Wojna i pokój. Tom 5-9 - Lew Tołstoj - ebook

Wojna i pokój. Tom 5-9 ebook

Lew Tołstoj

4,3

Opis

"Wojna i pokój" to powieść historyczna Lwa Tołstoja, często uznawana za rosyjską epopeję narodową.

Powieść skłąda się z 9 tomów. Wydawnictwo Avia Artis udostępniła wszystkie tomy w dwóch częściach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TOM V.

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

XIII.

XIV.

XV.

XVI.

XVII.

XVIII.

XIX.

XX.

XXI.

XXII.

XXIII.

XXIV.

XXV.

XXVI.

TOM VI

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

XIII.

XIV.

XV.

XVI.

XVII.

XVIII.

XIX.

XX.

XXI.

XXII.

XXIII.

XXIV.

XXV.

XXVI.

XXVII.

XXVIII.

XXIX.

XXX.

XXXI.

XXXII.

XXXIII.

XXXIV.

XXXV.

TOM VII

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

XIII.

XIV.

XV.

XVI.

XVII.

XVIII.

XIX.

XX.

XXI.

XXII.

XXIII.

XXIV.

XXV.

XXVI.

XXVII.

XXVIII.

XXIX.

XXX.

XXXI.

XXXII.

XXXIII.

XXXIV.

XXXV.

XXXVI.

XXXVII.

XXXVIII.

XXXIX.

TOM VIII

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

XIII.

XIV.

XV.

XVI.

XVII.

XVIII

XIX.

XX.

XXI.

XXII.

XXIII.

XXIV.

XXV.

XXVI.

XXVII.

XXVIII.

XXIX.

XXX.

XXXI.

XXXII.

XXXIII.

XXXIV.

XXXV.

XXXVI.

XXXVII.

XXXVIII.

XXXIX.

XL.

XLI.

XLII.

XLIII.

XLIV.

XLV.

XLVI.

XLVII.

XLVIII.

XLIX.

L.

LI.

TOM IX

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

XIII.

XIV.

XV.

XVI.

XVII.

XVIII.

XIX.

XX.

XXI.

XXII.

XXIII.

XXIV.

XXV.

XXVI.

XXVII.

XXVIII.

XXIX.

XXX.

XXXI.

XXXII.

XXXIII.

XXXIV.

XXXV.

XXXVI.

XXXVII.

XXXVIII.

XXXIX.

XL.

XLI.

XLII.

XLIII.

XLIV.

XLV.

XLVI.

XLVII.

XLVIII.

XLIX.

L.

LI.

LII.

LIII.

LIV.

Zakończenie.

I.

II.

III.

IV.

Lew Tołstoj

WOJNA I POKÓJ

TOM 5, 6, 7, 8, 9

Tłumaczenie: Anonim

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Lwa Tołstoja.

Autor: Anonim.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-58-8

TOM V.

Inwazja

1807–1812

I.

 W roku 1808 car Aleksander udał się do Erfurtu, gdzie widział się powtórnie z Napoleonem. Przepych i pompa rozwinięte w czasie tego drugiego zjazdu monarchów, były długo jedynym przedmiotem, omawianym szeroko w kółkach arystokratycznych Petersburga.

 W roku 1809 aljans „dwóch mocarzów świata“, (jak wówczas nazywano powszechnie Aleksandra i Napoleona) był tak ścisłym i serdecznym, że w chwili, gdy Napoleon wypowiadał wojnę Austrji, Aleksander zapowiedział, że oddział armji rosyjskiej przestąpi granicę, aby pomagać Bonapartemu, swojemu dawnemu nieprzyjacielowi i wspierać go przeciw cesarzowi austrjackiemu, eks-aljantowi Rosji. Obiegały nawet czas jakiś głuche wieści, o projektowanem małżeństwie między Napoleonem, a jedną z sióstr cara.

 Po za sferą kombinacji i wypadków politycznych, które mogłyby z tego wypłynąć, towarzystwo rosyjskie zajmowało się wielce w owej epoce, reformami i zmianami zatwierdzonemi przez cara we wszystkich gałęziach wewnętrznego zarządu. Mimo tych poważnych trosk i zajęć, nie ustawało bynajmniej, zwykłe codzienne życie towarzyskie. Szło wszystko swoim trybem. Troszczono się i bawiono tak samo jak dawniej, ploteczkami i skandalikami, będącemi na porządku dziennym. Zachwycano się tak samo poezją, uwielbiano divy teatralne, jak również nadobne córy muzy Terpsichory, zgrabne i zalotne baletniczki, nie troszcząc się zbytecznie i nie susząc sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki, co wyniknie w końcu, ze zbliżenia się lub zerwania sojuszu z Napoleonem i z owych reform przez cara nakazanych.

 Projekta filantropiczne Piotra, niewykonane wcale w skutek braku energji i wytrwałości w jego usposobieniu zostały przeprowadzone w zupełności, w dość krótkim czasie przez księcia Andrzeja Bołkońskiego. Obdarzony z natury tem wszystkiem czego właśnie brakowało jego przyjacielowi Piotrowi, to jest: zmysłem nader praktycznym i stałością żelazną, umiał wprowadzić w ruch całą maszynę, wykonać to, co sobie raz był postanowił zupełnie bez rozgłosu i bez wysiłków nadzwyczajnych. Trzysta „dusz“ w jednej jego posiadłości zostały zapisane, jako wolni czynszownicy. (Był to pierwszy podobny wypadek na całą Rosję). W innych dobrach pańszczyzną, zastąpiono ugodą dobrowolną. Kto chciał odrabiał dni, lub płacił komuś za siebie. W Bugaczarewie obsadził był egzaminowaną akuszerkę; zaś miejscowy proboszcz pobierał od niego pensją osobną, za nauczanie czytania i pisania dzieci wiejskich, jak też i służbę dworską.

 Czas swój dzielił pomiędzy Łyse Góry, gdzie syn jego był dotąd pod wyłączną opieką niewiast i „pustelnią“ w Bugaczarewie (jak się o tem wyrażał stary książę). Mimo obojętności pozornej, z jaką paradował w obec Piotra, śledził on bacznie i chciwie bieg wypadków, ze swojej „pustelni“, i czytał bardzo wiele. Dziwił się nieraz nadzwyczajnie, że osobistości wysoko postawione, które mogłyby były czerpać wiadomości u samego źródła, przyjeżdżając wprost z Petersburga, wiedziały o wiele mniej i nie z taką dokładnością, tak w dziedzinie polityki zewnętrznej, jak i o biegu wypadków w kraju, niż on, nie ruszając się krokiem po za granicę swoich dóbr.

 Mimo że tak wiele czasu poświęcał własnej administracji nader rozległego majątku i wertował mnóstwo dzieł, potrafił jeszcze napisać krytyczną analizę ostatnich dwóch kampanji rosyjskich, które tak nieszczęśliwie wypadły i wypracował projekt reformy zupełnej i konsekwentnej, rosyjskiego kodeksu i regulaminu wojskowego.

 Przy końcu zimy w roku 1809, objechał dobra należące do jego synka, którego był opiekunem.

 Jechał w dzień jasny, pogodny, pełen blasków słonecznych i ciepła wiosennego. Wciśnięty w głąb wygodnej karety, puścił wodze myślom, bujając niemi to tu, to owdzie. Powodził wzrokiem roztargnionym na prawo i lewo. Czuł jakby nowe życie wstępujące i w niego, gdy wciągał w płuca powietrze balsamiczne, gdy rozkoszował się widokiem pierwszych listków pękających z obsłonek zimowych na wierzbach i brzezinie. Po niebie lazurowem płynęły lekkie chmurki, jak gaza przejrzyste. Przeprawił się przez rzekę tym samym promem, na którym roku zeszłego tak z Piotrem filozofował. Następnie minął jakąś nader nędznie wyglądającą wioszczynę, ze strzechami poobdzieranemi i dziedzińcami pełnemi błota, przed każdą chatą. Spuścił się w kotlinę ze stromego pagórka, w której dotąd topniały resztki śniegu i wjechał w las, ciągnący się po obu stronach drogi. Ponieważ dzień był cichy, bez wiatru, w lesie było już zupełnie ciepło. Na brzozach, lśnił niby drobny meszek szmaragdowy, z młodych rowijających się dopiero listeczków. Gdzie niegdzie już i pierwsza trawka zieleniła się z pod śniegu małemi kępkami, a pod nią chował wonną główkę skromny fiołek, lub śmielszy od niego pierwiosnek, wyściubiał ku słońcu białe listeczki, niby ostatnie płatki śniegu. Od tego tła jasno zielonego, odbijały ponuro sosny w szacie wiecznej żałoby. Konie parskały raźno. Powietrze było tak łagodne, że sierść na koniach była zlana potem.

 Petruszka, lokaj księcia Andrzeja, przemówił słów kilka do stangreta, który odpowiedział mu potwierdzająco. To mu jednak nie wystarczało widocznie. Zwrócił się zatem do swego pana:

 — Jaśnie panie, jak tu się miło oddycha, nieprawdaż?

 — O czem mówisz Petruszka? — Andrzej ocknął się nagle z zadumy.

 — Tak tu jakoś dobrze człowiekowi.

 — Myśli zapewne o wiośnie i jej pierwszych podmuchach balsamicznych — powiedział sobie Andrzej w duchu. — Rzeczywiście... jak się wszystko na gwałt zieleni, tak rychło?... Pokryły się już świeżemi listkami brzoza, dzika wiśnia, olcha... a dęby?... jakoś nie widać żadnego... Ah, otóż jest jeden bodaj.

 O dwa kroki od niego, po nad samym gościńcem, dąb stokroć roślejszy i silniejszy, niż reszta zalesienia, dąb olbrzym, wyciągał daleko i szeroko konary stare, suche i omszałe. Mnogie blizny szpeciły jego korę. Te konary, niby ramiona Hydry stugłowej, wyglądały straszno. Miał on minę ponurą starca potwornego, pełnego pogardy w swej zgrzybiałości i brzydocie, dla owej młodzieży otaczającej go wieńcem, która śmiała się tak rozkosznie do budzącej się wiosny. Staruch był już na wszystko obojętny; i w nim widocznie ciepło wiosenne, nie było w stanie rozgrzać soków zakrzepłych i zamarłych.

 — Wiosna, miłość, szczęście... Czy jeszcze pieścicie się szaleńcy, z podobnemi ułudami? — zdawał się przemawiać ów dąb ponury i stetryczały. — Czy zawsze jeszcze żywicie te same mrzonki bezpodstawne? Nie ma wiosny, ni szczęścia, ni miłości... Popatrzcie na te sosny żałobne, zawsze te same... Spójrzcie na suche konary wychodzące z mojego pnia pokaleczonego i obdartego... Jestem takim, jakim mnie wieki zrobiły i nie wierzę, ani waszym nadziejom, ani waszych ułud nie podzielam.

 Książę Andrzej rzucił okiem kilka razy na tetryka, gdy przejeżdżał po pod niego. Zdawał się czekać na jakieś tajemne zwierzenia. Dąb jednak, ani zaszeleściał. Pozostał ponurym i uparcie nieruchomym, pomimo trawki zieleniejącej i utkanej kwiatami u jego stóp.

 — Tak — szepnął Andrzej sam do siebie — ten dąb ma słuszność, słuszność najzupełniejszą. Trzeba zostawić młodości wszelkie ułudy. Co do nas, wiemy doskonale co warte życie, i że nam nie może już dać niczego!...

