Wnuczka Raguela - Krzysztof Koehler - ebook + książka

Wnuczka Raguela ebook

Krzysztof Koehler

0,0

Opis

Zawikłane losy, trudne wybory – prawda o życiu w najnowszej powieści K.Koehlera
Historia biblijnej córki Raguela powtarza się dziś. Wciąż intryguje! To naprawdę NIEZWYKŁA powieść!

Wnuczka Raguela jest opowieścią o miłości, wierności i odpowiedzialności. Jej akcja dzieje się w środowisku bezdomnych. Poznajemy losy dwójki młodych ludzi, których połączyły najpierw  przypadek, potem wzajemna sympatia, a wreszcie odpowiedzialność za dziecko.

Bohaterów książki często określa się mianem " wykluczonych". Ich przejmująca historia jest próbą opowiedzenia o ludzkim, trudnym losie. Zmusza do refleksji nad heroizmem życia ludzi wyrzuconych poza margines zwykłego społeczeństwa.

Autor powieści jest przeciwny protekcjonalnemu pochylaniu się nad światem "niższych", "gorszych". Zachęca Czytelnika do głębszego zastanowienia się nad losem człowieka zmagającego się z biedą, odtrąceniem, wyobcowaniem. Zwraca uwagę na jego podmiotowość, zachęca do szacunku, uczy współczucia i wrażliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

© Copyright by Krzysztof Koehler, 2014

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2014

Skład, redakcja i korekta

MELES-DESIGN

ISBN 978-83-7595-879-9

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50, fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwom.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Czy nie wiesz tego? Czyś nie słyszał? Pan — to Bóg wieczny, Stwórca krańców ziemi. On się nie męczy ani nie nuży, Jego mądrość jest niezgłębiona. On dodaje mocy zmęczonemu i pomnaża siły omdlałego. Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą.

Iz 40, 29-31

Czyńcie dobrze, a zło was nie spotka.

Tob, 12, 7

Forgetful heart

Like a walking shadow in my brain

All night long

I lay awake and listen to the sound of pain

The door has closed forevermore

If indeed there ever was a door.

Bob Dylan

Część pierwsza

Słońce ledwie unosiło się nad horyzontem. Jakby je ktoś, blade i wymizerowane, przyszpilił do wysuszonego mrozem nieba. Zmarznięty, wywiany śnieg. Na ścieżce miejscami lód, ale koło krzaczków, zeschłych pokrzyw, rudych płacht łopianów — resztki jakichś szmat, gazety poszarpane, rozwalone puszki, stara opona nawet. Żółte, obsikiwane wciąż psie tropy. Nawet jakieś ślady krwi, jakby ktoś tutaj spluwał albo ścierał obitą twarz kawałkami lodu.

Dawno już nie padał śnieg. Ten, który leżał, przenicowany był wiatrem i mrozem. W wielu już miejscach poszarzał, gdzieniegdzie wywiany albo wydrapany przez wrony grzebiące w zmarzniętej ziemi. Co kiedyś było w nim odciśnięte, zostało, trochę pozacierane, ale trwało, wciąż istniało, wciąż dawało się odczytać. Niezliczone ślady, ponakładane na siebie, nowe zasłaniające stare, aż trudno było się w tym rozeznać. Zrozumienie nie było możliwe.

Pomiędzy niskimi blokami (u ich fundamentów pozakładane były ogródki, otoczone pieczołowicie iglakami, ale też zwykłymi ogrodzeniami, a przed nimi, jak jakiś rodzaj umocnień w średniowiecznych zamkach, posadzone były jeszcze rzędy grabów, które teraz wyrosły już za wysoko, aby można było je okiełznać, a gdzieniegdzie nawet brzozy i wszędobylskie wierzby) a tym, co pozostało z dawnych ogródków działkowych — ich forpoczty docierały prawie do studenckiego klubu, skąd nocami wylewała się na świat dudniąca muzyka — otwarta przestrzeń: kilkanaście metrów traw — wygwizdów, teraz walił tu z impetem od zachodu mroźny wiatr, popychając tekturowe pozostałości po petardach, racach, które mieszkańcy bloku, a może i ci, którzy w nocy bawili się, do niedawna właściwie, w klubie, odpalali w ciemne niebo, pijąc szampana z flaszek, klaszcząc i przekrzykując się, zachęcali się wzajemnie do jeszcze bardziej radosnego witania nowego roku. Wybuchy pstrzyły niebo tandetnymi rozbłyskami; wystraszyły ptaki przesypiające noce w drzewach i krzakach z dala od bloków po stronie chaszczowiska: zasuszonych, przywalonych śniegiem pól pokrzyw, malin, ostrężnic, dzikich róż, roślin ozdobnych uprawianych tu przed laty przez troskliwych działkowiczów. Których już nie ma.

Taki to był teren. Z jednej strony przecięty dwupasmową drogą, z drugiej przycinany nieustannie przez coraz to nowe budowy, które zawzięcie przesuwano w stronę owej drogi, ale na straży tego doskonałego zbliżenia stała linia wysokiego napięcia ze zwisającymi niewysoko nad ziemią kablami. Jak matka do łona tuliła do siebie śpiące w zaroślach nocą ptaki, kilka zajęcy, kilkanaście zapewne bażantów, wydających radosny lub przerażony gulgot, kiedy jakiś bezpański lub wyprowadzany na spacer pies przeganiał je z kryjówek w trawach albo płoszył ze snu, śpiące na niskich gałęziach.

