Wojna światów. The War of the Worlds - Herbert George Wells - ebook

Wojna światów. The War of the Worlds ebook

Herbert George Wells

5,0

Opis

Książka uważana jest za jedną z najważniejszych w historii światowej literatury fantastycznej. Należy do kanonu gatunku i na wiele lat wprowadziła fantastykę na tory apokaliptycznych wizji przyszłości. Powieść przedstawia inwazję Marsjan na Ziemię. Przybysze chcą opanować Ziemię, a ludzie stanowić mają dla nich źródło pożywienia. Wells opisał w swojej wizji różne postawy społeczne przejawiane przez ludzi w obliczu globalnego zagrożenia (za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Herbert George Wells

 

 

Wojna światów

The War of the Worlds

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Na język polski przełożyła Maria Wentz’l.

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Henri Lanos (1859-1929), Illustration de l'oeuvre de HG Wells - la guerre des mondes (1905),

licencjapublic domain,  źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Les_martiens_sur_la_Terre.jpg,

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

Tekstpolskiwg edycji z roku 1899.

Tekstpolskiwg edycji z roku 1898.

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

Wojna światów

„Lecz kto zamieszka te światy, jeżeli są zamieszkanemi?

...Czy my, czy oni są panami świata?...

...Jakże to wszystko stworzonem zostało dla człowieka?”

 Kepler (cytowany w Anatomii Melancholii

KSIĘGA I.

Przybycie mieszkańców Marsa.

I. W przeddzień wojny.

 W ostatnich latach XIX wieku nikt z mieszkańców ziemi nie przypuszczał, że sprawy ludzkie śledzone są pilnie i dokładnie przez inteligencye o wiele od ludzkich wyższe, ale niemniej jak one śmiertelne. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, że podczas kiedy ludzie krzątali się około spraw swoich, zabiegi ich były obserwowane i studyowane, prawie tak ściśle, jak człowiek uzbrojony w mikroskop studyuje i bada tajemnicze istotki, które roją się i mnożą w kropli wody. Ludzie ze spokojem niczem niezakłóconym poruszali się na powierzchni tego globu, krzątali się około swych drobnych spraw, pełni ufności w panowanie nad materyą.

 Wymoczki pod mikroskopem zapewne czynią to samo. Nikomu na myśl nie przyszło troskać się choćby na chwilę o to, że starsze światy w przestrzeni mogłyby się stać źródłem niebezpieczeństwa dla mieszkańców naszego planety, lub też jeżeli myśleli o nich, to tylko aby oddalić od siebie czemprędzej myśl o możliwości jakowegoś życia na nich. Ciekawem jest przypomnieć sobie niektóre umysłowe nawyknienia ówczesne. Co najwyżej: mieszkańcy ziemi sądzili, że na Marsie mogą być ludzie, lecz o wiele pod każdym względem niżsi od nas i gotowi z utęsknieniem przyjąć pierwsze z naszej strony próby cywilizacyjne. A jednak po przez niezmierzoną przestrzeń umysły, które się mają do naszych tak, jak umysł ludzi ma się do umysłu zwierząt, inteligencye potężne, pewne siebie i bezwzględne przypatrywały się tej ziemi zazdrosnemi oczyma i zwolna a pewno układały sobie plan kampanii. W samych zaś początkach XX-go wieku nastąpiła wielka akcya.

 Planeta Mars, jak wiadomo, krąży w odległości 140,000,000 mil od słońca a światło i ciepło, które od słońca odbiera, jest o połowę od naszego mniejsze. Jeżeli hypoteza o mgławicach ma jakiekolwiek prawdopodobieństwo, Mars jest znacznie starszym od ziemi i życie na nim rozpoczęło się dawno przed utworzeniem się naszego planety. Fakt zaś, że powierzchnia jego wynosi zaledwie siódmą część powierzchni ziemi, sprawił zapewne, iż Mars ostygł daleko prędzej i życie na nim również prędzej się rozpocząć musiało. Posiada on powietrze i wodę oraz wszystko co jest potrzebnem do utrzymania życia organicznego.

 A jednak człowiek jest tak próżnym i tak próżnością tą zaślepiony, że żaden z pisarzów do samego końca wieku XIX-go nie miał pojęcia o tem, aby życie umysłowe rozwinąć się tam mogło i przeszło daleko po za granice ziemskiego poznania. Nikt też nie przypuszczał, że ponieważ Mars jest starszym od ziemi, posiada zaledwie czwartą część jej powierzchni i leży dalej od słońca, to z natury rzeczy wynika, że dalszym być musi od początku życia, a bliższym jego końca.

 Wiekowe zastyganie, które kiedyś ogarnie całego naszego planetę, tam zaszło już bardzo daleko. Fizyczny stan Marsa jest nam jeszcze bardzo mało znany; lecz wiemy obecnie, że nawet pod równikiem temperatura jego południowa równa się naszej najtęższej zimie. Powietrze tam jest rzadsze niż nasze, oceany skurczyły się tak, iż zajmują zaledwie jedną trzecią całej powierzchni, a w miarę powolnego zmieniania się pór roku olbrzymie czapki śniegowe zbierają się u północnego i południowego bieguna lub, tając, zalewają strefy umiarkowane. Ten ostateczny stopień wyczerpania, który dla nas jest jeszcze nieprawdopodobnie daleki, stał się kwestyą dnia dla mieszkańców Marsa. Bezpośredni nacisk konieczności zaostrzył ich umysły, rozszerzył siły i zahartował serca, a patrząc w przestrzeń przez instrumenty, o jakich się nam nie śniło, z pomocą inteligencyi wyższych niż nasze, widzą w najbliższej od siebie odległości tylko o 35,000,000 mil w kierunku słońca jutrzenkę nadziei, naszego cieplejszego planetę zieleniącego się roślinnością i srebrzącego wodą, spowitego w atmosferę chmur, wymownie świadczącą o jego urodzajności, z przebłyskującemi czasem w przerwach chmur widokami gęsto zaludnionych krajów i okrętami pokrytych mórz.

 A my ludzie, stworzenia, które tę ziemię zamieszkują, musimy wydawać się im przynajmniej tak obcymi, nieprzyjaznymi i dzikimi, jak są nimi małpy i lemury dla nas. Inteligentna połowa ludzkości przyznaje już, że życie jest nieustanną walką o byt i zdaje się, że tak również myślą mieszkańcy Marsa. Ich świat ostygł już bardzo, nasz zaś jeszcze drga życiem; lecz zaludniony jest tylko przez istoty, które oni za nieskończenie niższe od siebie uważają. Przenieść zatem walkę w kierunku bliższym słońca, jest dla nich jedyną ucieczką przed zagładą, która z pokolenia w pokolenie coraz się bliżej do nich posuwa.

 Zanim więc zbyt surowo ich osądzimy, przypomnijmy sobie jak nasz ród ludzki niemiłosiernie i zupełnie wytępił nietylko niektóre zwierzęta, jak np. bizona i dodo, ale i niektóre niższe od siebie rasy ludzi.

 Tasmańczycy, pomimo swego podobieństwa do człowieka, całkowicie zniknęli z powierzchni ziemi w eksterminacyjnej walce, prowadzonej z nimi przez europejskich przybyszów w ciągu jakichś lat pięćdziesięciu. Jesteśmyż więc my takimi apostołami miłosierdzia, aby mieć prawo uskarżać się, że mieszkańcy Marsa walczyli w tymże duchu?

 Istoty te obliczyły z zadziwiającą dokładnością spuszczenie się swoje na ziemię i wykonały je z zadziwiającą ścisłością – co pozwala się domyślać, że matematycznemi wiadomościami o wiele nas wyprzedziły – przygotowania zaś swoje zrobili, zdaje się, prawie jednomyślnie. Gdybyśmy posiadali odpowiednie instrumenty optyczne, moglibyśmy byli zauważyć grożące nam niebezpieczeństwo już w połowie XIX wieku. Wprawdzie ludzie tacy jak Schiaparelli obserwowali już czerwonego planetę (rzecz szczególna: od wieków już Mars uważany był za gwiazdę wojny) lecz nie umiał niczem wyjaśnić owych fluktuacyi i plam, które na mapach jego zaznaczono. Tymczasem przez cały ten czas Marsyjczycy szykowali się do czynu.

 Podczas opozycyi 1894 r. zauważono duże światło na jasnej stronie tarczy Marsa najpierw w obserwatoryum w Lick, potem zauważył je Perrotin w Nicei, a wreszcie wielu innych obserwatorów. Czytelnicy angielscy usłyszeli o tem zjawisku pierwszy raz w numerze pisma Nature z 2 sierpnia. Ja przypuszczam, że zjawisko to musiało właśnie być odlewaniem olbrzymiego działa, wielką przepaścią utworzoną w samym planecie, przepaścią, z której wymierzyli przeciw nam swe strzały. Podczas bowiem dwóch następnych opozycyi zauważono obok miejsca wybuchu szczególne jakieś plamy, których natury nie potrafiono wyjaśnić.

 Burza wszakże zerwała się nad naszemi głowami dopiero sześć lat temu. Skoro Mars miał stanąć w opozycyi, astronom Lavelle z Jawy telegrafował bezustanku o olbrzymim wybuchu gazów świetlnych na wspomnianym planecie. Zdarzyło się to około północy 12 danego miesiąca, a spektroskop, do którego Lavelle uciekł się natychmiast, wskazywał wielką masę palących się gazów, głównie wodoru, i poruszających się z zadziwiającą szybkością w kierunku ziemi.

 Ten słup światła znikł około godz. kwadrans na pierwszą. Lavelle porównywał go do olbrzymiego płomienia, który wybuchł i oddzielił się nagle od planety „nakształt palącego się gazu, który wybucha z armaty”.

 Zdanie to okazało się później dziwnie trafnem. Pomimo to wszystko jednakże w gazetach dnia następnego nie było o tem żadnej wzmianki, prócz małej notatki w Daily Telegraph i świat szedł swoją koleją nieświadom jednego z największych niebezpieczeństw, jakie kiedykolwiek groziło rodzajowi ludzkiemu.