 W duszy zawirowały mu myśli przeróżne, i słodkie i bolesne... Przypomniał sobie całą swoją przeszłość, i doszedł do tej konkluzji rozpaczliwej wprawdzie, ale i uspakajającej poniekąd, że odtąd nic mu nie zostaje, jak wegietować z dnia na dzień, bez pragnień i bez celu. Powinien jedynie wystrzegać się złych i podłych czynów, nie troszcząc się zresztą o nic, i nie trapiąc się niczem!

II.

 Zmuszony sprawami dotyczącemi jego syna małoletniego, książę Andrzej odwidził marszałka szlachty w tej gubernji. Był nim właśnie znany nam dobrze hr. Stefan Andrzejewicz Rostow. Odbył tę wycieczkę przy końcu maja. Las szumiał tajemniczo, pokryty gęstemi liśćmi, a upał i kurz tak nużyły, że brała ochota kąpać się po drodze, i w najmniejszym najpłytszym strumyku.

 Zadumany i zakłopotany sprawami rozlicznemi, z któremi dążył właśnie do hrabiego, ani się spostrzegł gdy wjedżdżał w długą aleję prowadzącą do domu mieszkalnego w Otradnoje. Usłyszał nagle kilka głosów żeńskich, wychodzących z po za dużego klombu krzewów przy drodze, i zobaczył wybiegające z niego młode dziewczęta. Pierwsza na samym przedzie, miała na sobie żółtą sukienkę nankinową. Brunetka, niesłychanie wcięta w pasie, z dużemi palącemi oczami czarnemi, zarzuciła była od niechcenia na głowę białą chusteczkę muślinową, z pod której wydobywały się niesforne włosów kosmyki. Ta biegła szybko jak sarenka, krzycząc coś niezrozumiałego. Na widok nieznajomego w karecie podróżnej, odwróciła się od niego szybkim ruchem i uciekła śmiejąc się na głos cały.

 Uczucie dziwnie bolesne, ścisnęło za serce księcia Andrzeja. Dzień był tak cudowny, słońce tak promieniste, wszystko zdawało się oddychać szczęściem w całej pełni i wesołością bez miary, aż do tej dzieweczki, z figurką szczupłą i wiotką jak trzcina. Ta oddana wrażeniom radosnym, upojona rozkoszą, czując się uosobistnieniem, tej najpiękniejszej pory roku, tej wiosny czarownej, ani myślała zresztą o nikim, najmniej zaś o nim. Mimowolnie spytał się w ducha z uczuciem goryczy niewypowiedzianej.

 — Czem ona tak się raduje? O czem myśli? Z wszelką pewnością nie o kodeksie w sprawach karnych, ani o regulaminie wojskowym!

 Hrabia Rostow żył w Otradnoje, tak samo jak i w Moskwie. Przyjmował u siebie całą gubernję, bawiąc swoich gości czem mógł. Urządzał im wspaniałe polowania, przedstawienia teatralne, w sali w tym celu zbudowanej, i dawał objady lukulusowe, z muzyką umyślne z Moskwy sprowadzoną. Każde odwidziny uważał za największą dla siebie pomyślność. I książę Andrzej musiał uledz prośbom usilnym gościnnego gospodarza, nocując w Otradnoje.

 Dzień wydał mu się nieznośnie długim i nudnym. Gospodarstwo jak i goście poważniejsi wiekiem, zabrali księcia Andrzeja w swoje wyłączne posiadanie. Mimo to spozierał kilka razy nieznacznie z pod oka na Nataszkę, która przebrała się była do objadu w białą sukienkę tiulową, z szarfą pąsową, i takiemiż różami u gorsu i we włosach kruczych. Chichotała się ona rozkosznie i bawiła doskonale z resztą młodzieży. Za każdym takiem rzutem oka na nią, pytał się na nowo: — „O czem też myśli? i czem się tak raduje?“

 Wieczorem długo nie mógł zasnąć. Czytał, zgasił świece w kandelabrze, i na nowo je pozapalał. W pokoju było gorąco i duszno nie do wytrzymania, okiennice w oknach szczelnie pozamykano. Gniewał się najokropniej na „starego niedołęgę“ (nigdy inaczej nie nazywał Stefana Rostowa), że go siłą mocą zatrzymał na noc u siebie, zapewniając uroczyście, że nie ma pod ręką potrzebnych im dokumentów. Był zły i sam na siebie, że dał się skusić staremu i został na noc w Otradnoje.

 Wstał aby okno roztworzyć. Zaledwie pchnął na zewnątrz okiennice, a księżyc w pełni jak gdyby czyhał na tę chwilę, zalał cały pokój swoim blaskiem łagodnym, srebrząc wszystkie sprzęty. Noc była cicha, chłodna, rozkoszna. Naprzeciw okna wznosił się szpaler cienisty z jednej strony, a z drugiej oświetlony i posrebrzony światłem księżycowem. W dole, gąszcz złożona z niskich krzemów i bujnej trawy, połyskiwała w blasku księżycowem kroplami rosy. Na prawo, widać było wspaniałą koronę drzewa wysokiego. Rozciągało ono szeroko liśćmi okryte konary, a kora biała i gładka świeciła zdala. Księżyc płynął majestatycznie po niebie czystem, lazurowem, bez jednej chmurki, nawet i bez gwiazd, których mdłe światełko przyćmił zupełnie blask miesiąca. Andrzej oparł się o futrynę okna, z wzrokiem wlepionym w uroczy krajobraz. Usłyszał nad sobą na pierwszem piątrze, cichy szept kobiecy... A więc i tam nie spano!

 — Jeszcze tylko raz jeden, jedyny, błagam cię! — odezwał się głosik dźwięczny, który Andrzej poznał natychmiast.

 — Kiedyż ty myślisz spać trzpiotko? — spytał głos inny.

 — A jak ja spać nie mogę? Czyż moja w tem wina? Raz jeden... I dwa głosy zanuciły z cicha zwrotkę jakiejś włoskiej piosenki.

 — Boże, jakież to cudne! No! teraz idźmy spać.

 — Idź ty, skoroś taka śpiąca. Co do mnie nie zasnę, choćbym jak chciała.

 Słychać było lekki szelest sukienki mówiącej, a nawet jej westchnienie, musiała się bowiem wychylić przez okno otwarte. W koło panowała cisza uroczysta, ani listek nie drgnął na drzewach. Mogło się zdawać że wrszystko nagle skamieniało: cienie i światło księżycowe. Andrzej lękał się również najlżejszego poruszenia, aby nie zdradzić mimowolnie swojej obecności.

 — Sońciu! Sońciu! — odezwał się pierwszy głosik — czyż podobna zasnąć w taką noc? Popatrz tylko jakie to wszystko przepiękne! Boże! Boże! jakież to czarujące!... obudźże się i wstawaj leniuszku! — dodała po chwili z wzruszeniem coraz wzrastającem: — Nie było jeszcze nigdy nocy tak uroczej, nigdy, przenigdy!... — Sonia coś zamruczała w rodzaju odpowiedzi. — Chodźże chodź, popatrz na ten księżyc, moje serduszko najmilsze, moja „duszinko!“... Chodź koniecznie!... Stań na palcach, ściśnij kolana... zmieścimy się obie, ot tak, widzisz?

 — Uważaj na miły Bóg! Gotowaś jeszcze wypaść przez okno.

 Szamotały się widocznie jedna z drugą, a po chwili odezwała się Sonia z wymówką:

 — Czy wiesz, że to już druga po północy?

 — Ah! psujesz mi całą przyjemność! Ruszaj spać! ruszaj! ty, ty nieznośna!

 Zapanowało i w górze milczenie. Andrzej domyślał się jednak po lekkim szeleście i cichem wzdychaniu, że Nataszka dotąd w oknie stoi.

 — Ah! Boże, Boże! — nagle zawołała. — Ha! skoro inaczej być nie może, idźmyż spać! — i zamknęła okno z łoskotem.

 — Zapewne, cóż ją może obchodzić moje istnienie? — pomyślał Andrzej słuchając tego szczebiotu. Nie umiejąc sam przed sobą zdać sprawy z tego, lękał się i spodziewał po troszę, że usłyszy wymówione swoje nazwisko i sąd o nim młodej dzieweczki... Dla czegóż ona zajmuje go tak wyłącznie? Czy urok rzuciła na niego?... W sercu uczuł taki chaos uczuć przeróżnych budzącej się nadziei ułud młodocianych, czegoś dziwnie rozkosznego i niepokojącego jednocześnie, czegoś tak nie licującego, z jego apatycznym wegetowaniem... że nie próbując nawet wytłumaczyć sobie tej burzy w duszy powstałej, rzucił się na łóżko, i zasnął natychmiast.

III.

 Nazajutrz z rana, pożegnawszy tylko hrabiego Rostowa, wyjechał nie widząc się wcale z paniami.

 W czerwcu, gdy wracał do siebie po dłuższym czasie, książę Andrzej musiał znowu przejeżdżać przez ów las brzozowy. Obecnie dzwonki przy zaprzęgu, nie budziły w lesie ech tak rozgłośnych, niż przed sześciu tygodniami. Gąszcz była teraz okiem nieprzebita, cienie długie kładły się zewsząd na drogę. Sosny odbijały przyjemnie barwą ciemniejszą od tła jasno zielonego, nie psując wcale ogólnej harmonji w krajobrazie.

 Nowe igiełki i czerwone szyszeczki, świecące tu i owdzie na gałęziach, świadczyły wymownie, że i one odczuły zbawienny wpływ wiosny i one ożywiły się i odmłodniały.

 Dzień był skwarny, burza wisiała w powietrzu. Mały deszczyk pokropił był kurz przed chwilą i opłukał z niego listki i murawę przy drodze. Lewa strona lasu tonęła w pół cieniu, prawa natomiast obrócona ku słońcu połyskiwała kroplami wody, skąpana w słonecznych promieniach i lekko wietrzykiem poruszana. Wszystko kwitło woniało, zieleniło się na wyścigi, słowiki odrzucały jeden drugiemu trele miłosne.

 Zdaje mi się, że był tu gdzieś niedaleko dąb stary, który mnie rozumiał — pomyślał Andrzej, patrząc mimowolnie w lewo, znęcony pięknością drzewa, którego szukał. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał starucha najzupełniej przeobrażonego. Bujał w niebo pyszną zieloną koroną, bujną, rozkoszną, która chwiała się wiatrem kołysana. Przez gęste konary przedzierały się blaski słoneczne, złocąc gdzie niegdzie jego pień omszały. Nie widać na nim było ani suchych, pokrzywionych potwornie gałęzi, ani ran i skaleczeń. W jego wyglądzie nie było również ani goryczy zawodu, ani smutku ponurego. Wszystko to znikło bezpowrotnie, pod wpływem młodej, wiosennej szaty. Trzeba było rzeczywiście spytać się spojrzawszy na starucha: czy to on własnemi sokami, żywi te liście, okrywające go cudowną zieloną kopułą?

