­cho­dzi ese­mes, An­drzej dzwo­nił pod­czas roz­mo­wy.

Uff.

Ten chle­jus i łap­ser­dak jest pra­wie tak sa­mo sil­ny, jak pa­jąk Mer­ce­des Igor.

Bro­war do­da­je mu sił.

– Ser­wus Adik, co tam? Dzwo­ni­łeś? – mó­wi An­drzej.

– Sie­ma, ro­bo­ta En­dr­ju, na już, zbie­rzesz du­pę?

– Jak trze­ba.

Jak już od­bie­rze, to za­wsze mo­że. Ad­rian mó­wi co i jak, dzwo­ni do Igo­ra i uma­wia ich na miej­scu za go­dzi­nę, po­tem dzwo­ni do mi­łej pa­ni i ro­bo­ta usta­wio­na.

Na­łóg nie prze­sta­je mę­czyć. Ad­rian ro­bi się nie­spo­koj­ny, nie­przy­jem­nie po­bu­dzo­ny. Ca­łe cia­ło na­pi­na się jak­by w skur­czach, na­ła­do­wa­ne zbyt du­żym na­pię­ciem. Nie wie, co z tym zro­bić.

Za­pa­lić.

Ale te­go nie zro­bi, nie i ko­niec. Czas wy­sko­czyć z błęd­ne­go ko­ła, po­bu­dzić zwę­glo­ną ja­ra­niem wo­lę. Za­ci­ska pię­ści, ma ocho­tę w coś grzmot­nąć, ale prze­cież to idio­tyzm. Na do­da­tek są­siad zno­wu za­czął pi­ło­wać drew­no.

– No co za łeb! Co on, nie pra­cu­je?

Uspo­kój się, sku­pisz się na ro­bo­cie, ru­szaj się, szyb­ko się ru­szaj, roz­ła­du­jesz to.

Dziś fak­tycz­nie przy­da­ło­by się po­dźwi­gać gra­ty, nie tyl­ko ukła­dać na pa­ce. Czu­je, że bę­dzie tym ra­zem bar­dzo po­moc­ny.

Ka­wa wy­sty­gła, ja­koś dzi­siaj nie sma­ku­je. Wy­le­wa le­d­wie upi­tą do zle­wu i zbie­ra się do wyj­ścia. Idzie jesz­cze do dziad­ka. Ten sie­dzi na łóż­ku i pa­trzy w okno. Nic już nie ga­da.

O czym on tak my­śli, prze­cież nie o bab­ci?

– Dzia­dek, za kim tak tę­sk­nisz, za bab­cią, czy ja­kąś li­sicz­ką z prze­szło­ści?

Ze­ro re­ak­cji.

– Wy­cho­dzę do ro­bo­ty. Po­ra­dzisz so­bie? Ilo­na pew­nie nie­dłu­go wró­ci ze szko­ły, to zro­bi ci jeść.

Dzia­dek wy­da­je z sie­bie ja­kiś cięż­ki do okre­śle­nia dźwięk. Jest te­raz w swo­im świe­cie, na­wet za do­brze nie sły­szy wnu­ka.

– Co? – py­ta Ad­rian.

Dzia­dek mil­czy.

Ech – re­zy­gnu­je.

– Do­bra, idę.

Idzie po sa­mo­chód. Weź­mie dziś Ma­na, bu­da ma trzy­dzie­ści me­trów sze­ścien­nych, wy­star­czy na dwa po­ko­je, na­wet peł­ne gra­tów. Ła­twiej się nim ma­new­ru­je i ma hy­drau­licz­ną ram­pę. Jest jesz­cze Mer­ce­des, któ­ry żło­pie ro­pę jak smok. Ten ma pra­wie sześć­dzie­siąt me­trów po­jem­no­ści za­ła­dun­ko­wej, ale uży­wa go tyl­ko do du­żych prze­pro­wa­dzek ca­łych do­mów.

Oba sa­mo­cho­dy trzy­ma nie­da­le­ko, na osie­dlo­wym par­kin­gu.

Rozdział 3

Ro­bo­ta za­wsze za­czy­na się tak sa­mo. Ad­rian usta­wia sa­mo­chód moż­li­wie naj­bli­żej wej­ścia. Wcho­dzą do miesz­ka­nia, wi­ta­ją się z ludź­mi i oglą­da­ją gra­ty. To miesz­ka­nie ma cie­ka­wy kli­mat, cięż­ki do okre­śle­nia. Czuć to, po­mi­mo że wszyst­ko jest już w kar­to­nach. Wy­obra­ża so­bie, jak tu­taj by­ło, kie­dy wszyst­ko sta­ło i wi­sia­ło na swo­ich miej­scach, pew­nie za­po­mniał­by, że to Gdy­nia, na­wet Pol­ska.

Usta­la­ją ko­lej­ność za­ła­dun­ku, naj­pierw sza­fy, du­że me­ble i ka­na­py, po­mię­dzy me­ble idą wor­ki i kar­to­ny, po­tem mniej­sze gra­ty i drob­ni­ca, czy­li psz­czo­ły lu­zem, a na koń­cu pral­ka i lo­dów­ka. Za­zwy­czaj za­bez­pie­cza­ją wszyst­ko po swo­je­mu, za­kle­ja­ją ta­śmą szaf­ki i drzwi, wy­cią­ga­ją pół­ki. Ale nie tym ra­zem. Pa­ni Wio­le­ta spi­sa­ła się na me­dal. Po­za­kle­ja­ła na­wet ka­wał­ka­mi kar­to­nów ro­gi me­bli, któ­re wy­glą­da­ją na cięż­kie i dro­gie. Nic nie mu­szą ro­bić, tyl­ko za­cząć no­sić.

Za­wsze po wstę­pie, czy­li roz­mo­wie z ludź­mi i za­kle­ja­niu, każ­dy za­bie­ra się za swo­je za­da­nie. Ad­rian wra­cał do sa­mo­cho­du i… pierw­sze co ro­bił do tej po­ry, to wy­cią­gał gan­dzię i ja­rał. Po­trze­bo­wał na to kil­ku­na­stu se­kund, za­nim chło­pa­ki przy­szli z pierw­szym me­blem. W głę­bi bu­dy, w mro­ku, nikt nie wi­dział, co ro­bi, mógł nie­zau­wa­żo­ny na­bić lu­fę, ścią­gnąć chmu­rę, a po­tem moc­no wy­chy­lić się na ze­wnątrz i wy­pu­ścić dym, któ­ry po­ry­wał z so­bą wiatr. Trwa­ło to chwi­lę, dla­te­go nikt ni­g­dy nic nie za­uwa­żył i nie wy­czuł za­pa­chu. Sam efekt roz­po­zna­wał tyl­ko Igor. An­drzej zna się je­dy­nie na pi­ciu, dla­te­go ni­cze­go nie ku­mał, na­wet kie­dy Ad­rian mo­tał się przy ukła­da­niu.