 Co do mnie, mogłem był wcale nawet o wybuchu na Marsie nie wiedzieć, gdyby nie to, że spotkałem Ogilvy’ego, znanego astronoma z Ottershaw, który był dnia tego nadzwyczajnie wzruszony i wskutek tego prosił mię, abym tejże nocy wraz z nim obserwował czerwonego planetę.

 Pomimo wszystko, co się potem stało, pamiętam noc tę doskonale. Ciemne, pełne nocnych cieniów obserwatoryum, przyćmiona lampa rzucająca słabe światło na podłogę, stałe cykanie przyrządu zegarowego w teleskopie, i wązka szpara w sklepieniu odkrywająca łukowatą głębię usianą gwiazdami. Ogilvy’ego dojrzeć nie mogłem, słyszałem tylko jego poruszenia. Przez teleskop widać było modry łuk i małego okrągłego planetę pływającego w przestrzeni. Zdawał się taką odrobiną, jasną, małą i cichą, lekko prążkowaną poprzecznemi pasami i cokolwiek spłaszczoną przy biegunach. Taki mały, srebrno połyskujący niby świecący się łebek szpilki! Zdawał się drgać trochę, lecz to raczej teleskop drgał wskutek działania zegarowego przyrządu, który utrzymywał planetę wciąż na widoku.

 Podczas kiedy się przyglądałem, mała gwiazda zdawała się to większą to mniejszą, to bliższą to znów dalszą; lecz to był tylko skutek zmęczenia oka. Czterdzieści milionów mil od nas – więcej niż 40,000,000 mil próżni. Mało kto może sobie wyobrazić tę niezmierzoną przestrzeń, w której unosi się pył kosmiczny wszechświata.

 Niedaleko Marsa, w przestrzeni objętej teleskopem, znajdowały się trzy małe punkty świetlne, trzy teleskopowe gwiazdki nieskończenie dalekie a w około niezgłębiona ciemność pustki. Wiecie jak ta ciemność wygląda w gwiaździstą noc zimową. W teleskopie ciemność ta wydaje się jeszcze głębszą, a z niej niewidzialne dla mnie, dalekie i małe, lecące szybko i stale przez tę niepojętą przestrzeń, zbliżające się co minuta coraz bliżej i bliżej o tysiące mil, posuwało się ku mnie owo Coś, co ku nam wysłano, Coś co miało sprowadzić na ziemię tyle nieszczęść i śmierci. Wtedy nie myślałem nawet o istnieniu czegoś podobnego, nikomu się nie śniło o tym niezmiernie celnym a groźnym wysłańcu.

 Tej nocy również dał się zauważyć drugi wybuch gazów z dalekiego planety. Widziałem go kiedy chronometr wybił północ. Był to czerwonawy błysk, małe nabrzmienie świetlnej powierzchni, o czem natychmiast zawiadomiłem Ogilvy’ego i on zajął moje miejsce przy teleskopie. Noc była ciepła, pić mi się chciało, szedłem więc ku syfonowi niezręcznie wyciągając trochę ścierpłe nogi, podczas kiedy Ogilvy wydawał okrzyki podziwu nad obserwowanym strumieniem gazu, który się ku nam przybliżał.

 Tejże nocy drugi niewidzialny pocisk wyruszył z Marsa w kierunku ziemi coś na sekundę przed upływem dwudziestu czterech godzin po pierwszym. Przypominam sobie jakem siedział tam w ciemności, a przed oczami latały mi zielone i czerwone płatki. Żałowałem, że nie mogę palić, nie domyślając się wcale co za znaczenie miało nikłe światełko, które przed chwilą obserwowałem i co ono niebawem mi przyniesie. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem wstał, zapaliwszy latarnię i przeszliśmy do jego mieszkania. Tam niżej pod nami leżało Ottershaw i Chertsey i setki ludzi spokojnie używających spoczynku nocnego.

 Ogilvy pełen był, dnia tego najróżnorodniejszych domysłów co do stanu planety Marsa i drwił z pospolitego mniemania, że Mars posiada mieszkańców, którzy nam jakoweś dają znaki. On przypuszczał raczej, że deszcz meteorytów spadł na Marsa lub odbywał się tam jakiś olbrzymi wybuch wulkaniczny. Przekonywał mię, jak dalece niemożliwem byłoby, by jakiś organiczny rozwój przybrał ten sam kierunek na dwóch sąsiednich planetach.

 „Prawdopodobieństwo czegośkolwiek zbliżonego do organizmów ludzkich na Marsie ma się jak milion do jednego” rzekł.

 Setki obserwatorów widziało płomień tejże nocy i nocy następnych; lecz dlaczego wybuchy ustały za dziesiątym razem nikt wytłómaczyć nie potrafił. Być może, że gazy wydzielające się przy strzelaniu niepokoiły mieszkańców Marsa; gęste bowiem chmury dymu czy pyłu, dające się obserwować przez nader potężny teleskop, zaciemniły jasną zwykle atmosferę planety i przysłoniły jego dobrze znane kształty.

 Nareszcie nawet dzienniki przebudziły się z uśpienia i popularne artykuły o wulkanach na Marsie zaczęły się pojawiać tu i owdzie. Humorystyczne czasopismo Punch zrobiło z tego, o ile sobie przypominam, dość szczęśliwy użytek w jakiejś politycznej karykaturze, a tymczasem bez niczyjej wiedzy zbliżały się ku nam owe pociski, które Marsyjczycy ku nam wymierzyli, pociski biegnące z szybkością wielu mil na sekundę po przez pustą przepaść przestrzeni, godzina po godzinie, dzień po dniu, coraz bliżej i bliżej. Dziś zdaje mi się to prawie nie do wiary, że wówczas ludzie mogli spokojnie zajmować się swemi sprawami z tym mieczem Damoklesa wiszącym nad ich głowami. Przypominam sobie, jak wesołym był mój znajomy Markham i jak się cieszył, że udało mu się zdjąć nową fotografię planety dla jednego z pism ilustrowanych, które podówczas wydawał. Ludzie naszych czasów nie mają nawet przybliżonego pojęcia o obfitości i przedsiębierczości pism peryodycznych dziewiętnastego wieku. Co do mnie byłem naówczas bardzo zajęty nauką jazdy na bicyklu i pisaniem całej seryi artykułów o prawdopodobnym rozwoju pojęć moralnych w miarę postępu cywilizacyi.

 Pewnego wieczora (kiedy to pierwszy pocisk wyrzucony z Marsa mógł być już od nas na odległości jakichś 10,000,000 mil) wyszedłem z żoną na przechadzkę. Noc była gwiaździsta, objaśniałem jej znaki Zodyaku i wskazałem Marsa, mały punkt świetlany w kierunku Zenitu, ku któremu w danej chwili było skierowane tyle teleskopów. Wieczór był bardzo ciepły: koło nas przeszła jakaś powracająca do domu gromadka majówkowiczów z muzyką i śpiewami, w oknach sąsiednich domów gasły powoli światła, od strony kolei żelaznej dochodziły odgłosy wekslowanych pociągów, a żona zwracała mi uwagę na czerwone i zielone światła stacyi, odbijające się na ciemnem tle nieba. Cisza i spokój panowały dokoła.

II. Spadająca gwiazda.

 Nadeszła wreszcie noc, w której spadła pierwsza gwiazda. Spostrzeżono ją najpierw nad ranem, przelatującą w kierunku wschodnim ponad Winchester, jako smugę światła, unoszącą się wysoko w atmosferze. Setki ludzi musiały widzieć to zjawisko i brały je zapewne za zwykłą spadającą gwiazdę. Albin mówił, że zostawiała za sobą zielonawy odbłysk, który świecił jeszcze parę sekund po jej przejściu, a Denning, nasza największa powaga w kwestyi meteorytów, utrzymywał, że wysokość, na której ją najpierw zauważono, była około dziewięćdziesięciu do stu mil; sądził nadto, iż spaść musiała na jakie sto mil dalej ku wschodowi.

 Ja byłem w domu i pisałem; a chociaż okna mego gabinetu mają widok na Ottershaw i wówczas jeszcze lubiłem trzymać je otwarte, aby spoglądać na niebo wieczorne, jednak nic nie widziałem. A jednakże to najdziwniejsze ze wszystkich zjawisk, widzianych kiedykolwiek na ziemi, musiało ukazać się właśnie w owej chwili i byłbym je ujrzał, gdybym tylko był podniósł oczy od mej roboty. Niektórzy mówili potem, że lecąc wydawało rodzaj syku: lecz ja tego nie słyszałem. Wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex musiało widzieć meteor spadający i wzięło go za jeden więcej meteoryt; lecz nikomu nawet na myśl nie przyszło szukać spadłej masy tejże jeszcze nocy.

 Nad samym ranem jednakże, poczciwy Ogilvy, który widział lecącą gwiazdę i pewnym był, że nowy meteoryt leży gdzieś na polach pomiędzy Horsell, Ottershaw i Woking, wstał śpiesznie aby go odszukać. Znalazł też go istotnie zaraz o świcie niedaleko od kopalni piasku. Zaostrzony koniec spadłego ciała wyorał olbrzymią jamę, rozrzucając szeroko piasek i żwir na okalające wrzosowiska, tworząc pagórki widoczne już z odległości półtorej wiorsty. Wrzosy paliły się po stronie wschodniej i wązki pasek dymu unosił się na widnokręgu.

 Sam zaś przedmiot leżał prawie cały zagrzebany w piasku pośród drzazeg i odłamów świerku, który spadając roztrzaskał. Część jego wystająca ponad powierzchnię miała kształt olbrzymiego cylindra pokrytego warstwą jakiejś brunatnej rdzy czy czegoś podobnego, w średnicy zaś miał około dziewięćdziesięciu stóp. Ogilvy zbliżył się do leżącej przed nim masy, zdziwiony jej wielkością i kształtem, bo wszystkie prawie meteoryty są mniejwięcej zaokrąglone. Była ona jednakże jeszcze tak rozgrzana wskutek tarcia powietrza w szybkim swym biegu, że niepodobna było przysunąć się do niej. Jakiś stały odgłos w jej wnętrzu przypisywał nasz uczony procesowi nierównego stygnięcia powierzchni; bo wówczas jeszcze wcale mu na myśl nie przyszło, że przedmiot ten mógł być pustym wewnątrz.