 — A więc to naprawdę ten sam dąb stetryczały? — wykrzyknął Andrzej sam do siebie, czując w sercu radość bez granic. I on zatem może jeszcze odmłodnieć, i dla niego może druga wiosna zakwitnąć. Wspomnienia najmilsze, najrozkoszniejsze i bolesne zarazem, zaczęły przesuwać się mu po przed oczy. Zobaczył ów cudowny błękit z pod Austerlitz, wyrzuty bolesne na martwej twarzyczce swojej żony, przypomniał sobie rozmowę z Piotrem na promie, młodą dzieweczkę, oczarowaną pięknością nocy księżycowej. Widział i ową noc, ów księżyc wszystko utkwiło niezatarcie w jego pamięci. — Nie, nie! — pomyślał w głębi duszy. — Życie moje nie może również skończyć się w trzydziestu dwóch latach! Nie dość żebym ja sam czuł, ile jeszcze ognia tli we mnie, trzeba żeby i inni dowiedzieli się o tem! Trzeba żeby mnie poznali i ocenili należycie Piotr i ta dzieweczka, która o mało ku niebu nie wzleciała na księżyca promyku. Trzeba koniecznie, żeby moje życie odbiło się na nich, ich zaś istnienie złączyło się ściśle ze mną!

 Skoro wrócił z owej podróży, postanowił sobie był Andrzej stanowczo, pojechać w jesieni do Petersburga, i wysilał umysł aby wynaleść powód po temu. Uznał tego potrzebę nieodwołalną. Nie byłby może nawet od tego, żeby wstąpić powtórnie do wojska. Dziwił się obecnie, jak mógł zwątpić bodaj na chwilę, w to wszystko, co mu jeszcze przyszłość miała przynieść w darze. A jednak przed miesiącem uważał za czyste niepodobieństwo, żeby opuścił wieś kiedykolwiek. Wmawiał w siebie, że nabyte doświadczenie zmarnowałoby się w innej sferze, byłoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie i nie przydałoby się na nic nikomu, jeżeliby go chciał użyć w innym kierunku. Nie pojmował teraz po prostu, przez jaki szereg rozpaczliwych i pozbawionych wszelkiej logiki rozumowań, doszedł do tego smutnego przekonania, poniżyłby sam siebie, wierząc po dziecinnemu, iż przydałby się jeszcze komuś na coś, potrafiłby pokochać i być nawzajem kochany? Teraz rozum podszeptywał mu zupełnie co innego. Nudził się śmiertelnie. Zajęcia codzienne, przestały go zajmywać. Z częsta, gdy był sam zamknięty w swojej pracowni, wstawał od biurka, zbliżał się do dużego, ruchomego zwierciadła (trumeau) i przypatrywał się długo, długo, sam sobie. Następnie przenosił wzrok na piękny portret Lizy, wielkości naturalnej, w fryzurze à la grecque z drobnemi loczkami nad czołem. Zdawało mu się, że wychodzi z ram wyzłacanych, a zapominając o ostatniem, tajemniczem przemówieniu, powodzi za nim oczami, pełnemi życzliwej i serdecznej ciekawości, z wesołym uśmieszkiem. Czasem znowu przemierzał pokój szybkim krokiem, z rękami w tył założonemi. To brwi marszczył niecierpliwie, to uśmiechał się błogo do wizji, wywołanych siłą jego bujnej fantazji. Nie było w nich ładu, ni składu. Rad był im jednak wszystkim jednakowo. Serce rwało mu się do Piotra, do owej pięknej młodej dzieweczki. Myślał z rozkoszą o dębie odmłodzonym, o sławie, o piękności kobiecej, o miłości, której dotąd brakowało w jego życiu. Gdy mu przeszkodzono, przerywając wątek marzeń rozkosznych, odpowiadał sucho, ostro, w sposób szorstki i niemiły. Niemniej jednak w jego odpowiedziach, była zawsze ścisła loika. Zbierał wtedy myśli, aby nie zdradzić się przypadkiem z rozmarzeniem, które mu nieraz umysł mąciło. To powodowało księżniczkę Marję do narzekania, że praca umysłowa, gdy się w niej mężczyźni nadto zagłębią, wysusza im serce i robi ich na wszystko nieczułemi.

IV.

 Książę Andrzej przybył do Petersburga przy końcu sierpnia roku 1809. Wtedy właśnie sława młodego Speranskiego, doszła była do szczytu. Podziwiano jego rozum stanu i energję niezrównaną, w przeprowadzaniu reform rozmaitych. W tym samym czasie, car był sobie wywichnął nogę, wyskakując z powozu. Zmuszony leżeć przez trzy tygodnie, pracował codziennie ze Sperańskim po kilka godzin. Wtedy to wydano owe dwa sławne ukazy, które spiorunowały przewracając niemal do góry nogami tak zwane „wyższe towarzystwo“. Pierwszy znosił dworskie rangi i tytuły; drugi zaś postanawiał egzamina niezbędne, który każdy musiał składać na przyszłość, jeżeli chciał być mianowanym asesorem w kolegjum, lub radcą stanu. Ten sam ukaz stwarzał całą konstytucję rządową, która miała zmienić radykalnie z gruntu system dotychczasowy, w gałęziach finansowych, administracyjnych, w sądownictwie i tym podobnie... od rady carskiej, od trybunału najwyższego, aż do rad obwodowych i sądów po małych miasteczkach. Marzenia nieokreślone, które zajmywały umysł cara, od chwili jego wstąpienia na tron, zaczynały się obecnie urzeczywistniać; przybierały kształty wyraźniejsze, przemieniały się w czyny, tchnące wolnomyślnością i chęcią szczerą uszczęśliwienia całej ludności bez wyjątku. Pomagali dzielnie w tem dziele carowi jego doradcy: Czartoryski, Nowosilcow, Koczubej i Strogonów. Car nazywał ich żartobliwie po francuzku. — Lecomité du Salut public“.

 Obecnie Sperański zastępywał ich wszystkich, co do praw cywilnych, Arakczejew zaś w sprawach armji dotyczących. Książę Andrzej, jako carski szambelan, pojawił się był u dworu. Dwa razy stanął na samym przedzie, tam, którędy car miał przechodzić, Aleksander nie raczył jednak przemówić do niego. Uważał to już od dawna, że ani jego twarz, ani wzięcie całe, nie umiały wzbudzić w carze sympatji. Utwierdził go w tem przekonaniu wzrok cara suchy i zimny, którym obrzucił go w milczeniu, przechodząc mimo. Dowiedział się wkrótce, że car miał mu za złe, wystąpienie z wojska w roku 1805 i że tem ściągnął na siebie jego niełaskę.

 — Nie można nikomu narzucić gwałtem sympatji lub antypatji — pomyślał Andrzej. — Dla tego też lepiej zrobię, nie oddając wprost carowi mojego memorjału o nowym kodeksie wojskowym. Wolę powierzyć memorjał komu innemu, aby sam sobie drogę utorował.

 Oddał zatem swoją pracę, pewnemu staremu marszałkowi, który był serdecznym druhem jego ojca. Ten przyjął Andrzeja z całą życzliwością i obiecał polecić memorjał gorliwie najjaśniejszemu panu.

 W dni kilka książę Andrzej został wezwany do ministra wojny, hrabiego Arakczejewa.

 O dziewiątej rano w dniu naznaczonym, książę Andrzej wchodził do sali recepcjonalnej hrabiego. Nie znał osobiście ministra, w życiu go nie widział, a szczegóły, które pozbierał o nim tu i owdzie, nie wzbudzały co prawda ani jego sympatji, ani szacunku dla tego wysokiego dygnitarza.

 — Jest ministrem wojny, posiada zaufanie monarchy, cóż mnie mają obchodzić jego przymioty osobiste! — powiedział sobie książę Andrzej. — Powierzono mu mój memorjał, on więc jedynie może mnie popchnąć naprzód.

 W czasie w którym pełnił służbę adjutanta głównodowodzącego, był zawsze przytomny audjencjom udzielanym rozmaitym wysoko położonym osobistościom. Robił zatem studja rozmaite i zauważył, że każdy z wchodzących miał inną minę, według swego charakteru i usposobienia. Tu zaś uderzyło go na samym wstępie, że na wszystkich twarzach ludzi czekających, malowało się pewne zakłopotanie, rodzaj trwogi i wyraz uniżoności przymusowej. Ci, którzy stali najwyżej w hierarchji społecznej, przybierali minę lekceważącą, żartując i przedrwiwając samych siebie i pana ministra. Starali się okryć tym sposobem ogartujący ich niepokój. Jedni siedzieli chmurni i zadumani, drudzy śmieli się szepcąc pomiędzy sobą. Powtarzali sobie na ucho przezwisko żartobliwe „Siła Andrejewicz“, które nadano na kpiny ministrowi. Jakiś jenerał markotny widocznie i obrażony, że mu każą czekać tak długo, oglądał się w koło, z gniewnym marsem na czole, założywszy od niechcenia nogę na nogę i uśmiechając się pogardliwie.

 Skoro jednak drzwi otworzono, wszyscy umilkli, a ich twarze pobladły od strachu mimowolnego. Książę Andrzej zażądał od oficera będącego dnia tego na służbie, żeby go zapowiedział panu ministrowi. Ten bąknął ironicznie „że uczyni to wtedy dopiero, gdy przyjdzie kolej na niego“. — Pewien wojskowy, którego mina przerażona i nieszczęśliwa, uderzyła na samym wstępie Andrzeja, wszedł do gabinetu ministra, gdy już kilku innych zostało wpuszczonych i wyprowadzonych następnie aż do drzwi przez adjutanta. Ten bawił bardzo długo u ministra. Usłyszano głos grzmiący, gniewny i nader niemiły. Wyszedł nareszcie biedny oficerek, trupio blady, z ustami drgającemi, i przebiegł poczekalnią pędem prawie, trzymając się oburącz za głowę.

 Teraz przyszła kolej na księcia Andrzeja.

 — Na prawo, pod oknem — ktoś mu podszepnął.

 Wszedł do gabinetu umeblowanego porządnie, ale bez najmniejszego zbytku, i ujrzał przed sobą mężczyznę czterdziestoletniego, którego biust za długi, w porównaniu z resztą ciała, niósł na sobie tak samo nieproporcjonalnie długą szyję i głowę. Włosy nosił obcięte po żołniersku przy samej głowie. Czoło przecinały dwie bruzdy głębokie, a i twarz, mimo wieku zaledwie średniego, miała już sporo zmarszczek. Brwi gęste, krzaczyste, zrastały się prawie nad oczami małemi, zielonkowatemi, a świecącemi jak u żbika. Nos był potężny, mocno zaczerwieniony i zakrzywiony w dół, ku wąskim ustom. Ta niemiła postać, zwróciła się do wchodzącego, wcale na niego nie patrząc.

 — Czego pan sobie życzy?

 — Niczego wasza ekscellencjo — Andrzej odrzucił najspokojniej tonem lodowato-obojętnym.

 Teraz dopiero spojrzał na niego pan minister:

 — Proszę usiąść... zapewne książę Bołkoński?

 — Jego carska mość, raczyła oddać mój memorjał w ręce waszej ekscellencji i...

 — Powiem otwarcie książę kochany, że czytałem twój memorjał — przerwał mu minister dość niegrzecznie, wpadając w ton ucinkowy, gniewny i prawie pogardliwy. — Proponujesz nam nowy regulamin wojskowy, nieprawdaż? Tyle mamy już na papierze rozmaitych praw i przepisów, których nikt się nie trzyma i nie wykonywuje... Dziś nastała mania pisania. To o wiele łatwiejsze, niż cokolwiek w czyn wprowadzić.

 — Stosuję się w tem do woli najjaśniejszego pana, pytając waszą ekscellencję, co myśli zrobić z moim memorjałem?

 — Odesłałem go wojskowemu komitetowi, dodając moje o nim zdanie... Nie podoba mi się wcale — dodał powstając z fotelu, a wziąwszy papier leżący na stole, podał go księciu Andrzejowi.

