Wodospad - Carla Neggers - ebook

Wodospad ebook

Carla Neggers

3,3

Opis

Po nagłej śmierci męża, syna wpływowego senatora, Lucy Blacker Swift zostawia za sobą drapieżny świat Waszyngtonu i przeprowadza się na farmę z Vermoncie, gdzie zaczyna budować nowe życie dla siebie i dwójki swoich dzieci. Odzyskuje spokój, wszystko dobrze się układa, gdy nagle wokół niej zaczynają mnożyć się groźne incydenty...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (26 ocen)
5
7
8
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

To zabawne. Pierwszy raz czytałam te książkę jako młoda dzuerkatka i wydawało mi się obrzydliwe, że taka stara baba wdaje się w romans. I to jeszcze wdowa z dziećmi. Jak miło się to wspomina, kiedy sięgam po te książkę naście lat później, jajo dorosła mężatka, matka i po trzydziestce. hi hi. Polecam książkę, to miła rozrywka 😀
00

Popularność




Carla Neggers

Wodospad

Tłumaczyła Alina

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Wdowa Swift? – skrzywiła się Lucy, gdy córka powtórzyła jej najświeższą plotkę. – Kto mnie tak nazywa?

– Wszyscy – wzruszyła ramionami piętnastoletnia Madison, która właśnie uczyła się prowadzić samochód. Była to kolejna rzecz, do której Lucy jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić.

– Kto to są wszyscy?

– Wszystkie sześć osób, które mieszkają w tym miasteczku.

Lucy zignorowała nutę ironii w głosie córki. Wdowa Swift. Rany boskie! Może to jakiś przedziwny sygnał akceptacji? Nie miała złudzeń: nie stała się „prawdziwą” mieszkanką stanu Vermont, po trzech latach wciąż była tu obca. Wiele osób spodziewało się, że lada moment spakuje walizki i wróci do Waszyngtonu. Lucy wiedziała, że nic bardziej nie uszczęśliwiłoby Madison. Dla dwunastolatki życie w małym miasteczku było przygodą, dla piętnastoletniej dziewczyny stało się nieznośnym przymusem. W końcu miała już pozwolenie na naukę jazdy, więc dlaczego nie mogłaby mieć również domu w Georgetown?

– W takim razie – stwierdziła – powiedz tym wszystkim, że wolę, gdy się mnie nazywa Lucy albo panią Swift.

– W porządku, mamo.

– Takie określenie jak „wdowa Swift” lubi się do człowieka przyklejać.

Madison tak bardzo rozbawiła ta rozmowa, że zapomniała o swoich problemach z parkowaniem, podczas którego to manewru zwykle popadała w zdenerwowanie bliskie paniki, i po prostu wjechała na puste miejsce przed budynkiem poczty w samym środku miasteczka na południu stanu Vermont.

– Całkiem nieźle mi poszło – ucieszyła się. – Dobra. Teraz na luz. Ręczny hamulec. Zgasić silnik, wyjąć kluczyki. – Rzuciła matce promienny uśmiech. Na wycieczkę do centrum mieściny ubrała się w lekką sukienkę i sandały, które Lucy obrzuciła teraz nieprzychylnym spojrzeniem, bowiem sama miała ochotę je włożyć. – Widzisz? Nie przejechałam żadnego łosia!

– Dobra robota – mruknęła Lucy, puszczając uwagę córki mimo uszu. Przez te trzy lata, które spędziły w Vermoncie, widziały dwa łosie, ale żaden z nich nie spacerował po drodze prowadzącej do miasta.

Madison oświadczyła, że idzie obejrzeć kalosze, i znikła w drzwiach sklepiku z mydłem i powidłem, a Lucy poszła na pocztę. Miała do wysłania plik folderów reklamowych swojego biura podróży. Na jej stronę internetową wpływało coraz więcej zamówień. Interesy szły świetnie. Lucy wyraźnie stawała na nogi i widać było, że wreszcie odnajdywała na tym świecie miejsce dla siebie i swoich dzieci. Potrzebowała po prostu trochę czasu i to wszystko.

– Wdowa Swift – mruknęła pod nosem. – A niech to!

Niestety, nie była w stanie beztrosko się roześmiać i lekceważąco machnąć ręką. Miała trzydzieści osiem lat i już trzy lata minęły od śmierci Colina. Była wdową, ale nie chciała, by to słowo przylgnęło do niej jako dyżurna etykietka.

W miasteczku panował martwy spokój. Ciszy upalnego lipcowego popołudnia nie mącił żaden wietrzyk. Centrum składało się ze sklepiku, poczty, sklepu żelaznego i dwóch barów szybkiej obsługi. Budynki ocienione były starymi klonami. Kilka kilometrów dalej na północny wschód znajdowało się miasteczko Manchester, większe i oferujące znacznie więcej atrakcji, Lucy jednak nie zgadzała się, by jej córka, która zaledwie od dwóch tygodni miała pozwolenie na prowadzenie samochodu w towarzystwie bardziej doświadczonego kierowcy, jechała tak daleko. Nie chodziło przy tym o to, by Madison nie była gotowa włączyć się w większy ruch. To Lucy nie była na to gotowa.

Wrzuciła listy do skrzynki, odruchowo podeszła do samochodu od strony kierowcy i dopiero wtedy, jęknąwszy w duchu, przypomniała sobie, że to jej córka prowadzi. Piętnaście lat to naprawdę bardzo niewiele, pomyślała, obchodząc furgonetkę z napędem na cztery koła, którą Madison z lekką pogardą nazywała „vermonckim wehikułem”. Dziewczyna marzyła o sportowym kabriolecie i o życiu w wielkim mieście. Tylko nauka jazdy uchroniła ją od zanudzenia się na śmierć w czasie wakacji. Nawet perspektywa podróży do Wyomingu nie zdołała jej ożywić. Jedyną rzeczą, jaka mogła wzbudzić entuzjazm piętnastolatki, był pomysł spędzenia następnego semestru u dziadka w Waszyngtonie.

Lucy opadła na rozgrzany fotel pasażera i zaczęła się zastanawiać, czy nie odwołać jutrzejszego wyjazdu. Madison i tak nie miała ochoty jechać, a jej dwunastoletni syn J.T. również wolałby zostać w domu i kopać robaki. Celem wyprawy do Jackson Hole miało być spotkanie z kilkoma przewodnikami po zachodnich terenach, ale tak naprawdę nie miało to żadnego sensu. Biuro podróży Lucy specjalizowało się w wyjazdach do północnej Nowej Anglii i na kanadyjskie wybrzeże, a oprócz tego organizowało zimowe wyprawy do Kostaryki, gdzie po przejściu na emeryturę osiedli jej rodzice i zajęli się prowadzeniem schroniska dla turystów. Miała więc pełne ręce roboty. W tej chwili nie było sensu rozszerzać działalności na Montanę i Wyoming.

W głębi duszy Lucy wiedziała, że prawdziwym powodem jej wyjazdu jest Sebastian Redwing i obietnica złożona Colinowi. Niedługo przed śmiercią mąż kazał jej przyrzec, że gdyby kiedykolwiek potrzebowała pomocy, zwróci się do Sebastiana, jego przyjaciela o dziwnym charakterze i równie nietypowym życiorysie. Sebastian był fachowcem do spraw bezpieczeństwa, założycielem i współwłaścicielem jednej z najlepszych w kraju firmy ochroniarsko-detektywistycznej, Redwing Associates. Colin, który podobnie jak jego ojciec obracał się w świecie wielkiej polityki, zapewne przeczuwał, że może nadejść dzień, gdy jego żona będzie potrzebowała pomocy takiego człowieka. Lucy zastanawiała się, czy ten dzień właśnie nadszedł. W ciągu ostatnich tygodni przydarzyła się jej seria dziwnych incydentów. Właściwie nie było to nic poważnego i nie miała pewności, czy nie padła ofiarą własnej wyobraźni, ale nie potrafiła się pozbyć dziwnego niepokoju i napięcia. Oprócz tego musiała myśleć o bezpieczeństwie dzieci.

Opadła na fotel i poczuła, że coś ją uwiera. Zapewne szminka lub długopis, albo jakaś zabawka J.T., pomyślała. Przesunęła ręką po siedzeniu i zamarła, czując w dłoni rozgrzany kawałek metalu. To była pistoletowa kula. W pierwszej chwili chciała po prostu wyrzucić znalezisko przez okno, ale powstrzymała się, bo w zetknięciu z asfaltem mogłoby wystrzelić. Nie była to bowiem zużyta łuska, ale prawdziwy nabój z gotową do odpalenia spłonką, ładunkiem wybuchowym i pociskiem. Ktoś zostawił taki prezent na siedzeniu jej samochodu.

Okna były przez cały czas otwarte. Drzwi również. Każdy mógł podejść do auta i niespostrzeżenie wrzucić kulę do środka. Lucy poczuła drżenie rąk. Nie, tylko nie to. Oddychała powoli, starając się uspokoić nerwy. Umiała pływać łódką i kajakiem, wspinać się po górach, znała zasady pierwszej pomocy medycznej. Potrafiła również zaplanować w najdrobniejszym szczególe niebanalne, pełne przygód wyprawy, wymagające sporej sprawności fizycznej. Ale zupełnie nie znała się na broni. Nie chciała się na niej znać. Do kieszeni szortów szybko wsunęła kulę, by ukryć ją przed córką.

Madison wyszła ze sklepiku w towarzystwie kilku innych nastolatek. Nonszalancko obracała kluczyki na palcu, jakby prowadziła samochód już od lat. Dziewczyny z wyraźnym rozbawieniem o czymś rozmawiały. Dzięki Bogu, jej córka jednak ma tu przyjaciółki, choć od początku wakacji bezustannie okazywała, jaka jest samotna i nieszczęśliwa. Oczywiście chodziło jej o to, by wytargować wyjazd do Waszyngtonu.

Teraz zręcznie wskoczyła na miejsce kierowcy.

– Siodłaj konie, mamo. Ruszamy.