 Stanął na brzegu zagłębienia, które szczególne ciało wyżłobiło sobie i przypatrywał się dziwnym jego kształtom i barwie, trochę przeczuwając już wówczas nawet pewną celowość tego zjawiska. Ranek był bardzo ciepły i spokojny, słońce złociło brzegi lasu w Weybridge, nie słychać było ani ptaków ani najlżejszego szmeru, tylko koniec cylindra zaczynał się powoli obracać naokoło swej osi. Odbywało się to tak wolno, iż mógł ruch zauważyć jedynie tym sposobem, iż pewien czarny punkt, który widział początkowo u swych stóp, znalazł się niebawem nad jego głową. I wówczas jeszcze nie rozumiał dokładnie co to mogło znaczyć, aż usłyszał jakiś stłumiony odgłos zgrzytu i spostrzegł, że ów punkt czarny wysunął się o parę cali naprzód. Wtedy błyskawicą przebiegła mu przez głowę myśl: Cylinder jest wyrobem sztucznym – pustym wewnątrz – z odśrubowującym się końcem! Coś z wewnątrz odśrubowywało wierzch!

 „Na Boga!” zawołał Ogilvy. „Tam jest człowiek, – ludzie są wewnątrz! Na pół uduszeni! Próbują wyjść!” I jednocześnie całą tę rzecz złączył w myśli z ową błyskawicą widzianą na Marsie.

 Myśl o zamkniętej tam istocie stała mu się tak nieznośną, że pomimo gorąca zbliżył się do cylindra, by pomódz kręcić; lecz na szczęście, lekkie promieniowanie ostrzegło go dość wcześnie, zanim przyłożył rękę do rozpalonego metalu. Potem stał przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie porwał się i zaczął szybko biedz ku Woking. Musiała być wtedy 6-a rano. Spotkał jakiegoś woźnicę i usiłował mu rzecz opowiedzieć; lecz opowieść jego i pozór (kapelusz zostawił w dole) były tak dziwne, iż spotkany woźnica zaciął konie i pojechał dalej. To samo spotkało go u oberżysty, który właśnie otwierał swój sklep na Horsell Bridge. Człowiek ten wziął go za zbiegłego waryata i próbował nawet zamknąć go chwilowo w szynkowni. To otrzeźwiło trochę biednego Ogilvy, aż wreszcie spostrzegł Hendersona, londyńskiego dziennikarza pracującego w swoim ogrodzie, i zawołał nań przez parkan, opowiadając co zaszło.

 – „Henderson, wszak widziałeś tę spadającą gwiazdę wczorajszego wieczora?

 – „Bo co? – rzekł Henderson.

 – „Leży tam na błoniach Horsell.

 – „No, no! – rzekł Henderson. – Aerolit! To dobrze.

 – „Ależ to jest coś więcej niż meteoryt. To cylinder – sztuczny cylinder, człowieku! A w środku coś się porusza!

 Henderson stanął jak wryty ze szpadlem w ręku.

 – „Co takiego? – spytał, bo trochę nie dosłyszał.

 Ogilvy opowiedział mu wszystko co widział; Henderson pomyślał chwilę, potem rzucił szpadel, włożył marynarkę i wyszedł na drogę. Obaj wrócili natychmiast na błonia i znaleźli cylinder wciąż w tej samej pozycyi. Powietrze tylko wydostawało się czy też wchodziło przez szparę otworu, wydając lekki syczący odgłos.

 Nasłuchiwali, stukali laskami w spopieloną łuskę, lecz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, sądzili, że człowiek czy też ludzie, znajdujący się wewnątrz, muszą być nieprzytomni lub nieżywi.

 Obaj naturalnie nie mogli nic zrobić. Krzyczeli tylko z całych sił, usiłując dodać odwagi uwięzionym, obiecując rychłą pomoc i udali się znów do miasta. Można sobie wyobrazić jakie sprawiali wrażenie podnieceni, okryci piaskiem z ubraniem w nieładzie biegnący tak środkiem ulicy, właśnie w chwili kiedy otwierano sklepy, a ludzie podnosili story w oknach swych sypialni. Henderson pobiegł natychmiast do telegrafu, by przesłać wiadomość do Londynu. Artykuły w gazetach przygotowały już były umysły ogółu do tego nowego pojęcia.

 Około 8 ej znaczna liczba chłopców i nie mających zajęcia ludzi wyruszyła na błonia, aby zobaczyć „nieżywych ludzi z Marsa”. Taką bowiem formę przybrało całe opowiadanie. Ja najpierw usłyszałem to od chłopca przynoszącego mi gazetę około trzy kwadranse na dziewiątą, kiedy posłałem po moją Daily Chronicle. Byłem, ma się rozumieć, bardzo zdziwiony i natychmiast podążyłem do kopalni piasku przez most Ottershaw.

III. Na błoniach Horsell.

 Znalazłem tam gromadę około czterdziestu ludzi otaczających wielką jamę, w której leżał cylinder; trawa i żwir naokoło powyrywane były jakby pod wpływem nagłej eksplozyi. Hendersona i Ogilvy’ego nie było. Zapewne widząc, iż na razie nie było nic do zrobienia, poszli razem na śniadanie.

 Kilku chłopców siedziało na skraju dołu, kiwając nogami i bawiąc się – dopóki ja nie powstrzymałem ich, rzucali kamykami w olbrzymią massę. Pomiędzy przypatrującymi się ludźmi zauważyłem dwóch cyklistów; jakiegoś ogrodniczka, rzeźnika Gregg z synkiem i kilku innych gapiów i próżniaków, których zwykłem widywać około stacyi kolei żelaznej. Mówiono bardzo mało, bo naówczas bardzo niewielu ludzi w Anglii miało jakie takie wiadomości astronomiczne. Większość obecnych wpatrywała się bezmyślnie w szeroki do okrągłego stołu podobny koniec cylindra, który wciąż jeszcze znajdował się w tej samej pozycyi, w jakiej go zostawili Henderson i Ogilvy. Wszyscy prawie spodziewali się zapewne ujrzeć stos zwęglonych ciał i dlatego z pewnem rozczarowaniem patrzyli na tę nieruchomą massę. Niektórzy podczas mojej tam obecności odeszli, inni znów nadchodzili. Zeszedłem w dół i zdawało mi się, że czuję jakiś ruch pod stopami. Wierzchnia część cylindra stanowczo przestała się obracać.

 Dopiero zbliska cała dziwaczność tego szczególnego przedmiotu przedstawiła mi się w całości. Na pierwszy rzut oka podobne to było do przewróconego powozu lub w poprzek drogi leżącego pnia, albo raczej do zardzewiałej rury gazowej na pół zakopanej w ziemi. Trzeba już było pewnego naukowego wykształcenia by zauważyć, że materya, którą cylinder był pokryty, nie była zwykłym oxydem, i że żółtobiały metal, prześwitujący w szparze pomiędzy pokrywą a cylindrem miał niezwykły kolor.

 Wyraz „nadziemski” nie miał znaczenia dla większości zgromadzonych tam widzów.

 Pewny byłem wówczas, że przedmiot ten pochodził z Marsa; lecz wątpiłem bardzo, by mógł zawierać żyjące istoty. Myślałem, że odszrubowywanie odbywa się automatycznie. Pomimo wszystko, co mówił Ogilvy, wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie mogą być ludzie a myśl moja galopowała już naprzód, wyobrażając sobie, że cylinder ten zawierać może jakiś rękopis i jakie trudności powstaną z przetłómaczeniem go i t. d. A jednak był on cokolwiek za duży na to. Chciałbym był widzieć go już otwartym. Około jedenastej pełen podobnych myśli poszedłem do mego domu na Maybury; lecz trudno mi się już było zabrać dnia tego do pracy nad mojemi oderwanemi spekulacyami.

 Po południu wygląd błoń zmienił się znacznie, a wczesne wydania gazet wieczornych poruszyły cały Londyn wielkiemi nagłówkami artykułów:

„Wiadomości otrzymane z Marsa”.

„Dziwne zdarzenie w Woking”

i t. d.

W dodatku telegram Ogilvy’ego do centralnej stacyi astronomicznej wprawił w ruch wszystkie obserwatorya w całem zjednoczonem królestwie.

 Kilka dorożek ze stacyi w Woking stało na drodze do kopalń piasku, jakiś kabryolet z Chobdam oraz wspaniały arystokratyczny powóz. Oprócz tego była tam cała gromada bicyklów, a wiele osób przyszło poprostu pieszo z Woking i Chertsey tak, iż zebrał się na miejscu wcale pokaźny tłum – wśród którego jaskrawo odbijało parę jasnych toalet damskich.

 Gorąco było przeraźliwe, ani wietrzyka w powietrzu, jedyny zaś cień padał od kilku rozproszonych sosen. Palące się wrzosowisko ugaszono, lecz znaczna płaszczyzna w stronę Ottershaw była jak okiem sięgnąć zczerniała.

 Jakiś przedsiebierczy straganiarz z Chobdam-Road przysłał nawet swego syna z wózkiem zielonych jabłek i wina imbirowego.

 Zbliżywszy się do dołu, spostrzegłem w nim kilka osób: Hendersona, Ogilvy’ego i jakiegoś wysokiego blondyna, którym jak się potem przekonałem był Stern, nadworny astronom Jego Kr. Mości, oraz kilku robotników. Stent wydawał rozkazy głosem donośnym, stojąc na cylindrze, który teraz musiał być znacznie chłodniejszy, twarz miał czerwoną, pot spływał po niej kroplami, coś widocznie mocno go zirytowało.

 Większa część cylindra była już odkryta, choć dolny jego koniec wciąż jeszcze zaryty był w ziemię. Skoro tylko Ogilvy spostrzegł mię przypatrującego się wśród tłumu nad brzegiem dołu, zaraz zawołał abym zeszedł i pytał czy nie zechciałbym przejść się do lorda Hilton, właściciela gruntów, na których znajdowaliśmy się.

 Zwiększające się wciąż tłumy stawały się coraz poważniejszą przeszkodą w robotach ekskawacyjnych, szczególniej mali chłopcy dawali się we znaki. Trzebaby zrobić jakiś rodzaj ogrodzenia dla powstrzymania natłoku. Mówił też, że słychać jeszcze od czasu do czasu lekki odgłos jakiegoś ruchu wewnątrz cylindra, lecz że robotnicy nie mogli odszrubować wierzchu ponieważ na zewnątrz niema za co chwycić. Rura musi być nadzwyczaj gruba i to co zdaje się nam zaledwie dosłyszalnym szmerem, może być porządnym hałasem wewnątrz.