 Na wskos pół arkusza stało napisane ołówkiem, najfatalniejszą ortografią, i bez żadnych znaków pisarskich:

 — „Nie ma logicznej podstawy... skopiowane z francuzkiego kodeksu wojskowego... różni się całkiem niepotrzebnie i odstrycha, od przyjętego u nas regulaminu!“

 — Który komitet ma zbadać mój memorjał?

 — Komitet mający zadanie ulepszyć i uzupełnić nasze przepisy wojskowe. Przedstawiłem waszą miłość, na członka tegoż komitetu, ale bez żadnej pensji.

 Książę Andrzej uśmiechnął się ironicznie:

 — Inaczej nie byłbym wcale przyjął tej godności.

 — Członek honorowy... bezpłatny, wszak zrozumiałeś mnie mości książę?... Hej! czy jest tam jeszcze kto? — zawołał, żegnając się z Bołkońskim.

V.

 Zanim dostał zamianowanie urzędowe, na członka owego komitetu wojskowego, książę Andrzej odnowił stosunki przyjacielskie z osobistościami, których wpływy mogły mu stać się pożytecznemi i korzystnemi. Ciekawość niespokojna i nieprzezwyciężona, podobna do owej, która miotała nim w przededniu bitwy, pociągała go ku sferom wyższym. Tam to układano rozmaite kombinacje, i szukano środków które miały wywrzeć wpływ niesłychany na los miljonów istot ludzkich. Odgadywał po rozdrażnieniu starych zacofańców, po wysiłkach tych, którzy starali się nadaremnie przeniknąć tajemnicę stanu, po dyskretnem milczeniu wtajemniczonych, po niespokojnem szastaniu się i ponurej zadumie innych, po mnogiej liczbie komitetów i komisji najrozmaitszych, domyślał się, że przygotowuje się w samym Petersburgu, w owym roku 1809, potężna kampanja na czele której miał stanąć jako wódz Sperański. Wywierał on urok jako ktoś nieznany, i wpływ niezwyciężony umysłu gienjalnego.

 Reforma ogólna, którą odczuwał instynktowo, pomimo że miał o niej zaledwie słabe wyobrażenie, (nie znał zaś wcale dotąd wielkiego reformatora) zajmywała go tak wyłącznie, że w obec tego, losy jego własnego memorjału schodziły na drugi plan, i nie budziły w nim ani zbyt wielkiej ciekawości, ani niepokoju.

 Jego urodzenie, majątek i stanowisko obecne, otwierały mu podwoje do salonów najwykwintniejszych i najbardziej arystokratycznych. Partja reorganizatorów, przyjęła go do swego grona z najwyższą sympatją. Po pierwsze: znali jego wysoką inteligencję i wszechstronne wykształcenie; po drugie: poprzedziła go rozgłośna sława, człowieka wolnomyślnego, który pierwszy usamowolnił swoich poddanych. Obóz przeciwny nowym prądom; malkontenci, krzywiący się na wszelkie zachcianki wolnomyślne, przyjęli go również jako „swego“, sądząc że znajdą w nim sprzymierzeńca, podzielającego zapatrywania swego ojca, na owe piekące kwestje społeczne. Kobiety ze świata wielkiego, widziały w nim świetną partję. W ich oczach otaczał go czar niezwykle romantyczny. Tyle już przebył, przecierpiał; tak tragicznie stracił młodziutką żonę. Ci, którzy znali go dawniej, znajdywali, że stał się o wiele łagodniejszym, mniej dumnym i przystępniejszym. Lata przeżyte uspokoiły go i dopomogły do zdobycia pewnej moralnej równowagi, której mu wpierw wielce brakowało.

 Nazajutrz po swojej wizycie u ministra wojny, Bołkoński udał się wieczorem do hrabiego Kuczubeja. Opowiedział mu szczegółowo całą rozmowę, z „Siłą Andrejewiczem“, o którym Kuczubej wyrażał się również z pewnym lekkim nieokreślonym odcieniem ironji, jak i ci wszyscy czekający na posłuchanie w sali recepcjonalnej:

 — Mój drogi, nie obejdziesz się mimo że będziesz zasiadał w komitecie — bąknął namiasem Kuczubej — bez naszego wielkiego „koła rozpędowego“, poruszającego wszystko i wszystkich, czyli: mówiąc bez metafor... bez Michała Michałowicza. Będzie dziś u mnie...

 — Cóż mogą obchodzić kodeksa wojskowe Sperańskiego? — spytał Andrzej zdumiony. Kuczubej uśmiechnął się ironicznie za całą odpowiedź, jakby zdziwiony również pytaniem zbyt naiwnem.

 — Przekonasz się sam... Mówiliśmy już o tobie... o twojem usamowolnieniu poddanych...

 — Ah! to więc ty książę uwolniłeś chłopów od robienia pańszczyzny? — wykrzyknął tonem gorżkiego sarkazmu, stary bojar z czasów Katarzyny.

 — Była to mała wioszczyna, która i tak nic mi nie niosła — odrzucił Andrzej, chcąc się niejako usprawiedliwić z tej darowizny.

 — Także ci z tem było spieszno książę? — stary gderał dalej rozsierdzony. — Pytam się tylko, kto też będzie orał i siał, gdy chłopów usamowolnimy?... Wierzcie mi panowie: łatwiej prawa napisać, niż je potem w czyn wprowadzić — zwrócił się starzec teraz do Kuczubeja. — Ot naprzykład: powiedz mi też hrabio z łaski swojej, za co będę ci nieskończenie obowiązany... kogo teraz zamianują prezydentami rozmaitych trybunałów, jeżeli będzie warunkiem niezbędnym składanie przed tem egzaminów prawniczych?

 — Sądzę że tych, którzy potrafią złożyć takowe — rzekł Kuczubej.

 — Zaraz ci na to odpowiem hrabio, przytaczając przykład namacalny. Znasz przecie prezydenta Pryachnikowa? Wszak to człowiek zdolny i najzacniejszy, ale sześćdziesięcioletni... Czyż i on będzie zmuszony zasiąść na nowo ławę szkolną?

 — Tak, to jest rzeczywiście szkopułem dość znacznym — bąknął Kuczubej — tem bardziej, że jak dotąd, nauki i wogóle oświata, stały u nas na tak niskim stopniu, że... — Kuczubej urwał w pół, a wziąwszy Andrzeja pod ramię, pospieszył z nim razem naprzeciw mężczyzny, wzrostu bardzo słusznego, który wszedł był do salonu. Mimo że jego czoło olbrzymie i na przód wydane, pokrywało zaledwie kilka kosmyków włosów bardzo jasnych, nie wydawał się starszym nad lat czterdzieści, twarz szczupła i mocno wydłużona, i jego ręce szerokie, pulchne, uderzały białością matową cery, która przypominała bladość chorobliwą żołnierzy, wypuszczonych ze szpitala, po dłuższym tamże pobycie. Miał na sobie frak niebieski.

 Andrzej poznał go natychmiast i doświadczył rzuciwszy nań okiem dziwnego wstrząśnienia. Czem to było właściwie? Szacunkiem, zazdrością, czy ciekawością po prostu? Nie mógł na razie zdać sobie z tego sprawy dokładnej. Sperański, przedstawiał rzeczywiście typ nader ujmujący, i oryginalny. Andrzej nie spotkał się jeszcze nigdy, u nikogo z taką pewnością siebie i z takim spokojem niewzruszonym. A obok tego miał on ruchy tak ciężkie i niezgrabne. Spojrzenie było u niego dziwnie łagodne, obok niesłychanej energji, która się w nim przebijała. Oczy nawykł przymykać do połowy, a na ustach igrał mu wiecznie uśmiech stereotypowy. Tak wyglądał Sperański, sekretarz ministerstwa; Sperański, cara prawa ręka, z którym nie rozłączył się nawet Aleksander jadąc do Erfurtu. Tam Sperański dostąpił zaszczytu, rozmawiania kilkakrotnie z Napoleonem.

 Spojrzał w koło na osoby zgromadzone, nie spiesząc się z nawiązaniem rozmowy. Był z góry przekonany, że skoro usta otworzy, wszyscy słuchać go będą z uwagą najwyższą. Nigdy też nie trudził się podnoszeniem głosu. Mówił prawie cicho i zawsze patrzał li na tego z kim rozmawiał.

 Andrzej śledził bacznie każdy jego giest, słuchał każdego słowa. Znając go z reputacji, spodziewał się, jak to się często zdarza, gdy jesteśmy o kimś zbyt dobrze uprzedzeni, spodziewał się znaleść w nim, wszelkie możliwe doskonałości.

 Sperański zaczął się tłumaczyć przed Kuczubejem, dla czego nie przyszedł wcześniej. Zatrzymano go jednak aż dotąd w pałacu. Z umysłu nie powiedział — „zatrzymał mnie car“ — i Andrzej zapisał sobie w pamięci, tę jego skromność przesadną. Gdy go Kuczubej przedstawiał Sperańskiemu, ten zwrócił się zwolna ku niemu, fiksując go wzrokiem przenikliwym. Milczał zrazu, uśmiechając się jedynie. Odezwał się nareszcie:

 — Jestem uszczęśliwiony poznaniem cię mości książę. Bardzo wiele słyszałem już o tobie.

 Kuczubej opowiedział mu w kilku słowach, w jaki sposób przyjął był Bołkońskiego minister wojny.

 Sperański uśmiechnął się jeszcze serdeczniej.

 — Pan Magnicki, prezydent komisji, wydelegowanej do przejrzenia i ulepszenia regulaminu wojskowego — dodał najuprzejmiej — jest moim przyjacielem. Skoro zechcesz mości książę, sprowadzę cię z nim i zapoznam panów nawzajem.

 Wymawiał wyraźnie słowa, kładnąc nacisk na każdą sylabę. Zatrzymawszy się chwilę po wypowiedzeniu tego frazesu, mówił dalej:

 — Spodziewam się że znajdziesz w nim mości książę szczerą sympatję i chęć przyczynienia się do wszystkiego, co może tylko być dla kraju z pożytkiem.

 Utworzono małe kółko w koło nich.

 Uderzył Andrzeja między innemi ton pogardliwy, w jakim odpowiadał Sperański, tak niedawno jeszcze urzędniczek bez znaczenia, owemu staremu bojarowi, utyskującemu gorzko, na reformy świeżo wprowadzone. Cedził słowa pół-gębkiem, jakby uważał to poniżej swojej godności wdawać się w tłumaczenia, w obec tak nędznego przeciwnika. Skoro starzec wpadał w ferwor głos podnosząc, Sperański umilkał, uśmiechając się szydersko. Oświadczył w końcu kategorycznie, że nie przystoi mu wcale wydawać sądu o potrzebie, lub bezużyteczności tego, co podobało się postanowić najjaśniejszemu panu.

 Po niedługiej chwili rozmowy ogolnej, wstał, zbliżył się do Bołkońskiego, a wziąwszy go poufale pod ramię, odprowadził na drugi koniec salonu. Wchodziła widocznie w jego program na wieczór dzisiejszy, rozmowa w cztery oczy z Andrzejem.

 — Byłem tak opanowany rozmową nader ożywioną tego starca czcigodnego, że nie miałem dotąd czasu, książę kochany, zamienić dwóch słów z tobą wyłącznie. — Uśmiechnął się pogardliwie, jakby chciał dać odczuć Andrzejowi całą czczość i płytkość tamtych ludzi i zarazem dać mu do poznania, że jego uważa za wyższego w poglądach i zdaniach o kwestjach społecznych.

 Pochlebiło to mimowolnie Andrzejowi.

