Wodospad - Maciej Kuczyński - ebook

Wodospad ebook

Kuczyński Maciej

3,1

Opis

Fantastyczna fabuła powieści została osnuta na osobistych doświadczeniach autora. Wątki szamańskie opierają się także na relacjach antropologów, szczególnie Michaela Harnera, czerpanych z ich książek i artykułów, a także na osobistych kontaktach autora z tym i innymi badaczami akademickimi.

W części opisującej podróż bohateróww zaświaty, transcendentalne krajobrazyi duchowe istoty, ich wygląd i zachowania zostały przedstawione tak jak na obrazach peruwiańskiego szamana Pabla Amaringa,a opisane przez niego oraz religioznawcę, Luisa Eduarda Lunę, w ich wspólnej książce pt. „Ayahuasca Visions – the Religious Iconography of a Peruvian Shaman”. Powieść, w zamierzeniu przygodowa, lekkai łatwa w czytaniu ma także dać laikowi popularny obraz tego, czym jest amazoński szamanizm.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (20 ocen)
6
3
3
3
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



www.wydawnictwosol.pl

Copyright © by Maciej Kuczyński 2010

Redakcja:

Elżbieta Tyszkiewicz

Korekta:

Elżbieta Lipińska

Projekt okładki:

Andrzej Brzezicki

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-50-3

Wydawca:

Wydawnictwo SOL

Monika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski

05-600 Grójec, Duży Dół 2a

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

Basi, mojej żonie, z miłością i wdzięcznością

Wodospad

Fan­ta­stycz­na fa­bu­ła po­wie­ści jest osnu­ta na do­świad­cze­niach au­to­ra. Wąt­ki i prak­ty­ki sza­mań­skie opie­ra­ją się tak­że na re­la­cjach an­tro­po­lo­gów, szcze­gól­nie Mi­cha­ela Har­ne­ra, czer­pa­nych z ich ksią­żek i ar­ty­ku­łów, a tak­że na oso­bi­stych kon­tak­tach au­to­ra z tym i in­ny­mi ba­da­cza­mi aka­de­mic­ki­mi.

Opis sza­mań­skiej po­dró­ży bo­ha­te­rów w za­świa­ty, od­twa­rza trans­cen­den­tal­ne kra­jo­bra­zy i du­cho­we isto­ty, ich wy­gląd i za­cho­wa­nia, tak jak zo­sta­ły przed­sta­wio­ne na ob­ra­zach pe­ru­wiań­skie­go sza­ma­na Pa­bla Ama­rin­ga i opi­sa­ne przez nie­go i re­li­gio­znaw­cę, Lu­isa Edu­ar­da Lu­nę, w ich wspól­nej książ­ce p.t. „Ay­ahu­aska vi­sions – the re­li­gio­us ico­no­gra­phy of a Pe­ru­vian sha­man”.

Rozdział 1

Wy­szedł z ga­bi­ne­tu le­ka­rza i wol­no, bar­dzo wol­no do­my­kał drzwi, jak­by coś nie po­zwa­la­ło mu wy­pu­ścić klam­ki z dło­ni. Spe­cjal­nie prze­dłu­żał tę chwi­lę, by wszyst­ko, co w nim ki­pia­ło, co wrza­ło mu w gło­wie, wszyst­kie te my­śli, co rwa­ły się do gło­su, upo­rząd­ko­wać choć tro­chę i po­zwo­lić, by jak w chwi­li stwo­rze­nia, z cha­osu, z oce­anu wy­ło­nił się pierw­szy pa­gó­rek, na któ­ry bę­dzie mógł wy­peł­znąć i za­cząć żyć od no­wa. Po­sta­wi na nim no­gę, a ra­czej wy­czoł­ga się na brzu­chu i na twar­dym grun­cie za­cznie… Nie, nie żad­ne tam ży­cie od no­wa, ale umie­ra­nie! Na­wet go­rzej, zdy­cha­nie! Trud­niej­sze niż u zwie­rząt, choć­by go­łę­bi, co to za­sy­pia­ją gdzieś w ryn­nie na da­chu czy też na chod­ni­ku, po­śród szu­ra­ją­cych bu­tów, al­bo ko­tów w śmiet­ni­ku, ot tak, zwy­czaj­nie, w otę­pie­niu, w in­stynk­tow­nym zro­zu­mie­niu, że przy­szła ta chwi­la, już do­syć, do wi­dze­nia, ciem­ność przed ocza­mi… Im oszczę­dzo­no te­go, co mu­si znieść czło­wiek, za­nim stra­ci czu­cie.

– Gdzie się wpy­chasz, ko­bie­to! – wark­nął lub ra­czej szczek­nął przez ra­mię. Te sło­wa wy­rwa­ły mu się sa­me, gdy ko­lej­na pa­cjent­ka, znie­cier­pli­wio­na, że utknął pod drzwia­mi, spró­bo­wa­ła prze­śli­zgnąć się do ga­bi­ne­tu. Od­su­nął ją ra­mie­niem i ką­tem oka zo­ba­czył, że spur­pu­ro­wia­ła. Uchy­lił znów drzwi i we­tknął za nie gło­wę.

– Pa­nie dok­to­rze… – wy­krztu­sił ochry­ple ze ści­śnię­tej krta­ni. – Pa­nie An­drze­ju, mam proś­bę, niech pan nie mó­wi ni­cze­go mo­jej żo­nie. Ona jest w Bra­zy­lii, ale mo­że za­te­le­fo­no­wać do pa­na. Wo­lę sam jej po­wie­dzieć.

– No do­brze… – od­parł le­karz z po­dej­rza­nym wa­ha­niem, spusz­cza­jąc oczy na biur­ko za­sła­ne pa­pie­ra­mi. – Jesz­cze po­dró­żu­je? – spy­tał fał­szy­wym to­nem. – Tak, tak, mó­wił mi pan… – cią­gnął, jak­by chciał go za­ga­dać. – Na­dal pro­wa­dzi ba­da­nia? Gdzie to, za­po­mnia­łem, nad Ama­zon­ką czy też Ori­no­ko… Cie­ka­we, cie­ka­we…

– Niech jej pan nie mó­wi! – po­wtó­rzył z na­ci­skiem i cof­nął się, znów po­trą­ca­jąc fu­ka­ją­cą z iry­ta­cji ko­bie­tę.

Wy­szedł szyb­kim kro­kiem i nie wie­dząc cze­mu kop­nął z ca­łej si­ły kan­to­rek pie­lę­gnia­rek, aż jęk­nę­ło, i stłukł so­bie pa­luch. Zbie­gał po dwa stop­nie szpi­tal­ny­mi scho­da­mi i czuł, że dzie­je się z nim coś dziw­ne­go. Coś się zmie­ni­ło w gło­wie. Te gwał­tow­ne od­ru­chy, jak­by sa­me z sie­bie… Ta cho­ler­na cho­ro­ba? Sta­nął przed lu­strem w ho­lu. Źle to wy­glą­da­ło, pod­krą­żo­ne oczy, żół­ty jak Ja­po­niec… Jesz­cze kil­ka­na­ście dni te­mu, gdy ce­ra na­gle zmie­ni­ła ko­lor, mo­gło się wy­da­wać, że to tyl­ko żół­tacz­ka, ale te­raz już wie­dział. Rak trzust­ki i nie ma na­dziei, wszyst­ko się roz­le­wa, prze­rzu­ty, na­cie­ki, grzy­by, ka­la­fio­ry na żo­łąd­ku, trzu­st­ce, płu­cach i wą­tro­bie. Sam to wi­dział, na wła­sne oczy, i nie mógł za­prze­czyć opi­niom ko­no­wa­łów, za któ­rych uwa­żał le­ka­rzy. Wszyst­kie te wy­dru­ki, ko­lo­ro­we ska­ny, prze­świe­tle­nia war­stwo­we, na­wet nie by­ło po­trze­by otwie­ra­nia brzu­cha. Nikt nie chciał się pod­jąć. Zresz­tą on sam nie miał za­mia­ru się go­dzić. Umrzeć – w po­rząd­ku, ale nie roz­pru­ty…

Po­wo­li do­cie­ra­ło do nie­go to, co się sta­ło nie­mal z go­dzi­ny na go­dzi­nę. Wy­tarł zim­ny pot z czo­ła i za­pra­gnął zna­leźć się już w do­mu, że­by tam, na ka­na­pie, zmie­rzyć się z tym wszyst­kim w sa­mot­no­ści i za­de­cy­do­wać. Wy­szedł na uli­cę.

– A na co mam cze­kać? – wy­mru­czał pod no­sem. – Mo­gę na chod­ni­ku. Po co mi ka­na­pa?

Oparł się o ścia­nę za­ba­zgra­ną ob­skur­ny­mi graf­fi­ti i zsu­nął na be­ton. Pod­cią­gnął ko­la­na i ob­jął je rę­ka­mi. Sie­dział tak sku­lo­ny, a fa­la zro­zu­mie­nia po­wo­li peł­zła od lę­dź­wi aż do gło­wy. Ja­kaś dziw­na ra­dość ro­dzi­ła się w trze­wiach, pod­nie­ce­nie od­kry­ciem, któ­re­go do­ko­ny­wał. Wol­ność! Był wol­nym czło­wie­kiem! Umie­rał, a wła­ści­wie już umarł, a to ozna­cza­ło, że już ni­czym nie mu­siał się przej­mo­wać ani o nic sta­rać. Wszyst­kie obo­wiąz­ki, za­sa­dy i zo­bo­wią­za­nia opa­da­ły z nie­go jak ze­schłe li­sto­wie zwie­wa­ne z drze­wa pod­czas je­sien­nej wi­chu­ry. Od tru­pa nie ocze­ku­je się ni­cze­go, trup nic ni­ko­mu nie jest wi­nien!

– Czy źle się pan czu­je? – Usły­szał nad gło­wą.

Pod­niósł twarz i zo­ba­czył star­szą pa­nią z tem­bla­kiem, pa­trzą­cą z tro­ską spod pu­szy­ste­go be­re­tu. Zno­wu coś wzbu­rzy­ło mu się w gło­wie i za­ko­tło­wa­ło.

– Na co się ga­pisz, ciot­ka… – wrza­snął. – Le­piej daj na kie­li­cha! No, już! – Wy­cią­gnął rę­kę. – Al­bo tak cię po­go­nię, że po­ła­miesz ku­la­sy…

Cof­nę­ła się po­spiesz­nie w stro­nę izby przy­jęć. Przy­sta­nę­ła zmro­żo­na stra­chem, wi­dząc, że ze­rwał się z zie­mi. Już się opa­no­wał. Pry­mi­tyw­ne i głu­pie! – prze­mknę­ło mu przez gło­wę. Nie daj się od­ru­chom! To, że cie­bie pal­nę­ło, nie zna­czy, że ca­ły świat mu­sisz za­bie­rać ze so­bą, co ci po­mo­że, że się ob­ra­zisz na ży­wych…

– Pro­szę mi wy­ba­czyć – po­wie­dział do ko­bie­ty. – Naj­moc­niej prze­pra­szam! To gło­wa. Ja do psy­chia­try­ka. Ro­zu­miem, sza­now­na pa­ni chcia­ła po­móc. Nie, nic pa­ni nie zro­bię! – do­rzu­cił, wi­dząc, że ko­bie­ta za­sła­nia się pa­ra­so­lem. – To tyl­ko ła­god­na pa­ra­no­ja, lu­bię po­żar­to­wać… – mó­wił już do sie­bie, gdy po­spiesz­nie wpa­dła do wnę­trza i zni­kła mu z oczu.

