Winnetou.Tom I - III - Karol May - ebook

Winnetou.Tom I - III ebook

Karol May

0,0

Opis

„Winnetou” to powieść przygodowa Karola Maya, składająca się z trzech tomów.

Jest to najpopularniejsza powieść tego autora, uważana za klasykę literatury dziecięco-młodzieżowej. Była tłumaczona na wiele języków, a bohaterami tej powieści, są dzielny Apacz Winnetou i jego biały przyjaciel Old Shatterhand.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1808

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-31-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Tom I

Wstęp

Myśl o Indyanach przywodzi mi zawsze na pamięć Turków. To może się wydać dziwnem, a jednak ma swe uzasadnienie. Jeśli bowiem nawet przypuścimy, że mało jest między nimi punktów porównania, to w każdym razie w tem są do siebie podobni, że z nimi, z jednymi w mniejszym, a z drugimi w większym stopniu, załatwiono się i rachunki zamknięto. O Turku nie mówi się prawie inaczej, jak o „chorym człowieku“, a każdy znający stosunki uważa Indyanina za „człowieka umierającego“.  Tak, czerwony naród jest w agonii! Od Ziemi Ognistej aż hen daleko poza jeziora północno-amerykańskie leży rozciągnięty ten pacyent, powalony bez miłosierdzia przez losy nieubłagane. Opierał się temu, jak mógł, ale napróżno. Siły jego znikały coraz bardziej i bardziej. Ma jeszcze wydać kilka ostatnich tchnień, a drgnienia, przebiegające od czasu do czasu jego nagie ciało, to konwulsye, zapowiadające zbliżanie się śmierci.  Czy on, winien temu przedwczesnemu zgonowi? Czy nań zasłużył?  Jeśli prawdą jest, że wszystko, co żyje, ma prawo do życia i jeżeli odnosi się to zarówno do ogółu jak do poszczególnych istot, to i czerwonoskórcom nie można odmówić prawa do bytu; im nie mniej jak białym powinno być wolno korzystać z zupełnej swobody w rozwoju społecznym i państwowym stosownie do ich indywidualności. Słyszymy oczywiście nieraz, że Indyanin nie posiada odpowiednich zdolności do tworzenia państw. Czy to prawda? Powiadam: Nie! Twierdzenia jednak takiego nie stawiam, gdyż nie zamierzam pisać o tem uczonej rozprawy. Biały miał czas rozwinąć się w sposób naturalny; z biegiem czasu stał się z myśliwca pasterzem, a następnie rolnikiem i przemysłowcem. Potrzebował na to całych wieków. Czerwonoskóry tego czasu nie znalazł, gdyż mu go nie dano. Kazano mu z pierwszego i najniższego stopnia rozwoju wykonać odrazu skok na stopień najwyższy, ale nie zważano wcale na to, że to może spowodować upadek, dla niego śmiertelnie szkodliwy.  Jest to prawo okrutne, że słabszy musi ustępować silniejszemu; ponieważ jednak objawia się w całym ciągu stworzenia i ma znaczenie w całej ziemskiej naturze, przeto trzeba koniecznie przypuścić, że okrucieństwo to jest albo tylko pozorne, albo że chrześcijaństwo zdoła je złagodzić, gdyż odwieczna mądrość, która nadała to prawo jest zarazem nieskończoną miłością. Czy można twierdzić, że względem wymierającej rasy indyańskiej nastąpiło takie złagodzenie?  To, czego doznały od Indsmenów pierwsze „blade twarze“, było nietylko gościnnem przyjęciem, lecz prawie ubóstwieniem. Jakaż nagroda przypadła im za to w udziale? Do nich bezsprzecznie należał kraj, przez nich zamieszkały, ale go im odebrano. Ile krwi przy tem spłynęło, ile popełniono okrucieństw, o tem wie każdy, kto czytał historyę „sławnych“ konkwistadorów. Za ich wzorem szli potem następcy. Biały zjawiał się ze słodkiemi słowy na ustach, ale z wyostrzonym nożem za pasem i strzelbą nabitą w ręku. Obiecywał miłość i pokój, a dawał krwawą nienawiść. Czerwony musiał się cofać krok za krokiem, coraz dalej i dalej. Od czasu do czasu poręczano mu „wieczne“ prawo do „jego“ terytoryum, ale wkrótce wypędzano go znowu dalej. Kupowano od niego ziemię, ale płacono mu albo zamiennymi towarami bez wartości, których on użyć nie mógł, albo nie dostawał żadnego odszkodowania. Natomiast