Lucy ani słowem nie wspomniała o kuli. To był jej problem, nie dzieci. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że stała się obiektem czyichś prześladowań. Zdarzenia, jakie miały miejsce w ostatnich tygodniach, sprawiały wrażenie zupełnie przypadkowych i wręcz niewinnych, nic nieznaczących i niepowiązanych ze sobą. W żadnym razie nie mogła to być kampania obliczona na wzbudzenie w niej paniki.

Pierwszy z tych incydentów miał miejsce pewnego niedzielnego wieczoru. Okno w jadalni było otwarte i wietrzyk wydymał firanki. Lucy na pewno nie otwierała tego okna. Madison i J.T. również nie zawracaliby sobie tym głowy. Wzruszyła ramionami i postanowiła puścić to wydarzenie w niepamięć, ale następnej nocy tuż przed świtem zadzwonił telefon. Ktoś wydyszał chrapliwe „halo”, po czym odłożył słuchawkę. Dziwne, pomyślała wtedy Lucy.

A potem, we wtorek, gdy wyjmowała pocztę ze skrzynki stojącej na końcu drogi dojazdowej do domu, odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Coś przyciągnęło jej uwagę. Może to był trzask łamanej gałązki, może chrzęst żwiru. W każdym razie była pewna, że nie wyobraziła sobie tego dźwięku.

Następnego ranka uczucie to powróciło, gdy zamiatała schodki z tyłu domu. W dziesięć minut później znalazła na frontowym ganku wyrwany z korzeniami krzak pomidora.

A dzisiaj kula w samochodzie.

Mimo wszystko była przekonana, że to za mało, by zawiadamiać policję. Z osobna każde z tych zdarzeń można było złożyć na karb dzieci, przyjaciół, pracowników, stresu. Jak miała udowodnić, że ktoś ją obserwuje? Obawiała się, że policja potraktuje ją jak wariatkę. Poza tym dobrze wiedziała, jakie mogłyby być konsekwencje wizyty na posterunku. Policja natychmiast zawiadomiłaby Waszyngton. Waszyngton z kolei czułby się zobowiązany do tego, by przysłać do Vermontu swoją ekipę dochodzeniową. I to byłby koniec jej spokojnego życia na uboczu.

Chociaż Lucy nigdy tego nie wykorzystywała, wszyscy w miasteczku wiedzieli, że jej teściem jest Jack Swift, wpływowy senator Stanów Zjednoczonych. Była wdową po jego jedynym synu, a Madison i J.T. jego jedynymi wnukami. Jack natychmiast wziąłby sprawę w swoje ręce. Nalegałby na przeprowadzenie gruntownego śledztwa przez policję Kapitolu. Musiałby sprawdzić, czy z jego powodu rodzina nie jest narażona na niebezpieczeństwo.

Lucy nie miała pojęcia, po co jakiś wróg Jacka miałby wrzucać kulę na siedzenie samochodu jego synowej. Przez trzy lata udawało jej się żyć spokojnie, z dala od świata wielkiej polityki, i zdecydowana była utrzymać ten stan rzeczy. Ktoś jednak próbował zakłócić jej spokój. W tej sytuacji kontakt z Sebastianem wydawał się najrozsądniejszym wyjściem. Ale czy to miało jakikolwiek sens? W przeddzień wyjazdu do Wyomingu wciąż nie była pewna, czy powinna tam jechać. Nie widziała tego człowieka od lat.

– Mamo? – odezwała się jej córka z niepokojem w głosie.

Lucy nawet nie zauważyła, kiedy Madison wycofała samochód i wyjechała na główną drogę.

– Świetnie ci idzie – powiedziała machinalnie. – Po prostu myślałam o czymś.

– O czym? Chodzi o moją jazdę?

– Nie, skąd!

– Bo jeśli denerwujesz się, jeżdżąc ze mną, to mogę znaleźć kogoś innego, kto będzie mnie uczył.

– Wcale się nie denerwuję. Tylko nie spuszczaj oczu z drogi.

– Przecież patrzę – zdenerwowała się Madison, ściskając kurczowo kierownicę. Lucy uświadomiła sobie, że przestraszyła córkę.

– Madison, to ty prowadzisz. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby się rozpraszać.

– Wiem. To przez ciebie.

Lucy wstrzymała oddech. Przez cienki materiał szortów na swoim udzie czuła ciężar kuli. Co by było, gdyby znalazł ją jej syn?

– Nie zwracaj na mnie uwagi. Po prostu jedź.

Coraz bardziej zirytowana Madison prychnęła. Jej niebieskie oczy, rude włosy, introwertyczne usposobienie i niepohamowana ambicja, wszystko to w prostej linii pochodziło od ojca. Przez dwa tygodnie prowadzenia samochodu zdołała nawet wypracować manierę, która do złudzenia przypominała styl jazdy Colina.

Jej mąż zmarł nagle w wieku trzydziestu sześciu lat podczas meczu tenisowego, który rozgrywał ze swym ojcem. Śmierć spowodowana arytmią serca przerwała błyskotliwą karierę w Departamencie Stanu. Madison miała wtedy dwanaście lat, a J.T. dziewięć. Nie jest dobrze stracić ojca w tak młodym wieku. W sześć miesięcy później Lucy wyrwała dzieci ze środowiska, które dotąd było ich całym światem. Szkoła, przyjaciele, rodzina, wreszcie, jak to nazywała Madison, „cywilizacja”, wszystko to zostało daleko stąd. Ale gdyby nie ta przeprowadzka, gdyby Lucy nie wykonała wówczas jakiegoś dramatycznego kroku, to mogłoby się zdarzyć, że dzieci straciłyby również matkę, a do tego nie mogła dopuścić.

Sebastian Redwing nie odezwał się po śmierci Colina, nie przysłał nawet kartki ani kwiatów, za to dwa miesiące później w domu Lucy pojawił się jego prawnik i zaproponował jej darowiznę w postaci wiejskiej rezydencji po babci Redwinga w stanie Vermont. Daisy Wheaton zmarła rok wcześniej i dom nie był Sebastianowi do niczego potrzebny.

Lucy wyrzuciła prawnika za drzwi. Skoro Redwing nie potrafił się zdobyć choćby na przysłanie kondolencji, to nie chciała jego cholernego domu.

Prawnik wrócił po miesiącu i tym razem zaproponował jej kupno domu za cenę grubo poniżej wartości rynkowej. Stwierdził też, że wyświadczyłaby tym wielką przysługę Sebastianowi, bowiem życzeniem jego babci było, by w jej domu zamieszkał ktoś z rodziny. Ponieważ jednak Sebastian nie miał rodzeństwa, a jego rodzice już nie żyli, Lucy była najlepszą kandydatką.

Tym razem przyjęła ofertę, choć nadal nie wiedziała, dlaczego. Sebastian ocalił kiedyś jej mężowi życie, czemu więc nie chciała, by zrobił to samo dla niej? Prawdę mówiąc, nie potrafiła podać żadnego konkretnego powodu.

Ale była jeszcze obietnica, jaką złożyła Colinowi na krótko przed jego śmiercią. Aż do owego tragicznego dnia na korcie tenisowym żadne z nich nie miało pojęcia, że coś jest nie w porządku z jego sercem. Obietnica wydawała się zupełnie abstrakcyjna, jak rozważania z gatunku: „co byś zrobił, gdybyś znalazł się na bezludnej wyspie”, i Lucy nie przyszło wówczas do głowy, że kiedykolwiek będzie się nad nią poważnie zastanawiać.

Jednak Colin mówił bardzo poważnie.

– Gdyby coś mi się stało, to możesz zaufać Sebastianowi. On jest najlepszy. Uratował mi życie. Mojemu ojcu też. Obiecaj, że gdybyś kiedyś potrzebowała pomocy, pójdziesz do niego.

Obiecała i tym sposobem znalazła się w Vermoncie. Nie widziała Redwinga ani nie miała od niego żadnych wiadomości od czasu, gdy kupiła dom jego babci. Transakcja została przeprowadzona za pośrednictwem prawnika. Lucy miała nadzieję, że nigdy w życiu nie będzie musiała przypominać sobie o tej obietnicy. Była inteligentna, kompetentna i przywykła do tego, że musi sobie radzić sama.

Dlaczego więc zamierzała spakować rzeczy i nazajutrz rano wyruszyć z dziećmi do Wyomingu, gdzie obecnie mieszkał Sebastian Redwing?

– Mamo!

– Świetnie sobie radzisz. Jedź.

Lekko dotknęła kuli spoczywającej w kieszeni. Na pewno istniało jakieś proste wyjaśnienie tego incydentu, podobnie jak i wszystkich pozostałych. Wyjazd do Wyomingu to po prostu zwykła wakacyjna wycieczka.

Miejscowi nadal mówili o babci Sebastiana Redwinga „wdowa Daisy”, a pozostałości farmy nazywali „starym domem Wheatonów”. Lucy poznawała jej historię stopniowo, po kawałku. Daisy Wheaton spędziła w żółtym domu nad Strumieniem Joshui sześćdziesiąt lat wdowieństwa. Miała dwadzieścia osiem lat, gdy jej mąż utonął, ratując chłopca, który wpadł do pobliskiego wodospadu. Było to wczesną wiosną. W porze roztopów strumień był rwący i wezbrany. Chłopiec wskoczył do wody, by ratować swego psa, a Joshua Wheaton – by ratować chłopca. Później strumień i wodospad nazwano jego imieniem. Strumień Joshui i Wodospad Joshui.

Jedyna córka Daisy i Joshui marzyła tylko o jednym: żeby wyrwać się z Vermontu. Wyjechała do Bostonu i wyszła tam za mąż, a potem razem z mężem zginęła w wypadku samochodowym, osierocając czternastoletniego syna. Sebastian zamieszkał z Daisy, ale on również nie osiedlił się w Vermoncie na stałe.

Kilka akrów lasów, pól i ogrodów, oraz stary żółty dom z drewnianymi okiennicami – tyle tylko pozostało z farmy Wheatonów. Daisy po kawałku wyprzedała ziemię miejscowym farmerom i letnikom na budowę domów. Mówiono, że po śmierci męża nigdy więcej nie poszła nad Strumień Joshui.