 Byłem bardzo rad z danego mi polecenia, gdyż tym sposobem stawałem się jednym z uprzywilejowanych widzów. Lorda Hilton nie zastałem w domu, powiedziano mi tylko, iż spodziewają się jego przyjazdu o 6-ej pp., a ponieważ wówczas było dopiero około 5-ej, przeto wstąpiłem jeszcze do domu, napiłem się herbaty i potem poszedłem ku stacyi, na jego spotkanie.

IV. Cylinder się otwiera.

 Kiedym wrócił na miejsce robót, słońce już zachodziło. Pojedyńcze gromadki ludzi nadciągały z Woking, inne znów powracały do domu. Tłum wokoło otworu zwiększył się jeszcze i zarysowywał się ciemną plamą na żółtem tle widnokręgu – było tam jakie paręset ludzi.

 Słychać było podniesione głosy i coś nakształt walki czy sprzeczki odbywało się w tym tłoku. Różne dziwaczne myśli przelatywały mi przez głowę a skorom się zbliżył, usłyszałem głos Stenta:

 – Na bok, na bok!

 Jakiś chłopak przebiegł mi drogę.

 – Rusza się! zawołał – odszrubowuje się coraz bardziej. – To coś źle wygląda, ja idę do domu.

 Podszedłem bliżej. Było tam naprawdę chyba dwieście do trzystu ludzi, popychających się wzajemnie, pomiędzy zaś walczącymi o lepsze kilka pań niepoślednie zajmowało miejsce.

 – On wpadł do dołu – zawołał ktoś z tłumu.

 – Na bok! wołano ze wszystkich stron.

 Tłum zachwiał się a ja pracując łokciami przedostałem się przezeń. Wszyscy byli mocno wzruszeni. W otworze słychać było jakieś dziwne brzęczenie.

 – Mój kochany! – pomóż tam wstrzymać trochę to bydełko. Nie wiemy przecież, co tam w tym przeklętym przedmiocie znajdować się może!

 Spostrzegłem jakiegoś człowieka, subjekta handlowego z Woking, który, stojąc na cylindrze, usiłował wydostać się na brzeg otworu; lecz tłum wepchnął go napowrót.

 Koniec cylindra wciąż się odszrubowywał, wystawało już blisko dwie stopy świecącej szruby. Obróciłem się i wtedy to szruba musiała wyjść cała, a pokrywa cylindra spadła z brzękiem na ziemię. Wpakowałem komuś w bok łokieć, obróciłem się znowu twarzą do tajemniczego przedmiotu, którego otwór świecił teraz czas jakiś ciemną pustką. Zachodzące słońce oślepiało mię, świecąc mi prosto w oczy.

 Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wychodzącego ztamtąd człowieka. Trochę może różnego od nas, synów ziemi, lecz w każdym razie człowieka. Ja przynajmniej tak sądziłem. Lecz o dziwo, ujrzałem niebawem coś szarego, falistego jedno nad drugiem a potem dwie świecące tarcze nakształt oczu. Potem coś podobnego do małego szarego węża, grubości zwykłej laski zwinęło się, zakręciło w powietrzu...

 Zimno mi się zrobiło. Jakaś kobieta za nami przeraźliwie krzyknęła. Odwróciłem się nie spuszczając z oczu cylindra, z którego wydobywało się coraz więcej owych płazów; zacząłem się cofać, widząc na twarzach obecnych zdziwienie zamieniające się w przerażenie. Wkoło słychać było stłumione okrzyki, wszyscy się cofali, wspomniany subjekt wciąż jeszcze usiłował wydobyć się z dołu, naraz ujrzałem się sam a ludzie z przeciwległej mnie strony uciekali, Stent w ich liczbie. Spojrzałem znów na cylinder i niepohamowany niczem strach opanował mnie całego. Wrosłem w ziemię i wytrzeszczyłem oczy.

 Duże, szare okrągławe ciało, wielkości niedźwiedzia, dźwigało się z trudnością z wnętrza cylindra. Skoro wysunęło się dosyć by padły nań promienie światła, zmieniło kolor i lśniło się jak mokra skóra. Dwoje wielkich, ciemnych oczu wpatrywało się we mnie. Stworzenie było okrągławe i miało coś nakształt twarzy. Pod oczami były usta bez warg, z których ciekła ślina. Ciało podnosiło się, dyszało konwulsyjnie. Jedna długa wężowata narośl chwytała za brzeg cylindra, druga poruszała się w powietrzu.

 Kto nigdy nie widział żywego mieszkańca Marsa, nie może mieć pojęcia jak okropnie oni wyglądają. Dziwne, kształt litery Δ mające usta, z ostro zakończoną górną wargą, nieobecność brwi i brody pod klinowatemi ustami, ciągłe drżenie tych ust, gorgonowate macki, gwałtowna praca płuc w obcej dla siebie atmosferze, ociężałość ruchów, pochodząca z szybszego obrotu ziemi – a nadewszystko nadzwyczajna przenikliwość wzroku – sprawiały wrażenie podobne do mdłości. Brunatna tłusta skóra miała pozór pleśni czy grzyba, a powolne a pewne siebie ruchy coś niewypowiedzianie strasznego. Już przy tem pierwszem z nimi spotkaniu, na pierwszy rzut oka, byłem przejęty obrzydzeniem i strachem.

 Nagle potwór zniknął mi z oczu, przechylił się przez brzeg cylindra i stoczył się w dół, wydając odgłos spadającej massy skóry, potem drugie podobne stworzenie ukazało się w ciemnym otworze.

 Wtedy ochłonąłem już z pierwszego wrażenia. Zawróciłem się i biegnąc co tchu zatrzymałem się dopiero przy pierwszej grupie drzew o jakie sto łokci od cylindra; lecz biegłem potykając się co chwila, bo nie mogłem oderwać oczu od tych okropnych stworzeń.

 Pod sosnami i zaroślami zatrzymałem się i czekałem dalszych wypadków. Błonie wokoło pokryte było grupami ludzi, którzy równie jak ja stali na pół unieruchomieni przestrachem, wpatrując się w owe stworzenia, czyli raczej we wznoszące się nad dołem, w którym się znajdowały, kupy żwiru. Poczem ze wznowionym strachem ujrzałem okrągły, czarny przedmiot, podskakujący na brzegu otworu. Była to głowa subjekta, który wpadł do dołu, a odcinała się wyraźnie na zachodniej stronie nieba. Potem widać było ramiona i kolana, a potem znów zsuwał się tak, iż tylko głowę widać było. Nagle znikł zupełnie i zdało mi się, że słyszę krótki krzyk. Przez chwilę chciałem pobiedz i pomódz mu; lecz strach przemógł.

 Wszystko wtedy było dla mnie niewidoczne, schowane w dole, za wysokiemi górami piasku, które podniósł cylinder worując się w ziemię. Ktokolwiek przejeżdżałby tamtędy, byłby zdziwiony widokiem paruset ludzi rozproszonych na pustem polu, ukrywających się za drzewami i krzakami i wytrzeszczających oczy w kierunku kilku kopców piasku.

 Wózek z imbirowem winem stał niby dziwny rozbitek, a obok niego kilka ekwipaży z końmi mającemi obrok przewieszony na głowie lub też grzebiącemi ziemię niecierpliwie.

V. Gorący promień.

 Na widok mieszkańców Marsa, wychodzących ze swego cylindra, opanował mię pewien rodzaj paraliżującego wszelkie ruchy osłupienia. Stałem po kolana we wrzosowisku i wpatrywałem się w zasłaniający ich pagórek, w duszy mej zaś strach i ciekawość walczyły z sobą o lepsze.

 Nie śmiałem podejść a jednak byłem szalenie ciekawy zajrzeć co się tam dzieje. Raz cała sfora cienkich czarnych biczów, niby macki jakiegoś mięczaka zarysowały się na tle zachodu, potem zaraz cofnęły się a natomiast cienka laska podnosiła się, wysuwając coraz wyżej i mając na końcu okrągłą, tarczę, która obracała się szybko. Co to mogło znaczyć?

 Większość widzów zebrała się teraz w dwie grupy, jedna w kierunku Woking, inna ku Chobdam. Widocznie podlegali tym samym co i ja wrażeniom. Koło mnie nie było wiele osób. Jednego, który jak się przekonałem był nawet moim sąsiadem, zaczepiłem; ale prawie nie było czasu na rozmowę.

 – Co to za brzydkie bestye! rzekł. Jakie brzydkie! powtarzał od czasu do czasu.

 – Czy widziałeś pan człowieka w dole? spytałem; ale on mi na to nic nie odpowiedział. Umilkliśmy, przypatrując się i doznając pewnej ulgi we wzajemnem towarzystwie. Potem wszedłem na mały pagórek, który podniósł mię o jakie dwa łokcie a kiedym się powtórnie obejrzał za swym towarzyszem, widziałem go już idącego w kierunku Woking.

 Zmrok się zaczynał. Tłum od strony Chobdam rozproszył się. W jamie żadnego ruchu znać nie było.

 To zapewne dodało ludziom odwagi a posiłki nadciągające z Woking widocznie się też do tego przyczyniły. W każdym razie w miarę zapadającego zmroku i ciągłej ciszy w otworze, ruch w tłumie zwiększał się i zbliżał. Czarne postacie po dwie, po trzy posuwały się, stawały, przypatrywały i posuwały nanowo, tworząc nierówne półkole gotowe objąć otwór jamy w swe wystające ramiona. Ja również zacząłem się przybliżać. Potem kilku woźniców weszło śmiało w zaspy piasczyste, jakiś chłopak posunął wózek z jabłkami, potem na jakie trzydzieści kroków od zasp odłączyła się garstka ludzi, powiewających białą flagą.

 Była to deputacya. Po krótkiej naradzie postanowiono, że, skoro mieszkańcy Marsa zdają się być inteligentnemi stworzeniami, to my też winniśmy pokazać im, że jesteśmy inteligentni.