Z Igo­rem pra­cu­je naj­dłu­żej, przy­jaź­nią się, więc roz­ma­wia­ją z so­bą bez ogró­dek. Nie zdra­dził ni­g­dy ta­jem­ni­cy sze­fun­cia, ale kie­dy ma moż­li­wość, ro­bi so­bie z nie­go ja­ja. Po­wie­dział kie­dyś o nim: – Nie dość, że nar­kus, to jesz­cze z nad­wa­gą. – Od tam­te­go cza­su Ad­rian schudł, ale nie prze­stał być nar­ku­sem. Mo­że te­raz się uda.

Dzi­siaj pierw­szy raz coś się nie zga­dza. Sze­fun­cio jest trzeź­wy. Przy­nie­śli już dwie ko­mo­dy i nic, a te­raz ła­du­ją pięk­ną szaf­kę na fi­ku­śnych nóż­kach, chy­ba ja­poń­ską, a ten da­lej ma nor­mal­ne spoj­rze­nie. Mo­że kie­dy przy­nio­są stół, ale nie, na­wet wte­dy wzrok sze­fun­cia jest by­stry, a ru­chy lo­gicz­ne i nie­spo­wol­nio­ne.

– Gów­nia­no się to usta­wia – uśmie­cha się Ad­rian.

Nie­mal wi­dzi my­śli Igo­ra, któ­ry ob­ser­wu­je i nie ro­zu­mie, o co cho­dzi. To cie­szy, da­je coś w ro­dza­ju sa­tys­fak­cji.

Każ­dy me­bel jest in­ny, za­zwy­czaj w ciem­nym ko­lo­rze. Nie zna się na tym i ma to gdzieś, ale wy­glą­da­ją na dro­gie i rzad­kie. Dla­te­go sta­ra się je za­bez­pie­czyć naj­le­piej, jak się da. Na sa­mo­cho­dzie trzy­ma kar­to­ny do prze­kła­da­nia, że­by me­ble nie ocie­ra­ły się o sie­bie i nie znisz­czy­ły, a w ra­zie po­trze­by spi­na eks­pan­de­ra­mi, że­by się nie bu­ja­ły.

Rzad­ko ma po­ję­cie, co prze­wo­zi, tak jest i tym ra­zem. Ra­fał nie zdra­dził ni­ko­mu, na­wet swo­jej po­wier­nicz­ce, ile war­te są te gra­ty. Uwa­ża, że to mo­gło­by tyl­ko utrud­nić ca­łą ope­ra­cję, nie­po­trzeb­nie stre­so­wać i nieść za­gro­że­nie. Do­pie­ro wte­dy mo­gło­by stać się coś złe­go. Dla nie­go te rze­czy ma­ją zu­peł­nie in­ną war­tość, któ­rą chce się cie­szyć na sta­rość, kie­dy już nie bę­dzie mógł od­wie­dzić za­kąt­ków świa­ta, z któ­rych je przy­wiózł.

War­tość nie­któ­rych przed­mio­tów się­ga na­wet kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy zło­tych, jak choć­by afry­kań­skie­go, dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go sto­łu z drew­na gre­na­dill. Jest ni­ski, gru­be pół­ko­li­ste no­gi po­dob­ne do cio­sów sło­ni wy­sta­ją po­za blat. Nie ma jak te­go usta­wić. Po nim chło­pa­ki przy­no­szą ple­cio­ny szez­long, też wart ku­pę szmal­cu, mi­mo że wy­da­je się ple­cio­nym przez ja­kie­goś dzi­ku­sa ba­dzie­wiem.

– I jak ja mam to spa­so­wać?

– Przy­nieść ci te­raz kil­ka wor­ków? – py­ta Igor.

– Tak, po­pro­szę.

Gdy nie ma jak usta­wić, trze­ba me­bel usztyw­nić wor­ka­mi z ciu­cha­mi i kar­to­na­mi.

Ad­rian pra­cu­je dziś w po­śpie­chu, ina­czej niż zwy­kle. Za­zwy­czaj przy­trzy­mu­je chło­pa­ków, że­by chwi­lę od­po­czę­li, prze­cią­gnę­li ro­bo­tę, „zro­bi­li go­dzi­ny”. Jed­nak dziś mu­si się zmę­czyć, od­wró­cić uwa­gę od gło­du. Czu­je, jak­by w środ­ku się go­to­wał, był roz­beł­ta­ny, mi­mo że na ze­wnątrz wy­da­je się nor­mal­ny. Brak spój­no­ści to pa­skud­ne uczu­cie, a po­śpiech i sku­pie­nie na ro­bo­cie tro­chę zaj­mu­je gło­wę. Po­za tym pa­ni Wio­le­ta jest mi­ła i za­słu­gu­je na uczci­we trak­to­wa­nie. Kie­dy ktoś jest w po­rząd­ku, to i oni są w po­rząd­ku. Naj­wię­cej pła­cą ci, któ­rzy po­pę­dza­ją i wy­ka­zu­ją wład­cze za­pę­dy.

Du­że me­ble za­ła­do­wa­ne. Naj­więk­sze jest łóż­ko. Po­twor­nie cięż­ka ra­ma z peł­ne­go drew­na i wiel­ka pły­ta za­miast ma­te­ra­ca. Po­mógł chło­pa­kom, bo trud­no by­ło z tym wy­ma­new­ro­wać z miesz­ka­nia i nie po­obi­jać. Po usta­wie­niu pły­ty na sa­mo­cho­dzie za­sa­pa­na nie jest tyl­ko klient­ka.

– Nie ma się co dzi­wić, że ko­biet­ki nie chcą spać z Raf­ciem na ta­kim twar­dym ło­żu – żar­tu­je.

– Zdro­wo na krę­go­słup – oznaj­mia Ad­rian.

– Ale nie na ko­la­na. – Ko­bie­ta pusz­cza oczko.

Co­raz bar­dziej mu się po­do­ba, cho­ciaż wy­glą­da na kil­ka lat star­szą. Po­god­na jaj­ca­ra i atrak­cyj­na. Ob­fi­te kształ­ty, śred­niej dłu­go­ści czar­ne wło­sy, uśmiech Mag­dy Ges­sler i luz w oby­ciu z męż­czy­zna­mi.