Wdowa Daisy, a teraz wdowa Swift, pomyślała Lucy z krzywym uśmieszkiem, zbliżając się ścieżką do niewielkiej stodoły, w której urządziła biuro. Pomyślała o swojej przyszłości i wyobraziła sobie, jak to jest spędzić w tym miejscu sześćdziesiąt samotnych lat.

Zatrzymała się, nasłuchując szumu strumienia, który toczył się po kamieniach za stodołą. Brzegi obudowane były stromym, drewnianym obramowaniem. Wodospad znajdował się dalej, na wzgórzach. Tutaj strumień był szeroki i powolny. Dalej przepływał pod drewnianym mostkiem i w końcu wpadał do rzeki. Słyszała pszczoły brzęczące w krzewach przed garażem. Popatrzyła na rozległy trawnik, świeży i wilgotny po niedawnym deszczu, na ładny, dziewiętnastowieczny dom z białymi petuniami, zwieszającymi się w girlandach na werandzie. Na podwórzu rosły stare klony, za domem znajdował się ogród warzywny i sad jabłoniowy. Kamienny mur odgradzał ogród od łąki i wzgórz. Było tu pięknie i cicho.

– Mogło być gorzej – szepnęła Lucy i weszła do biura.

Prawie wszystko, co wiedziała o rodzinie Wheatonów-Redwingów, pochodziło nie od milczącego Sebastiana, lecz od Roba Kileya, jej jedynego pełnoetatowego pracownika, który teraz siedział przed komputerem pośrodku stodoły, służącej za siedzibę firmy. Ojciec Roba był owym chłopcem, którego Joshua Wheaton ocalił przed sześćdziesięciu laty. Żyjąc w małej społeczności, Lucy nauczyła się już nie dziwić takim zbieżnościom, wręcz uznała je za nieuniknione.

– Nienawidzę komputerów – mruknął Rob, nie podnosząc głowy.

– Powtarzasz to za każdym razem, gdy tu wchodzę – uśmiechnęła się Lucy.

– Bo chcę wreszcie wbić do tej twojej zakutej pały, że potrzebujemy kogoś, kto siedziałby tu i przez cały dzień bębnił w klawisze.

– Co robisz? – zapytała Lucy. Nie zaglądała mu przez ramię, bo wiedziała, że to go doprowadza do szału. Był chudym vermontczykiem o swobodnym sposobie bycia. Jego znajomość wzgórz, dolin, rzek i wybrzeża północnej Nowej Anglii była dla Lucy nieoceniona, podobnie jak entuzjazm, uczciwość i przyjaźń, którą ją darzył.

– Właśnie układam ostateczny, wyryty w kamieniu, nieodwołalny oraz szczegółowy plan wędrówki z plecakami dla ojców i synów – oświadczył. To miała być premiera: pięciodniowa wyprawa dla początkujących po ścieżkach południowych Gór Zielonych. Zgłoszenia napływały zdumiewająco szybko. Rob podniósł głowę. Lucy odgadła, o czym myślał.

– J.T. wciąż jeszcze może się do nas przyłączyć. Mówiłem mu, że co prawda nie zastąpię mu ojca, ale i tak będziemy się dobrze bawić.

– Wiem – przyznała Lucy. – Ale nie mogę decydować za niego.

Rob pokiwał głową.

– Jest jeszcze trochę czasu. Aha, obaj z Georgiem kopią teraz robaki w ogrodzie.

Ta wiadomość nie zaskoczyła Lucy.

– Madison będzie zachwycona. Wyślę ją, żeby do nich zajrzała.

Rob odchylił się do tyłu w fotelu i przeciągnął. Spędzanie przy komputerze dnia, który świetnie nadawał się na spływ kajakiem, było dla niego prawdziwą torturą.

– Jak jej idzie jazda? – zapytał.

– Lepiej niż kiedyś mnie. Wciąż próbuje wytargować ten semestr w Waszyngtonie.

– Dziadek Jack byłby zachwycony.

– Wyidealizowała sobie ten Waszyngton. Wydaje jej się, że tam jest wszystko, czego nie ma tutaj.

– Bo to prawda. – Rob wzruszył ramionami.

– Dzięki za pomoc! – zaśmiała się Lucy, ale gdy wsunęła rękę do kieszeni, natychmiast spoważniała. – Chciałabym ci coś pokazać. Tylko nikomu o tym nie wspominaj.

– Czy mam zapytać, dlaczego?

– Nie. Po prostu mi to obiecaj.

– W porządku, nikomu nie powiem.

Lucy rozchyliła palce i pokazała kulę.

– Co o tym myślisz?

Rob zmarszczył czoło.

– To kula.

– Wiem, że to kula, ale jaka?

Wyjął nabój z jej dłoni i nonszalancko postawił go przed sobą na zagraconym biurku. Od dziecka był z bronią za pan brat.

– Magnum czterdzieści cztery.

Lucy skinęła głową.

– Wiem. Czy to może wypalić?

– Nie tutaj, na biurku. Ale gdybyś go upuściła albo przejechała po nim na przykład kosiarką do trawy, to owszem.

Lucy przebiegł zimny dreszcz.

– To niedobrze – powiedziała powoli.

– Gdyby wypalił w takiej sytuacji, to nie miałabyś żadnej kontroli nad torem jego lotu. Używając pistoletu, możesz przynajmniej w coś celować. Możesz również spudłować, ale gdybyś wjechała na to kosiarką, ten pocisk poleciałby tam, gdzie by mu się podobało. – Głos Roba był spokojny, ale ciemne oczy przybrały poważny wyraz. – Gdzie to znalazłaś?

Lucy nie chciała kłamać, ale nie miała również ochoty ujawniać prawdy.

– Co? Och. W mieście. To chyba nie jest takie ważne.

– Mam nadzieję, że Georgie albo J.T. nie mieli z tym nic wspólnego? Jeśli zabawiają się gdzieś bronią albo amunicją...

– Nie! – wykrzyknęła Lucy. – Pół godziny temu znalazłam ten pocisk w mieście. Nie chciałam, żeby komuś stała się krzywda, więc zabrałam go ze sobą. Przyszło mi do głowy, że może niepotrzebnie panikuję.

Rob lekko dotknął szarego, metalowego czubka.

– Bardzo dobrze zrobiłaś. Ktoś zachował się wyjątkowo nieostrożnie. Lucy, chcesz, żebym się go pozbył?

– Proszę cię.

– Zrób coś dla mnie, dobrze? Sprawdź pokój J.T. Ja poszukam u Georgiego. Jeśli coś znajdę, dam ci znać, a ty mnie. Nie trzymam w domu broni i wiem, że ty też nie, ale to nie byłby pierwszy wypadek, gdy dwunastoletni chłopcy...

– To nie był J.T. ani Georgie.

Rob spojrzał jej prosto w oczy.

– Jeśli ty nie przeszukasz pokoju J.T., to ja to zrobię.

Lucy skinęła głową.

– Masz rację. Sprawdzę.

– W piwnicy też sprawdź. Ja w tym wieku omal nie wyleciałem w powietrze przy zabawach z prochem strzelniczym.

– Nie mam w domu prochu...

– Lucy!

– Dobrze już, dobrze – westchnęła. Rob patrzył na nią w milczeniu. Znała go od samego początku swojego pobytu w Vermoncie. On i jego sympatyczna żona, Patti, byli tutaj jej najbliższymi przyjaciółmi. Georgie i J.T. stali się nierozłączni. Nic jednak nie wspomniała o niedawnych wydarzeniach, tylko powiedziała:

– Po prostu pozbądź się tej kuli, dobrze?

– Jasne – odrzekł, krzyżując ręce na piersi.

Wiedziała, co myślał Rob. Każdy na jego miejscu uznałby, że Lucy po prostu znalazła się na skraju wyczerpania nerwowego, przytłoczona przez szybko rozwijającą się firmę, wdowieństwo, samotne macierzyństwo i zbliżający się wyjazd na zachód. Wiedziała jednak, że Rob nie lubi wtrącać się nieproszony w cudze sprawy i skorzystała z tej jego cechy.

– Przepraszam cię, ale chyba za bardzo się tym przejęłam. Jestem trochę zdenerwowana z powodu wyjazdu. Dasz sobie radę ze wszystkim?

– Przecież to było wyraźnie napisane w moim podaniu o pracę. „Kandydat umie dawać sobie radę ze wszystkim”.

Jego uśmiech nie rozjaśnił oczu, Lucy jednak udała, że tego nie dostrzegła.

– Rob, co ja bym bez ciebie zrobiła? – zapytała z uśmiechem.

– Zbankrutowałabyś – odrzekł bez wahania.

Zaśmiała się z ulgą, zadowolona, że pocisk nie ciąży jej już w kieszeni. Te przypadki na pewno nie miały ze sobą żadnego związku. Przecież nie było nikogo, kto mógłby mieć jakikolwiek powód, by snuć spisek przeciwko niej.

Zostawiła Roba nad komputerem i wyszła ze stodoły.

– Zrobiłam lemoniadę! – zawołała Madison z werandy.

Dziewczyna dopiero od kilku miesięcy pałała niechęcią do Vermontu. Wcześniej bardzo jej się tu podobało. Lucy weszła na werandę umeblowaną wiklinowymi sprzętami. Na stoliku stał dzbanek Daisy, a Madison miała na sobie jej fartuch kuchenny. Sebastian sprzedał im dom wraz ze wszystkim, co się w nim znajdowało.

– Może chłopcy mają ochotę na lemoniadę? Pytałaś ich?

– Kopią robaki za domem. To obrzydliwe! Są spoceni i śmierdzący.

– Kiedyś sama uwielbiałaś to robić – uśmiechnęła się Lucy.

– Błeee – wykrzywiła się dziewczyna.

– W takim razie ja ich zapytam. A skoro ty zrobiłaś lemoniadę, oni mogą posprzątać.

Chłopcy pracowicie ryli ziemię na skraju warzywniaka, tuż przy pomidorach Lucy. Właściwie nie miała nic przeciwko temu. W zamiłowaniu do ogrodnictwa nie mogła się równać z Daisy. Większość grządek zajmowały płożące się rośliny: dynie, kabaczki, ogórki. Lucy nie zamierzała zamrażać warzyw ani robić przetworów. Wystarczała jej sama uprawa.