Po­szedł uli­ca­mi, rę­ce wci­snął głę­bo­ko do kie­sze­ni, sta­rał się ma­sze­ro­wać non­sza­lanc­kim kro­kiem, z aten­cją omi­jał ko­bie­ty, a męż­czyzn omia­tał przy­ja­znym spoj­rze­niem. Bła­zno­wał, grał, czuł się wy­jąt­ko­wy. Śmierć by­ła cu­dow­nym elik­si­rem! Wy­nio­sła go z tłu­mu, wy­róż­ni­ła. Kto z tej sza­rej ma­sy mógł jak on po­wie­dzieć, że wi­dzi swój ko­niec, tak pew­ny jak da­ta waż­no­ści na se­rze, nie­odwo­łal­ny jak za­chód księ­ży­ca, jak roz­bi­cie do­nicz­ki, co spa­da z pa­ra­pe­tu… Nic ni­g­dy tak mu nie od­mie­ni­ło wi­dze­nia, skręt, wód­ka ani pi­wo. To na­le­ża­ło sma­ko­wać!

Pew­no­ści uwol­nie­nia nie war­to mar­no­wać w gnie­wie ani wy­le­wać w zło­ści czy ża­lach, ale się nią roz­ko­szo­wać i wy­pić do ostat­niej kro­pli. Cza­su zo­sta­ło nie­wie­le. Le­karz coś tam mru­czał o dniach czy ty­go­dniach, chciał oszczę­dzić mu szo­ku… To by­ło bez zna­cze­nia. Zro­bi, ile zdą­ży, lecz co trze­ba zro­bić? Źle! – po­pra­wił się w my­śli. Ni­cze­go nie trze­ba! Naj­wy­żej, co chcę zro­bić! Jed­no tyl­ko: Ju­sty­na…

Wła­śnie, wszyst­ko z nie­go spa­da­ło jak te li­ście w je­sie­ni, ra­chun­ki, wi­zy­ty, cze­ka­ją­ce li­sty, umó­wio­ne spo­tka­nia, nie­do­koń­czo­ny ar­ty­kuł, nie­pod­pi­sa­na umo­wa z wy­daw­cą, kran nie­na­pra­wio­ny, obe­rwa­na pół­ka, nie­za­pła­co­ny czynsz i ta za­po­mnia­na ko­rek­ta… Wszyst­ko to już nie­waż­ne, obo­jęt­ne, prze­ży­te, wy­pchnię­te w nie­byt. Za­gra­bić na ku­pę, kop­nąć i pod­pa­lić. Do­brze by­ło to prze­żyć! Do­cze­kał chwi­li, gdy po­twier­dzi­ło się od daw­na ży­wio­ne prze­czu­cie, że tra­ci czas na głup­stwa i nie umie zna­leźć… Cze­go? Brnął jak śle­piec w krza­kach, chwy­tał się wszyst­kie­go, wiódł to głu­pie ży­cie lub ra­czej ono wio­dło go przez la­ta, wciąż my­dląc mu oczy, każ­dą chwi­lę za­py­cha­jąc śmie­ciem, od­pad­ka­mi, w koń­cu nie róż­nił się od tych la­lek wy­peł­nio­nych tro­ci­na­mi… Czy to nie ozna­cza­ło przy­pad­kiem, że przy­szedł czas na czyn wy­jąt­ko­wy, któ­ry nada sens je­go po­by­to­wi na tym tu pa­do­le?

A ni­by co mam zro­bić? – za­py­tał się w du­chu. Pod­pa­lić bi­blio­te­kę? Na­ro­do­wa to nie Alek­san­dryj­ska, ale za­wsze coś! By­le tyl­ko Ja­gieł­ło zdo­łał uciec ze swe­go ga­bi­ne­tu na dru­gim po­zio­mie… O nie­go się nie martw! – za­chi­cho­tał w du­chu. To w koń­cu to­pro­wiec. A mo­że zbez­cze­ścić ja­kiś po­mnik al­bo fla­gę? Sprze­dać w sku­pie zło­mu Cho­pi­na z Ła­zie­nek? Dla­cze­go, u li­cha, za­dał so­bie py­ta­nie, ci, któ­rym się spie­szy do sła­wy, ska­za­ni są tyl­ko na ob­skur­ne czy­ny? Za­strze­lić pre­zy­den­ta… Nie­ste­ty, od­po­wiedź na­su­nę­ła się sa­ma, nie da się wy­na­leźć ża­rów­ki w pięć mi­nut po wyj­ściu od le­ka­rza…

Daj spo­kój, idio­to… No, wła­śnie, Ko­per­nik! Sta­nął pod po­mni­kiem i przez chwi­lę pa­trzył, mo­gło­by się zda­wać, bez­myśl­nie, na co­kół. Pod­niósł oczy i spoj­rzał w głąb Kra­kow­skie­go, na sa­mo­cho­dy i lu­dzi su­ną­cych do Mic­kie­wi­cza i da­lej, ku ko­lum­nie Zyg­mun­ta na pla­cu Zam­ko­wym, oraz wra­ca­ją­cych stam­tąd ku No­we­mu Świa­tu. Już wie­dział, co zro­bić, plan wy­kluł się w jed­nej chwi­li i za­ry­so­wał w gło­wie ja­sno i ostro jak wy­cię­ty w krysz­ta­le. Ob­ró­cił się na pię­cie i pchnął oku­te wro­ta. Wą­ski­mi scho­da­mi wspiął się na dru­gie pię­tro, prze­szedł ko­ry­ta­rzem po skrzy­pią­cym par­kie­cie obok oszklo­nych szaf wy­pcha­nych zżół­kły­mi tecz­ka­mi i pchnął ostat­nie drzwi z pra­wej stro­ny.

W tym wiel­kim po­ko­ju, pra­wie sa­li, z okna­mi pod su­fi­tem, za­wsze pa­no­wał pół­mrok. Sta­re par­kie­ty, skrzy­pią­ce pod bu­ta­mi, i oszklo­ne sza­fy, za­pach jak­by stę­chli­zny, a na sza­rej ścia­nie obok wiel­kiej ma­py tro­chę in­diań­skich eks­po­na­tów, sza­mań­ski bę­ben i łu­ki. Ni­ko­go tu nie by­ło, tyl­ko zza uchy­lo­nych drzwi do­bie­gał głos do­cen­ta Ka­ra­sia roz­ma­wia­ją­ce­go przez te­le­fon.

Za­trzy­mał się przed ma­pą i po­szu­kał miej­sca, gdzie mo­gła być Ju­sty­na. Ogar­nął wzro­kiem ca­ły kon­ty­nent i ja­skra­wo­zie­lo­ną pla­mę Ma­to Gros­so. Nie­bie­ska wstą­żecz­ka Ama­zon­ki z siat­ką do­pły­wów jak żył­ki na li­ściu wy­gry­zio­nym przez gą­sie­ni­ce. Żół­te kó­łecz­ko obok na­pi­su Por­to Bel­ho i wbi­ta w pa­pier szpil­ka z bia­ło-czer­wo­nym trój­ką­ci­kiem. Pod­niósł dłoń i do­tknął pal­cem te­go punk­tu jak gdy­by w na­dziei, że ona to po­czu­je.

Stał tak i poj­mo­wał, przej­mu­ją­co, do bó­lu, ca­łą wspa­nia­łość ży­cia, któ­rej do­tych­czas nie do­strze­gał. Dreszcz prze­biegł mu po ple­cach. Trze­ba by­ło umie­rać, że­by to zo­ba­czyć? Co za prze­wrot­ność lo­su al­bo zwy­kła głu­po­ta. Żył jak śle­py i głu­chy, za­le­d­wie mu­ska­jąc to, co na­su­wa­ło się sa­mo, za­miast głę­bo­ko, praw­dzi­wie prze­ży­wać każ­dą chwi­lę, nie zda­wać się na przy­pa­dek, ale sa­me­mu wy­bie­rać wy­da­rze­nia, ukła­dać swo­je dro­gi. Lecz je­śli wszyst­ko zmar­no­wał, to jed­no przy­naj­mniej oca­lił, nie­za­słu­żo­ne, po­da­ro­wa­ne przez los, a te­raz i to miał stra­cić? Ona by­ła naj­lep­szym da­rem od ży­cia! I też go nie do­ce­niał. Trze­ba by­ło wy­ro­ku, aby do­pie­ro z gi­lo­ty­ny, z za­pad­ni szu­bie­ni­cy, z ko­mo­ry ga­zo­wej, z elek­trycz­ne­go fo­te­la do­strzec to, co się mia­ło!? Te­raz mu­siał zro­bić wszyst­ko, że­by móc jej to po­wie­dzieć, zdą­żyć za wszel­ką ce­nę i wy­znać wszyst­ko, cze­go nie po­wie­dział przez la­ta…

Do­cent jesz­cze ga­dał. Pod­nie­sio­nym gło­sem da­wał ko­muś po­le­ce­nia:

– Czło­wie­ku, stań na gło­wie, mu­sisz ją za­trzy­mać, ro­zu­miesz? Ona nie mo­że wró­cić przed to­bą, ty mu­sisz przy­wieźć na­gra­nia w kie­sze­ni, pocz­tą nie wy­sy­łaj, nie roz­sta­waj się z ni­mi… – urwał, uj­rzaw­szy Ro­ber­ta, wcho­dzą­ce­go do ga­bi­ne­tu. Z za­sko­czo­ną mi­ną ze­rwał się zza biur­ka i stał obok lam­py z zie­lo­nym aba­żu­rem, oświe­tla­ją­cej od do­łu nie­zdro­wą, a mo­że tyl­ko le­śną po­świa­tą je­go zwi­sa­ją­cy pod­bró­dek, ły­si­nę i bo­ko­bro­dy opa­da­ją­ce na po­fał­do­wa­ną szy­ję.

– Mu­szę koń­czyć, na ra­zie! – rzu­cił ner­wo­wo do słu­chaw­ki i odło­żył ją na apa­rat. – A! – po­wie­dział do Ro­ber­ta. – Daw­no nie­wi­dzia­ny! – Je­go wy­bla­kłe spoj­rze­nie umknę­ło ku pod­ło­dze. Za­raz się opa­no­wał i z prze­sad­nym po­śpie­chem po­stą­pił na­przód, wy­cią­ga­jąc dłoń. – Wi­tam, pa­nie Ro­ber­cie! Do dzi­siaj wspo­mi­nam tę na­lew­kę z li­two­ru, któ­rą u pań­stwa… Obie­cał mi pan prze­pis. Pro­szę, niech pan sia­da! – Zdjął z krze­sła sto­sik to­mów, roz­glą­dał się chwi­lę i sa­piąc, zło­żył książ­ki na pod­ło­dze. Nie prze­sta­wał mó­wić. – Pew­nie chce pan wie­dzieć, co sły­chać u żo­ny… Za­raz, gdzieś tu mia­łem ostat­ni faks od Ju­sty­ny…

– Roz­ma­wiał pan ze sta­cją? – prze­rwał mu Ro­bert, wska­zu­jąc na te­le­fon.