tem skwapliwiej raczono go przyjemnie działającą trucizną „wody ognistej“, obdarzono go ospą i innemi, o wiele gorszemi i obrzydliwszemi chorobami, które całe szczepy przerzedzały i całe wsi wyludniały. Ilekroć czerwonoskóry chciał praw swoich dochodzić, odpowiadano mu prochem i ołowiem, a on musiał ulegać przewadze broni białych. Rozgoryczony tem, mścił się na poszczególnych „bladych twarzach“, które spotykał; ale nawzajem za jego postępowanie dokonywano wprost rzezi na czerwonoskórych. Przez to ten pierwotnie dumny, odważny, waleczny, lubiący prawdę, otwarty i wierny zawsze swoim przyjaciołom myśliwiec stał się nieufnym, kłamliwym, podstępnym człowiekiem. Ale nie on temu zawinił, lecz biały.  Gdzież to podziały się trzody dzikich mustangów, zpośród których Indyanin brał sobie ongiś wierzchowca? Gdzie te bawoły, którymi się żywił, kiedy milionami zaludniały preryę? Czem on dziś żyje? Czy może mąką i mięsem, którego mu dostarczają? Przypatrz się, ile gipsu i innych pięknych rzeczy znajduje się w tej mące! A gdy czasem jakiemuś szczepowi przyznają sto „szczególnie tłustych“ wołów, to zmieniają się one po drodze w trzy stare, wychudłe, krowy, z których sęp chyba zdołałby oderwać kąsek dla siebie. Zapewne zapyta niejeden, dlaczego czerwonoskóry nie żyje z uprawy roli? Czyż może liczyć na zbiory on, wyjęty z pod prawa, którego przepędzają ciągle dalej i dalej, nie pozwalając mu obrać stałej siedziby?  Jakże pięknem zjawiskiem był on dawniej, kiedy owiany grzywą mustanga mknął przez daleką sawannę, a jak nędznie i podupadle wygląda dzisiaj w łachmanach, niezdolnych pokryć jego nagości! On, który w nadmiarze siły rzucał się z pięściami na strasznego szarego niedźwiedzia, włóczy się teraz, jak głodny pies parszywy po kątach, aby jaki ochłap wyżebrać, lub... ukraść.  Tak, on dziś już chory, umierający, a my stoimy nad jego łożem, aby mu stulić powieki. Stać nad łożem śmierci to rzecz poważna, ale stokroć poważniejsza, jeżeli to łoże śmierci całej rasy. Tu wyłania się wiele, wiele zapytań, a przedewszystkiem to: co byłaby zdziałała ta rasa gdyby była miała czas i pole do rozwoju wewnętrznych i zewnętrznych sił i zdolności? Jakie oryginalne formy kultury przepadną dla ludzkości z zagubą tego narodu? Ten umierający nie dał się zasymilować, bo był charakterem; czyż trzeba go było dlatego zabijać, czy nie można go było ocalić? Jeżeli dla bizona stwarza się w Parku Narodowym Montany i Wyomingu asylum po to, aby nie wyginął, czemuż prawowitemu właścicielowi kraju nie zostawia się jakiegoś miejsca, gdzieby mógł mieszkać bezpiecznie i rozwijać zdolności swego ducha?  Ale jakiż pożytek przyniosą takie pytania w obliczu śmierci, której niepodobna odwrócić? Co pomogą wyrzuty tam, gdzie wogóle nie da się już nic zaradzić? Skarżyć się tylko mogę, ale nie zmienię już niczego; mogę się smucić, ale zmarłego nie powołam do życia. Ja? Tak, ja! Poznałem czerwonoskórych w ciągu wielu lat, a pośród nich jednego, któremu zbudowałem w mem sercu i myśli wspaniały, wysoki i świetlany przybytek. On ze wszystkich moich przyjaciół najlepszy, najwierniejszy, najskłonniejszy do ofiar, był prawdziwym typem rasy, z której pochodził; jak ona powoli ginie, tak zginął on, zdmuchnięty morderczym wystrzałem wroga. Kochałem go, jak nikogo drugiego, i kocham do dzisiaj jeszcze ten naród wymierający, którego on był synem najszlachetniejszym. Byłbym oddał życie własne, aby jego zachować, jak on czynił to setki razy. Jednakże losy odmówiły mi. On zszedł z tego świata jako zbawca swoich przyjaciół. Ale umarł tylko cieleśnie. Dalej niech żyje na tych kartkach jak w mojej duszy on: Winnetou, wielki wódz Apaczów. Tu chcę mu wystawić zasłużony pomnik, a jeżeli czytelnik, patrzący nań okiem ducha, wyda sprawiedliwy wyrok o narodzie, którego wiernym obrazem był ten dowódca, wówczas będę wynagrodzony sowicie.