– Madison zrobiła lemoniadę – odezwała się, podchodząc do chłopców. – Macie ochotę?

– Później – odrzekł J.T., nawet nie podnosząc wzroku znad dziury w ziemi. Podobnie jak Madison, odziedziczył po ojcu rude włosy i niebieskie oczy, ale jego krępa sylwetka bardziej przypominała rodzinę Blackerów. Lucy pomyślała o swym krzepkim, łagodnym ojcu i uśmiechnęła się. Ona sama miała drobną figurę i jasne włosy matki, a po obojgu rodzicach odziedziczyła zamiłowanie do zajęć na świeżym powietrzu. Rodzice niedawno zakończyli kariery zawodowe w Smithsonian Institute i przenieśli się do Kostaryki, gdzie prowadzili schronisko turystyczne. Lucy zamierzała pojechać tam razem z dziećmi na Święto Dziękczynienia. Przy okazji chciała dopracować szczegóły wycieczki do Kostaryki, którą zamierzała włączyć do zimowej oferty. Była to długa i żmudna praca, wymagająca wielu obliczeń i sprawdzenia wszystkich szczegółów dotyczących transportu, wyżywienia, zakwaterowania i planów awaryjnych. W niczym nie wolno było zdawać się na przypadek.

Podróż do Kostaryki na pewno miała więcej sensu niż wyprawa do Wyomingu na spotkanie z Sebastianem Redwingiem.

J.T. rękami nagarniał ziemię do puszki, którą wcześniej wyjął z kosza na śmieci.

– Chcemy iść na ryby i potrzeba nam mnóstwo robaków. Chcesz zobaczyć?

Lucy niepewnie zerknęła na wijącą się zawartość puszki.

– Fantastyczne. Ale nie odchodźcie za daleko od domu i nie zbliżajcie się do wodospadu.

– Wiem, mamo – mruknął J.T.

No tak, jasne. Jej dzieci wiedziały wszystko. Przedwczesna utrata ojca nie podkopała ich pewności siebie. Odziedziczyły optymizm i energię Colina, wraz z jego wiarą w lepsze jutro i entuzjastyczne angażowanie się w różne działania. I, podobnie jak ich ojciec, uwielbiały robić milion rzeczy naraz.

Zostawiła chłopców przy robakach i wróciła na werandę. Madison przyniosła płócienne serwetki i talerz z herbatnikami.

– Czuję się jak Ania z Zielonego Wzgórza – oświadczyła, marszcząc nos. – Mamo, ja naprawdę nie chcę jechać do tego Wyomingu! Dlaczego nie mogę zostać w domu? To tylko jeden weekend! Rob i Patti mieliby na mnie oko. Mogę też zaprosić jakąś koleżankę na noc!

Lucy nalała sobie lemoniady i usiadła na wiklinowej kanapie.

– Zdawało mi się, że bardzo chcesz wyjechać z Vermontu – zauważyła.

– Ale nie do Wyomingu. Tam są tylko góry i drzewa, jak tutaj!

– Większe góry i inne drzewa. A w Jacksonie są dobre sklepy.

Na twarzy Madison pojawiła się nadzieja.

– Czy to znaczy, że dasz mi pieniądze?

– Dam ci trochę, ale miałam na myśli głównie oglądanie. Tam jest bardzo drogo.

Madison nie zamierzała poddać się tak łatwo.

– Jeśli mam siedzieć w samolocie obok J.T., to muszę mu najpierw przejrzeć kieszenie.

– Spodziewam się, że będziesz traktować brata z szacunkiem i od niego oczekuję tego samego wobec ciebie.

Madison przewróciła oczami. Lucy napiła się słodko-cierpkiej lemoniady i pomyślała, że da córce jeszcze weekend, a potem będzie musiała przeprowadzić z nią poważną rozmowę. Ale w głębi duszy sama uważała, że podróż do Wyomingu nie ma sensu, a dzieci to wyczuwały.

Petunie domagały się wody. Popatrzyła na trawnik z wielkimi klonami i krzewami róż, które trzeba było przyciąć. Napiła się jeszcze lemoniady i poczuła, że wraca jej spokój. Od tak dawna radziła sobie sama. Była pewna, że i teraz obędzie się bez pomocy Sebastiana Redwinga.

Po kolacji J.T. zgodził się łaskawie, by matka pomogła mu się spakować. Lucy wypatrywała w jego pokoju śladów broni i amunicji, ale niczego podejrzanego nie zauważyła. Pokój odzwierciedlał zwykły dla dwunastolatków chaos zainteresowań. Były tu plakaty z wędrownymi sokołami, wypchane zwierzęta, modele z klocków lego, sprzęt sportowy, gry komputerowe, ohydne figurki wojowników i potworów oraz o wiele za dużo samochodzików na baterie.

W pokoju nie było telewizora ani komputera. Brudne ubrania leżały na podłodze razem z czystymi. Z na wpół otwartych szuflad zwieszały się skarpetki i bielizna. Pokój przesiąknięty był zapachem brudnych skarpet, potu i ziemi. Okno wychodziło na tyły domu.

– Mam nadzieję, że nie przyniosłeś tu robaków? – zapytała Lucy podejrzliwie.

– Nie, ja i Georgie wypuściliśmy je. – Spojrzał na matkę i poprawił się szybko: – Georgie i ja.

Uśmiechnęła się i zatrzymała wzrok na przypiętej do tablicy fotografii J.T. z Colinem. Zdjęcie było wytarte i miało rogi podziurawione od niezliczonych pinezek, którymi J.T. przypinał je w różnych miejscach. Ojciec i syn, zastygli w czasie, łowili ryby. Na widok twarzy człowieka, którego kochała, Lucy uśmiechnęła się smutno. Poznali się w college’u i bardzo szybko wzięli ślub. Patrząc na fotografię, miała wrażenie, że ona sama posuwa się w czasie i starzeje, podczas gdy Colin pozostał na zawsze taki jak kiedyś, nietknięty przez ból i lęk, jaki ogarnął ją w dniu, gdy Jack zastukał do jej drzwi z wiadomością, że jego syn nie żyje.

Ostrze bólu stępiło się przez lata. Lucy nauczyła się żyć bez Colina, jej dzieci też. Potrafili już wspominać go bez łez, czasem nawet ze śmiechem.

– Zapakuj do plecaka to, co jeszcze chcesz ze sobą zabrać – powiedziała w końcu, odrywając wzrok od fotografii. – Jaką książkę teraz czytasz?

– „Gwiezdne wojny”.

– Nie zapomnij jej zabrać.

Policzyła koszulki, skarpetki i bieliznę, zastanawiając się przy tym, czy powinna jeszcze przeszukać garaż i piwnicę. W końcu odłożyła stertę ubrań na łóżko.

– Cieszę się, że jedziesz. Chcesz, żebym ci pomogła ułożyć to wszystko w walizce, czy poradzisz sobie sam?

– Poradzę sobie – zapewnił ją.

Wstała i poszła do pokoju Madison. Drzwi były zamknięte. Ze środka dobiegała muzyka, tym razem nie nazbyt głośna. Gdyby Madison potrzebowała pomocy w pakowaniu, sama by o to poprosiła, pomyślała Lucy i zeszła na dół.

Zatrzymała się w kuchni i nastawiła wodę na herbatę. Kuchnia była jasna i przytulna: białe szafki na tle jasnożółtych ścian. Dobre schronienie podczas ciemnych wieczorów. Po przyjeździe do Vermontu Lucy z zaskoczeniem odkryła, jak czarne są tu noce.

Usiadła przy sosnowym stole i wyjrzała na podwórze, zastanawiając się, jak wiele samotnych wieczorów spędziła na tym krześle Daisy. Filiżanka herbaty, cichy dom. Wdowa Daisy. Wdowa Swift. Zapadał już zmierzch. Lucy wręcz fizycznie odczuwała pogłębiającą się ciszę i wrażenie samotności. Czasami w takie wieczory nastawiała telewizor lub radio, czasami włączała laptopa i pisała e-maile albo dzwoniła do kogoś ze znajomych. Ale dzisiaj musiała się spakować.

Zaparzyła rumiankową herbatę i z kubkiem w ręku poszła zamknąć drzwi wejściowe. Na starych drewnianych podłogach kładły się cienie. Archaiczne zamki nie stanowiły żadnej przeszkody dla ewentualnego włamywacza.

Od strony jadalni rozległ się jakiś dźwięk. Lucy poszła w tę stronę.

Jadalnia wyglądała dokładnie tak samo jak za czasów Daisy. Lucy nie zmieniła tu żadnego szczegółu. Staroświecki pstryczek na ścianie zapalał lampę z mlecznego szkła, oświetlającą spłowiały, ręcznie tkany dywanik, tapetę w róże i kredens z naczyniami stołowymi. Przy jednej ze ścian stało pianino z lat dwudziestych. Lucy marzyła, że kiedyś je nastroi, wypierze dywanik, wycyklinuje podłogę, zmieni tapety i zaprosi całą rodzinę na Święto Dziękczynienia. Może nawet jej teść zechciałby przyjechać. Niewiele pracy trzeba by włożyć, aby ten pokój stał się bardzo piękny.

Nagły powiew chłodnego powietrza wywołał gęsią skórkę na jej ramionach.

Ktoś otworzył okno. Znowu.

Stare, wysokie okna były wypaczone i otwierały się z trudem. Lucy w lecie prawie nie używała jadalni, toteż nie zawracała sobie głowy szarpaniem się z klamkami. Zamierzała je zakonserwować, ale jeszcze się do tego nie zabrała.

Przesunęła ręką po ścianie i zapaliła światło. To musiała być sprawka któregoś z dzieci. Kto inny mógłby się zakraść do domu i otworzyć okno?

Na podłodze coś zabłysło. Lucy podeszła bliżej i zobaczyła odłamki szkła. Wyprostowała się szybko i rozejrzała dokoła. Okno nie było otwarte, tylko stłuczone. Od niewielkiego otworu pośrodku szyby rozchodziła się pajęczyna pęknięć.