Taki to był teren: jakichś resztek betonowych zabudowań, mówiono, że i podziemnych tuneli dawnego lotniska, pozostawionych i zarośniętych pomiędzy dzikimi wzgórzami, w całości zarosłymi ostrężnicami, starym winem, siedliskiem pająków, kleszczy, padliny i śmieci, które nie tylko mieszkańcy niskich bloków, lecz także przejezdni wyrzucali w pośpiechu ze swoich samochodów, sunąc nocą betonową drogą, którą pewnie kiedyś przewożono samoloty. Jesienią były to tereny łowów emerytów, którzy dosyć zwinnie, jak na starych mężczyzn, wspinali się na olbrzymie, rozrosłe orzechy. Zwykle bowiem to oni wchodzili na drzewo i potrząsali nim, a ich kobiety zbierały w zaroślach gorzkie owoce, albo specjalnie przygotowanymi tyczkami ściągali do ziemi pełne kiście pnącza winogron. Czasem też oboje zagłębiali się, z przytroczonym do paska wiaderkiem, w malinowe chruśniaki, nie podawali sobie jednak owoców ani do rąk, ani do ust, osobno zsypując, co nazbierali w dusznej samotni, oganiając się od much i komarów, do wiader plastikowych, których zawartość potem w domach przerabiali na sok. Będą go pić w zimowe i jesienne dni i rozdawać dzieciom albo wnukom, by im i sobie niezmordowanie udowadniać, że są jeszcze do czegoś potrzebni. Ale teraz mroźny ranek, jak jakiś wyjałowiony kompres, zaległ całą okolicę. Świat wygląda, jakby pod osłoną mroku przetoczył się jakiś kataklizm i teraz wyblakłe, ale jaskrawe słońce i lodowaty wiatr były wszystkim, co przetrwało. Słońce wspina się po niebie; cała okolica jakby odsypiała zabawę do rana. Zimne światło zlewało się na owo przejście pomiędzy murem gołych konarów grabów i zeschłymi chaberdziami pokrywającymi dawne działki. Żadnego ruchu.

Do czasu, gdy od strony zarośli wychodzą na otwartą przestrzeń dwaj mężczyźni. Ledwie idą. Jak kukły. Ostrożne, kruche, jak ze szkła, ruchy; z daleka wyglądają jak dwie ubrane w jakieś niewyobrażalne sterty starych ciuchów porcelanowe lalki; kukły pozszywane ze strzępków, skrępowane setkami ściegów, zacisków; każdy ruch jak na granicy najwyższego wysiłku. Absolutna mobilizacja. Całkowite skupienie. Czerwone, spalone mrozem twarze. Ciała, które nie wiadomo jeszcze, jakim cudem i skąd czerpiąc energię, stawiają powolnie, jak na zwolnionym filmie, kolejne kroki. Skupienie, uwaga, aby się nie zachwiać, nie przewrócić na śnieg, pewnie któryś już raz, bo ubrania, te sterty narzuconych w nieładzie pledów, koców, kurtek, rękawic, czapek, oblepione są śniegiem na plecach, na kolanach, na tyłku. Jak jakaś awangarda dzikiej czerni, potomkowie tajemniczych Mongołów, wychodzą z krzaków, kierując się stronę cywilizacji; ubrani w byle co, w cokolwiek, co trochę chociaż osłania piekielny, nieznośny, zawsze zwycięski chłód przewiercający się sobie tylko wiadomymi sposobami przez najbardziej wymyślne zawijanie, gdzieś tam, w głąb, pod te wszystkie warstwy, do białego jak melasa, wychudzonego, pokrytego strupami i ukąszeniami wszy ciała. Idą, ledwie się trzymając na nogach. Są teraz na samym środku owej polany. Widać, jak nieustępliwie, choć tak powoli, tak straszliwym ostatnim wysiłkiem pokonują jednak przestrzeń dzielącą ich do przerzedzonego zimą grabowego muru, przez który prześwituje zamknięta rzeczywistość bloków. Wyglądają trochę jak nawiedzeni heroldowie, którzy wyłonili się z dzikiej przeszłości. Nabrzmiałe mrozem, alkoholem, niewyspaniem, zmęczeniem twarze; zarośnięte brodami, nie golonymi ani nie czesanymi pewnie od lat, zakrywającymi bezzębne, gnijące od szkorbutu, zawsze tak samo zachłanne usta: zachłanne na napitek i jakiekolwiek, nawet znalezione na śmietniku, jadło. Jak jakaś awangarda nadciągających plemion, które gnane głodem i niezrozumiałym parciem przestrzeni wędrują wciąż przed siebie, siejąc spustoszenie i zgliszcza; napadają ciepłe wioski, gwałcą kobiety, mordują mężczyzn, podrzynają gardła, robią porządek w stodołach i stajniach, piekąc potem pomiędzy domami zamordowane okrutnie, a niekiedy jeszcze półżywe zwierzęta, patroszone na żywo, bo głód, krowy, owce. Ale teraz stracili już swój impet; teraz pokonały ich mróz i odległość; teraz mogą się łasić do osadników; osłabły krwiożercze instynkty; głód i chłód zrobiły swoje. I zamroczenie alkoholem, straszną ilością wypitego czegokolwiek, co zawiera chociaż trochę procentów.

Jeden z dwu mężczyzn, młodszy na oko (jeśli jakiekolwiek zewnętrzne oko miałoby ochotę, odwagę, przełamując odrazę, zatrzymać się dłużej na tym worku plugastwa), przystaje jednak. Stoi. Jego partner, pogrążony w zapadającym się leju swego ostatecznego zmęczenia, nie zauważa tego. Brnie dalej przez śnieg. W poprzek prześwitu idzie ścieżka, wydeptana przez psy i ich właścicieli. Właśnie na nią wkracza. Z ulgą. Nogi się nie zapadają. Wtedy, nienaturalnie wolno, odwraca się do drugiego. Dostrzega, że jest sam. Staje. Odwraca się. Ale zatrzymuje w połowie owego zwrotu, bo w samym jego środku uderza go w twarz i poskręcane na piersiach, wetknięte za pas rogi starego koca podmuch wschodniego wiatru. Przenika go ziąb. Wiatr dmie, jakby chciał go przewrócić, zerwać te wszystkie osłony i wedrzeć się do ukrytego pod spodem wątłego ciała. Przerywa więc ruch. Zawraca. Stoi przez chwilę, chwiejąc się na wietrze. Zbiera siły. Rusza dalej.