 Biały kawałek materyi trzepotał się to na prawo to na lewo. Stałem zbyt daleko by widzieć co się dzieje, ale dowiedziałem się później, że Ogilvy, Henderson i Stent byli w liczbie tych, którzy umyślili ten znak porozumiewający. Ta mała gromadka wysunęła się teraz w środek wspomnianego półkola a pojedyńcze czarne postacie posuwały się za nią w przyzwoitej odległości.

 Nagle ujrzano błysk światła i znaczna ilość zielonawego dymu wydobyła się z otworu w trzech oddalonych od siebie odstępach czasu, unosząc się prosto w górę w cichem wieczornem powietrzu.

 Ten dym, promień raczej (byłoby może właściwszem dlań mianem) był tak jasny, że ciemno niebieskie niebo nad nami i mgliste pole porosłe rzadkiemi sosnami, pociemniały nagle. Jednocześnie dało się słyszeć jakieś syczenie.

 Garstka ludzi z powiewającą białą flagą stanęła zdziwiona tem zjawiskiem. W miarę unoszącego się zielonawego płomienia czy dymu, twarze ich przybierały kolor zielonkawy a potem niknęły w ciemności.

 Potem, powoli syczenie zamieniło się w głośny brzęczący hałas. Zwolna jakieś zgarbione kształty wydobyły się z dołu wydając nikłe światełko. Następnie błyski prawdziwych płomieni zaczęły przeskakiwać ze zgromadzonych ludzi. Było to coś jakby niewidzialny jakiś prąd w nich rzucono i zapalono. Każdy człowiek zosobna zamienił się nagle w kolumnę ognia.

 Potem przy świetle ich własnego ognia, widziałem jak się chwiali, padali, a towarzysze ich zaczynali uciekać.

 Stałem osłupiały ze strachu nie pojmując jeszcze, że to śmierć tak przeskakiwała z jednego człowieka na drugiego. Czułem tylko, że dzieje się coś niezwykłego. Cichy, niepostrzeżony błysk światła i człowiek padał na ziemię bez życia a podczas kiedy te niewidzialne fale gorąca przechodziły ponad nimi sosny zapalały się, a suche krzaki w jednej chwili dudniły płomieniem. Daleko, daleko w stronę Knaphill widziałem drzewa, płoty, budynki drewniane stojące w płomieniach.

 Płomień szerzył się szybko dokoła a z nim śmierć wraz z tym ognistym mieczem zagłady. Spostrzegłem ją zbliżającą się ku mnie po zapalających się krzakach i byłem zbyt osłupiały, by ruszyć z miejsca. Słyszałem trzask ognia i nagły kwik konia, który równie szybko ucichł. Potem coś niby niewidzialny lecz do najwyższego stopnia rozpalony palec przeciągnięto po wrzosowisku pomiędzy mną a Marsyjczykami i wzdłuż tej krzywej linii ziemia zaczęła dymić i pękać. Coś spadło z trzaskiem na pole z lewej strony, gdzie wychodzi droga do stacyi w Woking. Poczem syczenie ustało a czarny kopułowaty przedmiot unoszący się nad otworem zapadł się w dół.

 Wszystko to nastąpiło tak szybko, że ja stałem wciąż osłupiały i oślepiony blaskiem płomieni. Gdyby ta straszna śmierć objęła była całe koło, to byłaby niechybnie trafiła mię w tem niemem odrętwieniu. Lecz przeszła mimo, zostawiając wokoło tylko noc ciemną.

 Faliste błonia zdawały się teraz czarne i bezludne, nad głową gwiazdy mrugały a na zachodzie niebo było jeszcze zielonkawo-niebieskie. Na tle tego nieba zarysowywały się wierzchołki niektórych drzew i dachy Horsell. Marsyjczyków i towarzyszących im zjawisk widać już wcale nie było, z wyjątkiem tego cienkiego masztu, na którym wznosiło się nieustannie wirujące zwierciadło. Kępki krzaków i pojedyncze drzewa dymiły jeszcze a z domów przy stacyi w Woking unosiły się słupy płomieni.

 Nic się nie zmieniło. Gromadka czarnych punkcików z białą flagą znikła zupełnie z powierzchni ziemi a cisza wieczoru nie zdawała się być tem wcale zamącona.

 Przyszło mi na myśl, że na tem szerokiem polu stoję sam i bezbronny, więc nagle niby z zewnątrz przypadł na mnie strach.

 Z wysiłkiem zawróciłem i zacząłem biedz, potykając się po wrzosowisku.

 Strach, który czułem, nie był wcale wyrozumowaną trwogą, była to raczej panika, obawa nietylko Marsyjczyków, ale ciemności i ciszy, które mię otaczały. Miały one na mnie wpływ tak rozstrajający, iż biegłem płacząc z cicha jak dziecko. Raz się obejrzałem; lecz nie miałem odwagi zrobić tego po raz wtóry. Miałem uczucie, że igrano ze mną tylko i że niebawem, gdy będę już na progu bezpieczeństwa, ta tajemnicza śmierć wyskoczy znów z dołu otaczającego cylinder i powali mię na miejscu.

VI. Gorący promień na drodze do Chobdam.

 Dotychczas przedmiotem ogólnego podziwu jest sposób w jaki mieszkańcy Marsa mogą tak szybko i cicho zabijać ludzi. Wielu przypuszcza, że mają jakiś sposób wytwarzania nadzwyczajnego gorąca w kamerze absolutnie nieprzenikalnej i takie to nadzwyczajne gorąco skierowują prostopadłym promieniem na dany przedmiot zapomocą wypolerowanego parabolicznego zwierciadła nieznanego nam składu – coś nakształt parabolicznych zwierciadeł, znajdujących się w latarniach morskich. Nikt wszakże nie dowiódł tego. W jakikolwiek to odbywa się sposób, to tylko pewna, że promień ciepła jest tutaj istotą rzeczy. Wszystko co tylko jest palnem, zapala się przy zetknięciu się z nim, ołów cieknie jak woda, żelazo się rozmiękcza – szkło pęka i topi a woda natychmiast wybucha parą.

 Tejże nocy około czterdziestu osób leżało wkoło otworu, zwęglonych i powykrzywianych do niepoznania a cała przestrzeń od Horsell do Mayburg, była jedną łuną pożaru.

 Wieści o zagładzie prawdopodobnie jednocześnie doszły do Chobdam, Woking i Ottershaw. W Woking zamknięto sklepy na wieść o zjawisku a znaczna liczba ludzi, kupców i t. p. spacerowała po moście i na drodze na błonia prowadzącej. Wyobraźcie sobie młodych ludzi starannie uczesanych po trudach dnia całego i korzystających z tej nowości, tak dobrze jak i z każdej innej aby flirtować. Wyobraźcie sobie szum głosów o zmierzchu...

 Dotychczas w Woking mało kto wiedział o tem, że cylinder się otworzył, choć biedny Henderson natychmiast wysłał posłańca na bicyklu, aby zatelegrafował wiadomość tę do jednego z wieczornych dzienników.

 W miarę jak ludzie ci nadchodzili, spotykali gromadki rozmawiających żywo i przypatrujących się zwierciadłu, które szybko nad piaskami wirowało, a nowym przybyszom udzielało się niezawodnie wzruszenie i przerażenie dawniej obecnych.

 Około wpół do dziewiątej, kiedy deputacya zginęła, zgromadzonych na miejscu wypadku było może jakie 300 osób oprócz tych, którzy zeszły z drogi, aby się mieszkańcom Marsa przypatrzeć bliżej. Było tam również trzech policyantów (z tych jeden na koniu), którzy stosownie do zlecenia Stenta powstrzymywali ludzi od zbliżania się do cylindra. W tłumie dawały się słyszeć okrzyki tych, dla których każde liczniejsze zgromadzenie jest sposobnością do robienia zamieszania i hałasu.

 Stent i Ogilvy, w przewidywaniu możliwego starcia, telegrafowali byli do koszar po kompanię wojska, która miała eskortować synów Marsa, jak tylko wyjdą z cylindra. Drogo przypłacili swą niewczesną troskliwość. Opis ich śmierci w dziennikach zgadza się zupełnie z mojem osobistem wrażeniem; trzy kłęby zielonawego dymu, świst i płomienie, oto wszystko.

 Lecz tłum powyżej wspomniany był w większem niż ja niebezpieczeństwie; gdyby nie piaszczysta ławica wrzosem porosła, która wstrzymała impet owego gorącego promienia, wszyscy byliby zginęli. Gdyby paraboliczne zwierciadło było się wzniosło jeszcze parę łokci wyżej, żywa dusza nie wyszłaby z tej nieszczęsnej przeprawy.

 Wśród nagłego dudnienia płomieni, syku i blasku od zapalających się drzew, przejęty paniką tłum zachwiał się.

 Iskry od gałęzi zaczęły padać na drogę wraz z palącemi się listkami, które niby ogniste języki zapalały suknie i kapelusze. Wtem usłyszano wołanie.

 Podniosły się krzyki i nawoływania, poczem galopujący na koniu policyant trzymając się za głowę wpadł w tłum, wołając:

 – Idą! idą!

 Jakaś kobieta wrzasnęła a wszyscy rzucili się z powrotem ku Woking. Tam na drodze zaczęto się pchać i tłoczyć tak, że dwie kobiety i jakiś mały chłopiec stratowani zostali na śmierć.

VII. Jak wróciłem do domu.

 Co do mnie z całej ucieczki pamiętam tylko uderzanie o drzewa i ciągłe potykanie się o poplątane wrzosy. Wciąż miałem przed oczyma ten bezlitosny miecz zagłady, ów promień tajemniczego żaru, który już, już miał mię dosięgnąć. Biegłem stale przed siebie. Wreszcie nie mogłem biedz już dalej i wyczerpany ucieczką i wzruszeniem, padłem przy drodze koło jakiegoś mostu i leżałem bez ruchu.

 W stanie tym musiałem się znajdować dość długo.