Odstawiła na stół kubek z herbatą i ostrożnie dotknęła palcem krawędzi otworu. Tej szyby nie stłukł zabłąkany ptak ani piłka baseballowa. Otwór był za mały.

Kamień?

Pocisk?

Serce zaczęło jej głośno dudnić. Nie, tylko nie to. Nie dwukrotnie w ciągu jednego dnia.

Na krześle stojącym przy pianinie, dokładnie naprzeciwko okna, zobaczyła okruchy tynku, a wyżej, w ścianie, była dziura. Lucy wstrzymała oddech, wspięła się na krzesło i przesunęła ręką po postrzępionej krawędzi tapety. Czubki jej palców pokrył gipsowy pył.

Dziura była pusta. Nie znalazła w niej kuli.

Zeszła z krzesła i na czworakach zaczęła przeszukiwać podłogę. Zajrzała pod pianino, podniosła brzegi dywanika. W końcu usiadła i zaczęła się zastanawiać. A więc jednak. Jakiś łajdak strzelił jej w okno, zakradł się do domu, zabrał kulę i znów zniknął, przez nikogo niedostrzeżony.

Kiedy? Jak? Dlaczego? I jak to możliwe, by nikt niczego nie zauważył ani nie usłyszał?

Wczoraj wieczorem była z dziećmi w Manchesterze. To mogło się zdarzyć wtedy. Dom był pusty.

Okno jadalni wychodziło na wschód. Dalej był garaż, stodoła, strumień. Może jakiś myśliwy, który polował w lesie nad strumieniem, przypadkiem trafił w jej okno, wpadł w panikę, zakradł się do domu i zabrał kulę? Ale dobrze wiedziała, że to nie był przypadek.

Zastanawiała się, co robić dalej. Wiedziała, że jeśli zadzwoni po policję, to tej nocy nie pójdzie już spać, a poza tym będzie musiała opowiedzieć wszystko dzieciom. A to byłby dopiero początek. Policjanci skontaktowaliby się z Waszyngtonem, a policja z Kapitolu czułaby się w obowiązku sprawdzić, czy te wydarzenia miały coś wspólnego z Jackiem Swiftem, no i oczywiście powiadomiłaby o wszystkim jej teścia.

Lucy podniosła się niepewnie. Czy teraz miała już wystarczający powód, by odwiedzić Sebastiana Redwinga?

Wróciła do kuchni, wylała herbatę do zlewu i zamknęła tylne drzwi, a potem poszła do swojej sypialni.

– Przydałby się pies – mruknęła do siebie. Duży, zły, głośno szczekający pies. Mogłaby go wytresować tak, by chodził na ryby z J.T. Madison na pewno też by go polubiła.

Podjęła decyzję. Do diabła z Redwingiem. Zaraz po powrocie z Wyomingu zacznie się rozglądać za psem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sebastian zsunął się z konia i opadł w cień. Znajdował się na dalekich krańcach swej posiadłości i był pewien, że nikt go tu nie znajdzie. A jednak dopadli go. W rozkołysanym dżipie, który zbliżał się w jego stronę, było ich dwóch. Mógł przejechać konno na drugi brzeg rzeki, ale był pewien, że ci idioci ruszyliby za nim.

Napił się wody z manierki, zdjął kapelusz i polał sobie głowę. Tęsknił do prysznica. Powietrze było nagrzane i pełne kurzu. Panowała susza. Miał nadzieję, że ci w dżipie mają ze sobą wodę, bo nie zamierzał się z nimi dzielić. W najgorszym wypadku mogli się napić z rzeki.

Dżip był coraz bliżej.

– Spokojnie – powiedział Sebastian do konia, który jednak nie wydawał się zaniepokojony ani nawet zgrzany.

Samochód zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów od niego i wyskoczył z niego mężczyzna.

– Pan Redwing?

Sebastian skrzywił się. Fakt, że mężczyzna zwrócił się do niego po nazwisku, nie wróżył niczego dobrego. Nasunął kapelusz na oczy i oparł się na łokciach.

– O co chodzi?

– Panie Redwing, nazywam się Jim Charger. Pan Rabedeneira wysłał mnie, żebym pana jak najprędzej odnalazł.

– No i?

Charger przez chwilę nic nie mówił. Pracował w firmie od niedawna i chyba czekał, aż Sebastian wstanie i zacznie się zachowywać tak, jak przystało na współwłaściciela i twórcę Redwing Associates, międzynarodowej agencji ochroniarsko-detektywistycznej. Sebastian jednak czekał, nie odsuwając kapelusza z oczu. W końcu westchnął, zniecierpliwiony, domyślając się, że Jim Charger nie odjedzie, dopóki nie przekaże mu tego, co miał do powiedzenia.

Sebastian lubił Platona Rabedeneirę. Zaprzyjaźnili się, gdy mieli po dwadzieścia lat i tak było do dzisiaj. Bez wahania powierzyłby mu zarówno swoje życie, jak i życie przyjaciół. Ale gdyby to Plato siedział w samochodzie, Sebastian gotów byłby przywiązać go do drzewa i zostawić tutaj na pastwę losu.

– No dobra, panie Charger – mruknął, odsuwając kapelusz z czoła i przypatrując się intruzowi. Wysoki, jasnowłosy, o wysportowanej sylwetce, w zakurzonym, drogim garniturze. Import z Waszyngtonu, prawdopodobnie były pracownik FBI. – O co chodzi? – powtórzył.

Jeśli nawet Redwing nie spełniał jego oczekiwań, Jim Charger w niczym tego nie okazał.

– Pan Rabedeneira prosił, żeby przekazać panu wiadomość. Darren Mowery wrócił.

Sebastian z wysiłkiem zachował kamienną twarz, ale krew napłynęła mu do twarzy. Od roku żył w przekonaniu, że Mowery nie żyje.

– Dokąd wrócił?

– Do Waszyngtonu.

– I co ja mam z tym zrobić?

– Nie wiem. Miałem przekazać panu wiadomość i podkreślić, że to ważne.

Darren Mowery był największym wrogiem Sebastiana. Nikt nie nienawidził go równie mocno. Kiedyś Sebastian powierzyłby mu swoje życie i życie przyjaciół, ale te czasy dawno minęły.

– Jeszcze jedno – dodał Charger. – Mowery skontaktował się z pewną kobietą w biurze senatora Swifta.

Jack Swift, senator stanu Rhode Island. Nieskazitelny polityk, znany z uczciwości i oddania służbie publicznej, teść Lucy Blacker Swift. Niech to diabli, pomyślał Sebastian. Na swoim weselu Colin Swift wymógł na nim obietnicę, że zaopiekuje się Lucy, jeśli cokolwiek złego mu się stanie. „Lucy nie potrzebuje opieki” – powiedział wtedy. „Ale wiesz, o co mi chodzi”.

Sebastian właściwie nie wiedział, o co chodziło Colinowi. On sam nie miał nikogo, kto wymagałby opieki. Jego rodzice nie żyli, nie miał też rodzeństwa, żony ani dzieci. Ale jego profesja polegała na opiekowaniu się innymi. Chodziło przede wszystkim o to, żeby zachować podopiecznych przy życiu, a także uchronić ich portfele przed kradzieżą. To nie miało jednak nic wspólnego z przyjaźnią.

Colin chyba przeczuwał, że umrze młodo, a żona i dzieci będą musiały radzić sobie bez niego. Ale gdy Sebastian składał tę obietnicę, nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie musiał jej dotrzymać.

– Co mam powiedzieć panu Rabedeneirze? – zapytał Charger.

Darren Mowery... Sebastian znów nasunął kapelusz na oczy. Przed rokiem postrzelił Darrena. Sądził, że śmiertelnie, ale nie sprawdził tego. W jego fachu to była niewybaczalna lekkomyślność. Nie miało znaczenia, że kiedyś Mowery był jego nauczycielem i przyjacielem, i że Sebastian niejednokrotnie go widział, jak bez wahania wkraczał prosto do piekła. Gdy się do kogoś strzelało, należało potem sprawdzić, czy ten ktoś na pewno nie żyje. Taka była zasada.

Tak, przyrzekał Colinowi, ale w tej sprawie nie chodziło o Lucy, lecz o Jacka Swifta. Plato będzie musiał zająć się tym sam. Osobiste zaangażowanie Sebastiana mogłoby tylko przysporzyć niepotrzebnych kłopotów.

– Powiedz Platonowi, że odszedłem na emeryturę.

– Na emeryturę?

– Tak. On o tym wie. Przypomnij mu.

Charger nie poruszył się.

Sebastian wyobraził sobie Lucy na werandzie domu, który kiedyś należał do jego babci. Poczuł zapach letniego wiatru, strumienia i wilgotnego mchu. Lucy musiała wynieść się z Waszyngtonu, a on jej to umożliwił. Dotrzymał słowa i nic już nie był winien Colinowi.

Postanowił przestać o niej myśleć. To nigdy nie prowadziło do niczego dobrego.

– Przekazałeś wiadomość – powiedział do Chargera. – Teraz jedź przekazać moją.

– Tak, proszę pana.

Dżip oddalił się. Sebastian wiedział, że nie spełnił oczekiwań Platona. No cóż, własnych też nie spełniał. Odszedł na emeryturę i to był koniec tematu.

Klucze do waszyngtońskiego mieszkania drżały w ręku Barbary Allen. W gardle ją paliło, była spocona, a całe ciało miała pokąsane przez komary. Chciało jej się jednocześnie płakać i krzyczeć z podniecenia. W końcu zaczęła działać! To było niewiarygodne.

Otworzyła drzwi i uderzył ją zaduch. Przed wyjazdem do Vermontu wyłączyła klimatyzację. Vermont był znacznie chłodniejszy i przyjemniejszy od Waszyngtonu. Szybko zamknęła drzwi i wzięła głęboki oddech. A więc dotarła do domu.