– Tak… – za­wa­hał się do­cent. – Ale te­le­fon sa­te­li­tar­ny jest dro­gi, więc rzad­ko roz­ma­wia­my, po­ro­zu­mie­wa­my się głów­nie fak­sa­mi.

– Mó­wił pan o Ju­sty­nie? – przy­gważ­dżał go do ścia­ny.

– Ja… No, tak, pan sły­szał? Więc do­brze, cho­dzi o to, że pań­ska żo­na po­sta­no­wi­ła wró­cić do wio­ski, gdzie pro­wa­dzi­ła wy­wia­dy, że­by wy­do­być z sza­ma­na jesz­cze ja­kieś szcze­gó­ły.

– Mó­wił pan, że ona nie mo­że przed kimś wró­cić do kra­ju! O co tu­taj cho­dzi? – Ro­bert nie ustę­po­wał.

– Ależ, pa­nie Ro­ber­cie, prze­sły­sze­nie, źle mnie pan zro­zu­miał… Po­by­ty u In­dian by­wa­ją bar­dzo nie­bez­piecz­ne, do­tąd jej się uda­wa­ło, ale nie moż­na prze­cią­gać stru­ny. Wie pan, że jesz­cze pięć lat te­mu za­bi­li mi­sjo­na­rza, któ­ry pró­bo­wał im tłu­ma­czyć, że bia­li lu­dzie po­wie­si­li na krzy­żu czło­wie­ka, któ­ry się po­świę­cił, by za­pew­nić im wiecz­ne ży­cie w nie­bie? Uzna­li, że sko­ro bia­li tak ro­bią, to mo­że jest to słusz­ne, i dla swo­je­go do­bra za­dźga­li mi­sjo­na­rza. Nie ma co ich wi­nić, dla nich nie­bo to re­al­na i po­waż­na spra­wa… Ma pan od­waż­ną żo­nę… – Zmie­nił te­mat. – O, jest tu­taj. – Wy­cią­gnął spod fi­gur­ki ża­by kart­kę. – Wy­sła­ła go dwa dni te­mu. Pi­sze, że pra­ce w te­re­nie za­koń­czy­li, do­cent Bar­don za­bez­pie­cza sta­cję na po­rę desz­czo­wą, a ona pły­nie na kil­ka dni do Xin­gu­sów.

– Kil­ka dni… – po­wtó­rzył Ro­bert – Ile to mo­że za­jąć?

Pa­trzył z obrzy­dze­niem, jak Ka­raś się wi­je. Ju­sty­na na­zwa­ła go kie­dyś obrzy­dli­wym szczu­rem. Do­pi­sy­wał swo­je na­zwi­sko do prac młod­szych ko­le­gów.

– Ro­zu­miem pa­na nie­cier­pli­wość – od­rzekł do­cent. – W koń­cu wy­je­cha­ła pra­wie pół ro­ku te­mu… Wie pan, sa­ma po­dróż trzy, czte­ry dni w gó­rę rze­ki, za­leż­nie od sta­nu wo­dy, nie­co kró­cej z po­wro­tem… Ju­sty­na jest tak obo­wiąz­ko­wa, sta­cja na jej gło­wie… Wie pan, to nie­zwy­kła ko­bie­ta… Za­raz… już pan wy­cho­dzi?

– Tak, tak, już mnie nie ma! Mu­szę zdą­żyć… – wy­rwa­ło się Ro­ber­to­wi.

– Ja­kieś ro­dzin­ne spra­wy? – do­py­ty­wał się do­cent z uda­wa­ną tro­ską. – Mo­że mógł­bym w czymś po­móc? Wy­słać faks do żo­ny? Od­bie­rze go w Por­to Bel­ho!

– Niech pan nic nie wy­sy­ła! – za­wo­łał z ko­ry­ta­rza i zbie­gał po scho­dach. – Od­wal się od niej, szczu­rza pa­ło! – do­koń­czył już w bra­mie.

Po­sta­no­wie­nie za­pa­dło w jed­nej chwi­li: mu­szę ją za­sko­czyć, w koń­cu nie ma róż­ni­cy, zdech­nie tu czy tam w krza­kach! Wresz­cie zo­ba­czy tych jej dzi­ku­sów, Xin­gu, a ona skoń­czy spo­koj­nie ro­bo­tę… Prze­szedł przez uli­cę do Eu­ro­pej­skie­go i po pię­ciu mi­nu­tach był w biu­rze po­dró­ży.

– Pro­szę, niech pan jed­nak usią­dzie! – na­le­ga­ła dziew­czy­na, stu­ka­jąc w kla­wia­tu­rę.

Nie słu­chał, cho­dził tam i z po­wro­tem przed biur­kiem. My­ślał pre­cy­zyj­nie jak szwaj­car­ski ze­ga­rek. Z Rio lo­kal­nym lo­tem do Por­to Bel­ho, tam wy­naj­mie łódź ze ster­ni­kiem i da­lej dwa dni rze­ką…

– Zna­la­złam miej­sce dla pa­na – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na. – Air Fran­ce na ju­tro ni­cze­go już nie miał, ale je­śli się pan zgo­dzi, jest KLM, z Am­ster­da­mu, dzie­więt­na­sta dzie­sięć. Z War­sza­wy po­le­ci pan LOT-em, trze­ba bę­dzie po­cze­kać dwie go­dzi­ny na Schi­pho­lu. Czy mam wy­dru­ko­wać?

– W po­rząd­ku – od­rzekł. – Niech pa­ni bu­ku­je. Pro­szę ca­łą tra­sę: z Rio da­lej do Por­to Bel­ho naj­bliż­szym po­łą­cze­niem… – Mó­wiąc to, wi­dział już ko­ro­ny drzew w do­le i wi­ją­ce się rze­ki bły­ska­ją­ce srebr­ną łu­ską w prze­świ­tach, znał ca­łą tę tra­sę z fo­to­gra­fii, ja­kie mu przy­sy­ła­ła Ju­sty­na.

– Nie­ste­ty, nie ma­my umo­wy. Na dal­szą część tra­sy bę­dzie pan mu­siał ku­pić bi­let w Rio, mo­gę też wy­słać za­py­ta­nie, ale oni… wie pan, cza­sem trze­ba cze­kać…

– Od­pa­da!

– Nie bę­dzie pro­ble­mu, ma­ją tam kil­ka­na­ście lo­tów dzien­nie, na pew­no pan się za­bie­rze… – A po chwi­li do­da­ła, pa­trząc na mo­ni­tor: – Mam już po­twier­dze­nie: Okę­cie–Schi­phol–Ga­le­aõ… Bu­si­ness class? – zer­k­nę­ła na nie­go, jak­by oce­nia­jąc, czy się po­my­li­ła, nie­któ­re VIP-y lu­bią się ma­sko­wać. Za­wa­hał się chwi­lę, świa­do­my, że dziew­czy­na pa­trzy na pa­sek, no tak, to ją mo­gło zmy­lić, za­ło­żył dzi­siaj ten z wę­żo­wej skó­ry, ze srebr­ną klam­rą La­co­sta, po­da­ru­nek od Te­da, po­dob­no pięć­set do­la­rów, i ten je­go po­śpiech ją zmy­lił, tu­ry­ści tak nie ku­pu­ją bi­le­tów. A mo­że za­sza­leć? – prze­mknę­ło mu przez gło­wę… Raz ko­zie śmierć! Ko­za już nie­ży­wa. Co so­bie ża­ło­wać… Nie war­to, to by­ło­by głu­pie… A mo­że jed­nak? Odro­bi­na wy­go­dy, spo­koj­nie prze­my­ślisz wszyst­ko, co się sta­ło, wy­god­ne fo­te­le, nikt nie dy­szy ci w szy­ję… Jed­nak nie! – po­sta­no­wił. Nie bę­dę oga­ła­cał kon­ta, mu­szę jej zo­sta­wić, cie­ka­we, swo­ją dro­gą, ile kosz­tu­je po­grzeb, no wła­śnie! I ten trans­port cia­ła w her­me­tycz­nej trum­nie… – Prze­pra­szam – znów zwró­cił się do dziew­czy­ny – czy tu­taj mo­gę się ubez­pie­czyć?

– Oczy­wi­ście – od­par­ła – u ko­le­żan­ki, tam, na pią­tym sta­no­wi­sku…

– Eko­no­micz­na! – zde­cy­do­wał. – W przej­ściu, pro­szę, je­że­li się uda, przy­naj­mniej moż­na wstać w każ­dej chwi­li, nie bu­dząc ni­ko­go…

– Ma pan ra­cję – uśmiech­nę­ła się znad mo­ni­to­ra; usły­szał lek­ki za­wód w jej gło­sie. – Ja też nie lu­bię przy oknie. Wszy­scy my­ślą, że coś zo­ba­czą, a w koń­cu są uwię­zie­ni… Pro­szę na­zwi­sko i imię.

– Ro­bert… Kryń­ski Ro­bert.

Dru­kar­ka ru­szy­ła i wy­plu­ła bi­let, po­tem szczęk­nę­ły spi­na­cze, cze­kał z kar­tą wy­ję­tą z port­fe­la, wbił pin, po­twier­dził zie­lo­nym gu­zi­kiem.

– Mi­łe­go dnia ży­czę!

– Na­wza­jem! – Już szedł do pią­te­go. – Pro­szę mnie ubez­pie­czyć: cho­ro­ba w Bra­zy­lii, trans­port do szpi­ta­la he­li­kop­te­rem, kil­ku­dnio­we le­cze­nie, za­bez­pie­cze­nie zwłok, trum­na her­me­tycz­na, prze­lot do kra­ju z to­wa­rzy­szą­cą oso­bą, aha, i for­mal­no­ści na miej­scu, po­li­cja i tak da­lej, sa­ne­pid, ze­zwo­le­nie na wy­wóz zwłok, no, ro­zu­mie pa­ni? Po­li­sa mu­si ob­jąć wszyst­ko, co tam trze­ba!

– Ro­zu­miem, pro­szę pa­na… – Gdy po­dał da­ne do for­mu­la­rza, czas po­by­tu okre­ślił na mie­siąc, o nic już nie py­ta­ła i nie pod­no­si­ła oczu, co pe­wien czas zer­ka­ła tyl­ko na ochro­nia­rza, dry­bla­sa w czar­nym uni­for­mie, któ­ry ja­koś wy­czuł jej nie­po­kój i krok za kro­kiem zbli­żał się za je­go ple­ca­mi.