 — Znam cię książę od dawna — mówił dalej Sperański — najprzód z wolnomyślności i dbałości o dobro twoich poddanych. Pierwszy dałeś przykład z siebie, który oby znalazł jak najliczniejszych naśladowców... powtóre, żeś ty jeden z szambelanów nie czuł się dotkniętym i nie obraziłeś się najnowszym ukazem, znoszącym wszelkie rangi u dworu. A przecież to rozporządzenie wywołało tak wielką ilość skarg gorzkich, tyle utyskiwań i narzekań.

 — To rzeczywiście prawda. Ojciec mój nie życzył sobie, żebym korzystał z przysługującego mi tytułu. Zacząłem służbę w wojsku, przechodząc przez stopnie o wiele niższe.

 — Ojciec twój mości książę, mimo że wiekiem należy całkiem do przeszłego stulecia, jest przecie wyższym o całe niebo w swoich poglądach, od innych żyjących z nim współcześnie, którzy krytykują bez miłosierdzia owe rozporządzenie. W końcu ma ono jedynie na celu przywrócenie sprawiedliwości w ustroju społecznym, na jej właściwych podstawach.

 — Co do mnie sądziłbym, że te krytyki, nie są bez pewnej podstawy — zrypostował Andrzej, starając się wyzwolić z pod wpływu tego człowieka, który czuł, że go najzupełniej opanowuje, a było mu niemiło poddać się tak bez oporu. Radby był rozpocząć ze Sperańskim żwawą dysputę, sprzeciwiać mu się w każdem zdaniu, a nie mógł czemuś wyrazić się tak śmiało i gładko, jak mu się to zwykle udawało.

 — Mają chyba za podstawę osobistą miłość własną — Sperański zauważył najspokojniej.

 — Po trochę zapewne, ale również według mego zdania, interes państwowy.

 — Jak to książę rozumiesz?

 — Jestem zwolennikiem Monteskjusza — Andrzej odrzucił — a jego maksyma: — „że honor jest podstawą jedyną monarchji“ — zdaje mi się czemś niewzruszonem, czemu nie da się zaprzeczyć. Otóż uważam, że pewne prawa i przywileje szlachty, podpierają utwierdzają niejako owe poczucie honoru.

 Uśmiech do ust przyczepiony nienaturalnie, znikł nagle, a twarz Sperańskiego zyskała li na tej zmianie. Odpowiedź Andrzeja mocno go zainteresowała.

 — Ah! z tego zatem punktu, zapatrujesz się książę na tę kwestją? — mówił dalej z całym spokojem, wyrażając się teraz w języku francuzkim. Trochę mu to sprawiało trudności i mówił jeszcze wolniej niż po rosyjsku. — Monteskjusz zapowiada w innem miejscu: — „że honor nie może być podtrzymywany przywilejami szkodliwemi ustrojowi społecznemu i samemu rządowi. Honor polega zatem albo na braku czynów nagannych, lub jest bodźcem, który nas podnieca do zdobycia pochwały i nagrody, świadczących o dobru, przez nas dokonanego. Z tego wypływa — dodał streszczając jeszcze króciej swoje argumenta — że instytucja, mająca na celu rodzaj współzawodnictwa w czynach wzniosłych, honorowych, jest podobną mniej więcej do instytucji „Legji honorowej“ — ustanowionej przez wielkiego Napoleona. Nikt nie powie chyba o „Legji“, że jest szkodliwa honorowi, skoro przyczynia się do ściślejszego wypełniania obowiązków służbowych w każdym kierunku, a nie stanowi żadnego przywileju kastowego lub dworskiego.

 — Przyznaję i ja to najchętniej, sądzę atoli, że dworskie przywileje dążą do tego samego celu. Wszyscy ci, którzy z nich korzystają, czują się obowiązani spełniać godnie włożone na nich obowiązki.

 — A jednak, ty książę nie chciałeś z nich korzystać — Sperański zakończył rozmowę frazesem pochlebnym, która mogłaby była w końcu nabawić kłopotu jego młodego przeciwnika. — Gdybyś mi uczynił zaszczyt mości książę i raczył mnie odwiedzić w środę na wieczór, ponieważ zobaczę się do tego czasu z Magnickim, będę mógł udzielić ci wiadomości nader ciekawych, a w dodatku, pomówić z tobą o tem i o owem, co sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność.

 Pożegnał go uściskiem dłoni i wysunął się z salonu po francuzku, unikając starannie spotkania z kimkolwiek na wychodnem.

VI.

 W pierwszych zaraz dniach swojego pobytu w Petersburgu, odczuł żywo książę Andrzej, że schodzą na drugi plan szczytne pomysły, które rozwijały się i bujały w jego umyśle wśród ciszy wiejskiej i samotności. Obecnie zajmywały go wyłącznie rozmaite troski i kłopoty drobiazgowe.

 Każdego wieczora wracając do siebie, zapisywał w notysce, cztery, pięć wizyt, które miał złożyć nazajutrz nieodwołalnie, i tyleż schadzek rozmaitych, z tymi i owymi. W ten sposób mając dzień zapełniony, zmuszony stawić się wszędzie na godzinę umówioną, tem jedynie był zajęty. Te troski towarzyskie, rabowały mu większą część życia. Nie miał zresztą czasu pomyśleć o czemkolwiek i zastanowić się nad czemś poważnie. Jeżeli udało mu się kiedy niekiedy, odezwać z czems rozumnem i zyskać poklask całego towarzystwa, był to jeszcze owoc jego medytacji w ciszy i samotności wiejskiej. Sam sobie wyrzucał nieraz, gdy zdarzyło mu się w tym samym dniu, powtórzyć jedne i te same zdania w kilku towarzystwach. Porwany wirem światowym, czuł instynktowo, że umysł jego rdzewieje i on nie umie już prawie myśleć poważnie.

 Sperański przyjął go u siebie w następną środę, tak jak się byli umówili poprzednio. Rozmowa z nim wyczerpujaca i rozjaśniająca kwestje rozmaite, wywarła na Andrzeja wrażenie głębokie.

 Pragnął on żywo, znaleść w innym ów ideał łączący w sobie wszelkie przymioty i doskonałości, które radby był sam osiągnąć. Zdało mu się, że Sperański przedstawia właśnie w swojej osobie typ cnoty i gienjalnosci, o którym marzył od dawna. Gdyby był należał do tej samej sfery co Bołkoński, gdyby byli obaj odebrali to samo wykształcenie, mieli te same nawyczki i zwyczaje, ten sam sposób osądzania świata i ludzi, byłby w nim może Andrzej odkrył niebawem strony słabsze, ujemne, właściwe wszystkim istotom śmiertelnym, a więc dalekim od doskonałości. Sperański atoli umiał utrzymać zawsze taką równowagę umysłową, mówił z taką logiczną ścisłością, tak przekonywująco, że wzbudzał w Andrzeju podziw tem większy, że na razie sam przed sobą nie zdawał sobie rachunku dokładnego, czem go właściwie ten człowiek tak podbił i opanował? Sperański ze swojej strony, starał się go olśnić i pozował przed nim po trochę na „wielkiego człowieka“. Czy ocenił był należycie Andrzeja zdolności, czy po prostu chciał go przykuć, uznawszy to za pożyteczne dla siebie? Było to bądź co bądź faktem dokonanym, że nie opuścił żadnej sposobności, aby nie pochlebić zręcznie Bołkońskiemu, dając mu delikatnie do zrozumienia że jego wysoka inteligencja, czyni go godnym wznieść się aż do niego i że jeden Andrzej był w stanie pojąć należycie głębokość i gienjalność pomysłów „wielkiego człowieka“, jak niemniej bezdenną głupotę „innych“.

 Powtarzał mu setki razy frazesa w tym rodzaju:

 — U nas, co tylko wychodzi po za gościniec ubity raz na zawsze, co przewyższa niski poziom ogólnych pojęć... — lub też: — My pragniemy, żeby wilcy byli tak samo żywieni i protegowani, jak i biedne owieczki przez nich mordowane... — nakoniec: — Oni nie mogą nas zrozumieć...

 Przy tych słowach robił taką minę, jakby myślał w duszy:

 — Ja i ty książę wiemy ile warci oni, a czem my jesteśmy!

 Ta powtórna rozmowa, jeszcze serdeczniejsza i bardziej otwarta, spotęgowała pierwsze wrażenie odniesione po poznaniu się z Sperańskim. Widział w nim człowieka niezwykłego i nader głębokiego myśliciela, który tylko siłą woli niezłomnej, doszedł do takiej władzy, używając tejże z najwyższym pożytkiem dla Rosji. Był on właśnie owym filozofem, którego szukał i jakim radby był sam zostać. Umiał tłumaczyć logicznie wszelkie zjawiska w życiu ludzkiem, uznawał jako prawdę niezbitą jedynie, co zgadzało się z rozsądkiem. W dodatku poddawał każdą kwestją społeczną pod ścisłe badanie rozumu. Myśli jego ubrane w słowa, były tak jasne, wypowiadał je tak przekonywująco, że Andrzej mimowolnie podzielał każde jego zdanie. Jeżeli zaś kiedy próbował mu w czem zaoponować, to tylko dla tego, żeby okazać swoją niepodległość. Wszystko w Sperańskim było dobrem, nawet doskonałem, prócz wzroku jak stal zimnego, przeszywającego, błyszczącego, i rąk dziwnie białych i wypieszczonych. Te ręce szczególniej uderzały Andrzeja. Nie mógł wstrzymać się, żeby nie spojrzeć na nie kiedy niekiedy. Zdarza się to nieraz nam, że patrzymy ciekawie na ręce ludzi, będących u steru nawy rządowej, dzierżących chwilowo berło władzy prawie wszechmocnej. Te ręce drażniły Andrzeja w wysokim stopniu, choć sam nie wiedział dla czego? Niemiłą mu była również pogarda i lekceważenie, z jakim nie taił się wcale Sperański, mówiąc o całem niemal społeczeństwie. Irytowała go niemniej moc argumentów, używana przez Sperańskiego. Posiadał dar wymowy porywający. Każda forma rozumowania była mu tak samo przystępną, szczególniej robił mistrzowskie porównania. Andrzej brał mu jednak za złe, że przechodził a raczej przeskakiwał nadto gwałtownie z jednej kwestji na drugą. Lubił pozować na reformatora niesłychanie praktycznego. Wskutek tego rzucał kamieniem bez miłosierdzia na marzycieli. To pobijał swoich przeciwników gryzącą ironją; to znowu posługując się zawsze logiką najściślejszą, wznosił się na wyżyny najmniej dostępne metafizyki. (Była ona jego bronią oratorską najulubieńszą). Dostawszy się tam raz, lubował się w określaniu przestrzeni, czasu, myśli. Czerpał w tych kwestjach świetne dowody i niezrównane argumenta. Nareszcie sprowadzał przedmiot do granic ciaśniejszych zwykłej dysputy.

 Cechą charakterystyczną, tego umysłu potężnego, była wiara niczem niezachwiana w siłę i prawa rozumu. Było widocznem, że wszelka wątpliwość pod tym względem, tak nękająca i przygnębiająca częstokroć Andrzeja, była mu nieznaną najzupełniej. Trwoga, że nie potrafi wysłowić należycie swoich myśli, nigdy mu spokoju ani na chwilę nie zamąciła. Tak samo wierzył w nieomylność swoich czynów i zapatrywań.