Z nie­jed­ne­go pie­ca chleb ja­dła, świn­tu­cha.

– Mo­że pa­no­wie się cze­goś na­pi­ją?

– Oo, chęt­nie – od­po­wia­da­ją zgod­nie.

– Na to też je­stem przy­go­to­wa­na, a co.

Idzie do środ­ka, a oni uśmie­cha­ją się do sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Cie­ka­we, na co jesz­cze jest przy­go­to­wa­na – mó­wi An­drzej.

– Na pój­ście z to­bą na bro­wa­ra po ro­bo­cie, brzy­da­lu, na pew­no – szy­dzi Igor i ścią­ga oku­la­ry, że­by prze­trzeć je chust­ką.

Pa­ni Wio­le­ta nie­sie dwie bu­tel­ki wo­dy i pla­sti­ko­we kub­ki.

– Dla ko­go z ga­zem, dla ko­go bez?

– A nie ma pa­ni bro­wa­ra? – An­drzej uśmie­cha się jak Gar­ga­mel.

– Pa­ni go nie słu­cha, to nie­okrze­sa­ne by­dlę – kwi­tu­je Igor.

– No co?

Ze sma­kiem ga­szą pra­gnie­nie i za­bie­ra­ją się za ro­bo­tę.

– Te­raz pój­dą kar­to­ny – mó­wi Igor.

– Da­waj­cie naj­cięż­sze.

– No co ty, po­waż­nie?

Sze­fun­cio za­po­mniał, że do­brze to wie­dzą. Ma na­dzie­ję, że ta eki­pa ni­g­dy się nie zmie­ni, są naj­lep­si. Ta z po­zo­ru pro­sta pra­ca wy­ma­ga odro­bi­ny my­śle­nia, a Igor jest jak pra­wa rę­ka, mi­mo że nie jest szczę­śli­wy, iż utkwił tu tak dłu­go, i wcze­śniej czy póź­niej znaj­dzie coś lep­sze­go.

Za­czy­na­ją od cięż­kich kar­to­nów z książ­ka­mi. Pa­ni Wio­le­ta opi­sa­ła każ­dy. „Książ­ki In­die”. „Książ­ki me­dycz­ne”. „Książ­ki Afry­ka”.

Raf­cio zje­chał ka­wał świa­ta.

Jest cie­ka­wy, ja­kie war­to­ści są w tych kar­to­nach. Nie ma po­ję­cia, że idą w ty­sią­ce. A naj­droż­szy do­pie­ro ma przyjść i nie obej­dzie się z nim de­li­kat­nie.

Igor przy­no­si ko­lej­ny, opi­sa­ny „Książ­ki Au­stra­lia”.

No prze­cież, że Au­stra­lia.

– Cze­kaj chwi­lę – mó­wi Ad­rian.

Oce­nia, ile przy­da­ło­by się lżej­szych kar­to­nów na gó­rę, a An­drzej do­no­si ko­lej­ny cięż­ki z książ­ka­mi, opi­sa­ny „Pi­sma Świę­te”. Ten ma war­tość oko­ło stu ty­się­cy zło­tych.

– Po­staw z bo­ku – mó­wi Ad­rian. – Przy­nie­ście te­raz kil­ka lek­kich.

Po­szli. Kar­ton z Pi­sma­mi Świę­ty­mi prze­su­wa no­gą na bur­tę, póź­niej wró­ci do cięż­kich, jak już wy­peł­ni lu­ki lek­ki­mi.

Chło­pa­ki przy­no­szą kar­to­ny opi­sa­ne ja­ko ma­ski, na­rzu­ty, ob­ra­zy, fi­gur­ki i ka­dzi­dła, bi­żu­te­ria.

Pod­czas ko­lej­ne­go kur­su mi­ny im zrze­dły, stra­ci­li hu­mor.

– Co z wa­mi, chło­pa­ki, coś nie tak?

– Nic, a co ma być? – py­ta Igor.

Marsz­czy przy tym brwi, jak­by chciał po­wie­dzieć, że­by się od­pie­przył. An­drzej nic nie mó­wi, gar­bi się tyl­ko, mi­nę ma po­dob­ną.

Co za pip­ki wraż­li­we. Cio­ty do­sta­li obaj? Al­bo coś tam się sta­ło.

Ukła­da kar­to­ny. Pa­ni Wio­le­ta przy­no­si ko­lej­ny, też nie wy­glą­da na za­do­wo­lo­ną.

– Dzię­ku­ję pięk­nie – mó­wi i od­bie­ra od ko­bie­ty lek­ki kar­ton opi­sa­ny „pier­dół­ki”.

Klient­ka nie od­po­wia­da, a on po­sta­na­wia nie wy­py­ty­wać.

– Och, pa­nie Ad­ria­nie, za­po­mnia­łam na śmierć o piw­ni­cy. – Co­fa się.

Przy­cho­dzą chło­pa­ki z kar­to­na­mi.

– Pro­szę iść spraw­dzić te­raz. Chło­pa­ki, idź­cie z pa­nią do piw­ni­cy, bę­dzie­cie wie­dzie­li, co te­raz pój­dzie. Lek­kich na ra­zie nie trze­ba.

Kie­dy idą, prze­su­wa no­gą kar­ton opi­sa­ny „Pi­sma Świę­te”, a ten się roz­ła­zi.

Szlag by to.

Wy­la­zły wo­lu­mi­ny. Zer­ka na wej­ście do klat­ki i ku­ca. Księ­gi wy­glą­da­ją róż­nie, nie­któ­re sta­ro, szcze­gól­nie kil­ka. Trzy naj­więk­sze ob­ło­żo­ne są zwy­kłą ga­ze­tą, a nie­któ­re wy­glą­da­ją w mia­rę świe­żo.

– Do ja­sne­go grzy­ba – war­czy, nie lu­bi ta­kich sy­tu­acji.

Mu­si wszyst­kie wy­cią­gnąć i zre­kon­stru­ować kar­ton. Sta­ra się nie usy­fić okła­dek.

Cie­ka­we, ile są war­te?

Kil­ka wy­glą­da na na­praw­dę cen­ne. Ale nie ma na my­śli tych za­wi­nię­tych w ga­ze­ty, któ­re na­da­ją się na jed­ne z naj­cen­niej­szych eks­po­na­tów Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej. Cie­ka­we, że z każ­dej Bi­blii wy­sta­je je­den ja­skra­wo zie­lo­ny pa­sek in­dek­su­ją­cy, mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu.