– Trzy­dzie­ści ty­się­cy eu­ro obej­mu­je wszyst­ko, co pan wy­mie­nił, koszt po­li­sy wy­no­si…

– Za ma­ło! – prze­rwał jej w pół zda­nia. – Kosz­tów w ta­kim kra­ju nie da się prze­wi­dzieć. – Pa­mię­tał ta­ra­pa­ty fi­nan­so­we Ju­sty­ny pod­czas ko­lej­nych se­zo­nów ba­dań, ła­pów­ki i da­ni­ny dla by­le urzę­da­sa, opła­ty ad­mi­ni­stra­cyj­ne, jak­by od rę­ki wy­my­śla­ne na wszyst­kich szcze­blach wła­dzy, i je­go za­bie­gi w War­sza­wie dla po­na­gle­nia in­sty­tu­tu, by wy­sy­łał do sta­cji prze­le­wy… – Pięć­dzie­siąt ty­się­cy – zde­cy­do­wał. – Ile to wy­nie­sie?

– Ty­siąc pięć­set zło­tych. – Zaj­rza­ła do ta­be­li. – Wy­dru­ko­wać po­li­sę?

Ptasz­ka­mi na ar­ku­szu za­zna­czy­ła miej­sca, w któ­rych ma się pod­pi­sać, a wrę­cza­jąc ory­gi­nał, do­da­ła nie­co uszczy­pli­wie:

– Bar­dzo pan prze­zor­ny, rzad­ko się to zda­rza, ale ży­czę, że­by się to nie spraw­dzi­ło. Mi­łe­go dnia, pa­nie Ro­ber­cie! – Po­zwo­li­ła so­bie na po­ufa­łość.

Rozdział 2

Zła­pał tak­sów­kę i po chwi­li zna­lazł się na Wie­lic­kiej. Wje­chał win­dą. Mo­że ostat­ni raz, po­my­ślał i za­mknął się w miesz­ka­niu. Zdjął bu­ty w sa­lo­nie, wierz­ga­jąc no­ga­mi. Ko­zioł­ku­jąc w po­wie­trzu, upa­dły na dy­wan. O nic dbać już nie mu­siał… Do li­cha!, przy­szło mu do gło­wy, dla­cze­go świa­do­mość koń­ca spra­wia, że czło­wiek cha­mie­je? Mo­że tyl­ko ja, wy­la­zło to, co na­praw­dę we mnie sie­dzi. Czy to tyl­ko po­za dla po­ka­za­nia Ko­stu­sze, że mam ją w głę­bo­kim… czy też ja­kiś głęb­szy me­cha­nizm psy­cho­lo­gicz­ny? Wy­glą­da na to, że w ob­li­czu osta­tecz­no­ści opa­da z czło­wie­ka na­lot kul­tu­ro­wy, ca­ła spo­łecz­na tre­su­ra, i wy­cho­dzi na jaw na­ga praw­da… Bru­tal­ny bar­ba­rzyń­ca w gar­ni­tu­rze, in­te­lek­tu­ali­sta od sied­miu…

Prze­rwał te wy­wo­dy, pod­szedł do bar­ku, wy­jął rum i co­lę, prze­ciął na pół cy­try­nę. Za­wró­cił i wy­niósł bu­ty do przed­po­ko­ju.

– Mu­sisz trzy­mać fa­son… Z pod­nie­sio­ną gło­wą… – za­mru­czał pod no­sem. – Drze­wa umie­ra­ją sto­jąc…

Ba­na­ły, ale coś w nich by­ło. Lep­sze to, niż się roz­kle­jać. W li­te­ra­tu­rze peł­no ta­kich po­wie­dzeń, bon mo­tów na wszyst­kie sy­tu­acje ży­cio­we. Mo­że do te­go mia­ła słu­żyć li­te­ra­tu­ra, ca­ła ta pi­sa­ni­na, od wie­ków two­rzą­ca zmy­ślo­ny świat po to, aby wy­rwa­ne z niej strzęp­ki le­czy­ły rze­czy­wi­ste ra­ny? Mo­że w tym wła­śnie krył się sens two­rze­nia: wszyst­ko opi­sać, prze­wi­dzieć do skoń­cze­nia świa­ta, aby w praw­dzi­wym świe­cie nic już nie mo­gło nas za­sko­czyć? To był­by po­ży­tek uza­sad­nia­ją­cy twór­czy trud pi­sa­rzy, ewo­lu­cyj­ny czyn­nik uła­twia­ją­cy prze­ży­cie, ła­go­dzą­cy ból przy­sto­so­wa­nia. Ale to już by­ło za nim! Spę­dził la­ta na pi­sa­niu, a mo­że ba­zgro­le­niu, i te­raz za­sta­na­wia­nie się, po co to ro­bił, szu­ka­nie mo­ty­wów nie mia­ło już sen­su… Ża­den z te­go po­ży­tek. Omiótł wzro­kiem pół­kę z na­pi­sa­ny­mi przez sie­bie książ­ka­mi, tak obo­jęt­nie, jak się pa­trzy na cu­dze dzie­ci sma­ru­ją­ce coś kre­dą na pło­cie.

Usiadł z kie­lisz­kiem cu­ba li­bre w fo­te­lu i przy­mknął po­wie­ki…

Po­zna­li się dwa­dzie­ścia lat te­mu na Ła­zien­kow­skiej, w In­sty­tu­cie Ce­rvan­te­sa. Za­pi­sał się na kurs hisz­pań­skie­go i ona też tam by­ła. Drob­na, ener­gicz­na, blond wło­sy, świa­do­ma swo­jej uro­dy, ca­ła od­da­na na­uce. Przez kil­ka dni za­jęć ob­ser­wo­wał z bo­ku, jak znie­chę­ca­ła fa­ce­tów, któ­rzy wo­kół niej krą­ży­li, a to pod­no­sząc ze­szyt, któ­ry jej spadł na pod­ło­gę, a to pró­bu­jąc po­ka­zać coś w pod­ręcz­ni­ku. Nie wie­dział, co im mó­wi­ła, ale po­zna­wał z ich za­cho­wa­nia, że nie by­ły to za­chę­ca­ją­ce sło­wa. W cią­gu pierw­sze­go mie­sią­ca ich spoj­rze­nia kil­ka ra­zy się spo­tka­ły. Coś go po­wstrzy­my­wa­ło przed sia­da­niem przy niej. W cią­gu dnia co­raz czę­ściej ła­pał się na tym, że jej twarz uka­zu­je mu się przed ocza­mi wi­dzia­na jak­by przez zmięk­cza­ją­cą so­czew­kę ka­me­ry, a przed za­śnię­ciem miał ją pod po­wie­ka­mi. Na kur­sie – tak przy­naj­mniej mu się zda­wa­ło – co­raz dłu­żej, o uła­mek se­kun­dy, wy­trzy­my­wa­ła je­go spoj­rze­nia, a kie­dy od­wa­żał się uśmie­chać, ką­ci­ki jej ust jak­by nie­znacz­nie się uno­si­ły.

W koń­cu za­ry­zy­ko­wał. Ku­pił ta­blicz­kę naj­droż­szej cze­ko­la­dy i po skoń­czo­nych za­ję­ciach ru­szył za nią. Daw­no już wy­śle­dził jej sta­łą dro­gę przez park do au­to­bu­su. Szedł ścież­ką pod drze­wa­mi, z ser­cem bi­ją­cym jak mło­tem, a kie­dy był trzy kro­ki za nią, schy­lił się do zie­mi i po­wie­dział jak­by od nie­chce­nia:

– O, zgu­bi­ła pa­ni!

Obej­rza­ła się i zo­ba­czy­ła go, jak się pro­sto­wał z cze­ko­la­dą w dło­ni.

– Nie zgu­bi­łam – od­par­ła roz­ba­wio­nym to­nem, jak­by przej­rza­ła pod­stęp w mgnie­niu oka.

Mo­że już to zna­ła? Pod­ry­wa­cze nie są na­zbyt po­my­sło­wi. Kil­ka mie­się­cy póź­niej przy­zna­ła, że istot­nie, wie­dzia­ła od ra­zu i zy­skał w jej oczach tym, że się choć tro­chę po­sta­rał, za­miast jak in­ni wy­pa­lić od ra­zu: pój­dzie­my na ka­wę?

– W ta­kim ra­zie – nie stra­cił gło­wy – mo­że zje­my ją ra­zem?

Nie wie­dział, jak to się sta­ło, że chwi­lę po­tem oszo­ło­mio­ny sie­dział obok niej na ław­ce i gryzł cze­ko­la­dę.

– Po co pan się uczy? – spy­ta­ła. – Był pan już w Hisz­pa­nii?

– Jesz­cze nie – od­po­wie­dział – ale bar­dziej mnie cią­gnie do Mek­sy­ku, no i chcę prze­czy­tać Ma­rqu­eza w ory­gi­na­le… Kie­dyś bę­dę mógł ro­bić wy­wia­dy, re­dak­cja mi obie­cu­je…

Zdzi­wi­ła się, że już skoń­czył stu­dia i pra­cu­je.

– Wy­glą­da pan tak mło­do.

Mó­wił jesz­cze du­żo, po­tem nie mógł so­bie przy­po­mnieć, o czym; jej bli­skość i de­li­kat­ny za­pach per­fum nie­mal od­bie­ra­ły mu ja­sność my­śle­nia, ale ona by­ła przy­tom­niej­sza od nie­go. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek i wsta­ła.

– Mu­szę le­cieć, mam wy­kład za pół go­dzi­ny.

Od­pro­wa­dził ją do przy­stan­ku i do­wie­dział się jesz­cze, że koń­czy­ła et­no­lo­gię na uni­wer­sy­te­cie. By­ła asy­stent­ką i ma­rzy­ła, by pro­wa­dzić ba­da­nia wśród in­diań­skich szcze­pów Ama­zo­nii.

Od­tąd po każ­dej lek­cji szli ra­zem do przy­stan­ku, cza­sem do tram­wa­ju, gdy je­cha­ła do do­mu. Mu­sia­ły upły­nąć trzy lub czte­ry ty­go­dnie, za­nim się od­wa­żył za­pro­po­no­wać spo­tka­nie. Po­szli, ba­nal­nie, do ki­na. Nie do­szło do ni­cze­go. Od­dy­chał jej za­pa­chem, za­pa­chem per­fum ulot­nych jak woń wio­sen­nych kwit­ną­cych krze­wów. Sie­dział obok niej, chwi­la­mi lek­ko do­ty­ka­jąc jej ra­mie­nia, a gdy się po­ru­szy­ła, czuł, jak prąd prze­bie­ga po je­go cie­le. Prąd to by­ło za ma­ło. Wstrząs jak trzę­sie­nie zie­mi. Wpa­trzo­ny w ekran nic nie wi­dział, uświa­da­mia­jąc so­bie ca­łym so­bą, że ona sie­dzi przy nim, że są tu­taj ra­zem, że przy­szła z nim, być mo­że dla nie­go, że mógł mieć na­dzie­ję. Te­go wie­czo­ru od­pro­wa­dził ją do do­mu i kie­dy sta­li na chod­ni­ku pod drzwia­mi, a ona, na­ci­snąw­szy do­mo­fon, zwró­ci­ła się ku nie­mu, przez chwi­lę prze­szła mu przez gło­wę sza­leń­cza myśl, by ją po­ca­ło­wać. Spoj­rza­ła mu w oczy i spo­waż­nia­ła, jak­by i ona by­ła na to go­to­wa, ale w tej chwi­li zza krat­ki do­mo­fo­nu roz­le­gło się py­ta­nie mat­ki: „Ju­sty­na?”, i za­brzę­czał za­mek. Na­strój pry­snął, szczęk­nę­ły drzwi i zni­kła mu z oczu z krót­kim, rzu­co­nym przez ra­mię:

– Ha­sta pron­to!