Młodszy stoi jeszcze chwilę. Po chwili próbuje pójść dalej. Robi dwa kroki i niezdarnie, ciężko jak kłoda, pada na ziemię. Nie od razu; teatralnie jakoś, na kolana, potem podpiera się rękami. Chwilę dyszy, na kolanach, z dłońmi wbitymi w śnieg. Na czworakach. Koc, jakiś upchany za pazuchę sweter, a może stary, czarny z brudu ręcznik, wysuwa się spod sznurka, którym mężczyzna przewiązany jest w pasie; upada na śnieg, zostawiając na bieli jakiś brudny ślad. Będą się potem przy nim zatrzymywać psy; lizać zbrylone grudy, wąchać je, sikać na nie. Mężczyzna klęczy jakiś czas. Jałowa biel tego ranka otacza go jak kojący kompres. Na śniegu pojawia się cienka strużka krwi. Mężczyzna opuszcza niżej głowę. Chwilę patrzy na czerwony ścieg. Jakby to było jakieś obce zjawisko. Obok niego. Coś mówi. Powtarza kilka słów zbielałymi ustami.

Starszy staje nad nim. Niezdarnie, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar, pochyla się nad młodszym. Łapie go za kołnierz. Szamocze się z jego bezwładem. Automatycznie, jakby wyciągał worek przysypany sprasowanym śniegiem. Młodszy nie reaguje. Dalej patrzy na czerwone znaki na śniegu. Z pomocą starszego wreszcie się podnosi. Zatacza się. Wydaje się przez moment, że znowu padnie, ale utrzymuje się jednak na nogach. Za chwilę ruszają tym swoim wycieńczonym krokiem, przyciśnięci, wgniatani w śnieg zimną bielą bezwzględnego nieba. A każdy ich krok jest jak podnoszenie na barkach ciężarów, o których nie śniło się wysportowanym atletom.

* * *

— Możesz z nami iść — mówi do niej, stojącej trochę z boku. Dziewczyna ma nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat.

Po jakimś czasie idą w czwórkę: ich dwóch, jedna stara, co plącze się z nimi, i dziewczyna. Nowa. Wcześniej karmił ją z ręki. Dawał jej pociągać ze swojej flaszki. Pij. Nie smakuje ci?

Idą dołem. Dziewczyna z tyłu, oni z przodu, stara za nimi. Idą od ruchomych schodów w podziemiach. Wkraczają na parter galerii. Wchodzą w kręcący się koło sklepów i restauracji tłum, który rozstępuje się przed nimi jak przed wojenną szarżą albo przed księżniczką, która właśnie pojawiła się w asyście na sali balowej. Tak to wygląda: gwardia przyboczna i ludzie rozstępujący się na dwie strony jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Szambelan, ochmistrz, pani starsza i na końcu ona. Lekko chwiejąca się na nogach. Wszyscy skutecznie odsuwani na boki ich dosyć ponurym widokiem, i nie tylko widokiem: umorusani, w przepoconych setki razy strojach na inny, bardziej poważny bal przygotowani. Ale w jakimś momencie tego przemarszu niewielki kondukt napotyka większe zgrupowanie poddanych, oblegających zawieszony w kawiarni telewizor. Spory tłum stojący na zewnątrz kawiarni; zresztą jakie to zewnątrz? Granicę wyznaczają ostatnie stoliki, przy których siedzą ludzie, a zaraz nad nimi, zaraz za ich plecami, jakby opierający się o zagłówki ich foteli, tłum stojący półkolem, poszukujący lepszego punktu widzenia. Kondukt omija zatem łukiem owo wpatrujące się w ekran i chciwie łowiące komentarze z telewizora ludzkie zgromadzenie. Idący na przedzie mężczyzna nie ryzykuje zbliżenia się do innych, tym bardziej że widzi na obrzeżach owego tłumu sylwetki strażników galerii na charakterystycznych dwukołowych rydwanach, zatem wyższych nieco od innych. Zapewne niepotrzebna jest ta ostrożność przewodnika, bo strażnicy, jak inni wokół nich, zwracają uwagę tylko na ekran. Ludzie mają, co odnotowało mocno jednak zamącone nalewką oko mężczyzny idącego na przedzie, jakieś poważne, może nawet przestraszone twarze.

Wstępują na ruchome schody, które mają ich wywieść na piętro galerii. Jeszcze trochę i wyjdą na coraz cieplejsze wiosenne powietrze. Przejdą przez szklane drzwi i ruszą do swego lokum. Jadą schodami w górę. Mężczyzna odwraca się, jakby chciał policzyć całe swoje stadko. Jego wzrok omiata ekran telewizora, bo są już ponad tłumem, za chwilę jednak widzenie się urwie, urąbane stropem. Dostrzega resztki jakiegoś samolotu, dymy, mgły, biegających ludzi, zaraz potem jakieś twarze w telewizyjnym studio... tu widzenie się urywa. Zapomniał, po co właściwie się odwrócił. Aha, dziewczyna. Czy jest.

Jeszcze raz. Stoi z tyłu, zgięta wpół, szuka czegoś pod stopami albo po prostu się pochyla i wymiotuje.

* * *

Między dwoma dobrze zbudowanymi sokistami wyglądał jak kawał łachmaniarza: chudy, mały, popychany kuksańcami. Coś tam próbował mówić, konduktor kończył swój wściekły monolog:

— Wypierdalaj, śmieciu, łachudro jeden. Wypierdalaj! — Aż mu się głos chwilami łamał z egzaltacji.

Chłopakowi udało się dostać do składu. Udało mu się przespać kilka godzina na bocznicy. Kiedy konduktor robił obchód, wyłuskał go z ciemnego kąta przedziału.

„Ale tu, kurwa, capi!” — te słowa konduktora, w połączeniu z kopniakiem, wyrwały go ze snu. Odruchowo zerwał się, głowę opuścił nisko i z byka zdzielił go w brzuch. Konduktor, duże chłopisko, przyjął cios i natychmiast odparował, waląc go na odlew w głowę. Chłopakiem aż rzuciło na siedzenie. Mundurowy nie sprawdzał skutków swojego ciosu. Zamknął przedział i zadzwonił po sokistów.

Teraz szli peronem. On na przedzie, dwa, trzy kroki przed nimi, wszyscy trzej ciągle jeszcze ścigani wrzaskami i złorzeczeniami konduktora. Kiedy zeszli z peronu i po wyjściu z tunelu skręcili w stronę zabudowań straży, jeden z sokistów przyskoczył do chłopaka i z dwu rąk trafił go w nerki. Chłopak aż przykucnął uderzony falą bólu, więc drugi obszedł go i kopnął w brzuch. Ten pierwszy poprawił, już leżącego, obdarzając jeszcze dwoma kopnięciami.