Ukła­da wo­lu­mi­ny na in­nym kar­to­nie i bie­rze je­den z tych owi­nię­tych w ga­ze­tę. W środ­ku wy­glą­da na­praw­dę sta­ro. Otwie­ra w miej­scu, z któ­re­go wy­sta­je pa­sek, na nim na­pi­sa­ne jest sło­wo „Sza­tan”. To Księ­ga Eze­chie­la. Pró­bu­je coś od­czy­tać, ale ro­zu­mie tyl­ko po­je­dyn­cze sło­wa. Jed­nak na kart­ce jest do­łą­czo­na trans­kryp­cja frag­men­tów wer­se­tów z tej stro­ny.

„Brze­ska, 1563:

12 – Tyś iest na­do­sta­tecz­niey­szy a na­peł­nio­ny mą­dro­ścią y do­sko­na­ły w cud­no­ści

17 – bo ser­ce two pod­nio­sło sie dla pięk­no­ści two­iey. Po­pso­wa­łeś mą­drość twa w ia­sno­ści two­iey.”

Nic nie ku­mam.

Otwie­ra na­stęp­ną z tych sta­rych ksiąg, w tym sa­mym za­zna­czo­nym miej­scu, z do­łą­czo­ną trans­kryp­cją, bo tekst jest jesz­cze trud­niej­szy do roz­szy­fro­wa­nia.

„Bud­ny, 1572:

12 – Ty pie­częć zgo­to­wa­na, pe­łen mą­dro­ści y do­sko­na­łey pięk­no­ści

17 – Pod­nio­sło sie ser­ce twe w pięk­no­ści twey, ska­zi­łeś mą­drość two­ie dla pięk­no­ści twey.”

To sa­mo, nic nie ku­mam.

Przy­cho­dzą chło­pa­ki, do­brze, że bez pa­ni Wio­le­ty. Pe­szy się i za­my­ka Bi­blię, od­kła­da ostroż­nie na kar­ton, że­by się nie wy­bru­dzi­ła.

– No sze­fun­ciu, trze­ba ostroż­nie – ostrze­ga Igor.

– Goń się, gów­nia­no za­kle­iła. Co tam w piw­ni­cy?

– Sta­ry ro­wer, nar­ty, ja­kieś de­ski i kil­ka kar­to­nów z pier­do­ła­mi, lek­kie. My­ślę, że spo­koj­nie mo­że­my to zo­sta­wić na ko­niec, cho­ciaż, jak dla mnie, wszyst­ko z piw­ni­cy na­da­je się na śmiet­nik.

– Raf­cio mógł­by być zły – żar­tu­je An­drzej. – Wy­glą­da, że to ja­kiś pe­dał.

– Po czym wno­sisz, ła­chu­dro? – py­ta Igor.

– Po ró­żo­wych nar­tach.

– Nie są ró­żo­we, tyl­ko fio­le­to­we, dal­to­nie.

An­drzej kła­dzie nar­ty na tra­wie i wra­ca do bu­dyn­ku.

– Ty, dla­cze­go at­mos­fe­ra tak zde­chła? – do­cie­ka Ad­rian.

– Ten idio­ta uszczyp­nął ją w du­pę i pra­wie do­stał w pysk. Mu­sia­łem za nie­go prze­pra­szać.

– To kre­tyn. Za­raz ją prze­pro­szę.

– Nic już nie mów, spra­wa za­ła­twio­na, po­ra­dzi­ła so­bie z tym dur­niem.

Igor idzie do klat­ki.

– Da­lej lek­kie kar­to­ny! – wo­ła Ad­rian.

– Jes ser, sze­fun­ciu.

Co za głu­pek – ma na my­śli An­drze­ja.

Cze­kał, aż pój­dą, że­by spraw­dzić ję­zyk ostat­niej z tych owi­nię­tych w ga­ze­tę. Ni w ząb nic nie ro­zu­mie.

Tu­taj też znaj­du­je trans­kryp­cję.

„Le­opo­li­ta, 1561:

12 – Ty ie­steś pie­częć po­do­bień­stwa pe­łen mą­dro­ści y do­sko­na­ły w pięk­no­ści.

17 – y wy­nio­sło sie ser­ce two­ie w kra­sie two­iey stra­ci­łeś mą­drość thwo­ię w kra­sie two­iey.”

Dla­cze­go na pa­sku jest na­pi­sa­ne „Sza­tan”?

Otwie­ra Bi­blię wy­glą­da­ją­cą na naj­now­szą. Cie­ka­we, jak tu brzmią te frag­men­ty. Czy­ta te za­zna­czo­ne z róż­nych wer­se­tów, z dwu­na­ste­go i sie­dem­na­ste­go, jak na trans­kryp­cjach. Tu­taj są na­wet pod­kre­ślo­ne.

„(…) By­łeś od­bi­ciem do­sko­na­ło­ści, pe­łen do­sko­na­ło­ści i nie­zrów­na­nie pięk­ny. (…)”

„(…) Ser­ce two­je sta­ło się wy­nio­słe z po­wo­du twej pięk­no­ści, za­ni­kła two­ja prze­zor­ność z po­wo­du twe­go bla­sku. (…)”

No, tu przy­naj­mniej ro­zu­miem.

Się­ga po in­ne wy­da­nie Bi­blii. Otwie­ra na za­zna­czo­nym frag­men­cie, tym sa­mym i po­dob­nie pod­pi­sa­nym „Sza­tan”.

„(…) Pie­czę­tu­jesz wzór, ty, pe­łen mą­dro­ści oraz do­sko­na­le pięk­ny. (…)”

„(…) Ser­ce two­je sta­ło się wy­nio­słe z po­wo­du twe­go pięk­na. Z po­wo­du swej olśnie­wa­ją­cej wspa­nia­ło­ści zni­we­czy­łeś swą mą­drość. (…)”

Bie­rze ko­lej­ny eg­zem­plarz, in­ny for­mat, ale z iden­tycz­ny­mi sło­wa­mi.

To jest to sa­mo wy­da­nie.

Od­kła­da i się­ga po in­ny. Pod­kre­ślo­ne sło­wa brzmią tro­chę ina­czej, ale ma­ją to sa­mo zna­cze­nie.

„(…) Ty, któ­ry by­łeś od­bi­ciem do­sko­na­ło­ści, peł­nym mą­dro­ści i skoń­czo­ne­go pięk­na, (…)”

„(…) Two­je ser­ce by­ło wy­nio­słe z po­wo­du two­jej pięk­no­ści. Zni­we­czy­łeś swo­ją mą­drość skut­kiem swo­jej świet­no­ści. (…)”

– No co ty ro­bisz, szef­ciu, ze­bra­ło ci się na lek­tu­rę cu­dzych ksią­żek w ro­bo­cie? – py­ta An­drzej.