 Wreszcie wstałem zdziwiony, nie zdając sobie sprawy z tego co się stało. Strach opuścił mię, zgubiłem kapelusz, kołnierzyk miałem rozpięty. Kilka minut temu istniały dla mnie prawdziwie tylko trzy rzeczy: okropność nocy, nieskończoność przestrzeni w naturze, moja własna bezbronność, zgroza i blizka śmierć. Teraz mój punkt widzenia zupełnie się odmienił. Pomimo, iż nie odczułem żadnego wyraźnego przejścia z jednego stanu w drugi, byłem znów sobą samym, zwykłym porządnym obywatelem. Puste pole, szybka ucieczka, szalejące płomienie były czemś nakształt snu, pytałem sam siebie, czy to wszystko istotnie miało miejsce. Nie chciało mi się temu wierzyć. Podniosłem się i zacząłem wchodzić na pochyłość mostu. Umysł mój był jedną pustą kartą zdumienia, muskuły i nerwy bez wszelkiej energii, szedłem zataczając się jak pijany. Na moście ukazały się dwie postacie, był to jakiś robotnik z małym synkiem, pozdrowił mię, chciałem pomówić z nim, lecz zamiast tego mruknąłem tylko coś niewyraźnego i szedłem dalej.

 W Maybury, jakiś pociąg niby długa wstążka dymu i wężowata linia oświetlonych okien, przebiegł mi przed oczyma, zaturkotał, zahuczał i poleciał dalej. W bramie pewnego domu stała gromadka rozmawiających ludzi; wszystko to było tak prawdziwe, tak dobrze znane a tamto, co za mną zostało jakżeż okropne, fantastyczne. Takie rzeczy, powtarzałem sobie, nie mogą się dziać w rzeczywistości.

 Jestem może człowiekiem wyjątkowym, lecz czasem doznaję dziwnego oderwania się duszy od swego ja i otaczającego mię świata i obserwuję rzeczy te jak coś oddalonego w czasie i przestrzeni nie mającego nic wspólnego z napięciem i tragicznością rzeczywistego życia. Tego wieczora uczucie to było bardzo silnie rozwinięte.

 Lecz jak pogodzić z sobą tę oto ciszę i spokój z szybko grasującą śmiercią zaledwie o dwie mile ztąd.

 Słychać było pracę maszyn elektrycznych, wszystkie latarnie się paliły. Zatrzymałem się przy jednej gromadce ludzi.

 – Jakież nowiny z błoń? – spytałem.

 – Co takiego? – spytał jeden z nich odwracając się.

 – Co słychać na błoniach? – powtórzyłem.

 – Czyś pan tam nie był? – spytali mężczyźni.

 – Ludzie coś powaryowali z temi błoniami, rzekła kobieta, o cóż to chodzi?

 – Czy nie słyszeliście o ludziach z Marsa? – rzekłem. Istotach z Marsa?

 – Aż nadto, rzekła kobieta. Dziękuję – i wszyscy troje śmiać się zaczęli.

 Czułem się upokorzonym i zawstydzonym; próbowałem bezskutecznie opowiedzieć im, co widziałem. Poczem oni znowu śmiać się zaczęli z moich urywanych zdań.

 – Usłyszycie więcej niezadługo – rzekłem i poszedłem do domu.

 Wchodząc, przestraszyłem żonę moją zmienioną twarzą. Wszedłem do jadalni, napiłem się trochę wina i, jak tylko zdołałem nieco się uspokoić, opowiedziałem jej co zaszło. Nietknięty obiad stał na stole dopóki nie skończyłem mego opowiadania.

 – Jedna jest tylko w tem wszystkiem pociecha, rzekłem, chcąc zatrzeć przykre wrażenie, są to najpowolniejsze istoty jakie kiedykolwiek widziałem. Mogą więc pozostać w tym dole i zabijać ludzi, którzy się do nich zbliżą; ale nie będą mogły z niego wyjść... Lecz ten okropny ich wygląd!

 – Nie mów już więcej, rzekła żona moja, kładąc rękę na mojem ramieniu.

 – Biedny Ogilvy! i pomyśleć że on tam może leży nieżywy!

 Żona moja przynajmniej uwierzyła memu opowiadaniu, skoro zaś spostrzegłem jak blednie, urwałem nagle.

 – Oni mogą tu nadejść – powtarzała nieustannie.

 Namówiłem ją by się pokrzepiła winem i starałem się uspokoić.

 – Oni mogą się zaledwie poruszać – rzekłem.

 Dla uspokojenia jej i siebie, zacząłem powtarzać wszystko, co mówił niegdyś Ogilvy o niepodobieństwie utrzymania się mieszkańców Marsa na ziemi, szczególny nacisk kładąc na trudności, wynikające z szybszego obrotu ziemi naokoło swej osi. Na powierzchni ziemi siła ciążenia powszechnego jest trzy razy większa niż na Marsie. Mieszkaniec Marsa zatem u nas ważyć będzie trzy razy więcej niż u siebie, podczas kiedy siła jego muskułów pozostanie ta sama. Jego własne ciało stanie się więc dlań najcięższą przeszkodą. Takiem zaiste było ogólne mniemanie. Zarówno „Times” jak „Daily Telegraph” n. p. utrzymywały dnia następnego to samo z największą pewnością siebie, zapomniały tylko razem ze mną o dwóch wpływach neutralizujących.

 Atmosfera ziemska zawiera, jak nam już wszystkim wiadomo, znacznie mniej argonu, a więcej tlenu niż Mars. Ożywczy wpływ tlenu niewątpliwie przeciwważył zwiększony ciężar ich ciał. Drugą zaś zapoznaną przez nas okolicznością było, że tak wysoko posunięta wiedza mechaniczna, jaką posiadali Marsyjczycy, przezwyciężyć mogła trudność tę w razie potrzeby.

 Wówczas wszakże nie brałem tego wszystkiego w rachubę, pewny byłem przeto, że jesteśmy zupełnie bezpieczni od napaści obcych przybyszów. Z pomocą posiłku i wina oraz z potrzeby dodania odwagi żonie, uczułem się niezadługo śmiałym i bezpiecznym.

 – Jest to jednak bardzo lekkomyślnie z ich strony i uczynili to zapewne dlatego, że stracili głowę ze strachu. Może nie spodziewali się zastać tu istot żyjących – a szczególniej istot inteligentnych, rzekłem. Jedna bomba, rzucona do dołu, wszystkich ich zabije.

 Szczególne podniecenie dnia tego sprawiło, iż umysł mój nadzwyczaj dobrze zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Dziś jeszcze doskonale przypominam sobie nasz stół jadalny, słodką a zaniepokojoną twarz mojej drogiej żony, patrzącą na mnie z pod różowego abażuru, biały obrus ze srebrnem i kryształowem nakryciem (bo w owych czasach nawet filozofowie posługiwali się pewnym komfortem) – czerwone wino w kieliszku – wszystko to jest niby odfotografowane w mej pamięci.

 Przeplatając deser papierosem, siedziałem tak w końcu stołu, żałując nieoględności Ogilvyego i przedstawiając krótkowidzące tchórzostwo mieszkańców Marsa.

 Tak też zapewne mówił do swej samicy zacny dodo na wyspach Ś-go Maurycego, kiedy, wygodnie rozparty na gnieździe ujrzał poraz pierwszy zawijający do brzegu okręt pełen zgłodniałych i nielitościwych marynarzy. „Jutro zadziobiemy ich na śmierć, moja kochana.”

 Nie wiedziałem tego wówczas, lecz to był ostatni cywilizowany obiad, jaki spożyłem w ciągu wielu, wielu strasznych dni.

VIII. Noc Piątkowa.

 Ze wszystkich szczególnych zdarzeń, jakie zdarzyły się dnia tego, najdziwniejszem był może spokojny bieg zwykłych czynności ludzkich, wobec rozwijających się wypadków, które niebawem miały zupełnie odwrócić ogólny porządek spraw ziemskich. Gdyby w Piątek wieczorem ktoś ciekawy zakreślił był w Woking wielkim cyrklem koło o pięciomilowym promieniu, nie wiem czy w obrębie jego znalazłoby się wielu ludzi troszczących się o cylinder, z wyjątkiem krewnych Stenta lub owych kilku cyklistów i nieznanych osób, które leżały martwe na polu w blizkości piasczystych rozkopów. Nikt nie pytał o nowych, nieznanych przybyszów. Wiele osób słyszało wprawdzie o cylindrze, i rozmawiało o nim w chwilach wolnych, lecz rzecz ta z pewnością nie wywoływała tej sensacyi, jaką n. p. zrobiłoby ultimatum przesłane Niemcom.

 Telegram poczciwego Hendersona, opisujący stopniowe odszrubowywanie się cylindra, wzięto za kaczkę dziennikarską a gazeta jego, zapytawszy tą samą drogą o bliższe szczegóły (biedny Henderson już nie żył) i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zaniechała druku nadzwyczajnego wydania.

 W obrębie nawet owego pięciomilowego kręgu większość ludzi była nieporuszona. Wspomniałem już o zachowaniu się tych, których zaczepiłem. W całej okolicy ludzie jedli i pili, robotnicy po całodziennych zajęciach uprawiali swoje ogródki, dzieci kładziono spać, młodsi spacerowali romansując, uczeni siedzieli pochyleni nad swemi książkami.

 Gdzieniegdzie może dał się słyszeć jakiś gwar na ulicy, nowy dominujący przedmiot rozmów po kawiarniach i szynkach, czasem jakiś poseł, lub naoczny świadek ostatnich wypadków wywołali gwałtowniejsze wzruszenie, wołano i biegano; lecz w największej części codzienny porządek dnia pracy, posiłku i snu, szedł zwykłym odwiecznym biegiem – jak gdyby na niebie nie istniał żaden planeta Marsem zwany. Nawet w najbliższych miejsca wypadku okolicach: na stacyi Woking i Horsell, wszystko było jak zwykle. Jakiś chłopiec z miasta, wkraczając w prawa Smith’a, sprzedawał gazety z wieczornemi wiadomościami.

 Ciągłe dzwonienie i wywoływanie kierunku pociągów, głośne gwizdanie lokomotyw mieszały się wciąż z jego okrzykiem: „ludzie z Marsa!” – Około dziewiątej silnie wzruszeni ludzie przyszli na stacyę i wywołali tylko wrażenie podobne temu, jakie zrobiłoby kilku hałaśliwych pijaków. Podróżni, jadący w stronę Londynu i spoglądający przez okna wagonu na ciemne pola, widzieli słabą iskrę, wylatującą od strony Horsell, potem czerwonawe światło i trochę dymu na niebie, myśleli zapewne że to wrzosy się palą. Na samym dopiero skraju pól owych zauważyć dawało się pewne wzruszenie. Jakie półtuzina willi paliło się w okolicy Woking. Palono światła we wszystkich domach okolicznych i ludzie wcale się spać nie kładli.