Ucze­pił się te­go jak to­ną­cy boi. Wra­cał pie­cho­tą przez ciem­ne mia­sto i roz­wa­żał jej sło­wa. Nie po­wie­dzia­ła Ha­sta la vi­sta, „do zo­ba­cze­nia”, ale „nie­ba­wem”! A na­wet wię­cej, bo pron­to zna­czy: „do szyb­kie­go!”. Więc i jej za­le­ża­ło!

Pod­niósł się z fo­te­la i na­lał so­bie dru­gą szklan­kę, z po­dwój­na miar­ką ru­mu. Wra­ca­jąc na miej­sce, przy­sta­nął pod ścia­ną, gdzie wty­ka­li za szy­bę swo­je fo­to­gra­fie. Wy­ciecz­ka do Lon­dy­nu, to wkrót­ce po ślu­bie, i sam ślub w drew­nia­nym ko­ściół­ku w Dęb­nie, po­tem róż­ne urlo­py, nar­ty, jej dok­to­rat, je­go ja­kaś tam na­gro­da, bal syl­we­stro­wy… Wy­cią­gnął się zno­wu.

Pierw­szy po­ca­łu­nek… Przy­szedł nie­spo­dzie­wa­nie, w zi­mie, w par­ku, o zmro­ku, pod drze­wem, o któ­re się opar­ła jak Ewa ku­szą­ca Ada­ma. Ser­ce ło­mo­ta­ło mu jak mło­tem, no­gi zro­bi­ły się mięk­kie w ko­la­nach. Mie­li za­mknię­te oczy, a pod po­wie­ka­mi sza­la­ła za­mieć czar­na jak ak­sa­mit. Nie by­ło w tym nic zmy­sło­we­go, ich war­gi tu­li­ły się do sie­bie, ale był to wy­raz naj­czyst­sze­go uczu­cia, unie­sie­nie du­cho­we, psy­chicz­ne speł­nie­nie, szczę­ście pul­su­ją­ce w gło­wie nie­ska­żo­ne cie­niem ero­ty­zmu. Jesz­cze dłu­go to się w nim pa­li­ło i nie czuł żad­nej po­trze­by in­ne­go zbli­że­nia. W tam­tych dniach zdał so­bie spra­wę, i ona tak­że, jak to so­bie po la­tach wy­zna­li, że z nią spę­dzi resz­tę ży­cia i nic ni­g­dy te­go nie od­mie­ni.

Któ­re­goś je­sien­ne­go dnia, sie­dząc w zło­tej tra­wie, w sło­necz­nej ule­wie, na grzbie­cie Krze­sa­ni­cy, pod la­zu­ro­wym nie­bem, wpa­trze­ni w błę­kit­ne mgieł­ki wy­peł­nia­ją­ce do­li­ny Tatr Za­chod­nich, ona z gło­wą opar­tą na je­go ra­mie­niu, po­wie­dzie­li so­bie, że nie bę­dą ni­g­dy uży­wa­li słów, ja­ki­mi za­ko­cha­ni zwy­kli wy­zna­wać uczu­cia. Ona, oczy­ta­na w sza­mań­skiej li­te­ra­tu­rze wszyst­kich czę­ści świa­ta, wpro­wa­dzo­na w wie­dzę o za­klę­ciach i mo­dli­twach ty­siąc­le­ci, prze­ko­na­na, że ich sku­tecz­ność za­sa­dza się na tym, że po­zo­sta­ją w my­ślach, nie­wy­po­wie­dzia­ne na głos, na­ła­do­wa­ne uczu­ciem, na­pę­dza­ne ener­gią, emo­cją, któ­ra nie wy­ga­sa, nie roz­ła­do­wu­je się w mo­wie. On, czło­wiek kształ­co­ny w sło­wie, in­stynk­tow­nie czu­ją­cy, że to, co po­wie­dzia­ne, jest ogra­ni­czo­ne, nie mo­że już wzra­stać, mo­że tyl­ko ma­leć, zgod­nie z fi­zycz­nym pra­wem en­tro­pii, nie­uchron­ne­go roz­pa­du, pod­czas gdy to pra­wo nie do­ty­czy – miał na­dzie­ję – psy­chi­ki. To, co po­my­śla­ne, co od­czu­wa­ne w naj­skryt­szych za­ka­mar­kach gło­wy, mo­gło trwać nie­zmie­nio­ne, wzma­gać się i przy­ra­stać, i prze­kra­czać gra­ni­ce. Wpraw­dzie wie­dział aż nad­to do­brze, jak blak­ną, wy­pa­la­ją się w lu­dziach uczu­cia i pra­gnie­nia, wo­lał jed­nak mieć na­dzie­ję, że w ich wy­pad­ku…

In­ny układ, choć o nim nie mó­wi­li, sam się skry­sta­li­zo­wał. Wy­my­ślił go w ba­se­nie, od­ra­bia­jąc trze­cią set­kę sty­lem zmien­nym, wte­dy, gdy po­bu­dzo­ne krą­że­nie ak­ty­wi­zu­je mózg i spra­wia, że po­ja­wia­ją się w nim wiel­kie po­my­sły i śmia­łe sko­ja­rze­nia. Zresz­tą te­go sa­me­go do­świad­czał pod­czas bie­gu. Cza­sem, gdy je­go pi­sa­nie osia­da­ło na mie­liź­nie, zry­wał się od kom­pu­te­ra i je­chał do la­su, by bie­gać przez krza­ki. Gło­śny od­dech i chłosz­czą­ce ga­łę­zie wy­wo­ły­wa­ły twór­czy efekt. Z pul­so­wa­nia w skro­niach wy­ła­nia­ły się go­to­we zda­nia i ca­łe aka­pi­ty, któ­rych przed­tem nie mógł z sie­bie wy­krze­sać. A więc w tym ba­se­nie po­my­ślał, że ich mał­żeń­stwo jest jak to osła­wio­ne do­świad­cze­nie Zil­lin­ge­ra on two slits. Jed­na cząst­ka ful­le­re­nu wy­strze­lo­na w stro­nę płyt­ki z dwo­ma otwo­ra­mi ja­kimś praw­dzi­wym cu­dem, ja­kimś nie­zna­nym pra­wem fi­zy­ki kwan­to­wej, mi­mo że jest jed­na, prze­cho­dzi przez dwa otwo­ry. I wła­śnie w tej chwi­li, choć jest po­dwo­jo­na, na­dal po­zo­sta­je jed­ną cząst­ką ful­le­re­nu. Z ni­mi by­ło tak sa­mo. By­li jed­no­ścią po­dwo­jo­ną, dwa od­dziel­ne by­ty, a w isto­cie je­den. To do­da­wa­ło otu­chy. Na ko­go moż­na bar­dziej li­czyć ni­że­li na sa­me­go sie­bie, choć­by w dru­gim cie­le? Po­wie­dział jej kie­dyś, że fi­zy­ka kwan­to­wa zo­sta­ła wy­na­le­zio­na po to, by opi­sać ich zwią­zek. Nie zro­zu­mia­ła, ale i nie na­le­ga­ła, aby wy­tłu­ma­czył. Wy­star­cza­ło jej, że on wie­dział, bo to ozna­cza­ło, że rów­no­cze­śnie i ona wie.

Nie mie­li jesz­cze dzie­ci. Obie­ca­li so­bie, że po­my­ślą o tym, gdy obo­je osią­gną swo­je ży­cio­we ce­le. Po­sta­no­wi­li, że po­ja­dą wte­dy do Ka­dżu­ra­ho, gdzie ty­sią­ce świą­tyn­nych rzeźb wy­ra­ża­ją świę­ty akt zjed­no­cze­nia męż­czy­zny z ko­bie­tą, i tam, w peł­nym zro­zu­mie­niu, czym jest po­czę­cie ży­cia w bo­skim, ko­smicz­nym pla­nie, w trans­cen­den­tal­nym za­chwy­ce­niu, w olśnie­niu, po­czną swo­je dzie­cię.

Za­snął na fo­te­lu. Oko­ło pół­no­cy za­wlókł się do łóż­ka, ścią­gnął po ciem­ku ubra­nie i le­żał w ciem­no­ści, cze­ka­jąc na Mor­fe­usza, ale ten zło­śli­wie zwle­kał. Sły­szał stłu­mio­ne bi­cie ze­ga­ra u są­sia­dów za ścia­ną, wy­pę­dzał my­śli z gło­wy tak dłu­go, aż pod czo­łem za­go­ści­ła pust­ka, a wte­dy za­miast snu po­ja­wi­ło się to, o co wie­le­kroć już się sta­rał i co się do­tąd nie uda­wa­ło, a te­raz, w je­go no­wym sta­nie, po­ja­wi­ło się nie­pro­szo­ne. Po­znał to od ra­zu, od­by­ło się tak, jak opi­sy­wał Mon­roe.

Rozdział 3

Prze­szedł go dreszcz, drga­nie prze­bie­gło od ko­lan, po brzu­chu, do ra­mion, wstrząs i dy­go­ta­nie, usły­szał ostry świst, jak­by wi­chu­ry, i w na­stęp­nej chwi­li uno­sił się nad cia­łem. Wi­dział ciem­ny po­kój, mi­mo ciem­no­ści do­strze­gał wszyst­kie je­go szcze­gó­ły. Tyl­ko tam, na ścia­nie, gdzie w dzień wi­sia­ła ma­ska in­diań­skie­go de­mo­na, te­raz wid­nia­ła owal­na pla­kie­ta z błę­kit­ną po­sta­cią Mat­ki Bo­skiej z Gwa­de­lu­py. Nie wie­dział, skąd się wzię­ła, ni­g­dy jej nie mie­li. Ale zro­zu­miał prze­sła­nie. Coś chcia­ło mu wska­zać sens zmia­ny zło­wro­gie­go de­mo­na na opie­kuń­czy, ma­cie­rzyń­ski wi­ze­ru­nek.