 Wkrótce Andrzej odczuwał dla Sperańskiego, to samo uczucie namiętnego uwielbienia, które był w nim wzbudził gienjusz Napoleona. Sperański był synem popa. Dla ogółu krótkowidzącego, było to powodem dostatecznym, aby go lekceważyć, jako człowieka z niższej sfery. Tym razem książę Andrzej sprzeciwiał się sam sobie, i swoim pojęciom wysoce arystokratycznym, hołdując komuś zrodzonemu prawie z chłopów.

 Z okazji owej komisji, postanowionej aby poprawić prawa istniejące, i zapełnić luki rażące w rosyjskiem prawodawstwie, opowiedział mu Sperański tonem drwiącym, że takowa istnieje od stu pięćdziesięciu lat, i że kosztowała dotąd miljony, bez cieniu pożytku dla społeczeństwa. Jedynym rezultatem owych miljonów, przez okno wyrzuconych, były karteczki z napisami, które Rosenkampf poprzylepiał na fascykułach porównawczych dawnych praw z nowemi.

 — Chcemy udzielić senatowi nowej władzy sądowej, a nie mamy praw należytych! Jest to też zbrodnią w obec społeczeństwa naszego, książę kochany, jeżeli ludzie z takiemi jak ty zdolnościami, usuwają się z widowni, zasklepiając się na wsi.

 Andrzej odpowiedział na ten zarzut, że aby zająć się taką pracą, trzebaby odbyć specjalny kurs nauk.

 — Proszę mi pokazać tych, którzyby się oddawali podobnym studjom? Jest to po prostu koło zaczarowane, z którego nie uwolnimy się inaczej, tylko rozrywając go gwałtownie.

 W tydzień później, Andrzej został zamianowany członkiem komitetu mającego wypracować nowy kodeks wojskowy. W dodatku, w chwili kiedy najmniej o tem myślał, zrobiono go przewodniczącym w jednej z sekcji komisji prawodawczej. Zdecydował się wreszcie, uproszony przez Sperańskiego, zająć się ułożeniem kodeksu cywilnego. Posługując się podręcznikami, jakoto: kodeksem Napoleona i Justyniana wziął się do opracowania działu obejmującego część nazwaną „Prawem ludowem“.

VII.

 Na dwa lata przedtem, w roku 1808, Piotr powróciwszy ze swojej objażdżki po kraju, znalazł się, ani przeczuwając czegoś podobnego, na czele Masonerji w Petersburgu. Uorganizował „loże poboczne“ (loges de table), zaprowadził loże stałe, postarawszy się dla nich o dyplomy i tytuły fundacyjne. Zajął się gorliwie rozkrzewianiem Masonerji w kołach coraz szerszych. Dał znaczną sumę potrzebną na dokończenie ich „świątyni“, i dopełnił własnemi pieniądzmi, jałmużnę niedostateczną dla ubogich „członków“, którą zbierano podczas posiedzeń. W tym względzie, stowarzyszeni okazywali się niesłychanie skąpymi i niesłownymi. Utrzymywał również własnym kosztem dom przytułku dla ubogich braci, zaprowadzony przez Masonów. Zresztą uległ znowu dawnym nawyczkom i namiętnościom. Lubił dobrze jeść, a jeszcze lepiej pić. Nie mógł wogóle wstrzymać się od rozmaitych przyjemnostek i wybryków życia kawalerskiego, mimo że je uważał za niemoralne, a nawet hańbiące go poniekąd.

 Mimo gorliwości, jaką był zrazu rozwinął, w tem i owem, czuł pod koniec roku, że owa masońska „ziemia obiecana“, zaczyna mu się z pod stóp usuwać. Doświadczał przykrego wrażenia człowieka, który stawiając nogę z całem zaufaniem na pozornie gładkiej powierzchni, nagle czuje jak ta noga zaczyna grzęznąć w bagnie. Wysuwa niebacznie drugą, aby zbadać dokładniej, o ile grunt jest twardym, i oto zapada się w błoto po kolana. Tak stało się i z Piotrem, a teraz brnął dalej w tem błocie.

 Bazdejew, odsunięty zupełnie od przewodnictwa w lożach petersburgskich, nie opuszczał wcale Moskwy. „Bracia“, byli to po większej części światowcy, których Piotr spotykał co chwila po salonach stolicy. Nie mogło mu się to nieraz w głowie pomieścić, że taki libertyn jak książę B., lub człowiek niejakiej wartości jak hrabia D. są również Masonami. Pod ich fartuchem masońskim, pod kielnią i innemi insygniami wolno-murarskiemi, widział w duchu wykukujące ich mundury, ordery i gwiazdy brylantowe, które były właściwym celem ich życia. Bardzo często zdarzało się, że musiał założyć z własnej kieszeni, po kilka i kilkadziesiąt rubli, za członków o wiele bogatszych od niego, a którzy mimo przysiąg solennych, nie dopełniali swoich przyrzeczeń. Wtedy powstawały w jego duszy dziwne wątpliwości, które starał się nadaremnie odsunąć i pokonać.

 „Bracia“ dzielili się w jego przekonaniu na cztery kategorje: Do pierwszej zaliczał tych, którzy nie brali udziału czynnego, ani w sprawach tyczących się lóż, ani w interesach obchodzących całą ludzkość. Ci zajmywali się wyłącznie zgłębianiem tajemnic ich stowarzyszenia, wynajdywaniem właściwego określenia, czem jest Trójca św. i nauką o trzech głównych podstawach; o siarce, merkurjuszu i soli, lub o znaczeniu kwadratu, jak też i innych symbolach świątyni Salomona. Tych Piotr szanował. Byli oni najdawniejszymi w stowarzyszeniu i do nich należał również Bazdejew. Nie pojmował jednak, co ich mogło tak zajmywać w tych badaniach. Osobiście nie był wcale skłonnym do podobnego zatapiania się i zgłębiania stron mistycznych masonerji.

 Drugą kategorję tworzyli ci w jego przekonaniu (do nich i siebie zaliczał), którzy wahali się tak samo jak on, szukając gorliwie prawdy i drogi prowadzącej do odkrycia tejże. Dotąd wprawdzie nie byli jej znaleźli, nie tracąc przeto nadziei, że kiedyś może im się to uda.

 Do trzeciej kategorji tych zaliczał, którzy nie troszczyli się o nic więcej, jak tylko o formy zewnętrzne i ceremonje drobiazgowe stowarzyszenia. Takim był Wilarski, a nawet i sam Wielebny.

 Do czwartej w końcu, należeli ci nader liczni adepci w owym czasie, którzy w nic nie wierząc, nie życząc sobie zmian żadnych w ustroju społecznym, trzymali się masonerji po to jedynie, aby zbliżyć się, do osobistości możnych i wpływowych. Zajęci też byli tem głównie, aby wyzyskać jak najkorzystniej dla siebie stosunki z owymi dygnitarzami.

 Własna ruchliwość nie zadawalniała Piotra wcale. Wyrzucał masonerji w Petersburgu, że zadawalniała się li czczemi formułkami. Odczuwał instynktowo, że masoni, jakich widział w Rosji, schodzą po prostu na manowce, oddalając się coraz bardziej od pierwotnych podwalin stowarzyszenia. Zdecydował się zatem wyjechać za granicę, aby tam zostać wcielonym w tajemnice najwyższe stowarzyszenia.

 Wrócił wśród lata w roku 1809. Masoni rosyjscy zostali uprzedzeni przez swoich zaufanych korespondentów zagranicznych, że Bestużew pozyskał tak dalece ufność bezgraniczną najwyższych dostojników w masonerji, że obznajomiwszy go z wszelkiemi tajemnicami, wynieśli na szczebel najwyższy w hierarchji stowarzyszenia. Dowiedzieli się jednocześnie, że Piotr przywozi mnóstwo projektów, tyczących się reform rozmaitych w stowarzyszeniu. Licznie się też u niego zgromadzili skoro pojawił się w Petersburgu, uważając po jego minie, że przygotowuje im jakąś wielką niespodziankę.

 Zadecydowano, że trzeba zwołać posiedzenie nadzwyczajne, aż do stopni najniższych adeptów masonerji, aby Piotr miał sposobność udzielić braciom instrukcji przywiezionych. Gdy zebrano się w komplecie, dopełniwszy formułek obowiązkowych, Piotr zagaił w tych słowach posiedzenie:

 — Bracia kochani — rzekł powstając, cały zaczerwieniony i jąkając się z nadmiaru wzruszenia, zmieszany i onieśmielony. — Nie dość jest wykonywać tajemnicze obrzędy w głębi lóż naszych, trzeba czynów, czynów... czynów! koniecznie... Zardzewieliśmy, zasklepili jak ślimaki w swoich skorupkach... Trzeba nam się otrząść z tego lenistwa, obudzić ze snu letargicznego i zabrać się do pracy czynnej — zakończył, dobywając z zanadrza gruby zeszyt i zdecydowawszy się nareszcie na odczytanie swojego rozwlekłego memorjału.

 Treścią jego było: że aby wykorzenić przesądy dotąd istniejące, zapewnić tryumf cnocie i zaprowadzić ogólne braterstwo ludów, nie trzeba robić rewolucji, przewracać do góry nogami ustroju społecznego, tylko dawać z siebie dobry przykład pod każdym względem, i pracować wytrwale na polu jak najszerszej i najogólniejszej oświaty.

 Gdy społeczeństwo całe tonęło w ciemnościach, dość było kazań, aby zyskiwać prozelitów. Dziś trzeba używać środków silniej oddziaływujących na umysły, niż samo słowo. Trzeba ludziom umieć przedstawić cnotę tak ponętnie, żeby w niej zasmakowali i zapragnęli wykonywać ją na wzór masonów. Namiętności nie można stłumić gwałtownie, za jednym zamachem. Trzeba je zwolna podkopywać, kierując ku celom wzniosłym, podniecając ku dobremu. Trzeba żeby każdy z ludzi, zadawalniał te popędy namiętne w dziedzinie cnoty jedynie. Do masonów zaś należy szczytne posłannictwo, dostarczyć ludziom sposobności po temu, wskazać im cel właściwy życia tu na ziemi.

 Skoro w każdym kraju, utworzy się grono takich „wybranych“ i najzacniejszych; ci nawzajem, natchną innych braci, podobnie wzniosłemi ideami, a tym sposobem, związawszy się ściśle z sobą, nie znajdą zapory na swojej drodze, i wszystko stanie się możliwem dla stowarzyszenia, tak silnego jak masonerja, które już dotąd mimo otaczającej go tajemnicy, tyle zdziałało dla dobra ludzkości...

 Odczytanie owego memorjału, wywołało wrażenie nadzwyczajne, i zrewolucjonizowało najgwałtowniej całe zgromadzenie. Większość widząc w nim skłonność niebezpieczną do Iluminizmu, przyjęła tenże nader chłodno, ku wielkiemu zdziwieniu Piotra. Sam Wielebny, wziął się do niego nie na żarty, wyciągając na coraz szersze tłumaczenie swoich zasad, w miarę jak Piotr wpadał w zapał coraz gorętszy. Posiedzenie było okropnie burzliwe. Utworzyły się partje rozmaite. Jedni oskarżali Piotra o Iluminizm, inni brali jego stronę z całą gorliwością i przekonaniem. Wtedy uderzyła Piotra po raz pierwszy, niesłychana rozmaitość w zapatrywaniach ludzkich na tę samą kwestję. Ztąd wypływa, rzecz naturalna, że na żadną prawdę, choćby jak wzniosłą, nie zgodzą się w zupełności ani dwaj ludzie, każdy z nich bowiem będzie się na nią zapatrywał z innego stanowiska. Nawet pomiędzy członkami, którzy zdawali się być po jego stronie, każdy wtrącał swoje poglądy i swoje zastrzeżenia, co do reform proponowanych przez Piotra. Na to on znowu oburzał się, żadnej zmiany nie przyjmując, uważał bowiem swoje zdanie za najlepsze, i żądał, żeby było przyjęte bez oporu, jednogłośnie.