 Na obu mostach Horsell i Chobdam stał tłum przypatrujących się; kilku odważniejszych puściło się w ciemności i podpełzało do miejsca gdzie spadli nowi przybysze; lecz nie powróciło więcej, bo od czasu do czasu promień światła, niby błysk latarni wojennego okrętu, przeciągnął przez pole a za nim w ślad dążył ów żar śmierć siejący. Gdyby nie to, duża przestrzeń byłaby zupełnie cichą i pustą a zwęglone ciała zabitych leżały na niej w świetle gwiazd przez noc całą i dzień następny. Wiele osób słyszało też stukanie młotów w dole piaskowym.

 Tak było w Piątek wieczorem. W pośród tego wszystkiego, niby zatruta strzała wbita w skórę naszej szarej Ziemi, sterczał ów cylinder. Lecz trucizna zaledwie działać zaczynała. Wkoło niego był kawał cichego pola, tlejącego miejscami z kilkoma ciemnemi niewyraźnie się zarysowującemi przedmiotami, leżącymi w powykręcanych konwulsyjnie pozycyach. Tu i owdzie palił się krzak lub drzewo. Po za tem był mały krąg wzruszenia, dalej zaś podniecenie jeszcze się nie było przedostało. Wielka gorączka wojny, która miała niebawem ścinać krew w żyłach, paraliżować nerwy i mózgi ludzkie, miała się dopiero rozwinąć.

 Przez całą noc mieszkańcy Marsa coś kuli i poruszali się nie śpiąc, nie odpoczywając, pracowali nad szykowaniem maszyn, a od czasu do czasu tylko kłąb zielonkawego dymu podnosił się w niebo usiane gwiazdami.

 Około jedenastej kompania wojska przybyła z Horsell i utworzyła kordon wzdłuż brzegów błonia. Kilku oficerów z koszar w Inkerman było tam już zrana, a jednego z nich, majora Eden, nie odnaleziono. Pułkownik regimentu przyszedł na most Chobdam około północy i wypytywał ludzi o szczegóły.

 Władze wojskowe widocznie zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo nazajutrz o jedenastej zrana gazety podały wiadomość, że szwadron huzarów i około 400 ludzi z brygady Cardigan, wymaszerowało z Aldershot.

 W parę sekund po północy tłum na drodze Chertsey i Woking ujrzał gwiazdę spadającą z nieba na las sosnowy położony w stronie północno-zachodniej. Spadła wydając zielonawe światło i blask podobny do błyskawicy. Był to drugi cylinder.

IX. Walka się rozpoczyna.

 Sobota została mi w pamięci jako dzień oczekiwania. Był to dzień gorący, duszny, z gwałtownie wahającym się barometrem. Spałem mało, wstałem wcześnie i wyszedłszy rano do mego ogrodu nasłuchiwałem, lecz w stronie błoni nic prócz skowronka słychać nie było.

 Przed dom zajechał mleczarz jak zwykle a ja podszedłem do niego spytać o wiadomości. Powiedział mi, że w nocy otoczono Marsyjczyków wojskiem i że oczekiwane są armaty.

 – Nie mają ich zabijać, jeżeli tylko będzie można tego uniknąć, rzekł.

 Zobaczyłem sąsiada mego pracującego w swoim ogrodzie, gawędziłem z nim chwilę a potem poszedłem na śniadanie. Był to niezwykły poranek. Sąsiad mój utrzymywał, że wojsko albo weźmie do niewoli albo zniesie nieprzyjaciela.

 – Szkoda, że są tacy nieprzystępni, rzekł – byłoby przecież bardzo ciekawem dowiedzieć się jak oni żyją na owym planecie i możnaby się zawsze czegoś od nich nauczyć.

 To mówiąc, podał mi trochę truskawek, które z zapałem uprawiał i opowiedział o spaleniu się lasów w Links.

 – Mówią, że drugi taki kochany cylinderek spadł tam. Lecz zdaje się, że jednego byłoby zupełnie dosyć. Ta historya będzie ładne pieniążki kosztowała towarzystwa asekuracyjne. – To mówiąc śmiał się wesoło. Lasy paliły się jeszcze, tu wskazał na pas unoszącego się w oddali dymu. „Choć się spalą, to jeszcze długo grunt pod niemi będzie gorący z powodu grubego pokładu igieł i torfu, jaki się tam znajduje! Potem zaczął się rozczulać nad „biednym Ogilvy.”

 Po śniadaniu, zamiast zasiąść do pracy, postanowiłem zajść na błonia. Przy moście kolejowym spotkałem gromadkę żołnierzy – saperów zdaje się – ludzi o okrągłych czapkach, brudnych czerwonych kurtkach. Mieli ciemne spodnie i buty do łydek sięgające. Powiedzieli mi, że mają rozkaz nie puszczania nikogo przez most, a spojrzawszy przed siebie widziałem jednego żołnierza stojącego tam na warcie. Rozmawiałem z tymi żołnierzami czas jakiś i opowiedziałem im jak wyglądają mieszkańcy Marsa, których widziałem wczoraj. Nikt z pomiędzy obecnych nie miał o nich wyobrażenia, więc zasypywano mię pytaniami. Mówili, iż nie wiedzą kto nakazał mobilizacyę wojska i zdawało im się, że wynikła jakaś sprzeczka w gwardyi. Zwykły saper jest dużo więcej edukowanym niż prosty żołnierz, rozbierali więc dość poważnie niezwykłe warunki prawdopodobnej walki. Gdy mówiłem im o gorącym promieniu, zaczęli się sprzeczać:

 – Ja mówię, że trzeba podpełzać i wpaść na nich, rzekł jeden.

 – Akurat, odpowiedział inny. A cóż ma nas zasłonić przed tem gorącem? Może patyki, w których się usmażymy? Trzeba podejść tak daleko jak grunt pozwoli a potem przekop zrobić.

 – Niech cię licho z twojemi przekopami. Ty zawsze tylko chcesz przekopy robić, powinieneś się był królikiem urodzić Snippy.

 – Czyż oni szyi nie mają? – rzekł nagle trzeci, mały zamyślony człowieczek, palący fajkę.

 Powtórzyłem mój opis.

 – To wielonogi, mięczaki! Kiedyś mówiono: ludzi łowić będziesz a teraz z rybami wojować będziesz!

 – To nie grzech zabijać takie bestye, rzekł po chwili pierwszy.

 – Dlaczegóżby nie zbombardować tych przeklętych rzeczy i odrazu skończyć z niemi – rzekł mały człowieczek – nie możemy być pewni co oni jeszcze zrobić nam mogą.

 – A gdzie masz armaty? – odpowiedział pierwszy. Niema czasu do stracenia a co masz zrobić rób odrazu, to moja zasada.

 Tak rozmawiających zostawiłem i poszedłem na stacyę by kupić tyle gazet wiele tylko się da.

 Lecz nie będę nudził czytelników opisem tego długiego poranku i jeszcze dłuższego popołudnia. Nie udało mi się nawet spojrzeć na błonia, bo nawet wieże kościołów w Chobdam i Horsell były zajęte przez władze wojskowe. Żołnierze, do których się zwracałem, nic nie wiedzieli, oficerowie mieli miny tajemnicze i zaaferowane. Ludzie w mieście czuli się znów zupełnie bezpieczni pod opieką siły zbrojnej i po raz pierwszy dowiedziałem się dopiero od samego Marshalla, właściciela dystrybucyi, że syn jego był w liczbie zabitych na błoniach. Żołnierze nakazali mieszkańcom przedmieść w Horsell pozamykać domy i wynieść się z nich.

 Na drugie śniadanie powróciłem do domu bardzo zmęczony, bo, jak już mówiłem, dzień był bardzo gorący i duszny, więc aby się orzeźwić wziąłem zimną kąpiel po południu. O pół do piątej poszedłem znów na stacyę po wieczorną gazetę, bo ranne zawierały tylko bardzo niedokładny opis śmierci Stent’a, Henderson’a, Ogilvy’ego i innych. Marsyjczyków wcale widać nie było. Zdawali się bardzo zajęci, słychać było jakieś kucie a nieustający dym unosił się nad ich siedzibą. Widocznie gotowali się do jakiejś walki. „Nowe usiłowania sygnalizowania, pozostały, jak dotąd, bez skutku” było stereotypową formułą dzienników; jeden z saperów powiedział mi natomiast, że była to flaga na długiej żerdzi, trzymana przez człowieka stojącego w rowie; lecz Marsyjczycy tyle na to zwrócili uwagi co my na ryczenie krowy.

 Wyznaję, że widok tego całego zbrojenia się i wszystkich tych przygotowań mocno mię podniecił. Imaginacya moja stała się bardzo wojowniczą i już wyobrażałem sobie różnego rodzaju porażki naszych napastników; coś ze szkolnych moich wspomnień o bitwach i bohaterskich czynach odżyło nagle i cała ta sprawa wydała mi się niezupełnie sprawiedliwą. Biedni Marsyjczycy! wydawali się tak bezbronni w tym swoim dole.

 O trzeciej dał się słyszeć głuchy odgłos armatniego wystrzału z Chertsey czy też Addlestone. Powiedziano mi, że tlący się las, w którym spadł drugi cylinder, jest bombardowany w nadziei zniszczenia tego przedmiotu zanim zdąży się otworzyć. Około piątej dopiero jednak nadciągnęło do Chobdam jedno działo polowe, mające być użytem przeciw Marsyjczykom.

 Około szóstej wieczorem, gdy siedziałem z żoną w altanie przy herbacie, rozmawiając głośno o wiszącej nad nami bitwie, dał się słyszeć głuchy łoskot a potem już nieustanne strzelanie, w ślad za którem zaraz powstał tuż przy nas gwałtowny, przerażający trzask, który wstrząsnął ziemią; wybiegłszy na trawnik zobaczyłem wierzchołki drzew nad Szkołą Oryentalną, buchające płomieniem a wieżę małego kościołka obok rozpadającą się w ruiny. Dach kollegium zniknął a sam gmach wyglądał jakby skierowano nań conajmniej stufuntowe działo. Jeden z kominów na naszym domu pękł, jakby go strzał trafił, potłukł dachówkę i spadł w gruzach pod oknem mego gabinetu.