Co było najbardziej zadziwiające, nie miała żadnych wyrzutów sumienia. Zdawała sobie sprawę, że dopuściła się czegoś złego. Jej obsesja na punkcie Lucy Swift przechodziła w patologię. Normalni ludzie nie szpiegowali innych, nie zakradali się do ich mieszkań i nikogo nie terroryzowali. Ale Lucy Swift zasłużyła sobie na życie pod presją strachu. Była najgorszą matką na świecie, impulsywną i lekkomyślną, bez żadnych wymagań wobec siebie. Colin potrafił zapobiec jej najbardziej drastycznym ekscesom, ale odkąd go zabrakło, nikt już nie temperował zachowań Lucy.

Od ponad roku Barbara potajemnie wymykała się do Vermontu w piątkowe popołudnia i z ukrycia śledziła Lucy. W niedzielę wracała do Waszyngtonu i znów przeistaczała się w prawą rękę Jacka Swifta, w zaufaną osobistą sekretarkę. Oddała mu dwadzieścia lat swojego życia, była przy nim w dobrych i złych chwilach, podczas wzlotów i upadków jego kariery politycznej, próby terrorystyczego zamachu, długiego, bolesnego umierania jego żony i nagłej śmierci syna.

Decyzja Lucy o przeprowadzce do Vermontu była ostatnią kroplą przepełniającą czarę goryczy. Barbara wiedziała, że Jack nie akceptuje metod wychowawczych swojej synowej. Madison tęskniła do prawdziwego życia, J.T. w towarzystwie swych brudnych wiejskich przyjaciół robił, co chciał. Ale Jack nigdy w życiu nie uczyniłby ani nie powiedział niczego, co mogłoby zbudzić Lucy z jej słodkiego snu.

W takim razie musiała to zrobić ona. I wreszcie się na to zdobyła.

Ludzie mogli jej nie doceniać, sądzić, że znają ją na wylot, ale ona i tak wiedziała swoje. Wiedziała, że ma wystarczająco wiele odwagi i samodyscypliny, by przeprowadzić to, co sobie zaplanowała.

Pchnęła nogą walizkę do kąta obok szafy, włączyła klimatyzację na pełną moc i weszła do salonu, który, podobnie jak całe mieszkanie, umeblowany był prosto i nowocześnie. Czyste linie i wyraźne kolory odzwierciedlały jej siłę charakteru. Nie znosiła uroczych drobiazgów.

Mieszkanie znajdowało się w bezbarwnym budynku na brzegu Potomaku. Widok z okien nie odznaczał się niczym szczególnym, ale Barbara spędzała tu niewiele czasu. Codziennie rano stawiała się w biurze o ósmej i rzadko wychodziła przed siódmą.

Usiadła obok wentylatora i przymknęła oczy, rozkoszując się powiewem świeżego powietrza. Miała na sobie długie spodnie i bluzkę z długimi rękawami, by ukryć ślady ukąszeń komarów, dowody jej odwagi. To nie słabość motywowała ją do działania, lecz siła charakteru i przekonań.

Nie zlekceważyła żadnego szczegółu. Pojechała do Vermontu samochodem wynajętym w Waszyngtonie i zatrzymała się w motelu w Manchesterze. Na wypadek, gdyby Lucy przypadkiem się na nią natknęła, przygotowała sobie wiarygodną historyjkę: „Och, Lucy, właśnie zamierzałam odwiedzić ciebie i dzieci! Wzięłam sobie kilka dni wolnego, chciałam pochodzić po sklepach i wybrać się na małą wycieczkę. Słyszałaś ten strzał? Parę minut temu widziałam nad strumieniem jakiegoś człowieka ze strzelbą. Ktoś ćwiczy strzelanie bardzo blisko twojego domu!”

Wymówka okazała się niepotrzebna. Przed przystąpieniem do działania Barbara dokładnie sprawdziła cały teren. Lucy była zbyt skoncentrowana na sobie i za głupia, by ją podejrzewać.

Strzał w okno jadalni okazał się jej największym wyczynem. To było jeszcze lepsze niż kula na siedzeniu samochodu. Barbara poczekała, aż Lucy zabrała dzieci do Manchesteru. Zaparkowała samochód na poboczu drogi, jak uczyniłby ktoś wybierający się obejrzeć wodospad. Pokonała strumień, przeskakując z kamienia na kamień, a potem, nisko pochylona, wspinała się po stromej, zalesionej skarpie, aż dom Lucy znalazł się w polu widzenia. Pod osłoną krzewów padła na ziemię, nie zważając na chmary komarów, ani na chwilę nie tracąc przytomności umysłu i koncentracji.

Gdyby ktoś ją wtedy zobaczył, nie miałaby nic na swoje usprawiedliwienie. Ale ryzyko niezmiernie ją pociągało, dodawało specyficznego smaczku całej wyprawie. Barbara ze zdziwieniem odkryła w sobie zamiłowanie do niebezpiecznych sytuacji. Nigdy wcześniej nie miała okazji odkryć tej strony swojego charakteru.

Jej ojciec nauczył strzelać wszystkie cztery córki. Nigdy nie przyznał się do tego, że pragnął mieć syna, ale cała rodzina dobrze o tym wiedziała. Barbara była najmłodszą z sióstr, ostatnią zawiedzioną nadzieją ojca, dlatego szczególnie przykładała się do strzelania. Nikt w biurze Jacka Swifta nie wiedział, że dobrze włada bronią. Znana była wyłącznie ze swego profesjonalizmu, kompetencji i lojalności wobec szefa.

Dopiero po oddaniu strzału, gdy spocona leżała wśród kolczastych krzewów, przyszło jej do głowy, że mogłaby wejść do domu po kulę. Nie chodziło jej o zabranie dowodu, tylko o to, by jeszcze bardziej przestraszyć Lucy. Barbara wyobrażała sobie, jak Lucy wchodzi do jadalni, zauważa roztrzaskaną szybę i z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że ten, kto strzelił, wyciągnął również kulę ze ściany.

Tylne drzwi domu nie były zamknięte. Może to ją czegoś nauczy, pomyślała Barbara z mściwą satysfakcją. Pragnienie, by zmącić spokój Lucy i wpędzić ją w panikę, nie opuszczało jej od wielu dni. Teraz wreszcie napięcie zelżało i mogła myśleć spokojniej.

– A więc wróciłaś.

Drgnęła, powstrzymując okrzyk zaskoczenia.

– Darren, mój Boże, ależ mnie przestraszyłeś! Co ty tu robisz?

– Czekałem na ciebie – odrzekł, siadając na kanapie.

Barbara pomyślała, że już sama znajomość z Darrenem Mowerym niosła ze sobą wielkie zagrożenie. Słyszała krążące po Waszyngtonie plotki. Darren skręcił na dziwne ścieżki, w wyniku czego stracił firmę i miał zginąć w Ameryce Południowej.

– Mogłeś chociaż włączyć klimatyzację – powiedziała i uśmiechnęła się niepewnie.

– Nie jest mi gorąco.

– To znaczy, że zmieniłeś się w jaszczurkę.

Spotkali się przypadkiem przed kilkoma tygodniami w waszyngtońskiej restauracji, a potem kilka razy zjedli razem kolację. Darren nie interesował Barbary jako mężczyzna ani ona jego jako kobieta, przynajmniej nic na to nie wskazywało. Nie miała pojęcia, do czego może doprowadzić ta znajomość, jednak instynkt mówił jej, że okaże się ważna. Miała nadzieję, że Darren w jakiś sposób pomoże jej wydostać się z rutyny, w jaką popadła. To chyba dzięki niemu w końcu zdecydowała się podjąć jakieś kroki przeciwko Lucy.

– Znikłaś na cały tydzień – zauważył Darren.

– Nie znikłam, tylko wzięłam sobie wolne. Mówiłam ci przecież.

– Gdzie byłaś?

Nie odpowiedziała od razu. Darren lubił przewodzić, mieć nad wszystkim kontrolę. Musiała przyznać, że jest bardzo przystojny: tuż po pięćdziesiątce, z ładną siwizną. Mógłby się wyróżniać wyglądem, on jednak wolał nie rzucać się w oczy, dlatego najczęściej nosił konserwatywne ciemne garnitury i weekendowe stroje w stylu, jaki obowiązywał w wiejskich klubach, dostępnych tylko dla elity. Od innych mężczyzn odróżniała go przede wszystkim doskonała forma fizyczna i znakomity refleks. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie spędził ostatnich trzydziestu lat za biurkiem.

– Wybrałam się na zakupy – stwierdziła spokojnie.

– Dokąd?

– Do Nowej Anglii.

Darren lekko potarł kącik ust. Zawsze sprawiał wrażenie swobodnego i rozluźnionego, Barbara jednak wiedziała, że nie może sobie pozwolić na żaden fałszywy krok. Prawdopodobnie zdążył już przeszukać całe jej mieszkanie.

Nie miała żadnych złudzeń. Dobrze wiedziała, w co grają, i domyślała się również, że Darren Mowery zabiłby ją bez wahania, gdyby stanęła na drodze jego planom. Musiała być ostrożna, silna i pewna siebie, a także bystrzejsza od niego.

– Już dość długo przyglądaliśmy się sobie – powiedział wreszcie. – Czas wyłożyć karty na stół. Chcę wiedzieć wszystko. Żadnych przemilczeń.

Co to miało znaczyć? Czyżby wiedział o niej i o Lucy? – zastanawiała się Barbara z odrobiną podniecenia, ale z demonstracyjną nonszalancją wzruszyła ramionami.

– Dobrze. Ty mówisz pierwszy.

Przyjrzał się jej uważnie zimnymi, niebieskimi oczami.

– Lucy Swift pojechała dzisiaj do Wyomingu.

Tego Barbara się nie spodziewała. Ktoś o słabszym charakterze wpadłby w tej chwili w panikę, ona jednak tylko przeciągnęła się w fotelu i ziewnęła. Jako osobista sekretarka senatora Stanów Zjednoczonych umiała radzić sobie z nieoczekiwanymi sytuacjami. Zresztą wiedziała już o wyprawie Lucy, bo usłyszała o tym w biurze Jacka. Zaskoczyło ją tylko to, że Darren w jakiś sposób również zdobył tę informację.

– Wiem – stwierdziła spokojnie. – Pojechała tam rozwijać działalność swojego biura podróży.

