Wiry losu - Adam Szymański - ebook + książka

Wiry losu ebook

Adam Szymański

2,0

Opis

Julia, piękna i wybitna pani socjolog, jest świadkiem masakry na pekińskim placu Tiananmen. Sama zresztą, chcąc udokumentować ludobójstwo, ledwo uchodzi z życiem. Traci jednak przy tym coś niezwykle cennego…

Pogrążona w rozpaczy cudem ucieka przed chińskimi władzami do lecącego do Polski samolotu. Tam poznaje pewnego intrygującego i tajemniczego dyplomatę o bardzo zdecydowanych poglądach i ogromnej sile perswazji. Ich losy nieoczekiwanie zaczynają się splatać coraz ściślej…

Uwaga! Można się zaczytać!
J.R.

Adam Szymański urodził się i zamieszkuje w Wielkopolsce. Ukończył Politechnikę Warszawską. Przez 15 lat był współwłaścicielem znanej i nagradzanej w Polsce i Europie gazety regionalnej „Głos Wolsztyński”. Wydał 15 pozycji literackich, w tym: autobiografię, powieści, eseje, poemat, tomiki wierszy. Jest członkiem Fundacji Sztuki na Rzecz „Integracji” działającej pod patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

W okresie 5 lat jako członek zarządu Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Wolsztynie kierował sekcją literacką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Świat widzę, słyszę i głębię jego czuję, więc piszę

I pisać dotąd będę

Dopóki w próżnię nie trafią moje marzenia i myśli

Prolog

Powieść pt. „Wiry losu” ma swoje korzenie w tragicznych wydarzeniach z placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, gdzie doszło do masakry studentów i patriotów chińskich. Trudne losy bohaterów niniejszej powieści pełne są niebezpiecznych sytuacji życiowych. Z drugiej strony przeznaczenie, niejako w rekompensacie, serwuje im ponadprzeciętne gesty dobroci i zbiegi okoliczności. Pytanie, jak daleko zdradliwy los posunie się w swej nieprzewidywalności… Czy po masakrze w Pekinie będzie kontynuował swoje diabelskie niedokończone dzieło perfidnego odgrywania się na naszych bohaterach? Czy tragiczne dla nich – jako ludzi wywodzących się z kręgów naukowych i dyplomatycznych przełomu PRL i III RP – konsekwencje tych wydarzeń staną się źródłem i sensem ich zmagań o prawo istnienia?

Jako autor ten element uznałem za niezbędny dla całości opowieści. W dalszej części książki stanowi on niejako źródło i kanwę dalszych wydarzeń. Tym razem na europejskim gruncie ustabilizowanej i najnowszej demokracji. Nie znaczy to, iż przestrzeganie reguł przez wszystkie kręgi społeczne traktowane jest jako norma. Wszelkie mniejsze lub większe wynaturzenia dotyczą wielu – można by powiedzieć – wszystkich – systemów politycznych. W demokracji ich nasilenie jest stosunkowo małe. Ład społeczny w systemach demokratycznych, przynajmniej w teorii, jest przedmiotem szczególnej troski, podobnie los obywateli.

Po niezwykle nerwowej i śmiertelnie niebezpiecznej, na szczęście szczęśliwie zakończonej odprawie celnej na lotnisku w Pekinie Julia zajęła należne jej miejsce w samolocie Polskich Linii Lotniczych LOT. Na tym etapie, z pomocą chińskiej przyjaciółki Li Sin Si, u której przez ponad trzy miesiące zamieszkiwała, udało się jej przemycić przez chińską granicę własne bezcenne materiały fotograficzne. Dotyczyły one masakry studentów i robotników na placu Tiananmen (Niebiańskiego Spokoju). Owa masakra stała się dla naszej bohaterki powodem skrócenia okresu studiów lingwistycznych z zakresu języka chińskiego.

Powieść tak naprawdę zaczyna się z chwilą wystartowania samolotu Boeing 767 z lotniska w Pekinie, zmierzającego do portu lotniczego im. Fryderyka Chopina w Warszawie.

Ciekawa podróż w towarzystwie przygodnego sąsiada z miejsca obok przebiegała w konstruktywnej atmosferze. Podróżujący, przez swoją inwencję i los obdarzeni wysokim statusem społecznym i zawodowym, odkrywali przed sobą tajemnice osobistych przeżyć i zamierzeń. Stały się one niejako płaszczyzną wzajemnego zainteresowania, a nawet – w przypadku mężczyzny – snucia życiowych planów. Owa twórcza myśl, za sprawą bardzo ograniczonego czasu, rozwijała się w tempie przyspieszonym. Zatem siłą rzeczy jej konstrukcja nie mogła być doskonała.

Tak czy owak, pozycja społeczna z minuty na minutę powodowała wzrost obopólnego zainteresowania. Fakt ten pozwolił na systematyczne wzajemne odkrywanie epizodów z dotychczasowego życia. Szkopuł w tym, że dając im szanse na bliższe poznanie, determinował ich status społeczno-rodzinny, daleki od komfortowego. Dawał jednak możliwość i prawo zagospodarowania tej przestrzeni społecznej według kulturowych standardów obowiązujących na zachód od Bugu.

Jedno z nich było człowiekiem wolnym, zaś drugie pozostawało w kilkuletnim już związku małżeńskim. Ten fakt w oczywisty sposób neutralizował, jeśli nie determinował, ewentualną wizję dłuższej znajomości i ewentualnych dalekosiężnych planów.

Niezależnie od tych uwarunkowań po wylądowaniu w Warszawie nasi bohaterowie rozpoczęli drugi etap podroży via Bruksela. Pomimo początkowych oporów kobieta dość szybko uległa namowom mężczyzny na turystyczną podróż do nieznanego jej kraju i miasta. Postawiona niejako post factum, przychyliła się do jego usilnej prośby.

Pokaźna część powieści „Wiry losu” ma miejsce w ciekawym dyplomatycznym środowisku polskiej brukselskiej ambasady oraz otaczających ją strukturach dużego miasta. Akcja powieści przenosi się także do innych europejskich regionów. Okoliczności, w jakich bohaterka dziełem przypadku się znalazła, przynajmniej w decydujących momentach, dalekie były od pomyślnych. Budziły zrozumiałą nieufność, obarczone dużym ryzykiem.

Dalsze losy bohaterów powieści dzieją się w innych częściach kontynentu, a nawet poza jego granicami. Tam też realizowane były programy z jednej strony zbieżne z zadaniami dyplomatycznymi bohatera, z drugiej – wywierające presję na słabą psychikę bohaterki, prowadząc do rozdwojenia jaźni. Kobieta za sprawą przypadku znalazła się na rozdrożach swego dotychczas względnie ustabilizowanego życia cenionego pracownika naukowego Uniwersytetu Warszawskiego. Polityczne zagrożenia i ich niezbyt bajkowe konsekwencje stały się jej rzeczywistością. Rozdwojenie jaźni postępowało niczym nieleczony rak.

Żadne z nich nie miało pojęcia, jak wyjść z tych z miesiąca na miesiąc pogłębiających się opresji, sprawy bowiem zaszły zbyt daleko, aby ich skutki odżegnać za pomocą kosmetycznych zabiegów. Rzecz dotyczyła nie tylko wzajemnych relacji. Chodziło o coś brzemiennego w skutkach w skali globalnej. Dwie idee splatały się, przenikały, a to mogło prowadzić – jak w przypadku dyfuzji gazów – do wysubtelnienia lub wybuchu.

Sprawy stosunków międzyludzkich i polityczno-społecznych zostały okraszone sensacyjnym w idei i skutkach wątkiem aksjologicznym.

Osobnym zagadnieniem przewijającym się w trakcie powieści, począwszy od zamieszkania bohaterki w hotelu Sheraton w Brukseli, są sensacyjne i niebezpieczne wydarzenia. Odcisnęły one piętno na psychice i całym okresie życia bohaterów, jaki obejmuje niniejsza powieść.

Powieść pt. „Wiry losu”, jakkolwiek odwołująca się do wydarzeń, miejsc i sytuacji, jakie miały miejsce w XX wieku, nie jest dziełem stricte historycznym. Jako autor dat i nazwisk przewijających się w powieści nie traktowałem w kategoriach laboratoryjnych. Mogą się zatem zdarzyć pewne… nieścisłości. Tak czy owak, starałem się w możliwie wiarygodny sposób odtworzyć ideę i atmosferę wydarzeń. Poza tym, oprócz Pekinu, pozostałe miejsca akcji w przeszłości doskonale poznałem i w stosownym stopniu atmosferę przelałem na papier.

Rozdział IKu wolności

1. Wyrwana ze szponów

Julia trwała jeszcze w stanie nerwowego roztrzęsienia, głównie z powodu odbytej kilkanaście minut temu odprawy celnej na pekińskim lotnisku. Z drżeniem serca poszukiwała swojego miejsca w samolocie, w końcu w odnalezieniu go pomogła jej życzliwa stewardesa. Zmęczona psychicznie i fizycznie, z głęboką ulgą usiadła na wyznaczonym miejscu przy oknie. Oddychała całymi płucami i falującym dorodnym biustem, jak po przebiegnięciu dłuższego odcinka turystycznego szlaku.

Do samolotu Boeing 767 wchodzili ostatni podróżni. Julia nie miała najmniejszej ochoty obserwować wchodzących. Pozostali, podobnie jak ona wcześniej, dość nerwowo poszukiwali swoich miejsc. Po tym, czego doświadczyła w Chinach, trwała w stanie głębokiej depresji. Zamknęła oczy i kładąc ręce na piersi, jakby chcąc stłumić głośne bicie serca, usiłowała się uspokoić. Nie na dużo zdały się owe neutralizujące zabiegi. Miała jednak nadzieję, że w ciągu najbliższych kilkunastu minut osiągnie względny spokój, a przynajmniej umożliwiający normalne funkcjonowanie organizmu i poddawanej presji emocji psychiki. Jej myśli pulsowały w rytmie poddawanego wytrzymałościowym próbom serca.

Ryk silników świadczył o wielkim wysiłku maszyny wspinającej się w najwyższe strefy ziemskiej atmosfery. Ukos, z jakim się wznosiła, robił na pasażerach głębokie wrażenie. Samolot powoli wyrównywał swój lot do względnego poziomu, co wyzwoliło westchnięcia ulgi pasażerów podróżujących samolotem od wielkiego święta. Teraz przechył był znacznie łagodniejszy. Gdy na monitorze pokazała się wysokość 8,9 km nad ziemią, podróżni na dobre odetchnęli. Silnik znacznie się wyciszył. Samolot w stosunku do krzywizny kuli ziemskiej doszedł do poziomu stycznej. Zapewne matematyk miałby tego typu skojarzenia.

Nawet na chwilę nie opuszczały Julii upiorne wspomnienia dokonanego niedawno przez rząd chiński aktu ludobójstwa własnego narodu. Tylko cudem udało jej się uniknąć śmierci – i to od kuli strażnika pilnującego „porządku” w trakcie największego zbiorowego morderstwa na tle politycznym. A było to dzieło zwyrodniałych komunistycznych władz, niegodzących się na postulaty wielotysięcznej armii studentów i chińskich patriotów domagającej się elementarnych praw obywatelskich, w tym swobody wyrażania swoich myśli.