— Starczy chujowi.

— Słyszałeś, co mówił? Wypierdalaj stąd. Żebym cię, kurwa, więcej nie widział, rozumisz? Jak tu cię, kurwa, jeszcze raz zobaczę, masz przesrane, rozumisz?

Podniósł się za chwilę, wpierw kontrolując czy na pewno poszli. Ostrożny, bo jak się podnosisz, nie masz się jak zasłonić. To ta jedna chwila, kiedy jesteś łatwym celem. Ale nie. Odeszli jednak. Podniósł się.

Nie znał zbyt dobrze tego miasta. Bywał tu kiedyś. Fakt. Często przejazdem, w jakimś innym życiu; wyskakiwał z zatrzymującego się pociągu (czemu zwykle właśnie tak, czemu zawsze biegiem?) i pędem, z plecakiem, jak kolebiąca się na boki kwoka — do autobusu, busu, czegokolwiek, co stało, ale właściwie zawsze już odjeżdżało z dworca autobusowego. Jeszcze wcześniej klasowe wycieczki: zamek na wzgórzu. Raz czy dwa razy w teatrze. Piękne, oświetlone wnętrze. Porządek zakurzonych, chyba czerwonych obić foteli. Nabożne skupienie nauczycielek, szaleństwo w ciemnościach w lożach. Kiedyś nawet udało im się palić tam papierosy. Dawne czasy.

Kilka dni temu, tydzień już może?, przyszedł tu i kręcił się koło dworca. Właściwie pomiędzy peronami, stacją i wagonami. Blisko koszy na śmieci. Pędzący rankiem do ekspresów, wracający wieczorami; jakieś niedopite kawy, precle, bułki, niekiedy spore niedojedzone porcje z dworcowych barów. Do galerii się nie zbliżał. Teraz wyprowadzili go na drugą stronę torowiska. No tak. Tędy z łomotem buciorów w pogoni za busem. Jakieś nowe budki, budy, kioski, kasy. Budynek po lewej to chyba nowy dworzec autobusowy.

Kiedyś był tu taki elegancki tunel, z którego wychodziło się do góry stromym podejściem.

Za kioskami, budkami, po prawej stronie stał mur. Majaczył za nim jakiś park. Opierając się jedną ręką o mur, ruszył w stronę parku.

Najbliższe ławki były zajęte. Na jednej siedziało kilka pijanych kurew. Kłóciły się o coś, klnąc. Druga okupowana była przez podobnych do niego obdartusów. Mrukliwie siedzieli; jeden na ławce, jeden na ziemi przed nim, jakaś stara kobieta właśnie szła od strony krzaków, poprawiając garderobę.

— Co się gapisz? — warknęła, kiedy ich oczy się spotkały.

Chłopak minął ich łukiem. Zszedł z asfaltowej dróżki. Kiedy przekraczał metalową poręcz, potknął się o nią i runął na ziemię. Usłyszał głośny rechot siedzących na ławce. Nie odwracał się. Tak szybko, jak tylko pozwalało mu obolałe ciało, podniósł się i ruszył dalej. Nie ścigały go okrzyki ani śmiechy. Obdartusy na ławce zajęci byli czym innym.

Wstawał dzień. Szykował się ranek. Ptaki już od dłuższego czasu śpiewały wniebogłosy. Słyszał rozświergotane dźwięki. W nocy spadł deszcz, więc ziemia i porastające ją trawy były mokre. Lekki wiaterek strząsał krople deszczu z liści. Powietrze było przepojone zapachem rozkwitających pąków, małych listków, mokrej ziemi i tego rodzaju aromatów, które zawsze zapowiadają, że już niedługo zrobi się cieplej, jaśniej i radośniej. Niebo było jeszcze ciemne, ale od wschodu zaczynało się stopniowo nasycać blaskiem. Chłopak, starając się zejść z pola widzenia grupki, zagłębił się w zarastające mur parku krzaki. Wiodła tu jakby ścieżka, wydeptana być może przez załatwiających się, a może przez kogoś innego. Pod murem, za osłoną krzewów, w szarzejącym mroku dostrzegł odwróconą przodem do muru ławkę. Tego mu było trzeba, szybko obszedł ją z boku, pochylony, unikając zetknięcia z listowiem, i zasiadł, natychmiast jednak podskoczył, aż uderzył głową w gałęzie, które spuściły na dół kaskady kropel.

Ktoś gwałtownie podciągnął nogi i usiadł, oganiając się od nagłej ulewy.

Nie odzywał się, czekając, aż ten drugi zacznie. Złorzeczyć? Wyklinać? Bić? Druga postać siedziała bez słowa, rozglądając się naokoło, zbudzona z głębokiego snu.

Kobieta. Ubrana w stare szmaty, zawinięta w tekturę, obłożona foliowymi workami — wszystko to teraz spadło na ziemię. Chłopak schylił się i zaczął zbierać kawałki kartonowych pudeł.

Kobieta parzyła nań czujnie.

Chłopak pozbierał tekturę i folię i położył obok niej na ławce.

Kobieta szybkim ruchem przyciągnęła wszystko do siebie i położyła sobie na kolanach. Wyglądało to, jakby zapraszała go, by usiadł, więc szybko znowu odsunęła tektury na poprzednie miejsce.

Chłopak coś tam bąknął pod nosem, wycofując się ścieżką, którą przyszedł.

Na zewnątrz stała grupka tych, którzy wcześniej siedzieli na ławce. Przodownik stada, z długimi włosami, brodą i stopą zawiniętą w ceratę stał o pół kroku przed resztą; starą kobietą z napuchniętą twarzą i drugim mężczyzną, starszym trochę od przodownika, siwym, z wygasłym petem w kąciku ust. Zalatywało od nich mocno ostrym zapachem alkoholu albo innego płynu.

— Co tu węszysz? To nasz teren. Spierdalaj.