– Być może. Firma Redwing Associates ma bazę w Wyomingu.

– Ach, tak. Ale z tego, co mówił mi Jack, wynika, że Sebastian Redwing i Lucy nie są bliskimi przyjaciółmi. On chyba pracował kiedyś u ciebie? Zdaje się, że jego firma nieźle sobie radzi.

Mowery nie zmienił wyrazu twarzy, choć waszyngtońskie plotki głosiły, że Sebastian Redwing i jego były instruktor nie rozstali się w przyjaźni. Barbara słyszała nawet, że Mowery winił Sebastiana za upadek DM Consultants, prywatnej firmy Darrena.

Teoretycznie Lucy mogła pojechać do Wyomingu po to, by opowiedzieć Sebastianowi, co jej się zdarzyło w ciągu ostatniego tygodnia, Barbara jednak sądziła, że wdowa Swift nade wszystko pragnie udowodnić, iż jest samodzielna i potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Już wcześniej nabrała przekonania, że Lucy nie będzie wzywać na pomoc ani Jacka, ani policji z Kapitolu.

– Zdaje mi się, że nie przepadasz za Lucy Swift – powiedział Darren.

– Nie rozumiem, jakie to może mieć dla ciebie znaczenie.

Mowery pochylił się nad stołem.

– Karty na stół, Barbaro. Mam rachunki do wyrównania z twoim szefem. Chcę zobaczyć, jak się poci ze strachu i potrzebuję twojej pomocy.

– Mojej? – wyjąkała.

– Myślę, że masz na niego jakiegoś haka – uśmiechnął się Mowery z jawną satysfakcją.

– Nie. Senator Swift jest człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości.

Mowery odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno. Barbara zacisnęła usta.

– Barbie, Barbie. Po biurze krążą plotki, że kilka tygodni temu rzuciłaś się na niego, a on omal nie zabił cię śmiechem.

Poczuła ucisk w żołądku.

– To nieprawda! – zaprotestowała.

– To znaczy co? Nie rzuciłaś się na niego, czy nie wygonił cię z gabinetu?

– Jesteś obrzydliwy. Wyjdź stąd!

– Wcale tego nie chcesz. Wolałabyś, żebym wyrównał także i twoje rachunki z Jackiem Swiftem. Ty też chcesz, żeby odcierpiał za to, że cię upokorzył.

– On nie... nie był przygotowany na tak daleko posuniętą intymność, i to wszystko. Po prostu się przestraszył.

– Aha, przestraszył się.

– Przecież dobrze wie, że jestem gotowa zrobić dla niego wszystko.

Wzrok Mowery’ego przewiercał ją na wylot.

– Co masz na niego?

– Nic!

– Barbie, zemsta bywa bardzo słodka.

Nie odpowiedziała.

– Ale ty nie chcesz zemsty, prawda? Rozumiem. Chciałabyś, żeby on cierpiał i żeby przyszedł do ciebie, jedynej kobiety, która naprawdę go kocha. Jakież to wzruszające.

– Moje motywy są zupełnie nieistotne – powiedziała cicho Barbara.

– Czy przez te dwadzieścia lat stary, dobry Jack choć raz spróbował dobrać się do ciebie?

– Nie zrobiłby czegoś takiego. Przez większość tych lat był żonaty.

Mowery znów wybuchnął śmiechem.

– Boże, to się robi coraz zabawniejsze.

Barbara poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Zerwała się i pobiegła do łazienki.

Za nic nie chciała tego zrobić, a jednak musiała. Ochlapała twarz zimną wodą i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jej szare oczy były przekrwione od torsji, tusz na rzęsach posklejany. Miała zaledwie czterdzieści jeden lat. Nie była jeszcze stara. Wciąż mogła mieć dzieci. Znała wiele matek, które po raz pierwszy rodziły, będąc po czterdziestce.

Ale nie mogła mieć dzieci Swiftów. Jack jej nie chciał. Dwadzieścia lat oddanej służby, i co? Gdy wyznała mu swe uczucia, nie zareagował złością ani wybuchem namiętności. Zachował się miło, pocieszał ją i, czego można się było spodziewać, mówił, jak bardzo jest jej wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobiła. Wychwalał jej profesjonalne umiejętności, dziękował za długie lata, podczas których zrobili razem tak wiele dobrego dla obywateli ich wspaniałego kraju.

Ale to Lucy urodziła dzieci Swiftowi, pomyślała Barbara, wycierając twarz. A przecież to ona mogła być ich matką, lecz straciła swoją szansę, bo czekała na Jacka.

Darren otworzył drzwi za jej plecami.

– Szantaż nie jest odpowiednim zajęciem dla osób o słabym żołądku.

A więc o to chodziło. Szantaż. Barbara z namysłem skinęła głową.

– Colin i ja – zaczęła. Przełknęła ślinę i znów napotkała zimny wzrok Mowery’ego. – Przed jego śmiercią mieliśmy romans. Jack o tym nie wie. Lucy też nie. Nikt nie wie.

– I?

– Mam zdjęcia.

Mowery z namysłem skinął głową.

– Perwersyjne?

– Jesteś obrzydliwy.

– No cóż, jeśli masz na myśli fotografie was dwojga na imprezie podczas kampanii wyborczej jego ojca...

– Według twoich standardów zapewne są perwersyjne. Według moich są dowodem naszej fizycznej i emocjonalnej więzi.

– Mhm.

– Chcesz je zobaczyć?

Mowery potarł podbródek.

– A więc sypiałaś z synem, a owdowiała synowa i niewinne wnuki Jacka o tym nie wiedzą.

– Czy musisz to przedstawiać w taki sposób?

– Posłuchaj, co mówisz, Barbie. To ty miałaś romans z mężem innej kobiety, a zarazem synem swojego szefa. I opowiadasz mi o tym w dwa tygodnie po tym, jak próbowałaś uwieść ojca swojego kochanka. Jak inaczej mam to przedstawić?

Milczała, ogłuszona treścią jego słów.

– Nie jest to szczególnie pociągające, ale powinno wystarczyć – mruknął Mowery.

– Wystarczy. Jack wiele zapłaci, by utrzymać taką informację w tajemnicy – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – A jeśli nie jesteś o tym przekonany, to możesz stąd wyjść i zapomnimy o tej rozmowie.

Zaśmiał się krótko i ruszył do salonu, gestem nakazując jej iść za sobą. Poszła posłusznie. Ramiona miała pokryte gęsią skórką. Było jej zimno, ale powtarzała sobie, że to nie z nerwów. Robiła to, co musiała zrobić. Nie miała innego wyjścia.

– Jeśli się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B, Barbie. Żadnego owijania w bawełnę.

Usiadła sztywno na krześle, krzyżując nogi i ramiona. Miała paskudne uczucie, że Mowery wie o niej więcej, niż przypuszczała. Musiała zachować ostrożność. Dreszcze powoli ustępowały.

– Czy naprawdę pieprzyłaś się z jego synem, czy tylko wymyśliłaś to z zemsty?

Udało jej się zachować spokój. Dwadzieścia lat pracy dla Jacka Swifta nauczyło ją samokontroli.

– Mężczyźni tacy jak ty nie rozumieją, co to lojalność, służba i prawdziwe oddanie.

– Zgadza się – uśmiechnął się z ponurym rozbawieniem. – Ale to nie ma znaczenia. Możesz sobie dalej hołubić swoje małe fantazje.

– Nie mam zwyczaju fantazjować – odrzekła krótko. Rzeczywiście tak uważała. Nie próbowałaby sprowokować Jacka, gdyby w głębi duszy nie była przekonana, że właśnie na to czeka. Po dwóch dziesiątkach lat spędzonych w Waszyngtonie nieomylnie rozpoznawała wszystkie sygnały. Jack po prostu nie był jeszcze gotów na wyzwolenie tego uczucia. Jego zachowanie było ucieczką.

Darren niespodziewanie poderwał się z miejsca i zmiażdżył jej dłonie w żelaznym uścisku. Oszołomiona Barbara wstrzymała dech. O co mu chodziło? Wiedziała, że jest od niego dużo słabsza. Mogła polegać tylko na swojej inteligencji i samokontroli. Ale w jego zachowaniu nie było ani śladu erotyzmu.

– Powiedz mi, Barbie, kiedy ostatni raz miałaś mężczyznę? – zapytał, ściskając ją tak mocno, że nie mogła złapać tchu. – Czy to był Colin Swift?

– Nie twoja sprawa – odrzekła zimno. – Ciebie i mnie łączą tylko interesy. Obydwoje chcemy zaszantażować senatora Stanów Zjednoczonych i to wszystko.

Ścisnął ją jeszcze boleśniej. Nie mogła się poruszyć.

– Żadnych niespodzianek, Barbie, rozumiesz? Jeśli to ma się udać, muszę wiedzieć wszystko.

– Przecież ci powiedziałam...

– Odpowiedz mi: naprawdę miałaś romans z Colinem Swiftem?

– Tak.

To musiał być jakiś test, nie miała tylko pojęcia, co powinna zrobić, żeby go zaliczyć. Uciec z krzykiem, błagać, by wziął ją do łóżka, a może uderzyć Darrena w twarz?

– Wtłaczanie mnie w stereotyp do niczego cię nie doprowadzi – powiedziała spokojnie. – Nie jestem zasuszoną starą panną, śniącą o mężczyźnie, którego nie mogę mieć.

– Gdzie byłaś przez ten tydzień?

– Już ci mówiłam. Na urlopie. Zwiedzałam sklepy w Nowej Anglii.

Jeszcze mocniej ją ścisnął.

– Byłaś w Vermoncie?

– Nie mogę oddychać.

– Ale możesz powiedzieć: tak albo nie.

– Tak – skinęła głową.

– Widziałaś Lucy Swift?

Potrząsnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

– Wybrała się do Wyomingu. Zdecydowała się na ten wyjazd w ostatniej chwili i zapłaciła kupę szmalu za bilety. Zabrała ze sobą dzieci. Chcę wiedzieć, dlaczego.

– Nie mogę... oddychać... Ja...