Mimo desperackiej ucieczki z placu przed kulami żołdaków została ranna w nogę. Słaniającą się dziewczynę ujęło pod ręce dwóch tubylców. Koleżanka Julii, Chinka, widząc, co się dzieje, pobiegła za nimi, zajmując miejsce na tylnym siedzeniu pojazdu. Mężczyźni, narażając własne życie, rozgruchotanym samochodem odwieźli dziewczyny do mieszkania Chinki, gdzie Polka czasowo przebywała. Co więcej, ci mężczyźni pomogli jeszcze wielu innym protestującym, sami zresztą także doznali przemocy ze strony władz. Mieszkanie znajdowało się zaledwie trzy przecznice od pomalowanego ludzką krwią Placu Hańby.

Julia była nieprzytomna. Nie zdawała sobie sprawy, iż jej głowa leżała na udach koleżanki. Gdy jeszcze jechali ulicą, Chinka zauważyła znanego lekarza. Poprosiła go o pomoc, ten – po obejrzeniu innego poszkodowanego i zabezpieczeniu ran kolejnego, leżącego na chodniku, niezwłocznie zjawił się we wspomnianym mieszkaniu. Chodziło o zbadanie i ewentualnie zaaplikowanie Julii zastrzyku znieczulającego oraz podanie lekarstwa. I tak też się stało. Niestety doszło też do kolejnego nieszczęścia. Julia, będąc w czwartym miesiącu ciąży, jeszcze przed przyjściem lekarza utraciła upragnione dziecko. W pamięć i uczucia niedoszłej matki dotkliwie wbiły się myśli o poronieniu, którego przyczyną były szok i przerażenie wywołane zdarzeniami na placu Tiananmen. Straciła z bólem i nadzieją oczekiwanego synka, Alka.

W wyobraźni odtwarzała upiorne obrazy masakry. Na samą myśl o tych strasznych wydarzeniach, o poronieniu i o cennych materiałach, które udało się jej przemycić do samolotu, dostawała dreszczy. Głowa jej pękała, ręce drżały. Nie mogła ich opanować, choć czyniła w tym celu heroiczne wysiłki.

Oparłszy drżący łokieć o kolano, bezwiednie patrzyła ponad głowami pasażerów. Marzyła o możliwie najszybszym znalezieniu się we własnym mieszkaniu w Warszawie przy ul. Rutkowskiego. Był to dopiero czwarty w jej życiu lot, toteż zrodzone z tego powodu emocje nakładały się na ustawicznie wałkowane w myślach trudne tematy. Wspomnienie o utraconym dziecku skutecznie wyciskało łzy, trawiło psychiczne i biologiczne zasoby.

*

– Dzień dobry szanownej pani! – Usłyszała zdanie po angielsku wypowiedziane niskim, niemal aksamitnym głosem mężczyzny siedzącego obok. Zaskoczona, zagłębiona w osobiste i rodzinne dylematy Julia wzdrygnęła się. Otwierając chwilowo zamknięte oczy, opuściła rękę opartą o kolano. Przygładziwszy włosy, oblizując językiem wpół otwarte usta, machinalnie spojrzała nieznajomemu prosto w oczy. Sytuacja nieco ją zdeprymowała.

– Dzień dobry panu! – odpowiedziała po chwili ciszy. Była zdziwiona, że zagadnął ją obcy mężczyzna i to jeszcze w samolocie… Szybko jednak ogarnęła swoje myśli. Odpowiedziawszy na powitanie, powróciła do przerwanych rozmyślań. Nieznajomy jednak nadal wpatrywał się w nią, jakby czegoś konkretnego od niej oczekiwał. Otóż ten nieznajomy z pomocą stewardesy znalazł w końcu miejsce zgodne z numerem miejscówki, a było to siedzenie obok Julii. Szczęście to czy raczej pech? Wchodząc w nieznaną sytuację, każdy zadaje sobie podobne pytanie.

– Przepraszam panią, mam przyjemność podróżować w przestworzach obok szanownej pani – odezwał się mężczyzna po angielsku. – Nie będę pani przeszkadzał w sennych marzeniach? Mam nadzieję, że nie będę pani swoim towarzystwem przeszkadzał w drzemce lub czytaniu książki.

– Nic podobnego! A choćby… Bardzo mi miło! – wycisnęła z lekko uchylonych czerwonych ust nutkę zadowolenia. – Nie sądziłam, iż będę podróżowała w towarzystwie Anglika – odpowiedziała również w tymże języku. – Wy, Anglicy, macie specyficzny charakter w odróżnieniu od Polaków. Jesteście na wskroś pragmatyczni. Niedużo w was ciepła, sentymentalnych zachowań. Przedstawicieli innych nacji, zwłaszcza polskiej, traktujecie jak zło konieczne, raczej bez szacunku.

– Tak szanowna pani uważa? Po mnie to widać? To już poważniejsze zarzuty, aczkolwiek niepozbawione racji. Tacy już jesteśmy. Interesują nas tylko nasze własne interesy.

– Pan wybaczy. Nie chciałam rozpoczynać naszej wspólnej podróży od krytyki pana narodu. Jednak to prawda, iż wielu pana rodaków nawet nie wie, że taki kraj jak Polska istnieje i gdzie leży. W pojęciu moich rodaków to wręcz niewiarygodne. Można się domyślić, na co chcą zwracać uwagę w nauczaniu geografii i historii osoby odpowiedzialne za podstawową edukację. Wyspiarstwo niczego nie usprawiedliwia.

– Tak też sądzę, jak i część moich rodaków. Dziękuję za tak miłe przyjęcie i garść niestety gorzkiej prawdy. Radzę chwycić mocniej oparcie fotela.

Julia zrobiła wielkie oczy, wstrzymała oddech. Zastanawiała się, o co temu przystojnemu Anglikowi może chodzić. Kilka słów, a już jakieś sensacje…?

– Proszę sobie wyobrazić, ja także jestem Polakiem, prosto z Warszawy. No, może niezupełnie. Ale o tym, jeśli szanowna pani pozwoli, później. Jestem Marek – autentyczny Polak znad Wisły. To przed nią w 1920 roku waleczna polska armia pod dowództwem Józefa Piłsudskiego powstrzymała falę bolszewizmu prącego w głąb Europy. Pani doskonale wie, że był to cud nad Wisłą.

– Ładna wpadka z tą naszą narodowością! Jestem Julia. A to, że jestem Polką, pewnie doskonale widać i słychać. – Z zadowoleniem się uśmiechnęła.

– Bardzo mi miło. W takim razie proponuję, jeśli zajdzie taka potrzeba, abyśmy porozumiewali się w naszym ojczystym języku. Niestety wiele dzieci naszych rodaków, zwłaszcza zza oceanu, nie przywiązuje wagi do kultywowania języka przodków. Rodzice nie starają się, aby ich latorośle, choćby przez samą znajomość języka, dawały świadectwo przynależności do słowiańskiej, chrześcijańskiej, godnej szacunku rodziny.

– Całym sercem jestem za takim wychowaniem kolejnych pokoleń Polaków. Wówczas i polski hymn będzie długo rozbrzmiewał po świecie, a biało-czerwona flaga trzepotać tam, gdzie los Polaków rzucił.

– Mówiąc prościej, jest to swoista zdrada rodowych korzeni i chrześcijańskiej kultury. Brak patriotyzmu widać jak na dłoni. Oczywiście nie dotyczy to znaczącej polskiej diaspory. Moim zdaniem tutaj nutka radykalizmu jest na miejscu.

– Może aż tak źle to nie wygląda, aczkolwiek coś w tym jest.

– Pewnie dość dużo… Same poważne tematy! Nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Ten angielski już w uszach mi dzwoni. Nie, żebym miał do niego specjalną awersję, lecz… No wie pani…

– Tak… Warto jednak zaznaczyć, że choć istnieje wiele przykładów negatywnych, istnieją również te pozytywne. Otóż mój dalszy krewny od kilkunastu lat mieszka w Kanadzie, w Edmonton. Najpierw był prezesem Towarzystwa Kanadyjsko-Polskiego, a obecnie jest cenionym biznesmenem. Ale nie o to chodzi. Dorobił się czterech synów. Żona także jest Polką, pochodzi z okolic Krakowa.

– To ładnie się starał. Chwała mu! Za kilka lat Polacy zdominują świat.

– Co więcej, nikomu w domu nie wolno mówić w innym języku niż polski.

– No proszę… Patriotyzm całą gębą!

– Mnie także to cieszy, zwłaszcza w kontekście tego, co mówiłam. Ale cóż… Angielskim można się porozumieć na całym świecie, a naszym tylko nad Wisłą. Ewentualnie wśród pielęgnującej korzenie Polonii. Choć i wśród niej, jak mówimy, bywa, że zaniedbuje się naukę naszego języka.

– Ale najważniejsze, iż przed wiekami mieliśmy wielkiego Polaka patriotę. „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Mikołaj Rej, na wsze czasy w polskich sercach i na językach pozostanie. Chwała mu za to, że wszczepił w nas poczucie wartości i narodowej dumy!

– To bardzo cenne słowa dla naszej narodowej tożsamości i szeroko rozumianej chrześcijańskiej kultury. Człowiek bez poczucia kulturowej więzi z ojczyzną przodków jest niczym liść drzewa targanego wichurą, który w końcu oderwany od macierzy, leci w przestrzeń.

– Godne szacunku refleksje i porównania.

Nieznajomy, wyjąwszy z podręcznej teczki „Czerwone i czarne” Stendhala, rozsiadł się wygodnie, jakby na tym miała się skończyć sąsiedzka konwersacja. Po chwili zmienił jednak sięgnął po dzieło Dickensa – „Davida Copperfielda”, wydanego w 1954 roku przez wydawnictwo Czytelnik. Ująwszy słynną powieść w obydwie dłonie, patrzył przed siebie, jakby był zainteresowany czuprynami siedzących przed nim pasażerów.

Z wyrazu twarzy wynikało, że nie myśli o treści książki, a tylko dla pozoru się w nią wpatruje. W istocie pragnął, lecz nie śmiał, przyjrzeć się sąsiadce i ewentualnie nawiązać z nią ponownie rozmowę. Jednak tylko raz po raz zerkał w okienko, obok którego siedziała Julia Waliszewska-Dobosz. Jako wnikliwy obserwator doskonale już wiedział, z kim ma do czynienia, docenił jej urodę i inteligencję.

Nieznajomy wyjął z bocznej kieszeni marynarki starannie złożoną kraciastą chusteczkę, jednak nie miał istotnej potrzeby jej użyć. Po chwili wahania umieścił ją ponownie w kieszeni. Jak można się było zorientować, był nieco zakłopotany.

Co się odwlecze, to nie uciecze… – pomyślał.

Julia znalazła się w Pekinie nie jako turystka, lecz jako pracownica naukowa Uniwersytetu Warszawskiego, była socjologiem, kilka lat po habilitacji. Staraniem koleżanki, wspomnianej już Chinki, otrzymała półroczne stypendium na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Pekińskiego. Niestety z powodu masakry na placu Niebiańskiego Spokoju, w trosce o swój niepewny los, postanowiła szybko opuścić stolicę Chin, powracając do Polski. Przed wyjazdem żyła w wielkiej niepewności, czy ten manewr w tak napiętej sytuacji politycznej się uda. Na szczęście wyszła cało z opresji.