Ad­rian aż pod­ska­ku­je.

Szlag!

– Do ja­sne­go grzy­ba! Du­żo tu cie­ka­wych gra­tów. – Od­kła­da Bi­blię.

Chło­pa­ki zo­sta­wia­ją kar­to­ny i wra­ca­ją po na­stęp­ne.

Ostat­nia – po­sta­na­wia.

Ta też jest sta­ra, jed­nak nie tak jak tam­te, ma śmiesz­ną czcion­kę, ale czy­tel­ną, wy­da­na jest w ja­kimś sta­ro­pol­skim ję­zy­ku. Czy­ta te sa­me frag­men­ty.

Dla­cze­go on się tym tak in­te­re­so­wał?

„(…) Ty, co pie­czę­tu­jesz su­my, pe­łen mą­dro­ści i do­sko­na­łej pięk­no­ści; (…)”

„(…) Pod­nio­sło się ser­ce two­je dla pięk­no­ści two­jej, na złeś uży­wał mą­dro­ści swo­jej dla ja­sno­ści two­jej (…)”

Sły­szy kro­ki ko­bie­ty i wpa­da w pa­ni­kę. Od­kła­da księ­gę i za­sła­nia roz­wa­lo­ny kar­ton in­nym, że­by nie wi­dzia­ła, że dał cia­ła. Gdy­by zna­ła war­tość tych ksiąg i zo­ba­czy­ła, co się z ni­mi dzie­je, z miej­sca do­sta­ła­by za­wa­łu.

Ko­bie­ta już się roz­po­go­dzi­ła. Co się bę­dzie przej­mo­wać cham­stwem, ma już swo­je la­ta. Po uśmie­chu wi­dać, że mo­że na­wet schle­bi­ło jej to uszczyp­nię­cie.

– Pa­nie Ad­ria­nie, mo­że coś słod­kie­go, za­strzyk ener­gii? – po­ka­zu­je ba­to­nik.

– Dzię­ku­ję, nie jem słod­kie­go, kie­dyś by­łem gru­ba­skiem. Pa­ni jest ta­ka mi­ła, że to naj­lep­szy za­strzyk ener­gii.

Ale przy­sło­dzi­łeś.

– Głup­ta­sek.

Ko­bie­ta chi­cho­cze i ucie­ka. Ad­rian uśmie­cha się pod no­sem i bie­rze roz­wa­lo­ny kar­ton, skle­ja po­rząd­nie i pa­ku­je Bi­blie. Ni­g­dy nie in­te­re­so­wał się, ko­go i co prze­pro­wa­dza, tym ra­zem też ma to gdzieś. Usta­wia kar­ton na zie­mi. Po­ło­ży na nim na­stęp­ne, któ­re już nio­są chło­pa­ki.

Mie­lą gę­ba­mi ba­to­ni­ki, im też wró­cił hu­mor.

– Do­brze wam, co, ła­kom­czu­chy?

– Mhm.

– Daj­cie te­raz cięż­kie.

***

Chło­pa­ki ja­dą na pa­ce. To wbrew prze­pi­som, ale co tam, nie pierw­szy i nie ostat­ni raz, po­za tym to nie­da­le­ko. Pa­ni Wio­le­ta wsia­dła do ka­bi­ny, któ­rą wy­peł­nia przy­jem­nym za­pa­chem, bar­dzo ko­bie­cym. Ma na so­bie dżin­sy, bu­ty na ob­ca­sie i je­sien­ną kurt­kę, pod nią czar­ną bluz­kę ze spo­rym de­kol­tem, któ­ry po­kry­wa­ją drob­ne pie­gi.

Na­ka­blo­wa­ła na An­drze­ja. Ten kre­tyn po­wie­dział, że z chę­cią po­łą­czył­by te kro­pecz­ki fla­ma­strem i zo­ba­czył, co wyj­dzie, nie wspo­mnia­ła o uszczyp­nię­ciu. Prze­pro­sił za te­go głą­ba, ale nie mo­że się z nim nie zgo­dzić, sam jest cie­kaw, co wy­szło­by z po­łą­cze­nia pie­gów.

Wy­ła­du­nek idzie szyb­ciej niż za­ła­du­nek. Nie za­ro­bi­li ko­ko­sów, ale są za­do­wo­le­ni, chło­pa­ki do­sta­ją na­wet na­pi­wek. Pa­ni Wio­le­ta do­ce­nia po­śpiech i fakt, że nic się nie znisz­czy­ło. Na­re­pe­ro­wa­ne­go kar­to­nu nie za­uwa­ża, a na­wet je­śli, to tyl­ko kar­ton, za­war­tość jest w po­rząd­ku.

Że­gna­jąc się z pa­nią Wio­le­tą ma wra­że­nie, że ko­bie­ta cze­ka na pro­po­zy­cję za­pro­sze­nia na ka­wę. Wi­dzi w jej oczach, że chce mi­ło spę­dzić czas. Al­bo tyl­ko mu się wy­da­je.

Mam jej nu­mer.

Prze­pi­su­je go z hi­sto­rii po­łą­czeń na kart­kę, że­by nie prze­padł. Za­dzwo­ni, jak się zbie­rze na od­wa­gę. Przez te­le­fon bę­dzie ła­twiej.

W pysk mi nie da, naj­wy­żej wy­śmie­je.

Od­wo­zi chło­pa­ków do cen­trum i wra­ca do do­mu. Zno­wu czu­je ssa­nie na ja­ra­nie.

Rozdział 4

Od śnia­da­nia mi­nę­ło pa­rę do­brych go­dzin, wcho­dzi do do­mu głod­ny. A mi­mo to nar­ko­tycz­ny głód jest sil­niej­szy. Za­miast do kuch­ni ma­sze­ru­je do kom­pu­te­ra, że­by za­jąć umysł. Opi­su­je, jak pra­gnie­nie na­bie­ra roz­pę­du, że już tyl­ko o tym my­śli.

Bez sen­su.