Mówił to spokojnie, nawet nie nieprzyjaźnie, jakby opuściły go wszystkie siły. Wypowiadał każde słowo z osobna. Chłopakowi wydawało się, że facet wyrzuca z siebie jakieś wielkie ciężary, jeden po drugim. Jak jakiś beznamiętny informator. Automat. Każde słowo jak głaz.

Nic nie odpowiedział. Lekko schylił głowę. Domyślał się, że ma przed sobą króla dworca i jego zapitą świtę. Do tej pory starał się unikać spotkania z nimi, ale król rządził dworcem w opowieściach bezdomnych niepodzielnie i silnie. Z potencjalnymi konkurentami rozprawiał się szybko i zdecydowanie. Uliczne ciulki słuchały się go. Wiedziały, kim jest. Nie wchodziły mu w drogę. Kilka nocy temu, na schodach wiodących z peronu na platformę parkingu, jeden z pretendentów do osiedlenia się w ciepłych kazamatach dworca, wciąż czekający na zgodę i zasługujący na nią podlizywaniem się i oddawaniem daniny, wyłożył mu zasady. Rządzi tu Waldek. Jego trzeba pytać o pozwolenie. Dla niego robić. On sam, na przykład, przybył tu z Krynicy. Od jakiegoś czasu zabiega o kenkartę.

— A co to?

— Stałka.

— Co?

— No, że mogę tu być.

Wyjaśnił mu, że ma miejsce na schodach, niedługo może dopuszczą go do starego tunelu. Grunt, że nie pada na wszarz. A i tak przecież idzie na wiosnę.

Chłopak stał przed nimi, nic nie mówił. Wtedy z krzaków wyszła kobieta. Było już trochę jaśniej, więc mógł ją zobaczyć. Nie była stara, jak tamta. Była brudna jak oni wszyscy. Tłuste włosy zasłaniały jej twarz, ale teraz odgarnęła je. Dziewczyna.

— A ty, kurwa, coś za jedna? — odezwał się przodownik. — Wypierdalaj — to do chłopaka.

Stali tak wszyscy, trochę jakby nikt nie wiedział, co ma się dalej dziać. On lekko z przodu, ona za nim, o krok pewnie, po jego lewej ręce. Kiedy przodownik wypowiadał swoją groźbę, tym samym swoim dziwnie mechanicznym głosem, zauważył, że dziewczyna jakby schowała się za niego. On cofnął się o pół kroku. Czuł jej ciepło za swymi plecami.

— A co?

Może nie uciekał tylko dlatego, że ona stała za nim?

— Co: co? Głuchy jesteś?

Teraz w głosie przodownika zabrzmiały już groźniejsze nuty. Jego głos nie brzmiał już jak mowa automatu, ciągle jednak było w nim coś dziwnego.

Skoro jednak chłopak już raz został, jakoś to musiało się rozwiązać.

Nabrzmiewało jak chmura wilgocią; nasączało się jak ziemia deszczem.

Stało się.

Cofnął się. Jego plecy dotknęły pewnie dłoni dziewczyny. Jeszcze wyraźniej poczuł jej ciepło. Czuł jej oddech na swojej szyi. Powiew we włosach na karku. Dziewczyna była nieco niższa od niego. Pewnie zasłaniał ją całą.

— Już sobie idziemy.

Schował siebie i dziewczynę za tym, co powiedział. Zamierzał zrobić tak, jak mówił. Zabrać ją stąd i ruszyć razem w to, co miało się przed nimi otworzyć. Przed nimi. A tę decyzję, nagłą i nieoczekiwaną, potwierdzał dotyk jej dłoni i jej ciepły oddech na jego karku tego wiosennego poranka.

Zza muru, który chłopak miał przed oczami, podniosło się słońce. Jego promienie oślepiły go na mgnienie; ostre igły blasku wbiły się w jego źrenice. Musiał przymknąć powieki. Poczuł ciepło słonecznych promieni na twarzy, ale na chwilę stracił z oczu tych, którzy stali przed nim. Przodownik jakby na to czekał. Uderzenie spadło na skroń chłopaka. Poleciał na ziemię, ale szybko się zerwał, gotowy do walki. Wtedy kobieta, która była z mężczyznami, rzuciła się na niego z pazurami. Była starsza i chłopak nie wiedział, co ma robić z rzucającą wymyślne przekleństwa i okładającą go pięściami kobietą w wieku jego matki. Mężczyźni się śmiali. Przodownik podszedł do dziewczyny i złapał ją za rękę.

— Idziesz z nami — zakomunikował.

Dziewczyna nie stawiała oporu, ale też wciąż patrzyła na chłopaka, który usiłował odepchnąć staruchę. Wreszcie mu się udało. Skoczył do dziewczyny, próbując wyrwać jej rękę z uchwytu przodownika, ale wtedy na jego głowie wylądowała flaszka, którą kobieta podniosła z ziemi. Chłopak upadł, na moment tracąc przytomność.

W parku zrobiło się już jasno. Pojawili się pierwsi ludzie. Menele szybko zmyli się z miejsca potyczki, zabierając z sobą swój łup.

* * *

Doszedł do siebie zaraz. Widział ich odchodzących z dziewczyną. Próbował się zerwać, ale nogi się pod nim ugięły. Patrzył, jak idą w stronę wyjścia z parku. Nie dawał za wygraną. Zmusił ciało, by pozwoliło mu utrzymać się na nogach. Kulejąc i opierając się znowu o mur, ruszył za nimi. Zniknęli mu na jakiś czas z oczu. Zaniepokoił się. Przyspieszył, zaraz jednak zrobiło mu się słabo. Jakby czarne płatki sadzy latające wokół głowy, blokujące widzenie. Przystanął. Oparł głowę o mur. Kilka głębokich wdechów. Ruszył znowu.

Wreszcie zobaczył grupę. Dziewczyna i reszta siedzieli na ławce. Przodownik podawał jej jedzenie. Z rozbawieniem — świta raczej przypatrywała się temu obojętnie — przyjmował jej uległą postawę: chłopak widział, jak brał do ręki jakieś jedzenie, które dziewczyna za chwilę zjadała łapczywie z jego dłoni, jak pies. Musiała być wściekle głodna. Potem podawał jej picie. Wyciągał swoją plastikową flaszkę po tanim piwie i poił dziewczynę, co jakiś czas gładząc ją po włosach. Świta rozlazła się po krzakach i śmietnikach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Dołączyło do nich jeszcze kilku innych. Poznał wśród nich swoich znajomych z peronów.