Z Chinką Julia bardzo się zaprzyjaźniła. Poznały się na Uniwersytecie Warszawskim. Po koleżeńsku pomagała jej w szlifowaniu języka polskiego. Doktorantka, aby móc towarzyszyć swojej mentorce w podróży do Chin, wspaniałomyślnie wzięła urlop dziekański.

Julia zachowywała się, jakby obok nie było przystojnego sąsiada. W tym czasie oczyma wyobraźni wpatrywała się w pozostawione w hangarach srebrzyste samoloty, pojazdy lotniskowe i pośpiesznie przemieszczających się pracowników obsługi. Nade wszystko w rozmywającą się już postać koleżanki. Nie dając tego po sobie poznać, w myślach odmawiała zdrowaśki. Prosiła Boga o szczęśliwy powrót do Warszawy. Przed każdą podróżą odprawiała ten religijny rytuał, zwłaszcza gdy miała wsiąść do samolotu. Modlitwę przerwał donośny komunikat przekazywany przez stewardesę:

– Szanowni państwo! Proszę zapiąć pasy. Z powodu pogarszającej się pogody samolot wchodzi w niegroźną turbulencję. Życzę państwu przyjemnej i szczęśliwej podróży.

Samolot dość szybko osiągnął swój techniczny pułap – 9,5 km, nabierając stosownej prędkości. Teraz spokojnie mógł kontynuować zaplanowany lot via Warszawa. Komunikat stewardesy nieco zmącił spokój. Przypomniała sobie początkowe ukośne położenie samolotu zmierzającego do stosownego pułapu. Na niej i – jak sądziła – także na pozostałych, w szczególności „nieoblatanych” podróżnych, komunikat wywarł nieprzyjemne wrażenie. Przed chwilą kurczowo trzymała się obrzeża fotela, zaś jej plecy wbijały się w oparcie. Pot wystąpił na czoło, starała się złapać powietrze swymi pomalowanymi czerwoną pomadką ustami o klasycznym kształcie. Bardzo mało latała, dlatego tak bardzo się denerwowała.

Gdy leciała ponad trzy miesiące temu do Pekinu, nie była aż tak spięta. Obok niej siedziała serdeczna przyjaciółka. To właśnie ona podtrzymywała ją na duchu. Podczas tamtego lotu kilkakrotnie wymiotowała, co jednak było normalne we wczesnej ciąży. Niestety tym razem gnębiły ją zupełnie inne dolegliwości, głównie natury psychicznej. Wszak w krótkim czasie przeżyła tyle – delikatnie mówiąc – nieprzyjemności, ile inny człowiek nie doświadczy przez całe życie.

– Przepraszam panią… – Sąsiad, mając duszę na ramieniu, wreszcie zdecydował się ponownie przemówić. – Widzę, że pani bardzo się denerwuje. Pewnie mało lata. To znaczy… Mam na myśli liczbę odbytych lotów. Po jakimś czasie człowiek wpada w rutynę. Nie bardzo się przejmuje tym, że został zawieszony na wysokości 10 000 m nad Ziemią. Czasami jeszcze gorzej, a może jednak lepiej, nad bezkresnymi i głębokimi oceanami. Ja czuję się, nieco przesadzając, jak na ziemi.

– Szczęściarz z pana. Łatwo się mówi, jeśli dla przykładu leciał pan już z dziesięć razy. Być może też jakaś małolata by się nie bała. Żartuję… Ale zgadzam się, iż człowiek jest tak skonstruowany, że po jakimś czasie może się do wszystkiego przyzwyczaić. To chyba dobrze, biorąc pod uwagę naszą sytuację…

– Czyżby?

– W innych przypadkach rutyna jako taka staje się wstępem do negacji czyichś walorów. Co za tym idzie, do obniżenia jakości i skuteczności działań. Takie zjawisko można zaobserwować zarówno u siebie, jak i u innych ludzi.

– Całkiem mądre spostrzeżenia. À propos – latałem już ze sto razy. Uważnie słuchając pani refleksji, odnoszę wrażenie, jakbym siedział w uniwersyteckiej ławie i słuchał interesującego wykładu jakiejś pani profesor.

– Proszę nie przesadzać. Takie mechanizmy ludzkich zachowań zna każdy. Niekoniecznie ja osobiście mam być w tej materii wyróżniona.

– Powiem pani komplement. Nawet nie chodzi o meritum pani wypowiedzi, lecz o swoisty, jakby przez długi czas wypracowany, styl przekazu. Powracając do sprawy częstotliwości moich lotów, jestem mężczyzną dość liberalnie podchodzącym do oczywistych zagrożeń. Inaczej bym zwariował! Do takiego stanu wcale nie jest mi pilno!

– W takim razie ma pan szczęście nie przeżywać z tego powodu stresów. Nie jest to regułą. Znam mężczyzn z klasą, bardzo subtelnych i wrażliwych. Ta korzystna dla nich opinia, jakkolwiek nie dotyczy szanownego pana. Niczego nie przesądzam. Bo i na jakiej podstawie miałabym pana oceniać? Mówił pan ogólnie, niekoniecznie myśląc o sobie. Tak to odebrałam…

– Jest pani bardzo miła. Nie będę mówił o innych walorach, od których można dostać nie tylko dreszczy i zadyszki. Przepraszam, że tak się spoufalam, jednak takie są fakty. Potrafię różne sytuacje trafnie ocenić. Nie wątpię, iż pani również. Nie mam wątpliwości.

– Cóż mam panu na te, przyznam, miłe słowa odpowiedzieć? Jedynie to, że je usłyszawszy, nie drżę z wrażenia. Nie chcę pana urazić, ale…

– To się da zauważyć. Dumna Polka – i bardzo dobrze!

– Nie chcę panu niczego ujmować… Znam wielu inteligentnych i przystojnych mężczyzn, pan na pewno ma podobnie z kobietami. Wolę towarzystwo serdecznych przyjaciółek. Mam ich kilka. To one w trudnych chwilach potrafią się bezinteresownie wczuć w moją sytuację i vice versa. Natomiast mężczyźni, nawet jeśli także mają podobne usposobienie, często są nastawieni na jakieś intymne korzyści.

– Nie wątpię w to, co pani powiedziała. Jednakże już trochę poznałem płeć piękną. W kontaktach z mężczyznami kierują nią różne motywy… Nie zawsze pochodzące z górnej półki subtelności, także – a może w szczególności – we wspomnianych kontaktach intymnych.

– To już ewidentna krytyka damskich zachowań. Zdaję sobie z takich przypadków i słabości w pełni sprawę. Wszystko zależy od osobowości każdego człowieka i tego, w jakim kierunku zamierza i potrafi w życiu podążać.

– No tak. Myślę, iż w tak krótkim czasie wystarczająco dużo sobie powiedzieliśmy… Oboje mamy w jakimś stopniu wyrobione zdanie o relacjach damsko-męskich.

– To opinie w pigułce. W takim razie proszę rozłożyć tę wspaniałą książkę trzymaną w objęciach. Znam ją. Warto w niej zamoczyć palec jak dziecko w słoiku miodu. Warta jest takiego intelektualnego zabiegu. Ja natomiast pobujam sobie w obłokach socjologii i filozofii.

– Tak sądziłem. Nie chwaląc się, ma się tego nosa… Zdążyłem zauważyć, iż czyta pani nietuzinkową literaturę, powiedziałbym, że wręcz naukową.

– Tak się jakoś złożyło. Uwielbiam trudne zagadnienia natury filozoficznej, psychologicznej czy socjologicznej. W nich znajduje się cała kwintesencja sensu życia jako takiego.

– Także jestem tego zdania. Ludzie o ścisłych umysłach z reguły nie doceniają wartości takich zagadnień. Bez głębszego spojrzenia w głąb ludzkiej duszy pozostaje jedynie banalna proza życia.

Julia sięgnęła po swój żelazny zapas dzieł filozoficznych. Wyjęła wiekopomne, opasłe dzieło Tomasza z Akwinu pt. „Traktat o Bogu”. Rozpoczęła czytanie od „Kwestii 23 – O predestynacji” – miejsca, które wskazywała sztywna zakładka. Stosunkowo szybko przerzuciła kartkę na drugą stronę. Czyniła to jednakże dość nerwowo.

Nieznajomy sąsiad, mający około trzydzieści osiem, może trzydzieści dziewięć, lat, jeszcze nie rozpoczął czytania. Raczej dyskretnie obserwował, co się wokół niego dzieje. Kątem oka ze szczególnym uwzględnieniem przypatrywał się przystępującej do czytania Julii. Widocznie bliskość tej kobiety była przyczyną jego rozkojarzenia…

W końcu od niechcenia począł wertować stronice książki. Zapomniał włożyć zakładkę, więc poszukiwał fragmentu, na którym zakończył czytanie. Wreszcie go znalazł, jednakże zamiast zagłębić się w lekturze, nadal wertował kartkę po kartce, jakby sprawdzał, na której stronie rozpoczyna się nowy rozdział.

Nagle, ni stąd ni zowąd, do głowy wpadła mu dość dziwna myśl. Chodziło o świetne wykłady nadobowiązkowe z geometrii wykreślnej prowadzone przez znakomitego pedagoga, prof. Tadeusza Stelmaszyka. On sam był wówczas dopiero doktorantem warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej. Teraz, kilka lat po obronie pracy doktorskiej, zebrało mu się na wspominki.

Geometria stanowiła integralny, aczkolwiek nadobowiązkowy segment matematyki. Geometria wykreślna przez niektórych magistrów zwana była przestrzenną. Jeszcze inni nazywali ją sferyczną, wreszcie prawdziwą filozofią kreskową. On skłaniał się ku ostatniej potocznej nazwie. Każda kreska i przestrzenna konstrukcja była łamigłówką ćwiczącą wyobraźnię, wyrabiającą poczucie estetyki, uaktywniającą mózg.

Marek nie zdążył dokończyć myśli, gdy ruchy nieznajomej zwróciły jego uwagę. Oderwał się od przestrzennych rozmyślań. Z trzymanej przez Julię w drżącej ręce książki wypadła zakładka. On to zauważył. Momentalnie schylił się po nią. Nie omieszkał zerknąć na kształtne – jak u królowej piękności – nogi. Dopiero gdy podnosił głowę, wpatrując się w jej zaniepokojone oczy, zauważyła, co się stało. To spotkanie rozkojarzonych oczu spowodowało kolejny przypływ tłumionych emocji. Jej sąsiad także wyglądał na speszonego. Siadając względnie wyprostowany, wręczył jej zakładkę. Nieznajoma ująwszy ją w drżące dłonie, pospiesznie umieściła ją na końcu książki.

– Dziękuję panu. Często mi się to zdarza… – tłumaczyła się niezbyt wiarygodnie. – Kiedyś w zatłoczonym pociągu czytałam sobie przy częściowo otwartym oknie w korytarzu. W pewnym momencie od podmuchu wiatru zakładka poleciała sobie w pole. Notabene, uwielbiam czytać w każdej sytuacji, jadąc pociągiem, rzadziej autobusem. Inni przeważnie śpią, ja sobie tego nie wyobrażam. Szkoda mi cennego czasu. Każdy powinien nim jak najefektywniej gospodarować.