Nie­wie­le to da­je. Od te­go pi­sa­nia jest tyl­ko co­raz bar­dziej roz­draż­nio­ny. Uno­si wzrok na ka­len­darz wi­szą­cy nad biur­kiem. Ju­tro te­ra­pia. Z po­cząt­ku my­ślał, że w ja­kiś spo­sób po­mo­że, że te­ra­peu­ta, z po­dziu­ra­wio­ną ostrym trą­dzi­kiem twa­rzą, zna ja­kiś cu­dow­nie uwal­nia­ją­cy spo­sób. Nie­ste­ty, cu­dów nie ma, nikt te­go za nie­go nie zro­bi. Nie ma żad­nej fe­no­me­nal­nej me­to­dy, któ­ra uwal­nia od uza­leż­nie­nia. Sam mu­si chcieć.

Jest pe­wien, że chce z tym skoń­czyć. Chy­ba.

Nie myśl o tym, od­wra­caj uwa­gę.

Krę­ci się na fo­te­lu.

Idź zro­bić żar­cie.

Ale przy­po­mi­na so­bie o Na­ta­lii.

Cie­ka­we, czy coś na­pi­sa­ła.

Od­pa­la Fa­ce­bo­oka.

No prze­cież – uśmie­cha się.

„My­ślę, że dziś i Ty, i ja je­ste­śmy bo­gat­si o emo­cje i do­świad­cze­nia. Two­je li­sty znam na pa­mięć. Po­dob­nie jak sło­wa, że je­stem jak wiatr… Ni­g­dy nikt nie dał mi ty­le, co Ty… Chcia­ła­bym śle­dzić Two­je kro­ki na Fa­ce­bo­oku, by­naj­mniej nie po to, byś czuł mój od­dech na ple­cach… Czy ten wir­tu­al­ny świat to do­bre miej­sce, że­by po­zo­stać nie­zau­wa­żo­ną? Wiem, że wie­le aspek­tów Two­je­go JA to my­śli, emo­cje… Szko­da tyl­ko, że tak ma­ło ‚ży­jesz’ na swo­im pro­fi­lu, tak bym chcia­ła Cie­bie wię­cej… Mi­mo to dzię­ku­ję za to, co mam.”

Co za świ­ru­ska.

Pa­mię­ta, że pi­sał kie­dyś ja­kieś li­sty, ale co w nich by­ło? Nie pa­mię­ta na­wet, ile mi­nę­ło lat od roz­sta­nia.

A co, niech ma.

Od­pi­su­je.

„Nie przy­po­mi­nam so­bie dnia, że­bym o To­bie nie my­ślał. Cięż­ko by­ło od­dy­chać bez Two­je­go za­pa­chu. Nie mia­łem oka­zji po­wie­dzieć Ci, jak wie­le mnie na­uczy­łaś. Wie­le zro­zu­mia­łem po na­szym roz­sta­niu i za to je­stem Ci wdzięcz­ny. Ża­łu­ję, że nie by­łem wte­dy doj­rzal­szy. Pew­nie wciąż od­dy­chał­bym To­bą.”

No, Alva­ro, te­raz po­je­cha­łeś.

Na­wet nie jest mu głu­pio, że kła­mie, choć nie ma te­go w zwy­cza­ju. Za­wsze uwa­żał, że moż­na mó­wić praw­dę i wy­cho­dzić na tym naj­le­piej. Ale chro­nicz­ne pa­le­nie zmie­nia czło­wie­ka.

Tę­py się ro­bisz, chło­pie.

Wsta­je od kom­pu­te­ra, pod­cho­dzi do drzwi po­ko­ju cór­ki i pu­ka.

– Prze­bie­ram się – sły­szy.

– Bę­dę ro­bił żar­cie, masz na coś ocho­tę?

– Nie, dzię­ku­ję, ja­dłam.

– Dzia­dek jadł?

Wi­dzi po­stać za ma­to­wą szy­bą, któ­ra zbli­ża się do drzwi. Uchy­la­ją się odro­bi­nę i po­ja­wia się smut­na po­ło­wa twa­rzy Ilo­ny.

– Jak wró­ci­łam ze szko­ły, w kuch­ni był roz­wa­lo­ny chleb i roz­pa­ko­wa­na kieł­ba­sa. Dzia­dek jest pew­nie na stry­chu.

– A niech so­bie sie­dzi. Jak bę­dziesz mia­ła na coś ocho­tę, po­wiedz.

Ilo­na za­trza­sku­je oj­cu drzwi przed no­sem. Ad­rian czu­je ude­rze­nie krwi do gło­wy, jak­by ktoś od­krę­cił gwał­tow­nie kran. Ma ocho­tę wal­nąć w szy­bę i wejść do środ­ka, wy­drzeć gę­bę, że ma go tak nie lek­ce­wa­żyć. Ale im wię­cej mi­ja cza­su od ostat­nie­go pa­le­nia, tym ła­twiej nad so­bą za­pa­no­wać i uzmy­sła­wia so­bie, że ta­kie za­cho­wa­nie jest nie­do­pusz­czal­ne.

Nie­na­tu­ral­ne.

Do­cie­ra do nie­go głos roz­sąd­ku i zdol­ność prze­ja­wia­nia em­pa­tii.

Wiesz, dla­cze­go ona ta­ka jest.

Wnik­nię­cie w za­cho­wa­nie cór­ki po­ma­ga, wzbu­rze­nie nie bie­rze gó­ry. Ad­rian od­dy­cha głę­bo­ko i idzie do kuch­ni przy­go­to­wać je­dze­nie. Wy­zna­cza so­bie ko­lej­ny cel.

Już ni­g­dy nie bę­dzie mu­sia­ła za­my­kać się przede mną w ła­zien­ce.

***

Sie­dzi przy sto­le w kuch­ni. Nie ru­sza się. Wzrok ma sku­pio­ny na chle­ba­ku, a ra­czej gdzieś po­za nim. W do­mu jest ci­cho, sły­chać tyl­ko ty­ka­nie ze­ga­ra nad drzwia­mi do po­ko­ju dziad­ka.

Ilo­na pew­nie się uczy al­bo czy­ta, nie sły­chać mu­zy­ki ani te­le­wi­zo­ra. Ta ci­sza nie sprzy­ja od­wra­ca­niu uwa­gi od na­ło­gu, w ci­szy na­ra­sta nie­po­kój, ale tym ra­zem jest in­ny, moż­na go ana­li­zo­wać.

Czu­je się dziw­nie, jak­by był sko­ru­pą, w któ­rej jest świa­do­mość, w ze­wnętrz­nej po­wło­ce. We­wnątrz sza­le­je hu­ra­gan i ro­bi baj­zel. Nie mo­że te­go po­wstrzy­mać, ale mo­że trzy­mać w środ­ku i ob­ser­wo­wać.

Dziw­na spra­wa.