Chłopak przyglądał się temu schowany za pniem drzewa. Sam był głodny. Bardzo głodny. Ostatni raz jadł chyba wczoraj, wcale nieźle; udało mu się znaleźć spory kawałek pizzy, który prawie na jego oczach wrzuciła do śmietnika jakaś turystka. Nawet nie czekał, lękając się, by go ktoś nie ubiegł. Mało brakowało, a i tak by nie zdążył, bo tuż za nim przy koszu na śmieci pojawił się znany mu przelotnie inny bywalec dworca. Stoczyli zabawny pewnie dla postronnego widza pojedynek. Odepchnął tamtego, sam oberwał czymś w rodzaju laski po plecach, ale się nie poddał. Kawałek pizzy powędrował do jego żołądka, szybko wepchany do ust w całości. Wszystko to trwało kilkanaście sekund. Bez jednego słowa. W milczeniu toczyło się zmaganie o posiłek. Tym razem wygrał. Ale to było wczoraj; wczoraj rano. Od tego czasu nie miał nic w ustach.

Czekał. Potem, kiedy zrobiło się już całkiem jasno, grupka wstała z ławki i ruszyła w stronę peronów. Szedł za nimi w pewnej odległości. Widział, jak zaczęli się zagłębiać w tunelu, skąd nie tak dawno chłopak wychodził spod ziemi prowadzony przez sokistów.

Zawahał się. Czy na pewno chce tam wejść? Patrzył na dziewczynę, prowadzoną jak przez pluton egzekucyjny na miejsce straceń. Drobna, z opuszczoną głową.

Tamci zniknęli już w tunelu idącym w stronę galerii.

Znowu ruszył za nimi. Nawet się trochę przybliżył. Zamyślał dziewczynę, która szła na końcu, a wyglądała, jakby kroczyła na szafot, jakoś wyciągnąć z tej historii. Odbić. Chciał ją mieć za swoimi plecami.

W galerii, która stała obok dworca, nie był nigdy. Unikał jej, tych jej tłumów, ochroniarzy i zatęchłego powietrza. Jakiś czas już wędruje obrzeżami ludzkich skupisk; wiedzie życie nieco odległe od zgromadzeń. Do miasta trafił niedawno; ostatnią zimę przeżył w górach na południu. Mieszkał w szałasach, jesienią opuszczanych przez pasterzy owiec, zimą zasypanych śniegiem, nawiedzanych przez wilki i lisy.

Życie na dworcu, wokół peronów, w całym tym świecie podróżników, wyrzutków, uciekinierów, bezdomnych, przestępców, pijaczków, z tą niekończącą się paletą możliwości, wersji równoległych ludzkich losów. Jego ekosystem narażony był na zagrożenia, ale nie krzyżował się z galerią.

Ci, którzy jeszcze nie stoczyli się do ciepłowniczych kanałów; ci, którzy jeszcze utrzymywali się jako tako na powierzchni, z rzadka — chyba że przymuszeni ostatecznością — zapadali na którejś z ławek, ratując się przed krańcowym wychłodzeniem, w aureoli smrodu, która jakiś czas skutecznie zapewniała im nietykalność. Do czasu. Nieznośnie smrodliwe worki ludzkich ciał, sine albo blade jak chusta twarze śmiertelników; odłażące strupy na dłoniach, nagie, trupie stopy wystające z porozwalanych buciorów obok ekskluzywnych sklepów?

Albo wirowanie świetlnych sygnałów karetek pogotowia; obrzydzenie na twarzach pielęgniarzy, których nie ochronią nawet gumowe rękawiczki, jeśli tylko wpakują smroda do wnętrza sterylnych pojazdów. Przymuszeni robią to, klnąc.

Wędrując za odchodzącymi, chłopak wkroczył jednak w samo centrum tego mrowia, chaotycznego ruchu, w którym wiejscy albo małomiasteczkowi chłopcy ze swymi dziewczynami dążą nie wiadomo dokąd, przeczekują nie wiadomo co; odświętnie, groteskowo wystrojeni; zajeżdżający na płatny parking swymi golfami; snujący się bez celu, spędzający miejski weekend pod dachem, gdzie sączy się nieustanna nastrojowa muzyczka.

Było przedpołudnie, ale tłum wyglądał już na solidnie zadomowiony. Chłopakowi prawie zakręciło się w głowie. Do tego kolorowego, kłębiącego się tłumu doszło bowiem jeszcze to specyficzne powietrze: niesamowita duchota, coś jak rozlewająca się naokoło jałowość, bezwonność, sterylność i poczucie, że każda cząstka tego obracającego się wokół powietrznego walca w większych bądź mniejszych fragmentach była już w płucach, ustach, tchawicy innych ludzi; że to powietrze przeszło już swoją długą drogę i pompowane jest nieustannie, wędrując w zamkniętym wewnętrznym obiegu. Wszystkie zarazki, wszystkie bakterie, ludzkie kichnięcia, kaszlnięcia, beknięcia, ludzkie gazy mają tu swój jakiś nieustanny kołowy przepływ.