– Ja także uwielbiam czytać w podróży, chociaż nie rozliczam się z czasu aż tak jak pani. Tym bardziej, że obok tak uroczej osoby nie mogę się skupić. Przepraszam za moją bezpośredniość, lecz to najprawdziwsza prawda. Proszę się nie gniewać, jeśli przekroczyłem dżentelmeńską normę, to zamilknę.

– Jest mi bardzo miło, ale… Czasem warto, a nawet trzeba, sobie pogadać z własnymi myślami. Jeśli się nie mylę, to robił pan przed chwilą.

– Jakie „ale”…? Przecież nasza krótka wymiana zdań to nic zdrożnego, powiem więcej: rozmowa – niczym podróże – kształci.

– No! No! No! Panie dżentelmenie… Z takim rozumieniem rozmowy się zgadzam. Pozostaje jedynie kwestia, żeby owa rozmowa odbywała się w odpowiednim czasie i odpowiedniej przestrzeni, dla przykładu można by tu przywołać magię geometrii wykreślnej.

– Pani także…? Gadam bez ładu i składu. Zapewne ma pani na myśli przestrzeń, w jakiej bujamy… To nieprzebrany ogrom.

– Czasami warto udawać niedomyślnego, a czasami wręcz odwrotnie…

– Obydwoje co najmniej od godziny rozmawiamy, przekazując swoje niewidoczne fluidy, a nie wiemy, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Jestem Marek Aureliusz. – Podał Julii nieco wilgotną, zapewne z emocji, dłoń.

– To czego pan szuka w samolocie? Powinien pan cwałować na białym koniu jak pomnikowy Marek Aureliusz na pl. Św. Marka w Rzymie. Czyżby pan zszedł z białego konia? Byłam tam kiedyś, podziwiając tego legendarnego władcę Rzymu. Jakoś pana w nim nie dostrzegłam, a bielma na oczach na razie nie mam. Może jednak bujałam w obłokach, jak reguły filozofii nakazują?

Trafiła kosa na kamień… – pomyślał nieco zasmucony. – Przepraszam za żart. Jestem Marek Aurelski. Może ten na białym koniu to mój praprzodek, a nazwisko zmodyfikowano.

– Może… Tak czy owak, ma pan niespotykane nazwisko. Bardzo mi miło. Ja natomiast jestem Julia Waliszewska-Dobosz. Niestety z nikim wielkim się nie kojarzy.

– Jak to nie?! Z werblem na polu zwycięskiej średniowiecznej bitwy. Dla przykładu pod Grunwaldem. Również mi miło. Muszę jednak przyznać, że coś w moim wnętrzu siadło niczym zakalec w cieście. Nadzieje ulatniają się w przestworzach, w których od godziny balansujemy.

– Nie rozumiem… Doprawdy nie kojarzę, o co chodzi…

– Pani Julio, pani bardzo dobrze rozumie, co mam na myśli.

– Tak pan uważa? Czyżbym była aż tak bardzo domyślna?

– Przecież ja, jak i prawdopodobnie każdy inny, doskonale rozumiem, co znaczą dwa nazwiska przy jednej niewieście…

Marek Aurelski był niemalże pewien, iż podróżuje obok zakochanej w swoim mężu i dziecku kobiety. Nadzieje na szanse bliższego poznania oddalały się niczym rakieta od wyrzutni. Tak czy owak postanowił nie rezygnować. Zdał sobie sprawę z niejednoznaczności nawet takiego przypadku. Wiedział, że nie ma takich uwarunkowań rodzinnych, które by całkowicie przekreślały miłe kontakty. Znał życie, miał świadomość tego, że nawet najbardziej nobliwa żona i matka może wylądować z jakimś przygodnie spotkanym mężczyzną w łóżku hotelowym. On co prawda takiego zamiaru raczej nigdy nie miał, jednakże w głowie rodziło mu się jeszcze nieskonkretyzowane pragnienie. Nawet momentami, jak pewnie każdy zdrowy mężczyzna, widział ją oczami wyobraźni nagą i w intymnych, naturalnych barwach.

– Czy to znaczy, jakoby chciał pan mieć dwie niewiasty obok siebie? Czy to nie za dużo? To surowo karana bigamia.

– Dlaczego dwie? Ależ nie! Tylko jedną, oczywiście z jednym nazwiskiem. Zresztą to drugie w samej istocie ludzkich kontaktów do końca niczego nie przesądza. Jednakże dużo mówi.

– Domyślny marzyciel… Skąd pan wie, co się za tym kryje? Może tu wszak mieć miejsce kilka opcji. Bez wątpienia… Panie „Aureliuszu”, już dużo sobie powiedzieliśmy… Może być to nazwisko rodowe. Czas brać się za lekturę.

– Dobrze, tylko nadal nic o sobie nie wiemy. Może warto byłoby odkryć rąbka spódnicy… Przepraszam, tajemnicy.

– Dowcipniś. Czy ja wiem? Może…

– Jeśli chodzi o mnie, pełnię funkcję państwową attaché handlowego ambasady polskiej w Belgii. W Brukseli na terenie ambasady mam służbowe mieszkanie. Do Warszawy, to znaczy do mojego rodzinnego domu na Służewcu, wracam przeważnie co dwa tygodnie.

– Proszę! Proszę! To się nazywa mieć szczęście. A co na to żona, że tak długo pana w domu nie ma? Pewnie i dzieci tęsknią za tatusiem? Przynajmniej w tak młodym wieku to zrozumiałe…

– Akurat to im specjalnie nie przeszkadza. Są wyrozumiałe. Coś za coś. Też nie najgorzej czują się beze mnie. Dzieci w szkole, na basenie, z tolerancyjną mamą itd. Żona lubi życie towarzyskie, a koleżanek o podobnym społecznym statusie ma wokół siebie mnóstwo.

– Takim tylko pozazdrościć. Pewnie też nie hańbi się brudnymi pracami domowymi…. A od czego są gospodynie domowe i sprzątaczki, prawda? To wszak komunistyczny polski standard.

– Rzeczywiście. Nie będę mówił „nie”, skoro jest tak, jak pani podejrzewa. Stać ją na to. Co więcej, godzinami przesiaduje z koleżankami w kawiarni na tzw. klekotach. Chwilowo nie pracuje. Jest nauczycielką, ze względów zdrowotnych wzięła roczny płatny urlop. Taki przysługuje pracownikom szkolnictwa dwukrotnie w trakcie pracy zawodowej. Jest historykiem w VI Liceum Ogólnokształcącym, oczywiście w Warszawie.

– Dobrze wiedzieć. Co to za kobieta? Jak mniemam, to kochająca żona, niezazdrosna o takiego przystojnego męża… Ja na jej miejscu zamieszkałabym w Brukseli, tym bardziej że aktualnie nie pracuje. Takiemu przystojnemu mężowi bym nie wierzyła. Nawet sobie nie można, a co dopiero…

– Trzymam panią za słowo!

Marek jeszcze nie zaczął wcześniej przerabianego swoistego kodu kreskowego, gdy usłyszał słowa sąsiadki:

– Wydaje mi się, że zmaga się pan z oceanicznymi myślami… A może jest pan znudzony rozmową ze mną? Rozumiem…

– Nic z tych rzeczy! Po prostu zamyśliłem się, to normalne. Przepraszam.

– Nic się nie stało. Ja z reguły w trakcie podróży albo czytam, a to dziś mi nie idzie, albo rozmawiam.

– Czyli zasadnicza zmiana.

– Powiedzmy…

– Co to ma znaczyć? Ta cała pańska Bruksela i to śmiałe, prowokujące stwierdzenie…?

– Sama szanowna pani zadeklarowała gotowość zamieszkania w tym uroczym mieście.

– Bez przesady! Chcieć to nie zawsze móc. To było tylko przypuszczenie, wejście w rolę wynikające z mojego osądu sprawy, a nie realna deklaracja. Czy wyglądam na taką, która w ciemno podjęłaby tak karkołomną decyzję? Wyobraża to sobie pan?

– Można tę ciemność sprawdzić osobiście. Żadna strata. Przepraszam za sugestię, jeśli panią uraziłem. Ani przez moment nie dawała mi pani do zrozumienia, iż miałbym powód wątpić w jej moralną postawę. Czuję w pani nietuzinkową klasę.

– Żartowałam. To także dobry sposób na przyjemne kontakty z ludźmi.

– Uwaga! Uwaga! Uwaga! Proszę państwa, zbliżamy się do strefy burz. Ponownie mogą wystąpić turbulencje o większym nasileniu. Proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa i złożyć stoliki. Apeluję o spokój. Wszystko będzie w porządku. Dziękuję za uwagę.

– Bardzo się boję turbulencji, tym bardziej iż w czasie burzy jeszcze nigdy nie leciałam. Czy może zdarzyć się coś tragicznego?

– Wszystko jest możliwe, ale bądźmy dobrej myśli. Przeżyłem niejedno. Może i tym razem…

Kolejna pauza, spowodowana niezależnymi od nich okolicznościami, stała się kontynuacją kreskowych wspomnień na bazie geometrii wykreślnej. Ależ był wówczas, podczas studiów, zafascynowany tym tematem! Każdą wolną chwilę wykorzystywał, by wchodzić w ów labirynt – do tego stopnia, że miał trudności ze snem. Jak w mantrze wpatrywał się w tajemną przestrzeń. Szkicował, łączył w kolejne ciągi, na podobieństwo atomów.

– Oby dobrze to się skończyło – przemówiła Julia nieco spokojniejsza. – Warto się pomodlić do Boskiej Opatrzności. Do kogo ja to mówię? Do reżimowego państwowego funkcjonariusza w cywilnym ubraniu… Tacy jak pan najczęściej boją się wymawiać słowo „Bóg” przed nieznaną osobą.

– Właściwie wszystko już pani powiedziała. Mogę tylko dodać, że osobiście trzy- albo czterokrotnie znalazłem się w podobnej sytuacji. Mam na myśli samolot przelatujący przez burzę z piorunami. Było nieprzyjemnie, ale szczęśliwie wylądowaliśmy. Może pani się zdziwi, ja także wierzę Opatrzności. Tym razem też się uda.

– Słabe pocieszenie. Proszę spojrzeć, jakie błyskawice nas otaczają… Wszędzie granatowe chmury… Bardzo się boję. Przepraszam, mógłby mnie pan przytulić? – Julia ponownie zadrżała. Nie mogła powstrzymać drżenia rąk i całego ciała. Rozkojarzona wybiegała myślami w katastroficzne rewiry. Oddalała od siebie myśl o kolejnej po pekińskiej ewentualnej tragedii. Marek bardzo szybko, niczym sprinter, skorzystał z propozycji. Objął ją swym ramieniem. W tym momencie nawet zapomniał o wielkim niebezpieczeństwie, w którym się znajdują. Odżyła nadzieja na pewne zbliżenie się do Julii. Tak by ją z ogromną chęcią pocałował, wpijając się w jej namiętne usta. Musiał się zadowolić jedynie muskającymi go po twarzy jej wonnymi, lśniącymi włosami. Otwierał szeroko usta, pozwalając, by wpadały do nich kosmyki.