Ser­ce wa­li, a resz­ta po­dro­bów trzę­sie się, jak­by by­ły z ga­la­re­ty. Za­my­ka oczy, za­ci­ska pię­ści. Ze­gar ty­ka co­raz gło­śniej.

Rusz du­pę, nie siedź tak.

Chce wstać, ale sły­szy skrzy­pie­nie de­sek na gó­rze i sku­pia się na tym.

Sta­ry wa­riat, co on tam ro­bi?

Już daw­no nie spraw­dzał, czy dzia­dek wciąż blo­ku­je kla­pę. Mógł prze­cież stra­cić czuj­ność.

Wpa­da na po­mysł.

Jak nie tam, to gdzie in­dziej.

Idzie do po­ko­ju dziad­ka, pod­cho­dzi do kre­den­su i wy­su­wa jed­ną z szu­flad. Ni­g­dy wcze­śniej nie grze­bał dziad­ko­wi w rze­czach, ale te­raz wo­li zro­bić to i do­wie­dzieć się cze­goś, niż wpaść w szał bez po­wo­du.

W tej szu­fla­dzie znaj­du­je ni­ci, przy­bo­ry do szy­cia i ka­wał­ki ma­te­ria­łów. To jesz­cze po bab­ci. Od­su­wa dru­gą szu­fla­dę, tu­taj są ja­kieś ko­per­ty i do­ku­men­ty. Prze­bie­ra w po­żół­kłych pa­pie­rach i wy­bie­ra jed­ną ko­per­tę, bar­dzo sta­rą, nic na niej nie ma.

Wy­su­wa z niej kart­kę tak sta­rą, że wy­glą­da jak za­nu­rzo­na w her­ba­cie. To dam­skie pi­smo.

List. Bab­ci do dziad­ka?

Czy­ta:

Ko­cha­ny mój!

Zmie­ni­łeś się nie do po­zna­nia. Kim ty je­steś te­raz, nie wiem. Kie­dyś by­łeś uczyn­ny w do­mu, ro­bot­ny, wszyst­ko opo­rzą­dzo­ne jak trza. Świ­niom i ku­rom da­ne, mo­głam się za­jąć do­mem i obia­dem, jak po­win­nam. Ni­czym się nie mar­twi­łam. By­ło tak, jak być po­win­no. I w łóż­ku by­ło jak Pan Bóg przy­ka­zał. Te­raz wszyst­ko je nie tak. Co Cię tak na­szło na ten strych? Coś tam mu­si Cię tak cią­gnąć, że wszyst­ko je nie­waż­ne, ca­łe obej­ście zo­sta­wio­ne na pa­stwę lo­su i tyl­ko mnie do ro­bo­ty. Ja je­stem nie­waż­na. Lu­dzie ga­da­jo, że bez ki­ja do Cie­bie nie pod­chodź. Wiem, że Cię oskar­ża­li o róż­ne świń­stwa, ja wiem, że to nie­praw­da, wiem ja­ki je­steś. Za­wsze by­łeś szorst­ki dla są­sia­dów, ale te­raz nie do ży­cia. Nie chcę Ci się wy­dzie­rać nad gło­wą. Siedź so­bie na tym stry­chu, ale nie za­nie­dbuj waż­nych rze­czy, bo bę­dzie bie­da. Wróć do mnie, ko­cha­ny mój, bo bied­na je­stem i stru­dzo­na tym wszyst­kim, a naj­bar­dziej tym, że Cie­bie brak.

Żo­na Le­oka­dia

Cho­wa list z po­wro­tem do szu­fla­dy.

To mu­sia­ło być przed mo­im uro­dze­niem, mo­że na­wet przed ma­my.

Pa­mię­ta, że bab­cia nie mó­wi­ła do dziad­ka, tyl­ko się wy­dzie­ra­ła. Ca­ły czas mia­ła pre­ten­sje o strych. Wi­dać, nie za­wsze tak by­ło. Wcze­śniej ukła­da­ło się mię­dzy ni­mi do­brze. Py­ta­nie, co ro­bił na stry­chu, że wszyst­ko za­nie­dby­wał? Co te­raz ro­bi?

Ad­rian idzie do kuch­ni, pod­cho­dzi do okna i pa­trzy na ogród.

Ma­ma wspo­mi­na­ła, że dzia­dek z bab­cią ho­do­wa­li świ­nie.

Ku­ry jesz­cze pa­mię­ta, ale świń już nie. Nie ma śla­du ani po chle­wie, ani po kur­ni­ku. Wie, gdzie kie­dyś sta­ły.

Do­bra, nie ma co.

Czas spraw­dzić, czy dzia­dek wciąż blo­ku­je kla­pę.

Wy­ką­pię się.

Sprzą­ta po je­dze­niu i idzie za­pu­kać do po­ko­ju Ilo­ny.

– Chcesz iść do ła­zien­ki? Idę po­le­żeć w wan­nie.

– Zro­bię tyl­ko si­ku.

Ilo­na wy­cho­dzi z po­ko­ju.

– Ko­cha­nie, chcę że­byś wie­dzia­ła, że od dzi­siaj bę­dzie ina­czej, bę­dzie le­piej.

– Czas naj­wyż­szy.

Czo­ło Ad­ria­na po­chmur­nie­je, ale dziew­czy­na już te­go nie wi­dzi.

Jest smut­na, zmę­czo­na to­bą, zro­zum to.

Ro­zu­mie. Czas naj­wyż­szy.

Ilo­na za­cho­wu­je się w ła­zien­ce gło­śno, to do­brze. Je­śli dzia­dek zwró­cił uwa­gę, że ktoś tam jest, roz­luź­ni się, kie­dy za­pad­nie ci­sza.

Ad­rian cze­ka pod drzwia­mi i my­śli o tym prze­klę­tym stry­chu. Sam nie wie, dla­cze­go. Był pe­wien, że już go to nie ru­sza.

Tro­chę za dłu­go jak na si­ku.

Sły­szy gwizd czaj­ni­ka ze środ­ka. Nie ro­zu­mie, jak moż­na so­bie usta­wić w ko­mór­ce ta­ki dzwo­nek i sy­gnał wia­do­mo­ści jed­no­cze­śnie. Chy­ba tyl­ko po to, że­by wku­rzać in­nych.

To po­trwa.

Od­cho­dzi od drzwi.

Skra­da się do ła­zien­ki. Nie za­pa­la świa­tła, że­by nie prze­świ­ty­wa­ło w szpa­rach kla­py od stry­chu, cho­ciaż ta wy­da­je się her­me­tycz­na. Drew­nia­ne, gru­be scho­dy nie skrzy­pią, są so­lid­ne, zro­bio­ne z li­te­go drew­na.