Wielebny zwrócił między innemi Piotra uwagę, tonem szyderskim, że uniesiony namiętnością, okazał w dyspucie z braćmi więcej gniewu, niż pokory chrześćjańskiej i wybaczliwości. Piotr nic na tę zaczepkę nie odpowiadając, spytał krótko i węzłowato, czy jego propozycja zostanie przyjęta? Wielebny odrzucił tak samo krótko i stanowczo: — „Że ani im to w głowie postało!“ — Wtedy Piotr wybiegł z loży, nie dopełniwszy nawet formułek przepisanych, i wrócił do siebie zgorszony i oburzony.

VIII.

 Trzy dni następne, po tem niefortunnem wydarzeniu, spędził Piotr wyciągnięty na szezlongu, nie opuszczając wcale pokoju i nie widząc żywej duszy, prócz swego lokaja. Zapadł był najformalniej na spleen gwałtowny.

 W tym czasie dostał list od żony. Błagała go najusilniej o rozmowę, opisując słowami wymownemi, jak cierpi okropnie na rozłączeniu z nim. Kończyła zapewnieniem, że odtąd radaby resztę życia poświęcić jemu wyłącznie, i że powróci niebawem z zagranicy do Petersburga.

 Wkrótce potem jeden z masonów najmniej ceniony i wcale nie szanowany przez towarzyszów, dla swego życia niemoralnego, wdarł się do Piotra prawie przemocą, a sprowadziwszy rozmowę na temat pożycia małżeńskiego, wyrzucał mu ostro surowość nieubłaganą względem żony, surowość nie zgadzającą się z prawami masonerji, które przypolecają przebaczenie żałującemu i skruszonemu grzesznikowi.

 Teściowa żądała również, aby odwidził ją bodaj na chwilę, ma bowiem pomówić z nim o bardzo ważnych rzeczach. Piotr domyślał się spisku zręcznie ułożonego. Znajdował się jednak w stanie takiej niemocy moralnej, tak był znużony i znudzony wszystkiem, że nawet i to zbliżenie było mu obojętnem. Nic bo w życiu nie wydawało mu się teraz ważnem. Czuł że nie przykłada żadnej wartości do tej kwestji: czy zostanie nadal wolnym, czy też przyjmie żonę napowrót pod swój dach?

 — Nikt nie ma słuszności, a więc i nikt nie błądzi właściwie... W takim razie i ona nie była występną — mówił w duchu. — Cóż mu to zresztą zaszkodzi, lub pomoże, czy będzie z nią żył, czy nie? Otrząsnął się nareszcie z apatji, która go była opanowała, i postanowił, zanim odpowie ostatecznie w tej sprawie, rozmówić się w cztery oczy z Bazdejewem. W tym celu zatem wyjechał natychmiast do Moskwy.

∗             ∗

Wyjątek z Piotra Pamiętnika. „Moskwa, 17 listopada: — Wracam od Dobrodzieja, i spisuję czemprędzej jakie odniosłem wrażenie. Żyje prawie w nędzy, a od trzech lat cierpi męki piekielne, na kamień w pęcherzu. Nigdy jednak z ust jego nie wyrwie się jęk, nie wyrwie słowo skargi. Od świtu, aż późno w noc, prócz chwil kilku przeznaczonych na posiłek nader skromny, poświęca czas cały swoim pracom naukowym. Przyjął mnie bardzo serdecznie, i prosił żebym usiadł na łóżku na którym leżał. Zbliżyłem się do niego ze znakami Wielkiego Orientu i Jerozolimy. Odpowiedział na nie, a potem zapytał z łagodnym uśmiechem, czegom się nauczył w lożach pruskich i szkockich? Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, jak również o moich propozycjach zrobionych braciom w Petersburgu. Nie zataiłem przed nim, jak zostałem źle przyjęty, po czem nastąpiło moje zerwanie z braćmi. Milczał dość długo, wreszcie objawił swoje zdanie, które rozjaśniło mi natychmiast, tak przeszłość jak i przyszłość moją. Uderzyło mnie jak grom jego pytanie: — „Czy pamiętasz o trzech głównych celach stowarzyszenia?: 1mo ścisłe zachowanie i zgłębianie tajemnic; 2do oczyszczanie i udoskonalenie samego siebie, aby módz uczestniczyć w tych tajemnicach; 3tio nakoniec: udoskonalenie całej ludzkości, przez chęć oczyszczania się z brudów ziemskich. Któryż z tych trzech jest celem najgłówniejszym? Udoskonalenie moralne, bezwątpienia, do niego bowiem możemy zawsze dążyć, w jakichkolwiek znajdujemy się stosunkach i okolicznościach. Ale jest to ten jednocześnie, który wymaga po nas najcięższej pracy. Możemy bardzo łatwo grzeszyć pychą, jeżeli zwracamy się zuchwale i wdzieramy się gwałtem w odgadywanie tajemnic, których nie jesteśmy godni zgłębić, naszym duchem skalanym brudem ziemskim. Tak samo nie godzi nam się brać do ulepszenia i poprawiania innych, jeżeli dajemy im z siebie najgorszy przykład nieczystości obyczajów i wszelakich nieprawości. Iluminizm tem właśnie grzeszył, i to go potępiło, że członkowie jego w pysze szatańskiej, uważali siebie za wyższych i doskonalszych, niż reszta śmiertelników. Wychodząc z tego założenia, potępił mój memorjał, i to wszystko com dotąd uczynił. Przyznałem mu słuszność. Co się tyczy moich spraw osobistych, powiedział, że powinnością szczerego masona, jest doskonalenie samego siebie. Sądzimy częstokroć że rychlej ten cel osiągniemy, zrzuciwszy z siebie na raz wszelkie brzemiona i obowiązki włożone na nas przez Opatrzność. Dzieje się atoli wręcz przeciwnie. Nie możemy iść naprzód, tylko staczając mężnie walkę z życiem, tylko stawiając czoło przeciwnościom i zaporom, na drodze cnoty. Trzeba przedewszystkiem poznać samego siebie, a to przychodzi nam najłatwiej przez porównanie. Nie zapominajmy również o cnocie kardynalnej, o zamiłowaniu śmierci. Przeciwności jedynie i ciężkie obowiązki, mogą wykazać nam całą nicość i gorycz życia ziemskiego, wzniecając w nas zapał prawdziwy, i wiarę silną w życie pozagrobowe, bez walk i trudów doczesnych. Te jego słowa iście natchnione, uderzyły mnie tem bardziej, że Bazdejew mimo straszliwych cierpień fizycznych, nie zdaje się wcale życiem znużony. Miłuje śmierć, ale nie czuje się jeszcze do niej dość przygotowanym, mimo swojej czystości i wzniosłości duchowej. Tłumaczył mi w ten sposób wielki kwadrat stworzenia: że liczba 3 i 7 jest podstawą wszystkiego. Dał mi radę, żebym nie odrywał się od moich braci w Petersburgu, żebym nie żądał koniecznie być pierwszym w loży, i żebym użył całego mojego wpływu, aby ustrzedz tak siebie jak i innych, od porywów dumy źle zrozumianej. W ogóle powinienem tak sobie jak i im dopomagać do postępowania drogą cnoty, i coraz wyższej doskonałości. Radził mi w tym celu czuwanie ścisłe nad samym sobą, i dał mi ten oto zeszyt, abym w nim zapisywał sumiennie czynności moje z dnia każdego.“

Petersburg, 23 listopada.

 „Żyję na nowo z moją żoną. Wpadła była do mnie teściowa tonąc we łzach, i zaręczała najuroczyściej że Helena niewinna, błaga mnie o wysłuchanie jej, czuje bowiem najnieszczęśliwszą bezemnie... i tak dalej... i tem podobnie... Wiedziałem z góry, że skoro ją dopuszczę do siebie, zmięknę do reszty, i nie potrafię oprzeć się nadal jej prośbom i naleganiom. Byłem w rozterce z samym sobą; nie wiedziałem co czynić, ani kogo radzić się w tym wypadku. Gdyby był tu Dobrodziej, ten by mi był dopomógł. Odczytałem jego listy, przypomniałem sobie nasze rozmowy, i wywnioskowałem z tego wszystkiego, że nie powinienem odmawiać tej, która garnie się na nowo pod moje skrzydła opiekuńcze. Trzeba właśnie wyciągnąć rękę pomocną, do niej raczej, niż do kogo innego, skoro związałem z nią moje losy w obliczu Boga. Włożę zatem krzyż na ramiona, zesłany mi przez Opatrzność, i poniosę go w pokorze ducha! Jeżeli jednak moje przebaczenie, ma mieć za cel dobro, niechże to moje połączenie z nią, będzie czysto duchowe! Powiedziałem mojej żonie że ją błagam o puszczenie w niepamięć całej przeszłości, o przebaczenie mi jeżeli zawiniłem czem wobec niej. Z mojej zaś strony odpuszczam jej również wszystko, i nie mam odtąd żalu o nic. Czułem się szczęśliwy, żem mógł jej to powiedzieć. Oby nie dowiedziała się nigdy, jak przykrą była dla mnie owa chwila, kiedym ją znowu zobaczył przed sobą! Zamieszkałem górne piątro w pałacu naszym, i czuję się jakby odrodzonym. Błogo mi z tem uczuciem“!

IX.

 Towarzystwo w sferach najwyższych, zbierające się czy u dworu, czy na wielkich balach w domach prywatnych, dzieliło się jak i dawniej na rozmaite kółka i kółeczka, z których każde miało swoją cechę odrębną. Najliczniejszem było koło francuzkie, reprezentujące nowy sojusz francuzko-rosyjski, na którego czele stał Rumiancow i Caulaincourt. Jak tylko pogodziła się z mężem, Helena zajęła w tem kółku jedno z pierwszych miejsc. Całe poselstwo francuzkie, i wiele osobistości znanych z rozumu i nader wybitnego stanowiska, brało żywy udział w każdem zebraniu u pięknej hrabiny Bestużew.