Zrobiło mu się niedobrze. Prawie zaczął się dusić, obraz nieco zamazał mu się przed oczami, a dodatkowo jeszcze spadła na niego, przywiewana za niektórymi dzierżącymi w dłoniach różne fastfoodowe przysmaki, lawina zapachów smażonego jadła. Chłopak poczuł silne ssanie w żołądku, mdłości, bezwarunkową potrzebę zatopienia zębów w jakimkolwiek, byle pachnącym tym, co unosiło się w powietrzu, jedzeniu. Grupka, za którą szedł, niezauważalnie dla cerberów tego miejsca, dostała się już na ruchome schody. Dostrzegł, że dziewczyna stoi zgięta wpół, jakby opierając głowę na przedramieniu, które położyła na gumowej, ruchomej poręczy schodów. Ktoś to pewnie zobaczył, któryś ze strażników, może jeden z tych kręcących się koło tłumu, całkiem sporego, zawieszonego przed ekranami telewizyjnymi; chłopak właśnie mijał jednego z nich, kiedy tamten coś mówił do swojej krótkofalówki, a mówiąc, zobaczył chłopaka, który kroczył koło niego niezbyt energicznie, blady, obdarty, w rozczłapanych buciorach, w przemoczonym, dawno niezmienianym odzieniu. Zwrócił się do niego, ale chłopak uprzedził go i z całej siły odepchnął, wskakując między ludzi stojących przed telewizorem; grupka wyżej właśnie była na szczycie schodów, gdzie czekało już dwóch strażników. Odepchnięty strażnik stracił chłopaka z oczu, więc nadał jakiś komunikat i ruszył za nim w tłum, który rozstępował się niezbyt ochoczo, zapatrzony i zasłuchany w to, co płynęło z telewizora. Chłopak gwałtownie rozpychał ludzi, więc nie od razu zauważył, że niektórzy mieli łzy w oczach i w ogóle byli nadzwyczaj poważni, przygnębieni. Dopiero kiedy znalazł się bezpośrednio blisko telewizora, usłyszał o katastrofie. Zatrzymał się więc. Przestał uciekać. Stał i patrzył na roztrzaskane szczątki samolotu, płomienie, gwałtowną bieganinę mundurowych. Chłonął to widowisko zniszczenia, kiedy strażnik dotarł do niego, złapał za kołnierz i usiłował ruszyć z miejsca.

— Zostaw go pan! Co się pan czepiasz?! Nie widzisz co się dzieje? — ludzie złościli się na strażnika, kiedy usiłował ciągnąć za sobą stawiającego opór chłopaka. Strażnik, atakowany zewsząd wyzwiskami i uwagami, tracił impet, rozluźnił uchwyt, chłopak wykorzystał to i skoczył w tłum.

— Zuch — usłyszał za sobą aprobatywne mruczenie tłumu. Przepchał się do schodów, wyjechał na górę, rozglądał się, wyszedł przed galerię. Grupki, która prowadziła dziewczynę, nigdzie nie było widać.

Przystanął. Spojrzał w niebo. Nadciągały chmury, zapowiadało się na deszcz. Ruszył wzdłuż muru galerii. Miał zamiar ją obejść i dostać się bezpiecznie w rejon dworca. Wrócić na swój teren, znaleźć jakieś pożywienie i pomyśleć, co robić dalej, bo dziewczyny nie miał zamiaru oddać za darmo.

Przecież to, co się właśnie zaczęło, nie miało, nie mogło się tak szybko skończyć.

* * *

Miał ją trykać jak rasowy buhaj, chociaż ledwie mu się to udawało na sienniku śmierdzącym i zgniłym jak wszystko tutaj. Dziewczyna się nie broniła. Wyglądała na osobę raczej niezainteresowaną tym, co się z nią dzieje. On nadrabiał miną. Kiedy już bowiem w steku wyzwisk i uderzeń sforsowali strażników i wydostali się przed galerię, przodownik, jak drugi Mojżesz, prowadził swoich akolitów i łup prosto do budynku nieopodal dworca. Zabite dyktą okna, mieszkańcy pozdrawiający przybyłych pospiesznym zasłanianiem dobytku lub przeklinaniem. Zek i stara jak majordomusi odsunęli kotarę osłaniającą przybytek przodownika, wpuścili go z dziewczyną do wnętrza, sami zaś zasiedli przed wejściem, gotowi bronić szefa przed niepowołanym najściem albo zapadając się w czarno-białe leje wódczanego zapomnienia. Dwa obdarte sfinksy u wrót ponurej rozkoszy.

Cała ta budowla, kiedyś może jakieś urzędy, rozpadała się i czekał ją kres podobny wszystkim starym budowlom w tych okolicach, pojedynczo rozbijanym, ku chwale Nowego Miasta, które miało się tu wznieść ku niskiemu niebu. Trzy, może cztery rudery jeszcze się ostały z tego ciągu rozsypujących się przez dziesięciolecia budowli, których centralnym punktem był kiedyś słynny bar Smok. Zburzyli go najpierw, słusznie domyślając się, że zaatakować należy centrum: siedlisko meneli, bezdomnych i najniższego autoramentu prostytutek, tych okołodworcowych, które zaiste za niewiele dawały swoim klientom wszystko, na co je było stać (nie było tego wiele, ale lepsze niewiele niż nic); a przede wszystkim centralę dowodzenia szczurzych oddziałów prewencyjnych, które tu zapewne, w piwnicach, ale niekoniecznie tylko tam — bywało, że i pod schodami wejściowymi — miały swój punkt odpraw, a może i lustracji oddziałów przed wyjściem w teren. Było to także miejsce zamieszkania ogromnie licznej populacji karakonów, wszy, pcheł, dzikich kotów i wszystkiego tego, czego człowiek może się spodziewać w miejscu, gdzie mieszanka brudu, resztek jedzenia i nieskończonych śmietników stanowi ekosystem. Systematycznie wypierana, spychana siłami techniki i ludzkiej pomysłowości populacja owa malała, ginęła, poddawała się, a przede wszystkim nieustannie przenosiła swój stan posiadania, nie licząc już nawet coraz większych strat, do coraz mocniej zaciskającego się pasa oblężenia. Wreszcie skupiła się i gnieździła w kilku domostwach, oczekując na ostateczne rozwiązanie, które wszak miało niedługo zapewne nadejść. Niektórzy z mieszkańców owego kwartału, mówimy o ludziach, ma się rozumieć, doznawali czegoś w rodzaju religijnej ekstazy; miewali widzenia, a że kiedyś, może w innym życiu, w innych czasach, chadzali pewnie do kościoła, miewali owe widzenia na tle starotestamentowych proroctw, więc głosili, po jednej, drugiej nalewce, po jagodziance, płynie do szyb, po czymkolwiek, nadejście zagłady. Zginiemy, zginiemy. Zginienie nadchodzi.