Zdej­mu­je kap­cie i stą­pa ostroż­nie, uda­je mu się nie wy­dać naj­mniej­sze­go dźwię­ku. Sia­da na gór­nych stop­niach. Jesz­cze nie do­tknął kla­py, a już ma dziw­ne, przy­tła­cza­ją­ce wra­że­nie, jak­by sie­dział w ja­kiejś ja­ski­ni i nad so­bą miał mo­no­lit wa­żą­cy set­ki ton. Pró­bu­je unieść kla­pę. Ani drgnie, na­wet nie za­trzesz­czy. Na­ci­ska trzy ra­zy, wy­si­la­jąc się co­raz bar­dziej, ale bez re­zul­ta­tu. Jak­by na­praw­dę na­pie­rał na ma­syw skal­ny.

Czym on ją blo­ku­je?

Nie mo­że zaj­rzeć, więc na­słu­chu­je. Ci­sza, nic, żad­ne­go dźwię­ku. Ale kie­dy chce już dać so­bie spo­kój, sły­szy ze środ­ka sło­wa, za ci­che, że­by je zro­zu­mieć.

Ga­da do sie­bie.

W koń­cu głos cich­nie, a za­miast nie­go sły­szy skrzy­pie­nie de­sek.

Idzie!

Nie chce zo­stać przy­ła­pa­ny. Scho­dzi szyb­ko i ucie­ka z ła­zien­ki, nie do­my­ka drzwi. Nie sły­szy, jak kla­pa się uno­si, za to do­brze i wy­raź­nie sły­szy dziad­ka.

– Won mie stąd, w mor­de ko­pa­ne! Wścib­ska gów­nia­rze­ria!

Ad­rian stoi na środ­ku swo­je­go po­ko­ju i śmie­je się, za­sła­nia­jąc usta jak dzie­ciak.

– Co się sta­ło? – py­ta Ilo­na przez uchy­lo­ne drzwi.

– Nic, chcia­łem po­dej­rzeć dziad­ka.

Dziew­czy­na uśmie­cha się i wy­co­fu­je do po­ko­ju.

Co mi bę­dzie sta­ry dziad się wy­dzie­rał, je­stem u sie­bie.

Tak na­praw­dę to dzia­dek jest u sie­bie. Wła­sno­ręcz­nie zbu­do­wał dom po­nad sześć­dzie­siąt lat te­mu, wcze­śniej na miej­scu te­go stał drew­nia­ny bu­dy­nek i w nim miesz­kał z bab­cią. Zo­sta­nie tu do śmier­ci, któ­ra chy­ba o nim za­po­mnia­ła.

Skąd on wie­dział, że tam je­stem? Nie mógł mnie sły­szeć.

Ma­cha rę­ką. Czas po­le­żeć w wan­nie. Ro­bi so­bie ka­wę, mo­że bę­dzie sma­ko­wać le­piej niż ra­no. Bie­rze książ­kę, świe­że ga­cie z szu­fla­dy i idzie do ła­zien­ki. Sta­wia ku­bek z ka­wą na de­sce se­de­so­wej, obok kła­dzie książ­kę i szy­ku­je ką­piel. Roz­bie­ra się i wy­szcze­rza zę­by do lu­stra, spraw­dza, czy mo­że już tro­chę zbie­la­ły.

Ga­ły są mniej krwa­we.

W lu­strze za­uwa­ża gło­wę dziad­ka wy­zie­ra­ją­cą z gó­ry.

– Dzia­dek, kur­de! – wo­ła.

Pra­wie do­stał za­wa­łu. Sta­rzec wy­szcze­rza sztucz­ne zę­by w her­ba­cia­nym ko­lo­rze, ciem­niej­sze niż list od bab­ci. Za­czy­na war­czeć. Nie wy­glą­da to za­baw­nie, jak po­win­no u zbzi­ko­wa­ne­go sta­rusz­ka, ale dziw­nie, jak­by był zu­peł­nie sza­lo­ny, aż prze­cho­dzą ciar­ki.

– Dzia­dek, prze­stań się wy­dur­niać, nie wi­dzisz, że je­stem na go­la­sa?

Sta­rzec prze­sta­je war­czeć i wy­szcze­rzać pro­te­zę. Ale wciąż pa­trzy na­brzmia­ły­mi od krwi ocza­mi, jak głod­ne dzi­kie zwie­rzę na ofia­rę.

Mo­że do­stać od te­go wy­le­wu.

Nie ży­czy dziad­ko­wi śmier­ci, ale cza­sa­mi za­sta­na­wia się, kie­dy w koń­cu kip­nie.

– Z mo­jej ła­ski tu je­steś, głup­cze – war­czy dzia­dek.

– Scho­waj się, bo ca­ła krew ci spły­nę­ła do gło­wy.

Ile on mu­si mieć si­ły.

Więk­szość cię­ża­ru cia­ła utrzy­mu­je na ra­mio­nach.

– Grrr… – war­czy dzia­dek i wy­co­fu­je gło­wę w ciem­ność.

Kla­pa opa­da bez­sze­lest­nie.

Mo­że te­raz wbiec?

Ale sta­ru­szek na pew­no za­blo­ko­wał kla­pę, jak tyl­ko do­tknę­ła drew­nia­nej ra­my.

Nie da się na­wet pod­rzu­cić ka­mer­ki.

Wcho­dzi do wan­ny i my­śli, kim dzia­dek był w mło­do­ści, czym się zaj­mo­wał. Nikt o tym nie mó­wił. Pa­mię­ta, że kie­dyś py­tał ma­mę i bab­cię, ale zby­ły go, jak­by nie wol­no by­ło o tym ga­dać. Sam dzia­dek ni­g­dy nie rwał się do roz­mo­wy i Ad­rian ja­koś nie wy­obra­żał so­bie, że mógł­by go py­tać. Je­dy­ne zdję­cie z mło­do­ści dziad­ka, ja­kie wi­dział, to to z bu­tel­ką wód­ki pod skle­pem, w to­wa­rzy­stwie kil­ku męż­czyzn.

Mo­że jesz­cze coś znaj­dę w szu­fla­dzie.

Za­krę­ca wo­dę i czu­je za­pach ziel­ska.

Prze­stań o tym my­śleć!

Gło­wa pierw­szy raz tak dłu­go two­rzy złu­dze­nie za­pa­chu. Za­zwy­czaj prze­sta­je go czuć po se­kun­dzie, dwóch. Te­raz trwa to dłu­żej.