 Była również w Erfurcie, podczas sławnego i niezapomnianego zjazdu tamże dwóch świata mocarzów. Tam poznała, co tylko Europa posiadała wówczas najznakomitszego, i co otaczało wielkiego Napoleona. Miała tam powodzenie olbrzymie. Sam Napoleon uderzony w teatrze jej pięknością olśniewającą, spytał zaciekawiony, jak się nazywa? Tryumfy zbierane przez nią, jako piękności modnej i zawsze ubranej najgustowniej, nie dziwiły bynajmniej Piotra. Sam przyznawał w duchu, że Helena jeszcze w tym czasie stała się bardziej uroczą. Co go jednak uderzało, i czego wcale nie mógł pojąć, to sławy rozgłośnej, którą umiała zdobyć przez te dwa lata. Uważano ją powszechnie za kobietę zachwycającą, o tyle rozumną i dowcipną, o ile piękną była. Znany z dowcipu książę de Ligne (gdy Napoleon nadał był jego synowi tytuł barona, ojciec tak do niego list swój zaadresował: („Monsier le baron de Ligne, né prince de Ligne) otóż ten sam stary książę pisywał do Heleny listy nao°śmiu stronnicach. Bilibin nosił się ze swojemi najlepszemi konceptami, aby popisać się z niemi w obecności prześlicznej hrabiny Bestużew. Być przyjętym w jej salonie, znaczyło tyle, co odebrać dyplom na człowieka rozumnego i niezwykłego. Młodsi ludzie czytali to co było najciekawszem w owej epoce, aby mieć o czem mówić, gdy szli na wieczór do pięknej hrabiny. Sekretarze ambasady a nawet sami panowie, powierzali jej wszelkie tajemnice stanu. Koniec końców, Helena została niebawem prawdziwą i niezaprzeczoną potęgą. Piotr przekonany najmocniej o jej niesłychanem ograniczeniu, należał czasem do zebrań w jej salonach, do objadów dyplomatycznych i balów gromadzących nader liczne towarzystwo, przysłuchując się w osłupieniu i z rodzajem trwogi, rozprawom Heleny w dziedzinie polityki, poezji, a nawet na polu filozofii. Odczuwał coś podobnego, do strachu kuglarza, który lęka się żeby nie odkryto lada chwila jego wolt i sztuczek, omawiających i oszukujących zgromadzoną publiczność. Ale jakoś nikt niczego nie spostrzegał. Był-że ten rodzaj salonu miejscem uprzywilejowanem dla głupoty i ślepoty ludzkiej, czy też oszukani znajdowali w tem przyjemność, żeby ich oszukiwano? Rzeczywiście stało się to faktem dokonanym, że reputacja hrabiny Bestużew była tak silnie ufundowaną, jako rozumnej i dowcipnej kobiety, iż mogła sobie nadal pozwolić rzeczy niestworzonych. Chociaż zdarzyło się jej nieraz palnąć głupstwo kolosalne, dopatrywano w każdem jej słowie znaczenia głębokiego, podziwiano i przyklaskiwano, znajdując tam to nawet, o czem jej się ani przyśniło.

 Piotr był właśnie mężem, jakiego potrzebywała owa modna piękność. Ogłoszony za dziwaka, ale zresztą za wielkiego pana, w całem tego słowa znaczeniu; nie psuł w niczem harmonji tych zebrań, których cechą była niesłychana wytworność i prawie dworska etykieta. Zachowanie się Piotra chłodne, po trochę lekceważące, podnosiło niejako przymioty niezrównane w oczach świata jego żony, stworzonej li do zabaw i rozrywek wszelakich. W tych ostatnich dwóch latach, Piotr zajmywał się wyłącznie badaniem i zgłębianiem kwestji tak odrębnych i odstrychających od wiru wielko-światowego, w który go żona wciągnęła na nowo, że po za tem kołem zaklętem, uważał on wszystko za drobnostkę nie zasługującą, żeby się nad nią bliżej zastanawiać. Wchodził do żony salonów, jakby do sali teatralnej, z najwyższą obojętnością i łagodną wybaczliwością dla ludzkiej głupoty i słabostek rozmaitych. Ten rodzaj nonszalancji i banalnej uprzejmości, którą wszystkich równo obdzielał, imponował właśnie towarzystwu, i zyskiwał tym sposobem ogólne poszanowanie. Jeżeli kiedy zajęła go prowadzona rozmowa, brał w niej udział, wypowiadał najotwarciej swoje zdanie, nie troszcząc się wcale, co też na to zrobią za minę panowie ambasadorowie? Czasem odezwał się nawet w tonie nadto szczerym, nie koniecznie stosownym w towarzystwie tak niesłychanie dystyngowanem. Piotr atoli miał ze swojej strony ufundowaną reputacją dziwaka, a w dodatku przysłużał mu przywilej męża, najmilszej i najpiękniejszej kobiety w całym Petersburgu. Z tego więc tytułu przebaczano mu bardzo wiele, i nie brano na serjo jego słów impetycznych.

 Pomiędzy młodzieżą uczęszczającą do salonów Heleny, odznaczał się Borys Trubeckoj, który w tym krótkim czasie zrobił karjerę najświetniejszą. Helena nazywała go „swoim paziem“, traktowała prawie jak dzieciaka, uśmiechając się tak samo do niego jak do całego świata. A jednak ten uśmiech drażnił Piotra, Borys przybrał był wobec męża Heleny ton pełen uszanowania głębokiego, z lekkim odcieniem jakby ubolewania, co tem bardziej gniewało Piotra. Tyle wycierpiał z takiego samego powodu przed trzema laty, że obecnie radby był oszczędzić sam sobie podobnego upokorzenia. Zresztą przestawszy być mężem swojej żony, nie rościł sobie prawa do posądzania jej o stosunki miłosne z kimkolwiek.

 — Dziś kiedy zyskała sławę prawdziwej bas-bleu, musiała zapewne zrezygnować z szaleństw dawniejszych — pocieszał się biedak. — Nie było dotąd przykładu, żeby kobieta pozująca na taką „niebieską pończochę“ ulegała kiedykolwiek namiętnym serca porywom.

 Bóg raczy wiedzieć skąd czerpał tę maksymę, przyjął ją atoli jako prawdę matematyczną. A jednak rzecz dziwna, obecność Borysa oddziaływała na niego nawet fizycznie. Czuł się jakby sparaliżowanym; nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą, a tem mniej zebrać myśli mózg mu rozpierających. W takich razach perswadował sobie:

 — Jakaś dziwna niewytłumaczona antypatja!

 Tak tedy w oczach świata, Piotr uchodził za wielkiego pana, męża ślepego po trochę, a nawet śmiesznego poniekąd oryginału, który posiadał żonę zachwycającą. Bądź jak bądź, dziwak (dość inteligentny, to mu łaskawie przyznawano) nie zawadzał w towarzystwie i nikogo w niczem nie krępował. Uważano go za poczciwca, który nie zamąci wody nikomu. W duszy Piotra tymczasem o czem nikt nie miał wyobrażenia, i o co niktby go nie był posądził, odbywała się walka tajemna, praca ciężka, trudna, zawiła, rozwoju wewnętrznego. Jej zawdzięczał nie jedną chwilę radosną, chociaż nie oszczędzała mu ona również strasznych wątpliwości i bolesnych doświadczeń.

X.

Ustęp z Piotra Pamiętnika 24 listopada. — „Wstałem o ósmej... przeczytałem rozdział Ewangielji... wziąłem udział w posiedzeniu (według rady Bazdejewa, Piotr Wrócił był nazad do loży petersburgskiej i należał do jednego z komitetów)... objad jadłem u siebie. Hrabina ma gości, którzy są mi antypatyczni. Jadłem i piłem umiarkowanie. Po obiedzie przepisałem na dwie ręce dokumenta braciom potrzebne. Wieczorem zszedłem na dół do hrabiny. Opowiedziałem pewną anegdotę o panu B. Spostrzegłem się, ale niestety za późno, po wybuchach śmiechu, któremi przyjęto moje opowiadanie, że źle uczyniłem, rzucając im go na pastwę.

 „Kładnę się spać szczęśliwy i spokojny. Panie wszechpotężny dopomóż mi, abym nie zboczył nigdy z dróg Twoich!“

27 listopada. — „Wstałem późno, wylegiwując się długo i leniwie na łóżku.. Panie, ratuj mnie!... Czytałem Ewangielją, ale bez należytego skupienia. Brat Urussów przyszedł pomówić ze mną o nicościach świata tego i o planie cara, co do nowych reform. Chciałem je zganić, przypomniałem sobie jednak jeszcze dość wcześnie nasze przepisy i napomnienia Dobrodzieja. Prawdziwy masson, choćby nawet był w rządzie czynnym członkiem, powinien pozostać wobec wszystkiego widzem zupełnie biernym, to bowiem w niczem jego nie dotyczy. Mój język to wróg najcięższy mego ducha Bracia, V... G... zi 0... odwidzili mnie również, aby rozmówić się wsprawie przyjęcia nowego adepta. Zaczęli potem tłumaczyć znaczenie siedmiu słupów w świątyni, siedmiu schodów do niej prowadzących, siedmiu umiejętności, siedmiu cnót, siedmiu grzechów głównych, i siedmiu darów Ducha św. Brat O. ma wymowę porywającą. Dziś wieczór przyjęto nowego adepta. Sala świeżo urządzona, przyczyniła się wielce swoją wspaniałością, do piękności całego obrzędu. Przyjęto Borysa Trubeckiego. Jam go wprowadzał. Nagabywały mnie dziwne uczucia, gdyśmy znaleźli się sam na sam, i nie mogłem wstrzymać się od złych myśli. Posądzałem go, a nawet oskarżałem w duchu, że przystępuje do naszego stowarzyszenia, jedynie w tym celu, aby wyeksploatować na swoją największą korzyść wpływy, jakie mają nasi bracia we wszystkich sferach społeczeństwa. Pytał mnie raz po raz, czy N... i S... należą do naszej loży? (Na co nie umiałem mu odpowiedzieć.) Badałem go uważnie. Zdaje mi się że nie potrafi wzbudzić w sobie prawdziwej czci dla naszych wzniosłych celów. Nadto go świat zajmuje, nadto przywiązany do jego błyskotek, aby pożądać szczerze wewnętrznego oczyszczenia i udoskonalenia. Sądzę że się nie mylę, gdy go posądzam o brak szczerości. Spostrzegłem na jego ustach uśmiech szyderski, gdym mu wykładał nasze przepisy. Znalazłszy się z nim sam na sam w ciemnościach świątyni, byłbym go najchętniej przebił ostrzem, którem dotykałem się jego piersi obnażonej. Nie umiałem być zapewne dość wymownym, i nie potrafiłem przekonać o słuszności moich powątpiewaniach i posądzań, braci i Wielebnego. Niech mną raczy kierować, Wielki Budowniczy wszech świata, i niech mnie wyprowadzi łaskawie z labiryntu kłamstw i oszukaństwa!“

3 grudnia. — „Zbudziłem się bardzo późno... Ewangielją czytałem nader chłodno. Wyszedłszy z pokoju sypjalnego, zacząłem chodzić po wielkiej sali... Nie byłem w stanie zebrać myśli rozpierzchłych. Wpadł do mnie Borys i naopowiadał mi mnóstwo historji najrozmaitszych. Jego obecność rozdrażniała mnie najokropniej. Zacząłem mu się sprzeciwiać. Zrypostował trochę żywo, a ja nagadałem mu rzeczy niestworzonych, niemiłych i grubiańskich po prostu. Umilkł, ja zaś upamiętałem się po niewczasie, jak postąpiłem z nim niesłusznie. Nie mogę nigdy powstrzymać się wobec niego. Winna temu moja wygórowana miłość własna. Mam się za istotę o wiele wyższą i doskonalszą od niego, a to źle i bardzo nie bobrze! On jest o wiele wybaczliwszym i wyrozumialszym na moje słabostki. Ja zaś pogardzam nim po prostu. Daj to o Boże, abym będąc z nim razem, poznał i odczuł głęboko całą moja niegodność, i żebym pokonał moją popędliwość, która nie może nigdy zrodzić dobrych owoców!“

7 grudnia. — „Widziałem we śnie Dobrodzieja. Ukazał mi się z twarzą dziwnym blaskiem jaśniejącą. Dziś właśnie odebrałem list od niego, w którym rozpisuje się szeroko i długo o powinnościach małżeńskich. Panie, Panie przybądź mi na pomoc! Zginę w mojej przewrotności i zepsuciu, jeżeli Ty mnie opuścisz!“

XI.

 Nic się nie poprawiło w stosunkach majątkowych Rostowów, mimo że całe dwa lata na wsi przemieszkali.

 Mikołaj wierny