Mowery odrobinę rozluźnił uścisk. Barbara gwałtownie złapała powietrze i zaczęła kaszleć.

– Opowiedz mi o Lucy.

– Nic o niej nie wiem. Sam musisz ją zapytać, co u niej słychać. Ja tylko spędziłam jeden dzień w Manchesterze na zakupach i to wszystko.

Wiedziała, że nie jest bezpiecznie kłamać, ale prawda mogłaby się okazać dla niej jeszcze groźniejsza.

Darren przesunął kciuki pod jej piersiami. Dobrze widziała, że nie jest nią zainteresowany seksualnie. W tej chwili był bez reszty skupiony na swojej misji. Barbara uznała, że Mowery nie jest zbyt skomplikowanym mężczyzną, a ona sama nadal może się uważać za atrakcyjną kobietę. Najwyraźniej jego obsesja na punkcie Jacka Swifta spowodowana była czymś, o czym nie miała zielonego pojęcia.

Cofnął ręce, nie spuszczając z niej zimnego wzroku.

– Arnika.

– Arnika? – zdziwiła się, rozcierając miejsca, gdzie przed chwilą znajdowały się jego dłonie.

– Posmaruj sobie sińce olejkiem z arniki.

Znów poszła do łazienki, ale tym razem nie wymiotowała. Umyła ręce i usiadła na zamkniętej pokrywie sedesu. Ryzykowała wszystko. Miała dobrą i ciekawą pracę, ładne mieszkanie, grono starannie dobranych przyjaciół. Byli wśród nich również mężczyźni, ludzie sukcesu, którzy jej pożądali. Nie miała zamiaru pozwalać, by taki typ jak Darren Mowery pieścił ją w jej własnym salonie.

Po incydencie z Jackiem dowiedziała się, że jej pracodawca spotyka się z kobietą o nazwisku Sidney Greenburg, kustoszką ze Smithsonian Institute, bezdzietną pięćdziesięciolatką, która nigdy nie miała męża. Dlaczego właśnie z nią, a nie z Barbarą?

Sidney należała do waszyngtońskiego grona przyjaciół Lucy.

– Barbara? – zapytał Darren zza drzwi.

Nie odpowiedziała, nawet się nie poruszyła.

– Tak się czuje człowiek po upadku – poinformował ją uprzejmie. – Ja wykonam pierwszy ruch. Znajdę dojście do Jacka i przycisnę go. Nie zechce narażać swojej reputacji, nie dopuści, by skalano pamięć jego zmarłego syna. Zapłaci. Ty dostaniesz dziesięć procent.

Zerwała się i otworzyła drzwi na oścież.

– Dziesięć procent! Zapomnij o tym. Zaraz zadzwonię na policję. Beze mnie nie znajdziesz nic na Jacka. To ja miałam romans z Colinem i to ja mam zdjęcia!

– Nie zadzwonisz na policję – stwierdził Darren spokojnie.

– Owszem, zadzwonię. Chcesz zaszantażować senatora Stanów Zjednoczonych.

– Barbaro, proszę cię – powtórzył Mowery chłodno. – Jeśli wykonasz choć jeden fałszywy ruch, to wierz mi, nie puszczę ci tego płazem. Nie chciałbym wtedy znaleźć się w twojej skórze.

Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. A jeśli jej wyczyny sprawiły, że Lucy pojechała szukać pomocy u Redwinga?

– Łajdak – syknęła.

– Brawo. Masz całkowitą rację.

Uniosła wyżej głowę, przypominając sobie wszystko, czego się nauczyła przez ostatnich dwadzieścia lat.

– Jack dobrze wie, że beze mnie nie przetrwałby w tym mieście nawet tygodnia. Jeśli poprosi mnie o pomoc, to lepiej, żebyś się wtedy trzymał z daleka. To moje pierwsze i ostatnie ostrzeżenie.

Mowery przysunął się bliżej.

– Och, doprawdy? Musisz zrozumieć jedno, Barbie – rzekł, wyraźnie akcentując każde słowo. – Nic mnie nie obchodzi, czy pieprzyłaś się z ojcem i synem. Nic by mnie to nie obchodziło, nawet gdybyś robiła to z nimi obydwoma jednocześnie. Dla mnie równie dobrze mogłaś sobie to wszystko wymyślić. Zaczynamy spektakl i od tej chwili to ja dyktuję warunki.

Poczuła kwaśny smak w ustach.

– Wprost nie mogę uwierzyć, że pozwoliłam ci się dotknąć.

– I zrobisz to jeszcze niejeden raz. – Roześmiał się. – Możesz mi wierzyć, Barbie.

Splunęła w jego stronę, ale chybiła. Roześmiał się jeszcze głośniej.

– Pięćdziesiąt procent! – wykrzyknęła.

Zatrzymał się i obejrzał przez ramię. Barbara omal się nie zakrztusiła, ale powtórzyła:

– Chcę pięćdziesiąt procent.

– W porządku. Dostaniesz dwadzieścia pięć.

– Pięćdziesiąt. Zasługuję na to.

Mowery mrugnął do niej.

– Podobasz mi się, Barbie. Wdepnęłaś w gówno ze Swiftami, ale dzielnie walczysz. Naprawdę mi się podobasz.

– Mówię poważnie. Chcę pięćdziesiąt procent.

Darren zakołysał się na piętach.

– Barbie, powinnaś to sobie jeszcze przemyśleć. Chyba już wiesz, że nie jestem miłym człowiekiem. Moja sympatia do ciebie nie sięga powyżej dwudziestu pięciu procent.

Zawahała się. Ogarniał ją coraz większy strach. W głowie jej się kręciło, ale to nie była odpowiednia chwila na okazywanie słabości.

– Niech będzie dwadzieścia pięć – zgodziła się.

Jack Swift ponownie napełnił swój kieliszek winem. Było to wytrawne wino gruszkowo-jabłkowe z nowej winnicy w jego rodzinnym stanie. Uniósł kieliszek w stronę Sidney Greenburg.

– Za wina z Rhode Island.

– Tak, ale nie za tę butelkę – zaśmiała się. – Lubię owocowe wina, Jack, ale to jest zwykły zacier.

On również wybuchnął śmiechem.

– Tak myślisz? No cóż, nigdy nie byłem koneserem win. Dobra szkocka to coś, co rozumiem.

Był duszny wieczór. Siedzieli na wyłożonym cegłami podwórku przy domu Jacka w Georgetown. Rhode Island, stan, z którego pochodził i który reprezentował w senacie, wydawał mu się bardzo odległy. To właśnie tutaj wychował syna, tutaj jego żona toczyła długą, przegraną walkę z rakiem. Oboje już od niego odeszli. Przez jakiś czas rozważał możliwość sprzedaży tego domu. Kupił go na samym początku waszyngtońskiej kariery i do dzisiaj bardzo zyskał na wartości. Zastanawiał się również nad zakończeniem kariery politycznej, jednak Barbara Allen wybiła mu z głowy jedno i drugie. W ciągu dwudziestu lat uchroniła go przed wieloma nierozważnymi krokami.

– Nie mam pojęcia, co zrobić, Sidney – powiedział, wpatrując się w bladożółte wino. Prawie przez cały wieczór rozmawiali o Barbarze. – Pracuje dla mnie, odkąd skończyła college.

– Po prostu nie zrobisz nic.

– Przecież nie mogę udawać...

– Owszem, możesz, i zrobisz jej tym wielką przysługę – powiedziała Sidney, odstawiając kieliszek na stół.

Jej uczucie do niego nie przestawało go zdumiewać. Był wdowcem, siwowłosym, krępym senatorem, któremu woda sodowa nigdy nie uderzyła do głowy, ona zaś była niezwykłą kobietą z bardzo ciemnymi oczami i czarnymi włosami, teraz obficie przyprószonymi siwizną. Prawie się nie malowała i skarżyła się na nadwagę, której Jack w ogóle nie zauważał. Była inteligentna, miła, doświadczona i pewna siebie. Widać było, że lubiła i akceptowała siebie. Pracowała w Smithsonian Institute razem z rodzicami Lucy i znała jego synową od dziecka.

– Posłuchaj, Jack – mówiła dalej. – Barbara nie potrzebuje twojego współczucia. Nie ma powodu, abyś się nad nią użalał, bo ma czterdzieści lat i jest samotna. Skoro przedłożyła życie zawodowe nad osobiste, był to jej własny wybór. I nie zakładaj, że skoro nie ma męża i dzieci, to jej życie jest puste.

– Wcale tak nie myślę!

– Oczywiście, że tak myślisz. Wszyscy ludzie tak myślą. – Uśmiechnęła się. – Zachowuj się tak, jakby nigdy nic się nie stało. Daj jej szansę, żeby mogła się z tego otrząsnąć.

– Prawie się na mnie rzuciła – westchnął Jack.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że żadna mężatka nigdy nie próbowała cię sprowokować?

– No cóż...

– Daj spokój, Jack. Skoro Barbara szaleje za tobą będąc panną, to zachowywałaby się tak samo jako mężatka.

Jack powściągnął uśmiech. Sidney była wykształcona i wyrafinowana, ale potrafiła mówić celnie i ostro.

– Nie powiedziałem, że ona za mną szaleje.

– Właśnie o tym mówię – stwierdziła Sidney z przekonaniem. – Jak na osobę, która przez całe życie występuje publicznie, bywasz bardzo tępy, gdy próbujesz zrozumieć ludzkie reakcje. Jack, ta kobieta próbowała cię poderwać. Od śmierci Colina minęły już trzy lata, od śmierci Eleanor pięć. Dopiero niedawno znów zacząłeś spotykać się z kobietami. Uważam, że jej działanie było... -wzruszyła ramionami – zupełnie normalne.

Jack powoli pił wino. Wszystkie wina smakowały mu tak samo, czy były zrobione z jabłek, gruszek lub z winogron.

– Może – powiedział.

– Ale?

– Sam nie wiem.

– Niezamężna czterdziestolatka w biurze sprawia, że ludzie czują się nieswojo. Zawsze przypuszczają, że trochę jej odbija i że mieszka z dwudziestoma pięcioma kotami.