 Staliśmy oboje z żoną niemi z przerażenia i teraz dopiero spostrzegłem, że przez zniszczenie szkoły oryentalnej nasz dom stanął odkryty na linii Ognistego Promienia Marsyjczyków.

 Na ten widok chwyciłem żonę za rękę i nic nie mówiąc wybiegłem z nią na drogę, potem poszedłem po służącą, mówiąc jej, że sam zabiorę kuferek, o który jej chodziło.

 – Nie możemy tu dłużej pozostać – a kiedy to mówiłem, strzelanie rozpoczęło się nanowo.

 – Lecz gdzież pójdziemy? – pytała z trwogą żona.

 Zafrasowałem się przez chwilę; lecz potem przyszli mi na myśl kuzyni jej w Leatherhead.

 – Do Leatherhead – wrzasnąłem, by się dać słyszeć wśród huku.

 Ona spojrzała przed siebie. Ludzie wychodzili zdziwieni z domów swoich.

 – Jakże się dostaniemy do Leatherhead? – rzekła.

 W dole pod nami widziałem przejeżdżający przez most cały rój huzarów; trzech pogalopowało przez otwarte bramy zniszczonej Szkoły Oryentalnej, dwóch innych zsiadło z konia i biegało od domu do domu. Słońce świeciło czerwono przez unoszące się kłęby dymu i nadawało wszystkiemu dziką barwę.

 – Stójcie tutaj, tu jesteście bezpieczne. – To mówiąc pobiegłem do oberży pod „Białym koniem”, gdzie wiedziałem, że oberżysta posiada wózek i konia. Biegłem co sił, bo domyślałem się, że za chwilę wszyscy po tej stronie wzgórza wyprowadzać się zaczną. Zastałem go za kontuarem, zupełnie nieświadomego tego co się działo za jego domem. Jakiś człowiek odwrócony do mnie plecami rozmawiał z nim.

 – Potrzebuję funta, rzekł oberżysta, i nie mam nikogo, ktoby go zawiózł.

 – Dam panu dwa, zawołałem przez ramię nieznajomego.

 – Za co?

 – I odwiozę go panu o północy – dodałem.

 – Dla Boga – rzekł oberżysta – na co ten pośpiech? Ja sprzedaję wieprzka. Dwa funty i przywieziesz go pan napowrót? A to na co?

 Wytłómaczyłem spiesznie, że chodzi mi o wyjazd z domu i dostałem wózek. Wtedy jeszcze nie wydało mi się koniecznem, aby oberżysta też się wyprowadzał. Zabrałem wózek natychmiast, podążyłem nim w drogę jaknajspieszniej. Przybywszy do miejsca, gdzie stały moja żona i służąca, zostawiłem konia wraz z wózkiem pod ich opieką, sam zaś pobiegłem do domu, by zabrać zeń jakie się dało wartościowe przedmioty. Podczas kiedy byłem tem zajęty, buki rosnące przy domu już się zapalały a parkan stał w ogniu. Tymczasem jeden z huzarów, który stracił konia, biegł od domu do domu, przestrzegając mieszkańców, by opuszczali swe domostwa. Przechodził właśnie koło mnie, kiedy obładowany swemi skarbami zawiązanemi w obrus wychodziłem na ulicę. Zawołałem go:

 – A co tam nowego?

 Odpowiedział mi ni to ni owo i pobiegł dalej a nagły obłok czarnego dymu zasłonił mi go nagle. Pobiegłem jeszcze do sąsiadów, aby się lepiej upewnić, że pojechali do Londynu i zostawili dom zamknięty i powróciłem raz jeszcze, aby, stosownie do danej obietnicy, wynieść jeszcze kuferek służącej. Wyciągnąłem go z pośpiechem, wrzuciłem na siedzenie obok niej, a biorąc lejce w rękę skoczyłem na kozioł obok żony, aby za chwilę znaleźć się już zdala od dymu i hałasu, pędząc co koń wyskoczy do Maybury Hill.

 Przed nami roztaczał się spokojny krajobraz pól obsianych pszenicą po obu stronach drogi i oberży w Maybury, z kiwającym się na drucie szyldem. Kiedy zjechaliśmy z góry, obejrzałem się po za siebie. Kłęby dymu i płomieni rozciągały się od wschodu na zachód, drogą zaś biegło wielu ludzi w ślad za nami. Wśród tego wszystkiego dość słabo słychać było nabijanie mechanicznego działa oraz wystrzały broni ręcznej. Marsyjczycy widocznie zapalali wszystko, co tylko znajdowało się w promieniu ich złowrogiego ciepła.

 Nie jestem zbyt doświadczonym woźnicą, musiałem więc odwrócić się i zająć koniem, kiedy zaś spojrzałem znowu, czarny dym ogarnął już i drugie wzgórze. Zaciąłem więc konia i, puszczając mu wodze, pędziłem co się dało, aby zostawić jaknajwiększą przestrzeń pomiędzy sobą i dyszącą za nami zagładą.

X. Wśród burzy.

 Leatherhead leży o jakie dwanaście mil od Maybury. Nad świeżo skoszonemi łąkami unosił się zapach siana, a żywopłoty po obu stronach drogi uśmiechały się do nas całą masą róż polnych. Gęste wystrzały, które rozpoczęły się, gdyśmy opuszczali Maybury, ucichły nagle, czyniąc wieczór nader cichym i spokojnym. Przybyliśmy szczęśliwie do Leatherhead około dziewiątej a koń odpoczął i popasł trochę, podczas kiedy wypiłem herbatę z kuzynami i poleciłem żonę ich opiece.

 Przez całą drogę ta ostatnia była bardzo milcząca i jakby przygnębiona złemi przeczuciami. Starałem się uspokoić ją, mówiąc, iż Marsyjczycy skrępowani są swą własną ociężałością: z piasków ruszyć się nie mogą i zdołają zaledwie podpełznąć trochę dalej. Lecz na to wszystko odpowiadała tylko monosylabami, a gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż mu konia odprowadzę, byłaby z pewnością nalegała, bym został na noc w Leatherhead. Ach, gdybym był to uczynił! Przypominam sobie jej bladą twarz, kiedyśmy się żegnali.

 Co do mnie byłem cały dzień gorączkowo podniecony. Coś podobnego do gorączki wojennej, która czasem napada społeczeństwa cywilizowane, weszło mi w żyły i dlatego w głębi duszy nie gniewałem się wcale, iż muszę jeszcze dnia tego powracać do Maybury. Obawiałem się nawet, iż owa ostatnia słyszana strzelanina mogła już oznaczać zupełną zagładę naszych najeźdźców.

 Była już prawie jedenasta, kiedy wyruszyłem z powrotem. Noc była ciemna, a mnie, który wyszedłem z dobrze oświeconego przedpokoju moich kuzynów, czarną się prawie wydała. Duszno było i parno jak we dnie. Nad nami przeciągały prędko czarne chmury, chociaż na dole nie czuć było najlżejszego nawet wietrzyku. Służący zapalił obie latarnie. Na szczęście droga była mi dobrze znaną. Żona stała we drzwiach, patrząc na mnie dopóki nie wskoczyłem do amerykana; poczem nagle cofnęła się, zostawiając mnie z dwoma kuzynami życzącymi mi szczęśliwej drogi.

 Z początku obawy żony udzieliły mi się trochę; lecz niezadługo zacząłem myśleć tylko o gościach z Marsa. Jak dotąd, nie wiedziałem jeszcze nic o rezultatach walki wieczornej, nie wiedziałem nawet, co wpłynęło na jej przyspieszenie. Kiedy zbliżałem się do Okhanu, tę bowiem drogę wybrałem z powrotem, ujrzałem na zachodniej stronie horyzontu czerwonawe światło, które, w miarę przybliżania się mego, podnosiło się coraz wyżej. Pędzące chmury zbierającej się burzy mieszały się tam z masami czarnego i czerwonego dymu.

 Ulica Ripley była pusta i oprócz kilku świateł w oknach nie znać było na niej żadnego życia; lecz na zakręcie drogi do Pyrmont, gdzie stała gromadka ludzi plecami do mnie zwróconych, zaledwie uniknąłem przykrego wypadku. Kiedy przejeżdżałem koło nich, ludzie ci nic do mnie nie powiedzieli. Nie wiem więc czy wiedzieli już coś o zdarzeniach zaszłych na wzgórzu i czy mieszkańcy wogóle domów, około których przejeżdżałem, spali spokojnie, czy też opuścili je lub zmęczeni i niespokojni czekali dalszych wypadków.

 Z Ripley do Pyrford jechałem doliną rzeki Wey, nie widziałem przeto czerwonej łuny. Kiedy zaś zacząłem wjeżdżać na małe wzgórze, na którem stoi kościół w Pyrford, łuna ukazała się znowu, a wierzchołki drzew zadrżały pod pierwszem tchnieniem burzy. Potem słyszałem jak północ biła na wieży kościoła w Pyrford, a potem jeszcze ujrzałem rysującą się czarno sylwetkę Maybury na tle czerwonem.

 W tejże chwili oślepiający zielonawy błysk oświecił drogę i lasy Addlestone. Poczułem szarpnięcie lejc i ujrzałem jak ciemne chmury rozdarł pas zielonego ognia, i coś spadło po lewej stronie drogi. Była to trzecia spadająca gwiazda!

 W ślad za tem zjawiskiem wybuchnęła zbierająca się dotąd burza i piorun niby rakieta przeleciał nam nad głową. Koń skoczył w bok i zaczął ponosić. Wzgórze w tem miejscu lekko spuszcza się w dół i po tej to pochyłości pędziliśmy teraz. Błyskawice następowały po sobie tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a pioruny, z towarzyszącym im dziwnym jakimś trzaskiem, grzmiały jak odgłos jakiejś olbrzymiej maszyny elektrycznej. Przy tem to niknącem, to oślepiającem świetle, widziałem drobny grad, który mię ciął po twarzy.