Wokoło trzaskały pioruny, a on zachowywał się, jakby znalazł się w raju z Ewą. W metalowe cielsko boeinga 767 kilkakrotnie uderzył piorun. Turbulencja wywoływana silnymi podmuchami wiatru przekraczała wszelkie normy. Samolot balansował to w jedną, to w drugą stronę, w górę i w dół. W pewnym momencie, wśród krzyków i lamentów pasażerów, wydawało się, że spada pionowo, dziobem w dół. Przeciążenie było boleśnie odczuwane w głowie i piersiach. Bardzo nieprzyjemne wrażenie.

– Jezus Maria! Giniemy! Jesteśmy nad ogromnym morzem. Nie widać początku ani końca. Nie chcę skończyć w paszczy rekina ani nawet przed tronem Neptuna!

– Spokojnie, spokojnie. Z tego, co się zorientowałem, jest pani osobą wierzącą. Bóg panią, a przy okazji mnie, uchroni od najgorszego. Proszę Jemu i mnie zaufać. Pomimo tak groźnie wyglądającej zawieruchy na miejsce dolecimy cali i zdrowi. Jakem Marek „Aureliusz”, ręczę za to. – W tak trudnej sytuacji zdobył się na upiorny żart.

– Trzymam pana za słowo.

– Jak długo ten horror jeszcze potrwa? – drżącym głosem spytała po kilkunastu minutach, unosząc głowę i wyzwalając się z niemalże miłosnych uścisków sąsiada. – Serce chce mi wyskoczyć z piersi! Nie nadaję się na takie eskapady. Proszę powiedzieć jeszcze coś optymistycznego…

– A mogę zobaczyć? Przepraszam. Proszę spojrzeć na horyzont. Niebo się przejaśnia. Chwilowo burza nieco się uspokoiła. Turbulencje miały tendencję zmniejszającą. Mam nadzieję, iż to pierwsze i ostatnie nieprzyjemności na naszej drodze do wolności.

– Byłabym zachwycona, choć wszystko, co nas jeszcze spotka, jest w rękach Boga.

– Słyszę, iż z komunizmem ślubu pani Julia nie brała.

– Pan, jak sądzę, z racji pełnienia wysokiej funkcji dyplomatycznej w strukturach państwowych PRL, kościelnego nie mógł brać. Jak mniemam, lądowanie miałby pan na warszawskim bruku. Szczerze mówiąc, nie znam ulicy z taką nawierzchnią. Chyba pan jeszcze rozwodu nie wziął… Zapewne już byłoby po tak intratnej tzw. państwowej misji w Brukseli. Mógłby to być upadek z niezłej wysokości.

– Proszę nie wywoływać wilka z lasu. Zanim odpowiem, chciałbym zapytać o to, o czym z powodu burzy nie zdążyliśmy porozmawiać… Co pani porabia? Być w Pekinie w tak niezwykłych czasach… To musiało coś znaczyć. W obecnym niezwykłym, nabrzmiałym zbrodnią czasie to bez wątpliwości nic przyjemnego. A jeśli chodzi o ów ślub… Teoretycznie tak, ale w praktyce jednak nie było takiej potrzeby.

– Jak mam to rozumieć? Czyżby nie był pan członkiem PZPR z czerwoną legitymacją w kieszeni?

– Jestem, i co z tego? Nikt mi do duszy nie ma prawa zaglądać. To znaczy: nie pozwolę na to. A legitymację trzymam głęboko w szufladzie, razem ze świętymi obrazkami. Jakoś się nie pogryzły.

– Takie ważne stanowisko w międzynarodowych kontaktach i to z wolnym światem kapitalistycznym? Tam w zasadzie pan mieszka. Podpisał pan na byczej skórze cyrograf lojalności w stosunku do władzy ludowej? Pewnie bez tego ani rusz…

– Takie są reguły dyplomatycznej gry. Istotnie coś to znaczy, lecz w moim przypadku nie ma związku przyczynowego z kierunkiem pracy, jaki realizuję.

– Ja natomiast pracuję jako wykładowca, jestem docentem na Uniwersytecie Warszawskim, a dokładniej na Wydziale Socjologii. Mam stopień dr hab. Tylko tyle, a może aż tyle.

– Niesamowite! Myślę o pani statusie naukowym. Od razu czułem, iż mam do czynienia z kimś przez duże K. Jestem szczerze usatysfakcjonowany towarzystwem pani docent.

– Ja pańskim także.

– Kurtuazja… Żebyśmy już nie błądzili w domysłach, kilka ładnych lat temu ukończyłem handel zagraniczny na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czyli z woli partii i rządu poszedłem we właściwym kierunku. To mój drugi kierunek po SGH.

– Proszę! Proszę! Bez przesady zatem, panie Marku „Aureliuszu”, z tym moim nadzwyczajnym statusem. Po prostu tak potoczyły się moje losy i nic więcej. Swoją drogą, musi pan mieć dobre polityczne zaplecze, żeby nie powiedzieć: lobby.

– Tak to się mówi, aczkolwiek to wszystko nie jest takie proste.

– W Pekinie miałam zakontraktowane półroczne stypendium, ale wie pan, co się stało. Pewnie już mówiłam. Byłam na stypendium na Wydziale Nauk Społecznych tamtejszego uniwersytetu, a oprócz tego doskonaliłam swoją znajomość chińskiego. Niestety, z powodów doskonale panu znanych, niedane mi było dokończyć tego ważnego dla mnie zadania. Miałam wielkie szczęście, że uszłam z życiem. A teraz z pisaną na morskiej wodzie, wymarzoną wolnością, całe szczęście poza nieludzkimi Chinami. Czyli jak na razie z deszczu pod rynnę… Chyba że szczęśliwie wylądujemy w naszej Warszawie.

Kolejną przerwę, można rzec technologiczną, w rozmowie spowodował mały incydent na pokładzie. Otóż jakaś kilkunastoletnia dziewczynka dostała torsji. Matka podniosła larum, jakby samolot spadał. Julia wstała z miejsca i badała wzrokiem, co się dzieje. To zamieszanie nie zrobiło na Marku żadnego wrażenia. Już nieraz był świadkiem takich incydentów. Dla odmiany zastanawiał się, jak to możliwe, aby tak mądra i piękna kobieta znalazła się sama tak daleko i w tak niebezpiecznym kraju. Czy ma męża i dzieci, a może jest samotna i niezależna? A jeśli samotna, to co? Czym tak naprawdę się zajmuje i dlaczego? Może uniwersytet to blef, ale przecież…

– Zdenerwowałam się! Taki tumult! Ta burza to jeszcze zbyt mało? – Tymczasem po samolocie rozeszła się wiadomość, że dziewczynka leciała po raz pierwszy. – Wróćmy zatem do przerwanej rozmowy…

*

– Co za tajemnice pani skrywa? Wie pani, myślę, że oboje mamy wielkie szczęście, żeśmy z tej tragedii wyszli cało! Pani szczególnie! To przecież była masakra studentów, głównie pochodzących z tego pani uniwersytetu. Ja w Pekinie znalazłem się w sprawach, powiedzmy, półsłużbowych.

– Nie wiedziałam, jakoby coś takiego w Chinach funkcjonowało…

– No, w pewnym sensie. W trakcie urlopu poleciałem tam na zaproszenie ambasadora Polski. To mój długoletni przyjaciel. Kiedyś razem pracowaliśmy w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. W Pekinie, w szczególności w tak tragicznych okolicznościach, nie próżnowałem. Wręcz odwrotnie. Wylewałem siódme poty, zresztą, jak pani wie, nie tylko poty. To, co w człowieku najcenniejsze.

– Mogłabym swój pobyt streścić podobnie, a nawet mocniej: krew i nowe, stracone życie. Pan co nieco wie o tym, co się stało w Pekinie, prawda? Nie próżnował pan…

– Jak mam to rozumieć? Po prostu to, co się tam działo, w głowie się nie mieści! Pani rozumie, że nie mogę o tym mówić otwarcie. Swoje jednak wiem. Powiem tylko, iż pochodzę z rodziny o ziemiańskich korzeniach.

– Tego się nie spodziewałam… Czyli potomek hrabiostwa.

– A jednak… Mój dziadek był generałem u Piłsudskiego. Walczył w czasie Bitwy Warszawskiej w 1920 r. To chyba wystarczająco dużo mówi, jaki jest mój ideologiczny kręgosłup…

– Kręgosłup można naginać, a w skrajnych sytuacjach nawet złamać… W takim razie z kim ja się tu zadaję? À propos – taki kręgosłup mi bardzo odpowiada. Czyli, jak podejrzewam, nie wszedł pan duszą i sercem między wrony, aby krakać jak one.

– Broń Panie Boże! Wie pani, jak to bywa. Pozory, jeśli są tego warte, należy zachowywać. Uważam moje obecne za warte wszystkiego.

– I sądzi pan, jakoby to wystarczało dla zachowania czystości sumienia?

– Zdecydowanie nie! Jednak lepszy rydz niż nic. Ale lepiej tak, aniżeli otwarcie, jak wielu Polaków – i nie tylko – deptać własną duszę, zasady wiary, moralności i narodową tożsamość.

– Czyli według zasady „wilk syty i owca cała”… Przyznam, że pana podziwiam.

– Powiem pani piękne na ucho… Przepraszam. Moje pochodzenie jednoznacznie sugeruje, wyznawanie jakiej ideologii jest moim świętym obowiązkiem. Ludzie wykształceni często muszą to wszystko omijać wielkim łukiem. Za cenę piastowania takiego czy innego stanowiska w strukturach państwa zmuszeni są do stwarzania pozorów lojalności w stosunku do z gruntu złego systemu. Są też jednak tacy, którzy siłą narzuconemu państwu służą z przekonania. Najważniejsze, aby sumiennie wykonywać przyjęte, w moim przypadku dyplomatyczne, obowiązki.

– To niebezpieczne manewry dla ludzkiego jestestwa.

– Tak wygląda życie. Z tego, co wiem, na polskiej prowincji takie praktyki często są stosowane. Mam na myśli tych, którzy cenią swoje chrześcijańskie korzenie. Jak sądzę, takich ludzi jest bardzo dużo. Biorąc pod uwagę charakter Polaka, jeśli mu się czegoś zakazuje, tym bardziej tego pragnie. To po części wynika z dziejowych uwarunkowań. Mój znajomy pełniący funkcję dyrektora na prowincji co niedzielę wraz z żoną wyjeżdża do kościoła oddalonego o siedemdziesiąt kilometrów od miasta, w którym pracują i żyją. Powie pani, że to kontrowersyjne rozwiązanie…

– Powiem szczerze: najważniejsze, iż spełniają swoje chrześcijańskie powinności. Podobno u nas, statystycznie rzecz biorąc, wiarę katolicką deklaruje dziewięćdziesiąt pięć procent obywateli.

– Zgodnie z duchem tzw. polskiej statystyki jeszcze trochę, a przekroczymy sto procent. Nie wiadomo, jakby to wyglądało, gdybyśmy znaleźli się w zupełnie innej rzeczywistości ustrojowej… Może ona tuż, tuż…? Czy to niezbyt optymistyczna wizja?

– No właśnie… Panie Marku, nie obawia się pan donosu o pana podwójnym życiu? Tak w ciągu zaledwie kilka godzin zawierzyć obcej osobie? Może ma pan przed sobą Matę Hari? Gdzie mi do niej?! Żartuję. Ja pana dość szybko przejrzałam.