Właśnie jedno z takich olśnień prorockich owładnęło jednego ze starców owej wspólnoty: szczelnie owinięty w niezrozumiały monolog zbliżał się do katatonicznie wpatrzonych w swoje wnętrze majordomusów przodownika, który za wełnianym kocem swych odrzwi, na wojłoku, śmierdzącym sienniku usiłuje doprowadzić do konsumpcji swej nowej relacji z dziewczęciem, co jednakowoż sprawia mu niemałe kłopoty mimo porykiwania, jęczenia i przeklinania, wyzywania dziewczyny od suk, kurew, dupodajek. Och, widzi siebie, dawnego siebie; hulakę, co to ma tych dziewuch, ile chce, na ławce w parku, pod schodami, w bramach, na łożach, w kiblach, widzi siebie sprzed lat; ogląda siebie w dziewczęcym podziwie; twardziela widzi, z twardym, nieustępliwym narzędziem do radzenia sobie z kobiecą wiotkością; zbieg z więzienia, uciekinier, wiecznie bezrobotny niebieski ptak, mały złodziejaszek, wielki alfons, gość, co gdy trzeba, umie przyłożyć, ale i ostrze wrazić. Nie widzi tego, kim jest teraz: bezzębnego łachmaniarza z gnijącą od kilku miesięcy nogą, w której, jak się człowiek dobrze przypatrzy, białe widać robale. Ropiejąca materia stanowi dolne zwieńczenie jego ciała, w którego fałdach (a jest ich sporo!) gnieżdżą się gnidy w palisadach zjełczałego naskórka i brudu. Kochanek od siedmiu boleści, przykładający się do roboty wobec dziewuchy, która myślami jest chyba w innym wymiarze, nawet może nie ma pojęcia, jaki dzisiaj dzień i co się wokół niej dzieje: dziewuchy nasyconej jadłem, ogrzanej gorzałą, łaknącej kilku, kilkunastu godzin nieprzerwanego snu w cieple, a teraz wszystko to ma na wyciągnięcie ręki, więc nie bardzo ją martwią zabiegi przodownika, który wreszcie kapituluje i szepcze już mniej namiętnie, z groźbą w głosie:

— Tylko kurwo ani słowa, jedno słowo, a cię zajebę.

Nie wiadomo jednak, czy groźba do dziewczyny dociera, bo kiedy tylko pracowite zabiegi mężczyzny zsuwają się po niej jak złośliwa i niedająca zmrużyć oka mucha, zapada w głęboki, śmierci podobny sen.

Siedzą na czymś w rodzaju ganku; dwie belki pionowe podtrzymują zadaszenie przed domem. Zbliża się wieczór. Popołudnie, stopniowo ciemniejąc, a właściwie rudziejąc, bo słońce zniża się nieubłaganie nad horyzontem, już niedługo zasiądzie w siodełku między dwoma wzgórzami. Musi być lato, sierpień może; świerszcze ciskają się w trawie; firanki w ich domu podnosi lekki powiew.

Mówi jej to samo co tyle już razy, ale słucha go tak samo chciwie, jakby dowiadywała się o tym pierwszy raz. To jej dziadek. Wie, że go już wśród żywych nie ma, ale wiedząc to, jednocześnie absolutnie naturalnie akceptuje i rozumie jego obecność.

— Zwrócił mi na to uwagę mój ojciec, sam pewnie bym tego nie zauważył, ale to może jedyna wiedza, którą przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie w tej rodzinie naszej. Pewnie jedyna to wiedza. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chociaż nie pamiętam, żebym swojego ojca zapytał o to, czy dowiedział się o tym od swego z kolei ojca, mojego dziadka. Ale tak pewnie powinno być, nie sądzisz?

Mówi jakimś spokojnym, może trochę nienaturalnym tonem, który — ma takie wrażenie — unosi się nad ziemią. Jest jej, słuchającej tego, bardzo dobrze; słodko, bezpiecznie.

— Widzisz te wzgórza? Jedno po drugim, pomiędzy nimi wcięcia jak szczerbinki w muszce na karabinie. Właśnie mój ojciec mi na nie otworzył oczy i ja tobie teraz też oczy na to otwieram, bo dobrze jest to wiedzieć. Otóż dzięki tym wzgórzom i szczerbinkom możemy rozpoznawać pory roku. Teraz, zobacz, słońce za chwilę schowa się tu.

Pokazuje jej to miejsce palcem, wyciągniętą ręką. Fakt: nie bardzo mogłoby się stać inaczej; słońce, czerwona, plamiąca swym kolorem spory kawał nieba kula za moment zacznie się w to miejsce wsuwać.

— Zimą czy jesienią, kiedy indziej w każdym razie, to wszystko przesunie się o kilka wzgórz i szczerbinek w lewo — jeśli tylko uda ci się to zobaczyć, bo tam często chmury zalegają albo mgła ci widok zasłoni. Ale gdybyś mogła, sprawdź sama. Ja teraz nie pamiętam, które to było wzgórze, która szczerbina. Kiedy byłem chłopakiem, w szkole, rysowałem te wzgórza na kartce i wyliczałem kryjówki słońca. Pisałem jakiś rodzaj pamiętnika, chyba nazywał się dziennikiem badawczym, bo wydawało mi się, że to dosyć uzasadnione i poważne przedsięwzięcie. Byłem wtedy pilnym czytelnikiem Verne’a i studiowałem z zapałem dzieje odkrywania Afryki. Wszystko musiało być poważne, nie byle jakie. Codzienny zapis temperatur w dzienniku badawczym. No i owe szkice, dokładnie wskazujące miejsce, gdzie za górki wsunie się słońce.

Słucha dziadka, który patrząc w zachodnią stronę nieba, snuje swoją monotonną opowieść.

— Taa. Robiłem zapiski, ale gdybyś mnie zapytała po co, tobym pewnie nie wiedział. Dzisiaj też nie wiem, po co je wtedy robiłem. Znaczy mogę to jakoś wytłumaczyć (dziadek był nauczycielem polskiego w szkole w sąsiedniej wsi, właściwie przez całe swe życie), ale to ewidentnie zarezerwowane jest dla postrzegania perspektywicznego. Trochę jakbym powieść czytał. Nie jest to już moje doświadczenie.

Słuchając dziadka