Wów­czas, wciąż le­żąc, za­wie­szo­ny nad pod­ło­gą, wy­pły­nął przez ścia­nę i za­wisł nad uli­cą. Po­chy­lił gło­wę, a za nią ob­ró­ci­ło się cia­ło. Lecz w do­le nie zo­ba­czył spo­dzie­wa­ne­go ob­ra­zu, sa­mo­cho­dów par­ku­ją­cych pod do­mem na chod­ni­ku, w żół­tym bla­sku la­tar­ni so­do­wych, są­czą­cym się przez li­sto­wie klo­nów. Za­miast te­go uj­rzał egip­ską uli­cę, po­znał to od ra­zu, wi­siał nad za­uł­kiem ogra­ni­czo­nym gli­nia­ny­mi ścia­na­mi bez okien, roz­pra­żo­nym upa­łem, nad prze­cho­dzą­cy­mi ludź­mi o brą­zo­wej skó­rze i z bia­ły­mi szmat­ka­mi na gło­wie. Męż­czy­zna, na­gi do pa­sa, dźwi­gał na ra­mie­niu pęk pa­ty­ków, ko­bie­ta z po­trój­nym na­szyj­ni­kiem tasz­czy­ła na bio­drze dziec­ko, a w dru­giej rę­ce ko­szyk…

Przez chwi­lę pró­bo­wał do­ciec, czy to wi­zja współ­cze­sna czy też zo­stał wy­sła­ny w cza­sy fa­ra­onów, zresz­tą w tej chwi­li nie mia­ło to zna­cze­nia. Pra­gnął ją zo­ba­czyć, wie­dział, że to moż­li­we, dla cia­ła astral­ne­go od­le­głość nie jest prze­szko­dą. Le­d­wie ży­cze­nie prze­brzmia­ło mu w gło­wie, ob­raz się roz­ma­zał, kon­tu­ry stra­ci­ły ostrość, czuł, że mknie w prze­strze­ni jak po­cisk na uwię­zi, na wiot­kim ela­stycz­nym sznu­rze wy­snu­wa­ją­cym się ze splo­tu sło­necz­ne­go. Nie wi­dział go, ale czuł je­go ist­nie­nie i ło­wił ką­tem oka sre­brzy­ste lśnie­nie, któ­re go upew­nia­ło, że nie za­gi­nie w prze­strze­ni i bę­dzie mógł po­wró­cić, jak po nit­ce Ariad­ny, do swe­go cia­ła. Jesz­cze go nie chciał zo­sta­wiać.

I tak, jak pi­sał Mon­roe, pchnię­ty my­ślą, zna­lazł się tam, gdzie za­pra­gnął, do­star­czo­ny nie­wia­do­mą si­łą na dru­gą stro­nę świa­ta jak prze­sył­ka pocz­to­wa. Zo­ba­czył z gó­ry drze­wa, zie­lo­ne ko­pu­ły ki­pią­ce li­sto­wiem, i prze­la­tu­ją­ce nad ni­mi stad­ka pa­pu­żek. Bli­sko, tuż pod so­bą, uj­rzał grzbiet ja­strzę­bia i do­znał wra­że­nia, że dra­pież­nik wy­czuł je­go obec­ność, bo­wiem na­głym zwro­tem rzu­cił się w bok i spoj­rzał w gó­rę, za­ra­zem wy­su­wa­jąc szpo­ny, jak­by do od­par­cia ata­ku.

W szcze­li­nie mię­dzy drze­wa­mi do­strzegł bursz­ty­no­wą rze­kę; słoń­ce prze­świe­tla­ło wo­dę do dna, po­nad któ­rym wi­ły się le­ni­wie po­ru­sza­ne prą­dem war­ko­cze wo­do­ro­stów. W od­da­li pie­ni­ły się by­strza, a po­mię­dzy ni­mi tkwi­ła czar­na ska­ła po­dob­na do so­wy, któ­ra przy­sia­dła w to­ni, by na­pić się wo­dy. Zo­ba­czył ol­brzy­mie drze­wo, wy­bie­lo­ne ko­na­ry cał­kiem ob­ra­ne z ko­ry, mar­twe su­che ki­ku­ty, a na nich sta­do bia­łych cza­pli drze­mią­cych jak gro­ma­da star­ców z gło­wa­mi wci­śnię­ty­mi w ra­mio­na. Opo­dal, na piasz­czy­stym za­ko­lu, na wy­grza­nej ła­sze spo­czy­wał dziób ło­dzi na pół wy­cią­gnię­tej z wo­dy. W łód­ce sta­ło dwóch Me­ty­sów w po­strzę­pio­nych ka­pe­lu­szach z pla­sti­ku, pod­ko­szul­kach i por­t­kach za­wi­nię­tych do ko­lan. Roz­ma­wia­li…

Tak, to by­ła ona! Ju­sty­na sta­ła na pia­sku i z sa­szet­ki przy pa­sie wyj­mo­wa­ła bank­no­ty. Tam­ci dwaj chwy­ta­li je po­spiesz­nie i cho­wa­li w kie­sze­niach. Roz­glą­da­li się do­oko­ła, jak­by w oba­wie przed nie­bez­pie­czeń­stwem cza­ją­cym się w krza­kach. Nie sły­szał, co mó­wi­li. Ge­sty­ku­lo­wa­li gwał­tow­nie, jak­by do­ma­ga­li się cze­goś, a ona od­ma­wia­ła. W koń­cu mach­nę­ła po­jed­naw­czo dło­nią, za­wró­ci­ła na pię­cie i ode­szła w cień pod drze­wem, pod­czas gdy oni cze­ka­li. Przy­klęk­nę­ła na jed­no ko­la­no i za­czę­ła cze­goś szu­kać w ple­ca­ku. Znie­cier­pli­wio­na, wy­trzą­snę­ła ca­łą je­go za­war­tość na zie­mię i zna­la­zła nóż. Za­nio­sła go do ło­dzi i po­da­ła jed­ne­mu z Me­ty­sów. Wy­su­nął go z po­chwy; wy­gię­te sta­lo­we ostrze za­opa­trzo­ne z dru­giej stro­ny w pi­łę za­bły­sło w pro­mie­niach. Z za­do­wo­le­niem prze­cią­gnął nim po dło­ni i pod­nió­sł­szy rę­kę, uchy­lił ka­pe­lu­sza w ge­ście po­że­gna­nia. Od­sło­ni­ła się pa­skud­na szra­ma, si­na prę­ga bie­gną­ca znad oka po skro­ni do wy­sta­ją­cej ko­ści po­licz­ko­wej. Męż­czy­zna wsko­czył do wo­dy i ze­pchnął łódź z pla­ży, dru­gi po­cią­gnął za lin­kę i włą­czył mo­tor. Smu­kła dłu­ban­ka po­mknę­ła w dół rze­ki i wkrót­ce zni­kła w da­li.

Ju­sty­na, nie obej­rzaw­szy się za ni­mi, we­szła w cień drze­wa i wkła­da­ła rze­czy do ple­ca­ka. Za­pię­ła kla­pę i za­rzu­ci­ła go na ra­mio­na. Pa­trząc w stro­nę za­ro­śli, od­pię­ła od pa­sa ma­cze­tę.

Opu­ścił się ku niej tak bli­sko, że mógł do­tknąć jej ra­mie­nia. Wi­dział drob­ne kro­pel­ki po­tu na jej twa­rzy i ko­smyk wło­sów przy­le­pio­ny do czo­ła. Ogar­nę­ła go czu­łość i ra­dość, że zno­wu są ra­zem, ale tak nie by­ło! Znaj­do­wa­li się w dwóch wy­mia­rach, od­dzie­le­ni jak szy­bą. Nie mo­gła go wi­dzieć. W peł­nym bla­sku dnia był tyl­ko nie­wi­dzial­nym du­chem. W chwi­li, gdy ru­szy­ła, od­wa­żył się po­my­śleć: Ju­styn­ko, je­stem tu­taj, daj znak, że mnie sły­szysz. Nie mógł wy­do­być gło­su, był po­zba­wio­ny cia­ła i strun gło­so­wych, ale wie­rzył, że w ob­sza­rze my­śli prze­pły­wa­ją sy­gna­ły… I chy­ba tak się sta­ło! Drgnę­ła i przy­sta­nę­ła w pół kro­ku, nie­spo­koj­nie spoj­rza­ła przez ra­mię, nie­mal tak spło­szo­na, jak ja­strząb przed chwi­lą. Na­słu­chi­wa­ła. Przez chwi­lę zdo­łał zaj­rzeć w jej oczy. Błę­kit­ny, do­brze zna­ny mu ko­lor… Dla­cze­go nie mógł przy­brać cia­ła i sta­nąć tam przy niej! Ob­jąć ją i po­wie­dzieć… A je­śli coś wy­czu­ła? Czy­tał, że wo­kół du­chów po­wie­trze się ochła­dza, da­ją znać o so­bie zim­nem. No tak, ale on nie był jesz­cze du­chem, miał łącz­ność ze swo­im cia­łem. A je­śli coś od­kry­ła, czy w ogó­le wie­dzia­ła, że cho­dzi o nie­go? Otrzą­snę­ła się i ru­szy­ła w za­ro­śla le­d­wie wi­docz­ną ścież­ką, tnąc ma­cze­tą li­ścia­ste ki­ście za­gra­dza­ją­ce jej dro­gę.

Chciał się prze­ko­nać, do­kąd zmie­rza­ła, i zno­wu wzniósł się nad drze­wa. Zo­ba­czył po­la­nę, a wo­kół niej cha­ty o ażu­ro­wych ścia­nach z ty­czek wbi­tych w zie­mię, na­kry­te pal­mo­wy­mi strze­cha­mi. Kil­ku pół­na­gich dzi­ku­sów snu­ło się mię­dzy ni­mi, przy­kuc­nię­te ko­bie­ty ubi­ja­ły coś w drew­nia­nym ko­ry­cie, chrzą­ka­ły pro­sia­ki, kil­ka kur szu­ka­ło cze­goś w tra­wie. Da­lej by­ły drze­wa i ścia­na pną­czy wi­szą­cych do zie­mi, pod ni­mi gro­ma­da psów i dzie­ci drę­czy­ła ostro­no­sa po­wie­szo­ne­go za ogon na lia­nie. Wy­żej za­czy­na­ły się gó­ry. Pusz­cza się wy­pię­trza­ła. Ol­brzy­mie pa­łu­by okry­te li­ścia­stym fu­trem prze­sła­nia­ły ho­ry­zont…

Na­gle za­szcze­kał pies, wszyst­ko się urwa­ło, za­mgli­ło, po­czer­nia­ło. Roz­chy­lił po­wie­ki. Zno­wu był u sie­bie. Pies są­sia­da na­dal szcze­kał na klat­ce scho­do­wej. Nie pierw­szy raz go bu­dził. Są­siad, sta­ry du­reń, wy­pusz­czał psa sa­me­go o świ­cie, ten cze­kał na do­le, aż ktoś otwo­rzy drzwi, wy­bie­gał na spa­cer i w ten sam spo­sób wra­cał i szcze­kał pod drzwia­mi. Przy­ło­żę mu mo­pem, po­my­ślał, już mi nie za­le­ży! Nie ru­szył się jed­nak z miej­sca; z ca­łą wy­ra­zi­sto­ścią po­wró­ci­ły prze­ży­cia, któ­rych do­świad­czył po­za cia­łem. Pa­trzył w su­fit i chwi­la za chwi­lą od­twa­rzał w pa­mię­ci, co się wy­da­rzy­ło. Je­śli to by­ła praw­da, a nie sen­ne złu­dze­nie, je­śli na­praw­dę ją wi­dział, już wie­dział, gdzie jej szu­kać. Ten sta­ry sza­kal, do­cent, wy­raź­nie po­wie­dział, że chcia­ła gdzieś je­chać, i wła­śnie tak się sta­ło. Za­pew­ne wró­ci­ła do wio­ski, w któ­rej pro­wa­dzi­ła ba­da­nia. Je­śli bę­dzie trze­ba, po­sta­no­wił, po­ja­dę tam za nią!