– Może się mylę, ale Polak najbardziej lubi to, co zabronione. To pokłosie owej żałosnej statystyki. Już po kilkunastu minutach wiedziałem, z kim mam do czynienia. Nie jestem geniuszem, ale pani osobowość można bardzo szybko odgadnąć. Kiedyś, przy innej okazji, jeśli los do takowej dopuści, opowiem pani zabawną historię, jak w PRL poprawiano, to znaczy głównie w GUS, raporty statystyczne, zwłaszcza te dotyczące gospodarki.

– Znowu te upiorne turbulencje! – Julia zadrżała z niepokojem. – To jest naprawdę bardzo nieprzyjemne! Chciałabym się już znaleźć na ziemi bez żadnych niespodzianek, choć do tego szczęścia jeszcze daleka droga…

– Pogoda się nieco poprawia, więc samolot zaraz się ustabilizuje. Póki co jesteśmy względnie bezpieczni…

– Dzięki Bogu! W nim cała nadzieja.

– Jaki napój do obiadu państwo sobie życzą? Coca-colę, może drinka albo jedno i drugie? – uśmiechnięta stewardesa wymieniała pozycje z menu.

– To ostatnie, jeśli można… – zamówił dyplomata bez konsultacji z sąsiadką. Część pasażerów już konsumowała bardzo smaczne danie. PLL LOT w tym temacie nie odstawał od światowych standardów, a może nawet bił zachodnich przewoźników na głowę. Chociaż tym.

*

Po smacznym obiedzie nastąpiła chwilowa przerwa w rozmowach. Julia ukradkiem spoglądała na zdradzoną na rzecz rozmowy z nieznajomym książkę. Czytała ją po raz trzeci. To trudna, lecz pouczająca literatura. W szczególności dla osoby z zamiłowaniem analizującej głębiny ludzkiej duszy i życia. Już od dzieciństwa interesowała się filozofią. W ostatnim roku nauki w liceum pedagogicznym i na początkowych latach studiów dysponowała już dość rozległą wiedzą z tej dziedziny.

Notabene, gdy już pracowała na Uniwersytecie Warszawskim, do wzbogacania wiedzy filozoficznej namawiał ją jej przyjaciel, prof. dr hab. Arkadiusz Wysocki, kierownik Katedry Filozofii. Nawet od czasu do czasu prowadziła za niego wykłady i znakomicie sobie na tych zastępstwach radziła. Była etatowym wykładowcą na Wydziale Socjologii, ale czasami wykładała też filozofię.

– Pojedli, papieroska nie zapalili… Z powodzeniem możemy więc kontynuować lekarskie, to znaczy intelektualne, wzajemne badania – zażartował Marek. – Jest jeszcze parę ważnych spraw do wyjaśnienia.

– Co ma pan na myśli? Sprawy jako takie można mnożyć w nieskończoność…

– Istotnie. W tym przypadku jednak są one nie tylko niezwykłe, ale też bulwersujące – masakra w Pekinie, to, co obecnie się dzieje w Polsce… Żyjemy w ciężkich, acz zainfekowanych nieśmiałym optymizmem, czasach!

– Ciekawe to czasy, jednocześnie budzą niepokoje społeczne i pewne nadzieje.

– Ma pani rację. Na naszych oczach budzi się polska, chińska i międzynarodowa świadomość społeczna. Jak mniemam, nas obydwoje – i w ogóle Polaków – nie można zaliczyć do bezmózgowców niemających pojęcia o świecie poza tym naszym, szarym. W sensie cywilizacyjnym straciliśmy co najmniej wiek. I ten ogromny dystans światłe i patriotyczne umysły z pełną determinacją muszą nadrabiać.

– Święta racja! Ale cóż… Los osadził nas akurat w tym ciężko doświadczonym, ale ze wszech miar godnym szacunku kraju – myślę tu przede wszystkim o naszej przeszłości… Nie każdy miał szczęście urodzić się w Ameryce, Kanadzie, Francji czy Australii. Zresztą miejsce urodzenia nie determinuje takiej czy innej drogi życia. Niestety głównymi przeszkodami są pieniądze – a raczej ich brak – i nieprzychylna obywatelom polityka.

– Oczywiście.

– Wielu legalnie i nielegalnie emigrujących rodaków za swój życiowy cel uznawało poprawę statusu materialnego. Każdy ma swoje cele i wizje. W los człowieka wpisane są nie tylko sukcesy. Wiry losu są nieodłączną częścią ludzkiej egzystencji.

– Święta prawda. Status materialny także jest ważny, w szczególności dla ludzi o wysokich wymaganiach, że tak powiem, cielesnych. Z duszą to różnie bywa…

– Jak mój przyjaciel często mówi: „chcieć wcale nie oznacza mieć, a do ziemskiego sukcesu potrzeba także ukłonów nieba”. Co mają powiedzieć ci nieszczęśnicy z Syberii, Afryki, Azji, obszarów podbiegunowych…?

– Bardzo mądra refleksja, skierowana w szczególności do tych, którzy niecierpliwie czekają na mannę z nieba. A teraz z innej beczki: pani Julio, muszę pani coś niezwykle ważnego przekazać. Sądzę, iż mogę bez żadnych przykrych konsekwencji w głębokim zaufaniu to uczynić. Taką mam nadzieję. Pewnie się nie mylę…

– Zamieniam się w słuch. Już wietrzę coś niezwykłego. Oby przyjemniejszego od dotychczas przez nas roztrząsanych tragedii.

– No właśnie. Jakby pani zgadła. Dzięki Bogu nie zginąłem na placu Tiananmen, z kamerą w ręku i aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Paradoksalnie uratowała mnie przejeżdżająca wzdłuż placu kolumna czołgów rozjeżdżająca na miazgę żywych ludzi…

– W jaki sposób coś tak potwornie złego może spowodować choćby najmniejszą cząsteczkę dobra?

– To wie tylko Bóg. Co On uważa za właściwe, to jest święte. Widziałem wycelowane do mnie karabiny zbrodniarzy w mundurach. Usłyszałem kilka strzałów. Na szczęście Pan Bóg kule nosi. Trafiały w cielska czołgów. Dzięki temu zbiegowi okoliczności udało mi się uciec. Prawie pięć godzin błąkałem się po ciemnych zaułkach Pekinu.

– To rzeczywiście cud, że pan żyje.

– Bez wątpienia. Każdy cień i odgłos mnie przerażał. Spocony, zmęczony, bez tchu wreszcie jakoś dotarłem do polskiej ambasady. Mój przyjaciel, ambasador, roztoczył nade mną matczyną, to znaczy ojcowską, opiekę. To wszystko przez parę następnych dni poważnie odchorowałem.

Julia z zaciekawieniem, lecz i z przerażeniem słuchała tej upiornej relacji. Nerwowo poruszając się w fotelu, nie bardzo wiedziała, jak na to wszystko zareagować. Czy wyjawić mu swoją niemalże tajemnicę? Zdradzić, że także była świadkiem masakry i że uwieczniła na kliszy jedną z ofiar? Czy powiedzieć, jakich przykrości doznała? A może tylko wysłuchać, co on ma do powiedzenia… Postanowiła jednak jego opowieść wzbogacić własną. To zadziwiające, ale w tak krótkim czasie zdążyła go obdarzyć zaufaniem. Zresztą już po paru minutach wiedziała, że zasługiwał na takie traktowanie… W końcu znała się na ludziach.

– Współczuję, panie Marku. A co z aparatem fotograficznym i kamerą? Pewnie zdołał pan zgromadzić bezcenne materiały, które – jak się domyślam – musiały wpaść w łapy zbrodniarzy…

– Ale pani dociekliwa. No tak, można się tego było spodziewać. Na szczęście niezupełnie ma pani rację. Jeśli mogę pani zawierzyć…

– Ma pan jakiekolwiek wątpliwości? Chyba mnie już pan, przynajmniej w jakimś stopniu, poznał, prawda? – Podniosła rękę na wysokość ust, mówiąc: – Przyrzekam uroczyście, iż w tej bulwersującej sprawie pary z ust nie puszczę, tak mi dopomóż, Panie Boże, i wszyscy święci.

– Bardzo doceniam pani deklarację. Otóż mój przyjaciel ambasador zdeponował te cenne materiały w dostępnym tylko dla siebie miejscu. Poczekamy, aż się sytuacja uspokoi i wówczas będzie można przemycić je do Brukseli. Oby to się udało…

– Nie będę panu dłużna w tych zwierzeniach… Ja także przeżyłam horror. Z chińską przyjaciółką udało mi zrobić ze sto pięćdziesiąt zdjęć, tym oto – wskazała ręką na wiszący na wieszaku sprzęt – najwyższej klasy aparatem. Są w nim teraz jedynie piękne zdjęcia okazałych budowli na placu Tiananmen oraz tłumów turystów zagranicznych i krajowych. Wykonałam je jakiś czas przed masakrą. Podobnie jak pan najważniejsze klisze zdeponowałam w trudno dostępnym miejscu.

– No nie! No nie! To świetnie, że tak nam się udało. Powinniśmy z naszych materiałów zrobić świetny użytek! Warto światu pokazać prawdziwe oblicze komunizmu w chińskim wydaniu!

– To z mojej strony jeszcze nie wszystko. Gdy uciekałam przed kulami, zostałam postrzelona w nogę. To już mówiłam. Do tej pory kuleję. Nie mogłam tego pokazać przy odprawie celnej, więc starałam się robić dobrą minę do złej gry, choć z bólu zagryzałam usta.

– Jak takie ryzykowne przedsięwzięcie się udało?

– Opaczność czuwa… Mogłoby mnie już nie być na tym świecie, gdyby nie pomoc dobrych, narażających swoje życie dla obcych ludzi Chińczyków. To dzięki nim udało się mnie, nieprzytomną, przetransportować do mieszkania.

– Ja także miałem przygodę. Zahaczyłem o coś nogą i padłem na chodnik jak długi! Poobijałem kolana i łokcie. Mam jeszcze niezagojone rany. Mało brakowało, a bym złożył tej ziemi pocałunek… Chociaż przecież ona, zlana krwią, w pełni by na to zasługiwała.

– Bezimiennym wybawicielom przekazałam adres czasowego zamieszkania. Zwinęli mnie leżącą na placu i własnym rozklekotanym samochodem dowieźli do mieszkania przyjaciółki, gdzie mieszkałam podczas pobytu studyjnego. Podobno celem tych dwóch patriotów było uratowanie jak najwięcej rannych nieszczęśników – i to nawet za cenę własnego życia!

– Współczuję pani serdecznie. I tak mieliśmy wielkie szczęście, że w ogóle żyjemy. Bogu dzięki, że wszędzie można spotkać dobrych ludzi, nienawidzących przemocy i niesprawiedliwości.

– Nie ma żadnej wątpliwości! Ale to jeszcze nie koniec mojej historii!

– Jeszcze było coś gorszego?!

– Może nie gorszego od własnej śmierci, lecz w ludzkich kategoriach w jej pobliżu.

– Aż serce mi zadrżało.