Ze­rwał się wy­spa­ny, pod­nie­co­ny od­by­tą po­dró­żą, od­kry­ciem in­ne­go wy­mia­ru. Chciał się klep­nąć w czo­ło – dla­cze­go do­tąd w to nie wie­rzył? Cze­mu nikt nie wie­rzy? W ła­zien­ce, roz­ma­zu­jąc na twa­rzy pian­kę do go­le­nia, przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę z Ju­sty­ną, przed ro­kiem, po jej po­wro­cie z Ama­zo­nii do do­mu. Ja­ka by­ła dum­na! Wci­ska­jąc go w ka­na­pę, szep­ta­ła mu do ucha, że zo­sta­ła ini­cjo­wa­na, do­zna­ła oświe­ce­nia. Je­den z naj­więk­szych Lu­dzi Wie­dzy w ca­łym Ma­to Gros­so uznał, że jest go­to­wa, mo­że sa­ma od­by­wać sza­mań­skie po­dró­że i roz­ma­wiać z du­cha­mi. By­ła tam, z tam­tej stro­ny, i ona, bia­ła ko­bie­ta, zo­sta­ła wta­jem­ni­czo­na, wi­dzia­ła du­chy ro­ślin i nie­zwy­kłe isto­ty ży­ją­ce w tam­tym wy­mia­rze. Słu­chał, ale wszyst­ko, co wte­dy mu przy­cho­dzi­ło do gło­wy, to ra­dość, że ona jest szczę­śli­wa, osią­ga swo­je ce­le i wra­ca do do­mu, do nie­go. Nie za­sta­na­wiał się głę­biej nad sen­sem te­go, co mó­wi­ła. To na­le­ża­ło do mi­to­lo­gii jej za­wo­du, coś, w co nie mu­sia­ło się wie­rzyć, wy­star­cza­ło, że opi­sy­wa­li to i pu­bli­ko­wa­li an­tro­po­lo­dzy. A te­raz? Te­raz się prze­ko­ny­wał, że to coś wię­cej niż pa­pier za­dru­ko­wa­ny opo­wie­ścia­mi dzi­ku­sów…

Rozdział 4

Go­ląc się, wy­pa­try­wał w lu­strze ob­ja­wów cho­ro­by. Pod­krą­żo­ne oczy, ce­ra po­dej­rza­nie żół­ta, to praw­da, coś tam w nim się dzia­ło, ale osta­tecz­nie dzia­dek mógł być Chiń­czy­kiem! Przez chwi­lę wsłu­chi­wał się w sie­bie, lecz nic nie wy­czuł. Zdą­żę, nie ma spra­wy! Te kil­ka dni po­dró­ży za­wsze ja­koś prze­ży­ję, po­wie­dział so­bie w du­chu. Po­now­nie od­kry­wał, że nie czu­je stra­chu, mo­że lek­ki nie­po­kój, nie­znacz­ny ucisk wo­kół ser­ca, któ­re mu­sia­ło wie­dzieć, co się dzie­je… To, co sta­ło się wczo­raj, cze­go się do­wie­dział, ja­koś przy­bla­kło i stra­ci­ło ja­skra­wość. Od­wie­dził już tam­tą stro­nę i prze­ko­nał się, że świa­do­mość mo­że ist­nieć po­za cia­łem, więc jest na­dzie­ja, że i po śmier­ci tak wła­śnie się dzie­je. A je­śli tak, to od­cho­dze­nie ze świa­ta nie bę­dzie odej­ściem, lecz naj­więk­szą przy­go­dą!

Ubie­ra­jąc się, cho­dził po miesz­ka­niu i roz­glą­dał po ścia­nach. Przez chwi­lę miał po­ku­sę, że­by zgar­nąć wszyst­kie swo­je rze­czy, upchnąć w wor­kach na śmie­ci i wy­nieść do po­jem­ni­ka. Usu­nąć książ­ki i dy­plo­my, ubra­nia, rę­ko­pi­sy, bu­ty, li­sty, fo­to­gra­fie i zo­sta­wić po so­bie oczysz­czo­ne po­le, by ona nie mu­sia­ła… Zre­zy­gno­wał z te­go. Wszyst­ko zo­sta­wił, jak by­ło. Tak jak on by chciał, gdy­by to ona od­cho­dzi­ła. Sta­no­wi­li jed­no cia­ło, a więc i ich rze­czy na­le­ża­ły do oboj­ga. Tym, co na­le­ża­ło do nie­go, roz­po­rzą­dza­ła i ona.

Zjadł so­lid­ne śnia­da­nie, a po­tem za­jął się pa­ko­wa­niem ple­ca­ka. Pa­mię­tał o bu­so­li, scy­zo­ry­ku, no­żu, bu­tach z ochra­nia­cza­mi, sprayu prze­ciw owa­dom. Wy­grze­bał mo­ski­tie­rę upchnię­tą w ką­cie sza­fy, ha­lo­ge­no­wą la­tar­kę ku­pio­ną u Ru­ska tuż przed li­kwi­da­cją sta­dio­nu, że­glar­ski her­me­tycz­ny wo­rek przy­dat­ny na rze­ce, któ­re­go kie­dyś uży­wał na ka­ja­ku. Jesz­cze coś do czy­ta­nia na dro­gę! Prze­biegł wzro­kiem książ­ki le­żą­ce na pa­ra­pe­tach, na po­rę­czy ka­na­py. Za­le­głe lek­tu­ry, te­raz już nie miał na nie ocho­ty; co za ulga! – po­my­ślał. Dla nie­go już nie by­ło obo­wiąz­ko­wych lek­tur wy­kształ­co­ne­go czło­wie­ka. Kto czy­ta nad gro­bem? Naj­wy­żej Bi­blię. Sta­ła gdzieś, na wy­so­kiej pół­ce w bi­blio­te­ce. Nie chcia­ło mu się szu­kać, zresz­tą by­ła zbyt cięż­ka, że­by się z nią no­sić. W koń­cu na­po­tkał spoj­rze­niem kar­to­no­wą okład­kę ze­szy­tu „Bo­le­tin an­tro­po­lo­gi­co” z gło­śnym już wśród spe­cja­li­stów ar­ty­ku­łem Ju­sty­ny o mi­cie El Do­ra­do. Jesz­cze go nie prze­czy­tał i miał po­czu­cie wi­ny, tym bar­dziej że wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, iż jej od­kry­cie sta­nie się tram­po­li­ną do po­zy­cji za­wo­do­wej i sła­wy. Te­raz miał spo­sob­ność, że­by to nad­ro­bić, praw­dzi­we à pro­pos tej po­dró­ży, prze­cież wy­bie­rał się do Ama­zo­nii, o któ­rej pi­sa­ła. Po­sta­no­wił prze­czy­tać: z pew­no­ścią za­sko­czy ją i ucie­szy zna­jo­mo­ścią te­ma­tu…

Wszyst­ko to oka­za­ło się ła­twe, trud­niej­sze by­ły nie­za­ła­twio­ne spra­wy, nie­za­pła­co­ne ra­chun­ki, te­le­fo­ny, na któ­re miał od­po­wie­dzieć, ar­ty­kuł, na któ­ry od ty­go­dnia cze­ka re­dak­cja, an­kie­ta dla ad­mi­ni­stra­cji do­mu. Już nie miał na to cza­su. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Czas ru­szać na lot­ni­sko. Zresz­tą nie ma czym się przej­mo­wać. Kie­dy prze­czy­ta­ją ne­kro­log, prze­sta­ną się cze­piać, bę­dą mu współ­czu­li i ze zro­zu­mie­niem za­po­mną, gdzie za­wiódł i za­wa­lił.

Za­dzwo­nił po tak­sów­kę, a kie­dy przy­je­cha­ła, sta­nął z ple­ca­kiem przy ba­gaż­ni­ku, cze­ka­jąc, aż kie­row­ca otwo­rzy kla­pę, ale ten nie wy­sia­dał. W koń­cu nie wy­trzy­mał.

– Dłu­go bę­dę tak cze­kał, aż pan ra­czy się ru­szyć? – rzu­cił za­czep­nym to­nem.

– A na co pan cze­kasz? – Tak­sów­karz udał, że nie wie, o co cho­dzi.

– Na to, za co pła­cę! Za­ła­duj pan ba­gaż!

– A co, nie mo­żesz pan wziąć na sie­dze­nie?

– Li­czę do trzech – rzekł Ro­bert.

– No i co mi pan zro­bisz? – Usły­szał bez­czel­ną od­po­wiedź.

Zno­wu go ogar­nę­ło to dziw­ne uczu­cie, że jest po­za cza­sem, umarł i nic go nie do­ty­czy z za­sad te­go świa­ta. Już ni­czym nie mu­siał się przej­mo­wać, z ni­czym li­czyć, obo­jęt­ne mu by­ło, co się sta­nie, bo i tak to naj­waż­niej­sze, osta­tecz­ne zbli­ża­ło się nie­ubła­ga­nie… Chwy­cił ple­cak, aby sze­ro­kim za­ma­chem rąb­nąć nim w szy­bę, ale się po­ha­mo­wał. Nie­praw­da, by­ło coś, z czym mu­siał się li­czyć, prze­cież chciał ją zo­ba­czyć! A je­śli po­cią­gnie tę awan­tu­rę i za­cznie de­mo­lo­wać sa­mo­chód, doj­dzie do bi­ja­ty­ki, zja­wi się po­li­cja, a on spóź­ni się na sa­mo­lot. Zro­bił pół ob­ro­tu i za­rzu­cił ple­cak na ra­mię. Po­szedł do skrzy­żo­wa­nia, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na wrza­ski za so­bą, i wsko­czył do pierw­sze­go au­to­bu­su, ja­ki nad­je­chał. Wy­siadł przy naj­bliż­szym po­sto­ju tak­só­wek i ka­zał się za­wieźć na mię­dzy­na­ro­do­wy.

Rozdział 5

Po­ru­szał się jak au­to­mat, prze­szedł od­pra­wę ba­ga­żu, po­tem rę­ka­wem po­nu­rym jak zej­ście do lo­chu wszedł do sa­mo­lo­tu i wresz­cie usiadł w fo­te­lu. Pod­czas star­tu prze­ły­kał śli­nę dla wy­rów­na­nia ci­śnie­nia w uszach i nie od­po­wia­dał na py­ta­nia pa­niu­si pró­bu­ją­cej go za­ga­dy­wać. Po­ka­zał pal­cem na ucho, aby zro­zu­mia­ła, że jest głu­chy.