– Zaszłam w ciążę z moim mężem, Wiesławem. Z powodów zawodowych odkładane na później dziecko poczęliśmy dwadzieścia kilka dni przed moim odlotem do Pekinu. W wyniku tych tragicznych przejść po prostu poroniłam. Niedonoszonego synka pochowaliśmy na terenie przyległym do kościoła katolickiego. Proboszczem jest Meksykanin. Po nocach mi się on śni. Nie mogę go odżałować. Tyle nadziei z powodu rodzącego się życia, a tu kolejna tragedia. Wydaje mi się, że mój los jest w jakiś sposób wpisany czy wpleciony w ciąg śmiertelnie niebezpiecznych wydarzeń co pewien czas wywracających moje życie do góry nogami. Widocznie otacza mnie kasandryczna aura nieszczęść – i to bez stosownych przepowiedni.

– Co za tragedia! Smuci mnie pani ostatnie stwierdzenie… Może to już ostatni dołek życiowy? A może wiry losu się odmienią? Mąż pewnie będzie zawiedziony. Nie chciałbym być w pani ani w jego skórze. Ale takie życie… Skoro pani jest taka szczera, muszę odkręcić swoje kłamstwa.

– Jakie kłamstwa mogły wyjść z tak subtelnych ust? Czy dotyczą wszystkiego, co pan właśnie opowiedział? Nie do wiary! Muszę się mieć na baczności!

– Niepotrzebnie. Ależ skąd! To wszystko święta prawda, co pani w zaufaniu przekazałem i niebawem przekażę. Przecież złożyliśmy sobie przysięgę.

– Istotnie. W takim razie w czym rzecz? Czyżby pan mimo wszystko zamierzał mnie okłamać, lecz w jakiejś innej kwestii?

– Jest pani dociekliwa i, jak sądzę, nie uznaje pani krętactwa. Ale już z ręką na sercu wspomniałem, że to święta prawda, aczkolwiek szczypta nieprawdy nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

– No już dobrze…

– Oto to moje kłamstwo. Nie mam i nigdy nie miałem żony, nie jestem ojcem kupy dzieci – nie mam ani jednego. Mieszkam tylko z moją godną najwyższego szacunku matką, Elizą. Jest na emeryturze. Pracowała w jednym z warszawskich muzeów. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu. Kiedyś nieźle malowała. Ona jest dla mnie wszystkim. Nie mogę jej zrobić krzywdy. Na samą myśl o czymś takim serce mi staje.

– To z pana jest naprawdę kochający syn. I tyle lat nie próbował pan się zbliżyć do żadnej kobiety? Czy mam rozumieć, że jest pan…? Przepraszam. Daleka jestem od jakichkolwiek genetyczno-moralnych osądów.

– No wie pani! Nic z tych rzeczy! Trzykrotnie zabierałem się do małżeństwa. Pierwsza wyjechała do Chicago. Druga, nie tolerując mojego służbowego życia, zdradziła mnie z takim sobie poślednim aktorem teatralnym. Spyta pani o trzecią. Otóż trzecia w trakcie wczasów w Zakopanem spadła w dół z Kasprowego Wierchu. I tak to wyglądało…

Kolejne turbulencje powodowały dźwięki trwogi wydawane głównie przez kobiety. W ten sposób panika udzielała się dzieciom. Mniejsze krzyczały, większe tuliły się do maminych piersi. Stewardesa za każdym razem starała się uspokoić pasażerów. Nawet trochę jej się to udało. Po kilku minutach turbulencje ustały. Powoli atmosfera powracała do normy. Na twarzach podróżnych pojawiały się uśmiechy ulgi i zadowolenia.

– Wszystko jest możliwe, w szczególności w wyższych sferach. Ale z góry pana przepraszam. Przykro mi, jeśli pana uraziłam. Najbardziej tragicznie los obszedł się z tą trzecią.

– Pani Julio, życie jest tylko życiem, jakby rzekł racjonalista. Domysły nie są zbrodnią. Przepraszam, była jeszcze jedna. Ona do dzisiaj pozostała mi w sercu. Po ponaddwuletniej sympatycznej znajomości niestety bezpowrotnie ją straciłem. Kochałem ją. Jako pasjonatka latania ze spadochronem, od ostatniego lotu patrzy na mnie z góry… Byliśmy zaręczeni.

– I co państwu przeszkodziło? Co ja plotę! To oczywiste.

– Kupiłem dla niej pierścionek zaręczynowy. Do dzisiaj leży w kryształowym naczyniu na półce. – Marek wyjął chusteczkę z kieszeni. Wycierał nią wypływające z oczu łzy. – Po prostu się jej spadochron nie otworzył.

– To wielka tragedia! Czasami odwaga nie popłaca…

– Skąd mamy wiedzieć, w jakich okolicznościach staniemy przed obliczem śmierci? Był to jej dwudziesty trzeci, niestety śmiertelny, skok. Wyobraża sobie pani taką sytuację? Za kilka miesięcy mieliśmy wziąć ślub w kościele pod wezwaniem Chrystusa Króla na placu Zbawiciela… Dla niej zdradliwe wiry losu okazały się śmiertelne!

– Jezu! To straszna tragedia! Jest pan niesamowitym pechowcem w sprawach sercowych, a ja pana posądzałam o homo… Och, ja niegodziwa! Mityczna Fortuna trzymała pana w uścisku nieszczęść. Wyrwać się z niego nich to nie lada sztuka!

– Doskonale to rozumiem. Wszystko by na taką opcję wskazywało… Proszę sobie wyobrazić: ślubna msza zamówiona, zaproszenia wysłane, lokal zakontraktowany, cały ekwipunek przyszłej pary młodej zakupiony… Byłem u kresu wytrzymałości, nie mówiąc o mamie…

– I tak się zdarza porządnym ludziom. Nie wiadomo, co o tym myśleć. Może tak musiało być? Nigdy takiej zagadki pan ani nikt z nas żyjących na Ziemi nie rozwiąże. Tak jest skonstruowany świat. Człowiek doświadczony taką tragedią buntuje się przeciw nieznanym siłom. Niestety to tylko bunt listka na wielkim drzewie chwilę przed oderwaniem się od gałęzi…

– Trudno jakiś wyimaginowany los o taki stan rzeczy posądzać. A może taki człowiek jak ja, z takimi możliwościami intelektualnymi i zasobami duchowymi, powinien robić więcej? Może czyniłem zbyt mało dobra – oczywiście jak na gust i wymagania losu czy opatrzności – aby wyjednać sobie pełnię szczęścia lub chociaż jego namiastkę?

– Ciekawa ta pana teoria. Warto byłoby ją zespolić z głębinami filozofii ludzkiego istnienia jako takiego.

– Chyba pani jednak przesadza. W końcu człowiek w ogromnym stopniu sam kształtuje swój los. Może nawet nie zdaje sobie sprawy, gdy idzie pod jego prąd. Jednak niemalże w każdym przypadku podświadomie usiłuje zrzucić winę na kogoś lub na coś, choć sam nie wie, na kogo i na co… Częstokroć czyni to z pełną świadomością, w reakcjach obronnych źle tenże los osądzając.

– Przepraszam pana. Muszę iść do toalety.

– Jakoś przeżyję tę stratę! Ech, ależ ze mnie dowcipniś z Bożej łaski.

Zanim ponownie usiadła, przebiegała oczami po tłumie podróżnych pragnących dolecieć do celu cało i zdrowo. Były tam także dzieci. Na niektórych twarzach zauważyła pewien rodzaj beztroski. I to dziesięć kilometrów nad ziemią! Może to przyzwyczajenie… Jakaś rutyna latania. A może po prostu ci ludzie, nie mając możliwości dojścia do okna, czują się jak na seansie filmowym w kinie.

– Chyba to jednak kwestia przyzwyczajenia. Gdyby każdy człowiek myślał o potencjalnej katastrofie, latanie byłoby prawdziwym koszmarem. Zresztą tak wyglądałoby całe życie. Pewnie jednak nie o to chodzi w życiu, prawda? Zresztą, jak wiemy, co roku w wypadkach samochodach ginie wielokrotnie więcej ludzi niż w katastrofach lotniczych.

– Wydaje się to oczywiste, biorąc pod uwagę liczbę samochodów w stosunku do globalnej liczby samolotów. Niewyobrażalna dysproporcja. Jeśli pan pozwoli, trochę poczytamy. Chyba się pan na mnie nie obrazi?

– Madame, jak sobie pani życzy. Nie śmiałbym się obrazić.

Poczuł jednak pewien zawód – jakby dalsza rozmowa z nim nie dawała Julii dostatecznej satysfakcji. Zasmucił się tym bardziej, gdyż wiązał z nią pewne plany. Był nią bowiem urzeczony. Poza tym taka wykształcona, mieszkająca w Warszawie… Jedynie jej stan cywilny w kontekście jego duchowo-religijnych i rodzinnych uwarunkowań nie wzbudzał entuzjazmu.

Ale przecież w najgorszym przypadku możemy zostać przyjaciółmi od spacerów, kawiarnianych spotkań… Co ja plotę! Ona w Warszawie, a ja w Brukseli? Mógłbym częściej odwiedzać Warszawę. Wszystko dałoby się zrobić, gdyby była z obydwu stron taka wola. Książka bardziej ją interesuje ode mnie. To zły prognostyk… A może by ją zaprosić do Brukseli? Marzenie ściętej głowy! Jednakże w odpowiednim momencie spróbuję… – myślał gorączkowo.

– Dlaczego pan nie czyta? Ja już zdążyłam połknąć pięć stronic. Coś pana trapi?

Aurelski wzdrygnął się jak zbudzony ze snu. Pochłonięty poważnymi rozmyślaniami sprawiał wrażenie nieobecnego. Julia zauważyła na jego twarzy rumieniec zawstydzenia. Nie spowodował go fakt wywołania do tablicy, lecz tajne snucie daleko idących planów z nią związanych. Musiał się jednak zmobilizować, co postawiło go w obliczu kolejnego kłamstwa. Coraz bardziej brnął w dżunglę wyjaśnień mijających się z rzeczywistością.

– Pani wybaczy, zamyśliłem się. Zastanawiałem się, co też mama w tej chwili porabia i w jakiej jest kondycji. Ostatnio narzekała na reumatyzm. Odczuwała ból, wchodząc po schodach. Po ulicach natomiast hula jak wiatr, zawsze w towarzystwie koleżanek od kawiarnianych impresji.

– Tak ma wiele starszych pań, gdy ze swoich czterech ścian wychodzi na zewnątrz.

– To prawda. Zawsze zdąży na spotkanie z przyjaciółkami w kawiarni albo na zakupy. Często też chodzi do Teatru Syrena na spektakle, w których gra znakomita aktorka, Irena Kwiatkowska.

– Osobiście poznałam tę cudowną aktorkę. To człowiek przez duże „C”.

– Bywa także w Teatrze Narodowym, choć dyrektor, Adam Hanuszkiewicz, budzi moje moralne wątpliwości. Podobno miał kilka żon, a w telewizji wypowiada się o rodzinie, jakby był najwyższej klasy ekspertem i autorytetem moralnym. Trzeba mieć niebywały tupet. Tym, którzy do takich programów go zapraszają, także należy się medal. Wracając jednak do tematu, oprócz sztuki teatralnej mama uwielbia malarstwo.

– Jest pan kochającym matkę sy…

– Jezus Maria! – krzyknęła, urywając w połowie zdanie i wypuszczając książkę z dłoni. Samolot znowu wpadł w turbulencję. Czytana przez Julię książka spadła na podłogę, zamykając się. Zakładka natomiast odbiła się od podłogi i znalazła się obok butów sąsiada. Po jednorazowym silnym wstrząsie nastąpiły kolejne, nieco słabsze. Julii i zapewne też pozostałym pasażerom stanęły włosy na głowie. W samolocie ze wszystkich stron wydobywały się tłumione jęki. Dominowały dziecięce krzyki trwogi.

Julia machinalnie rzuciła się w objęcia dyplomaty, zagryzając ze strachu usta. W pewnym momencie ich oczy spotkały się w bliskiej odległości. Kolejny wstrząs spowodował niezamierzone zetknięcie się ust. Marek poczuł, iż mimo tak dramatycznej scenerii spotkało go szczęście. Niech się dzieje, co chce! – pomyślał i przycisnął Julię do siebie. Złożył na jej ustach – tym razem zamierzony – pocałunek. W pierwszej reakcji kobieta się wzbraniała. Gdy jednak mężczyzna zdecydowanie wpił się w jej gorące usta, bez walki poddała się emocjom i smakowi głębokiego pocałunku.

– Proszę państwa o uwagę! – Rozległ się głos szefowej stewardes. Proszę niezwłocznie przygotować się do lądowania, a więc zapiąć pasy i odłożyć przedmioty, jakie państwo mają w dłoniach. W szczególności twarde. Silny wiatr jest co prawda dla takiego kolosa niegroźny, lecz może spowodować gwałtowne poprzeczne ruchy samolotu.

– Co się stało? Prosimy o bliższe informacje! – Wśród postępującego rozgardiaszu nakładały się przeróżne dziecięce, damskie i męskie głosy niepokojów.

Po kilkunastu minutach samolot dość zdecydowanie dotknął nawierzchni pasa startowego, jeszcze nie osiadając stabilnie na podłożu. Pod kołami, w wyniku tarcia opon o nawierzchnię, silnie dymiło. Jęki trwogi wydobywały się niemal ze wszystkich ust. Dopiero trzeci kontakt z betonem spowodował osiadanie maszyny. Wszyscy odetchnęli. Samolot, nierówno jadąc i chwiejąc się od silnych podmuchów wiatru, usiłował wytracać prędkość.

W wyobraźni podróżników owa prędkość się nie zmniejszała. Dopiero po kilkunastu sekundach czuło się efekty hamowania. Samolot – ku uldze pasażerów – zatrzymał się szczęśliwie kilkanaście metrów przed końcem pasa startowego. Dalej znajdowało się szczere pole. Gdyby nie owe kilkanaście metrów, katastrofa byłaby nieunikniona.

Po chwilach zupełnej ciszy rozległy się głośne oklaski.

– W imieniu załogi samolotu i swoim własnym dziękuję państwu za szczęśliwy lot. Polskie Linie Lotnicze LOT zapraszają do korzystania ze swoich podniebnych połączeń. Życzę wszystkiego najlepszego! – szefowa stewardes wygłosiła standardowy tekst.

 

2. Taktyczna gra

Po opuszczeniu samolotu para podróżnych ruszyła w kierunku głównej hali warszawskiego lotniska na Okęciu. Po odebraniu bagażu znaleźli się w holu głównym. Dyplomata Marek Aurelski pilnie rozglądał się, jakby kogoś wypatrywał. Jego wzrok zatrzymał się na bezpośrednim otoczeniu stanowisk odpraw. W przypadku wolnych miejsc w samolocie tam można było także nabyć bilet.

– Pani Julio! Bardzo proszę, aby pani tutaj na mnie poczekała. Mam coś ważnego do załatwienia. Będę za kilkanaście minut.

– Dobrze – potwierdziła nieco zdziwionym tonem. – O co chodzi?…

Po chwili, ku jej zaskoczeniu, dżentelmen powrócił.

– Pani Julio, mogę prosić o dowód osobisty i paszport?

– Dowód osobisty i paszport? W jakim celu? Nie rozumiem. Jest pan celnikiem?

– Właśnie. Niedawno na lotnisku wprowadzono zasadę rejestrowania osób, które szczęśliwie wylądowały na warszawskim lotnisku. Wie pani, chodzi o sprawy polityczne i bezpieczeństwo pasażerów, no i o słynne statystyki.

– Ach tak! Rozumiem.

Marek Aurelski oddalił się raźnym krokiem. Julia nie śledziła jego sylwetki. Dość uważnie przyglądała się konstrukcji i wystrojowi głównej hali odpraw po modernizacji. Przed poprzednimi trzema lotami, spiesząc się, nie zwracała na te elementy uwagi. Szczere mówiąc, nie była tym wszystkim zachwycona. Teraz miała trochę czasu wolnego. Musiała coś z nim zrobić. Zwracała też uwagę na podróżnych jak mrówki zmierzających w różne strony – każdy w określonym celu. Gwar trwał nieprzerwanie na swoim standardowym poziomie. Raz po raz jakieś dziecko swoje niezadowolenie demonstrowało poprzez krzyk bądź płacz. Mamy je skutecznie bądź nieskutecznie uspokajały.

Minęło już dwadzieścia minut, a kompana podróży ani widu, ani słychu. Gdy już zamierzała powrócić do przerwanej inspekcji portu lotniczego, niespodziewanie w odległości kilkunastu metrów pojawił się oczekiwany współpodróżny.

– I co, pomyślnie załatwił pan swoje sprawy?

– Można rzec, że bardzo pomyślnie!

– Bardzo się cieszę z pańskiego sukcesu! Takich ludzi Polska potrzebuje.

Jestem ciekaw, czy się ucieszy, gdy ogłoszę dobrą nowinę – zastanawiał się w myślach. Po raz pierwszy przed podjęciem decyzji i zobaczeniem jej skutków naprawdę się denerwował. Był jednak zdeterminowany, by tego pięknego białego gołąbka pokoju nie wypuścić ze swoich rąk. Taki styl załatwiania spraw nie leżał w jego naturze, ale w tak wyjątkowych okolicznościach… Tym razem jednak złamał swoje zasady; wszystko postawił na jedną kartę. – Już taka okazja może mi się w życiu nie zdarzyć. Albo… albo…

– To już teraz możemy wyjść z lotniska. Pójdziemy na postój taksówek. I tam nasze drogi się rozejdą. Tak czy owak było mi niezmiernie miło tak przyjemnie i konstruktywnie spędzić te kilkanaście godzin lotu. Przyznam, że upłynęły mi nadspodziewanie dobrze. Obawiałam się nudy, a tu budzące dreszcze emocji turbulencje, no i pańska interesująca obecność.

– Ładnie sobie zasłużyłem.

– Nie rozumiem tej aluzji.

– Ważniejsze ode mnie były dla pani turbulencje wymienione na pierwszym miejscu…

– Ach to… Tak się złożyło. Coś musi być pierwsze, a inne kolejne, jeszcze inne ostatnie.

Po żartobliwej wymianie zdań Marek padł przed nią na kolana. Zza pleców wyciągnął bukiet pięknych czerwonych róż. Wstając z klęczek, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, wręczył jej kwiaty. Ponownie padł na kolana, mówiąc drżącym głosem:

– Julio! Jestem pod wrażaniem pani urody i inteligencji. Nie będę mógł istnieć bez pani widoku i naszych inspirujących konwersacji.

– Ależ panie Marku! Na litość boską, proszę wstać! Ludzie patrzą, zbiegają się już i otaczają nas kręgiem, jak byśmy znaleźli się w ringu miłości. Chyba pan zapomniał o moim kochającym mężu. Jestem zażenowana… To było niepotrzebne, choć nie da się ukryć, że bardzo miłe.

Piękna metafora, „ring miłości”… – pomyślał z nadzieją w sercu.

Tymczasem przygodni podróżni zbierający się wokół dziwnej pary nagrodzili ten spektakl burzliwymi oklaskami. Trwały one kilkadziesiąt sekund, po czym tłum powoli zaczął rzednąć, w końcu każdy poszedł w swoją stronę. Na Marku to zgromadzenie nie zrobiło żadnego wrażenia. Na zgotowany im aplauz był nieczuły. Widocznie miał do załatwienia ważniejszą sprawę, której żadne powietrzne ani naziemne turbulencje nie mogły zakłócić.

– Szkoda, że nie chodzi pan w kapeluszu. Moglibyśmy ładny grosz za to przedstawienie zarobić.

– Pani Julio! Czy mogę pani przedstawić pewną bardzo dla mnie ważną prośbę?

– Ni w ząb nie rozumiem, co to wszystko ma znaczyć, ale proszę mówić. Nie zamierzałam pana urazić. Jest pan miłym, uprzejmym i – jak sądzę – dobrym człowiekiem.

– Tym bardziej. A więc… – rzekł drżącym głosem. – Mam ogromną prośbę, aby poleciała pani ze mną do Brukseli. Nie przesłyszała się pani: do Brukseli. Tam, gdzie pracuję jako dyplomata.

– Boże! Dobrze się pan czuje?

Dokąd ja zabrnęłam i dokąd jeszcze zabrnę? – zastanawiała się z wypiekami na twarzy. Znalazłam się na rozdrożu… Ale przecież dotychczas jeszcze niczego zdrożnego nie zrobiłam. Mowa… Im dalej w las, tym więcej drzew. Dlaczego nie miałabym zwiedzić kolejnego kawałka świata? Zapomniałam, że mam rozum i wolną wolę… Ach, co mi tam! Do tej pory jakoś sobie radziłam, to i…

Marek z duszą na ramieniu cierpliwie klęczał, oczekując tylko pozytywniej odpowiedzi. Głowa go rozbolała, nogi i ręce zdrętwiały. Tylko pojedynczy podróżni zatrzymywali się na moment na ten niecodzienny widok. Zapewne byli ciekawi, co się stanie.

– Ja do Brukseli, gdy po tragicznych przeżyciach wreszcie znalazłam się na ojczystej ziemi, rzut kamieniem od mojego domu? Jak pan sobie to wyobraża? A uczelnia, a rodzina, a przyjaciele? A co na to pańska kochająca matka i w ogóle?

– Dzisiaj i w najbliższym tygodniu nie planowałem odwiedzić domu. Urlop mi się kończy. To tylko międzylądowanie. Pragnę pani pokazać moje królestwo w stolicy Belgii. Nazwijmy to wyjazdem turystycznym. Proszę się niczego nie obawiać. Jestem człowiekiem do rany przyłóż. Pewnie dlatego przeżyłem tyle życiowych, zwłaszcza miłosnych, zawodów.

– Jaką ranę ma pan na myśli? Nie chcę się w ciemno domyślać. Proszę wstać. Dziękuję za piękne kwiaty. Uwielbiam róże. Bardzo proszę, niech pan wstanie, bo garnitur sobie pan pobrudzi.

– Już pobrudziłem. – Marek Aurelski zawiedziony, lecz jeszcze z odrobiną nadziei, powoli podnosił się z posadzki jak znokautowany bokser w ringu w obliczu swojej klęski. – Przecież na dobrą sprawę miała pani z Pekinu powrócić dopiero za trzy miesiące. A kto będzie panią z pozostałych trzech rozliczał?

– Zapomniał pan o Tym w górze, no i na Ziemi. Ten pierwszy jest wszędzie i wszystko widzi.

– Za