Na opar­ciu przed so­bą wi­dział czasz­kę sta­re­go Hin­du­sa z ol­brzy­mią ton­su­rą, a na niej bru­nat­ną pla­mę star­cze­go pie­prza z pra­wej stro­ny, ze skó­rą zmarsz­czo­ną przez na­cisk opar­cia po­przecz­ny­mi fał­da­mi, co wy­glą­da­ło jak stra­pio­ne czo­ło, i dwo­je po­dob­nych do sło­nio­wych, kłap­cia­tych uszu. Do li­cha, po­my­ślał, dla­cze­go tak się ga­pię, nie po­win­na mnie ob­cho­dzić ta pa­ła, a jed­nak coś mnie cią­gnie…

Po­czuł dia­bel­ską po­ku­sę, by po­ka­zać, że nie na­le­ży już do te­go świa­ta. Już nic nie mo­gli mu zro­bić, był ucie­ki­nie­rem, jed­ną no­gą po stro­nie cał­ko­wi­tej wol­no­ści, tam, gdzie nie się­ga­ją żad­ne ziem­skie ka­ry. Chciał się tym po­pi­sać, po­ka­zać sam so­bie, że praw­dzi­wa wol­ność ist­nie­je, że moż­na wy­rwać się spo­łecz­nej tre­su­rze, pra­wu, ko­dek­som, sa­vo­ir vi­vre’owi, a na­wet in­stynk­to­wi sa­mo­za­cho­waw­cze­mu, że jest in­ny niż oni. Wy­wo­łać awan­tu­rę! Po­chy­lił się do przo­du i zła­pał Hin­du­sa za ra­mię.

– Mi­ster Ka­ma­su­tra – po­wie­dział mu do ucha. – Ktoś pa­nu już mó­wił, że ma pan obrzy­dli­wą cza­chę? Wiem, nie pa­na wi­na, że oj­ciec był sło­niem. Oprócz uszu coś pan po nim odzie­dzi­czył? Mo­że trą­bę al­bo świń­ski ogo­nek? Niech się pan po­ka­że!

Tam­ten po­ru­szył się w fo­te­lu i po­ka­zał z pro­fi­lu twarz, zbyt gru­by, aby cał­kiem się ob­ró­cić. Jed­nak te­go by­ło do­syć, by Ro­bert zo­ba­czył bla­dą skó­rę, in­ną niż ły­si­na, i eu­ro­pej­skie ry­sy.

– Prze­pra­szam – wy­sa­pał po pol­sku pro­sto w nos Ro­ber­to­wi. – Nie znam an­giel­skie­go, niech pan spy­ta ko­goś in­ne­go… No En­glisz… – wy­du­kał. – Ja tyl­ko rol­nik spod Ra­do­mia.

– Okay! – od­parł Ro­bert i cof­nął się na fo­tel.

Za­chi­cho­tał pod no­sem. Ale się zbłaź­nił. Ode­szła go ocho­ta na dal­sze wy­głu­py.

Po­grą­żył się w szu­mie sil­ni­ków za­ta­pia­ją­cym wi­bra­cją umysł i cia­ło. Pró­bo­wał zdrzem­nąć się chwi­lę, ale my­śla­mi po­biegł ku niej; już daw­no do­tar­ła przez te krza­ki do wio­ski w gę­stwi­nie. Jak ją tam przy­ję­li? Czy jest bez­piecz­na? Ten ły­sy szczur Ka­raś stra­szył kra­jow­ca­mi…

Ste­war­de­sa sta­wia­ła na sto­li­kach trój­kąt­ne pu­deł­ka z pla­sti­ku, a w nich wło­skie to­sty z wa­ty, bia­ła­we, z gąb­cza­stym se­rem i so­sem o syn­te­tycz­nym ogór­ko­wym sma­ku, try­ska­ją­cym na brzu­chy, gdy pa­sa­że­ro­wie za­czy­na­li roz­ry­wać je­dze­nie zę­ba­mi.

– Fast fo­od lot­ni­czy! – uprzej­mym to­nem po­uczył za­sko­czo­ną są­siad­kę. – Ob­li­czo­ny na naj­niż­szą ce­nę, ma tyl­ko za­do­wo­lić pa­ni smak i po­wo­nie­nie – ob­ja­śnił ko­bie­tę wgry­za­ją­cą się w to­sta, któ­ry utkwił jej w gar­dle. – Niech pa­ni ły­ka, śmia­ło! Jest pulch­ny i do­brze wy­peł­ni ja­mę brzu­cha. Po­tem pa­ni wy­sią­dzie i niech się co chce dzie­je, to li­nii nie ob­cho­dzi, pa­sa­żer, jak już wyj­dzie z sa­mo­lo­tu, niech rzy­ga po ką­tach. – Po­nio­sła go we­na. – Niech prze­czysz­cza mu fla­ki, niech go bo­lą wrzo­dy i za­drę­cza zga­ga!

Coś za­bul­go­ta­ła z wy­pcha­ny­mi usta­mi i od­wró­ci­ła się do nie­go ty­łem.

Zbli­ży­ły się wierz­choł­ki ob­ło­ków, skłę­bio­ne jak wa­ta cu­kro­wa zwi­nię­ta na pa­ty­ku. Skrzy­dła po­czę­ły ją rwać i roz­ci­nać, a cu­kro­we ni­ci smu­ży­ły się z kra­wę­dzi lo­tek. Sa­mo­lot za­nu­rzył się ca­ły w ciem­no­ściach, ro­sło ci­śnie­nie w uszach, po­ciem­nia­ło i uka­za­ła się zie­mia. „Bę­dą tur­bu­len­cje” – ostrze­gła prze­ło­żo­na za­ło­gi ka­bi­no­wej i za­raz po­słusz­ny ka­dłub za­czął dy­go­tać i wstrzą­sać fo­te­la­mi.

Rozdział 6

Wy­lą­do­wa­li w Am­ster­da­mie. Po­szedł ko­ry­ta­rza­mi w po­bli­że prze­siad­ko­wej bra­my F3. Nie miał z tym kło­po­tu, już by­wał na Schi­pho­lu. Spraw­dził czas: do od­lo­tu jesz­cze dwie go­dzi­ny. Usiadł w ka­wiar­ni przy sto­li­ku, wśród czar­nych i żół­tych twa­rzy, czar­cza­fów, brzu­cha­czy i arab­skich ba­cho­rów. Po­wo­li są­czył en­glish bre­ak­fast tea z kro­plą mle­ka i nad la­mi­no­wa­nym bla­tem po­pla­mio­nym ka­wą, przez pło­tek ze sztucz­ny­mi kwia­ta­mi pa­trzył na pa­sa­że­rów ja­dą­cych na ru­cho­mym chod­ni­ku. Po­czuł, że ogar­nia go fi­lo­zo­ficz­ny na­strój; zwy­kle wte­dy za­pi­sy­wał to, co przy­cho­dzi­ło mu na myśl, by po­tem wy­ko­rzy­stać w ja­kimś ese­ju. Ale tym ra­zem nie miał przy so­bie no­te­su, więc ze sta­re­go na­wy­ku, by nie zmar­no­wać po­my­słów, po­sta­no­wił utrwa­lić je przez gło­śne wy­po­wie­dze­nie. Gdzieś czy­tał o ta­kiej tech­ni­ce roz­wi­ja­nej przez sta­ro­żyt­nych Ara­bów w cza­sach, gdy jesz­cze nie za­mą­cił im w gło­wach fa­na­tyzm re­li­gij­ny. Na krze­śle tuż obok sie­dział star­szy męż­czy­zna, któ­re­go wi­dział już w sa­mo­lo­cie. Wy­glą­dał na in­te­li­gen­ta; in­ży­nier, mo­że na­uko­wiec, grze­bał w tecz­ce wy­pcha­nej sko­ro­szy­ta­mi. Spoj­rzał w je­go stro­nę, a gdy tam­ten to wy­czuł i spo­tka­li się wzro­kiem, za­gad­nął:

– Ja­koś prze­ży­li­śmy pierw­szą część po­dró­ży!

– No wła­śnie – od­po­wie­dział tam­ten. – Ale to tyl­ko dwie go­dzi­ny, da­lej bę­dzie go­rzej! Dzie­więć go­dzin i w do­dat­ku nad mo­rzem! – Był chęt­ny do roz­mo­wy.

– Wszyst­ko mo­że się zda­rzyć – cią­gnął Ro­bert i za­ry­zy­ko­wał to­nem zwie­rze­nia: – Wie pan, tak so­bie pa­trzę na tych ja­dą­cych na ta­śmie i my­ślę, że na chwi­lę zo­sta­li jak­by za­wie­sze­ni w cza­sie. Cia­ła się prze­su­wa­ją, a oni, wszyst­kie swo­je spra­wy od­wie­siw­szy na ko­łek, cze­ka­ją tyl­ko, aż ta­śma prze­nie­sie ich dwie­ście me­trów da­lej, do­pie­ro tam bu­dzą się z odrę­twie­nia… I przy­cho­dzi mi na myśl, że ży­cie jest po­dró­żo­wa­niem ta­ki­mi chod­ni­ka­mi! Czy nie nu­dzę pa­na?

– Ależ skąd, pro­szę, to cał­kiem cie­ka­we!

– Po­my­śla­łem, że spę­dza­my ży­cie na ta­kich chod­ni­kach – za­chę­co­ny roz­wi­jał swo­je spo­strze­że­nia. – I tak jak tu­taj, z gło­śni­ka, sły­szy­my cią­głe ostrze­że­nia mind-your-step, po­wta­rza­ne do znu­dze­nia tym, któ­rzy zbli­ża­ją się do koń­ca trans­por­te­ra. Ale w ży­ciu nikt nie słu­cha. Do­pie­ro na koń­cu bu­dzi­my się z odrę­twie­nia i za­czy­na­my ża­ło­wać te­go, co nie­zro­bio­ne, a tu już nie ma cza­su, nad­cho­dzi ko­niec nie­ubła­ga­ny i nie­unik­nio­ny.

– Wy­glą­da na to, że jest pan w re­flek­syj­nym na­stro­ju – po­wie­dział nie­zna­jo­my.

– To praw­da i mam do­bre ku te­mu po­wo­dy. Ru­cho­my chod­nik tak­że ma swój ko­niec, trze­ba uwa­żać, że­by się nie po­tknąć i nie upaść na gło­wę. Go­rzej by­wa w ży­ciu, śmierć to ta­kie po­tknię­cie się z gor­szy­mi na­stęp­stwa­mi, za­wsze gro­zi upa­dek i za­nu­rze­nie się w te wszyst­kie stra­chy, ja­ki­mi stra­szy me­men­to mo­ri…

Nie­zna­jo­my pod­niósł wska­zu­ją­cy pa­lec i nad­sta­wił ucha, wsłu­chał się w ko­mu­ni­kat pły­ną­cy z gło­śni­ka.

– Już wzy­wa­ją Wa­szyng­ton, mu­szę się zbie­rać… Te kon­fe­ren­cje już mnie set­nie nu­dzą, ale co zro­bić, dzi­siaj to już ry­tu­ał za­wo­do­wy. Od pew­ne­go po­zio­mu moż­na już nic nie ro­bić, tyl­ko jeź­dzić z re­fe­ra­ta­mi i słu­chać re­fe­ra­tów... Mi­ło by­ło po­ga­dać. A pan do­kąd le­ci?

– Na ra­zie do Rio, a po­tem Por­to Bel­ho.