Autor.

I - Greenhorn

Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające temu, względem którego się go użyje?

 Green znaczy zielony, przez horn należy rozumieć macadełko. Greenhorn to zielony, a zatem nowy i niedoświadczony człowiek, który musi macadełka wysuwać naprzód ostrożnie, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo wyśmiania.  Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy lady chce na niem usiąść, pozdrawia pana domu, zanim się pokłoni mistress i miss, wsuwa odwrotnie nabój do lufy przy nabijaniu strzelby, albo najpierw pakuł, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język Jankesów, lub narzecze zaleśne, które żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tem mniej na język. Greenhorn uważa racoona za opossum, a średnio ładną mulatkę za kwadronkę. Greenhorn pali papierosy, a brzydzi się wypluwającym sok tytoniowy sirem. Greenhorn otrzymawszy policzek od Paddy, leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, zastrzelić napastnika na miejscu. Greenhorn weźmie ślady turkeya za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się swoje brudne buty położyć na kolanach towarzyszowi podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerye gąbkę do mycia wielkości harbuza i dziesięć funtów mydła; zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie ośmset indyańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórcem, przekonywa się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby przez taki sam czas patrzał na niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha do wysokości drzewa, a gdy go Indyanie zauważą i zastrzelą, dziwi się, że mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhorn i takim byłem wówczas ja także.  Nie należy jednak sądzić, jakobym przyznawał, że to przykre określenie stosowne było dla mnie. Żadną miarą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że raczej wszystkich, niż siebie za „zielonych“ uważa.  Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak uczyłem się wiele i nigdy, jak to mówią, nie bałem się egzaminu! Jako młody nie zastanawiałem się wówczas nad tem, że życie jest właściwą i prawdziwą wszechnicą, w której pytani są uczniowie w obliczu opatrzności co dzień i co godziny. Nieprzyjemne stosunki w ojczyźnie i wrodzona żądza czynu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki bytu były dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze podówczas niż teraz. Mogłem w państwach wschodnich znaleźć dobre utrzymanie, ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony na zewnątrz, a wewnętrznie pełen najlepszych myśli. Tam zawiodło mię szczęście na łono pewnej rodziny, u której jako nauczyciel domowy znalazłem chwilową ostoję. Bywał tam mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patryarchalną dumą mr. Henry the gunsmith.  Był to wielki filantrop, pomimo że wyglądał na coś przeciwnego, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi odbiorcami obchodził się tak szorstko, że ci tylko dla dobroci towaru nie omijali jego sklepu.  Utracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. O tem nigdy nie chciał mówić, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios zapewne spowodował u niego szorstkość w obejściu. On sam może nawet nie wiedział, jak skończonym był grubianinem, w głębi jego duszy jednak tkwiła łagodność i dobrotliwość, gdyż nieraz widziałem, jak oczy mu łzami zachodziły, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których całem sercem byłem i jestem przywiązany.  Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się nauce, a po jej skończeniu zabierał mnie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam z tego skorzystać. Ale moje ociąganie się nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie minę, jaką zrobił, gdy pewnego razu do niego przyszedłem, i ton, z jakim mnie przyjął, nie odpowiadając na moje good evening.  — Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?  — W domu.  — A przedwczoraj?  — Także w domu.  — Nie tumańcie mnie!  — Mówię prawdę, mr. Henry!  — Pshaw! Takie żółtodzióby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie należy!  — Powiedzcież łaskawie, gdzie to należy?  — Tu do mnie. Zrozumiano? Miałem już dawno o coś was zapytać.  — Czemuż nie uczyniliście tego?  — Bo mi się nie chciało.  — A kiedy wam się zechce?  — Może dzisiaj.  — A więc pytajcie śmiało — wezwałem go, siadając wysoko na ławce, przy której pracował.  Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:  — Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!  — Greenhorna? — odrzekłem, marszcząc czoło, gdyż uczułem się ciężko dotkniętym. — Przypuszczam, mr. Henry, że wam się to słowo bez zamiaru wyrwało!  — Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym namysłem. Jesteście greenhorn i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające, ile wy się tam musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko są gwiazdy, co król Nebukadnezar pisał na kamieniach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumiecie mnie, tak z pięćdziesiąt lat w życie, wówczas dowiecie się może, na czem polega mądrość właściwa! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczem, wprost zerem, a to, co potraficie, to ma jeszcze mniejszą wartość, wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!  Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był pewny swej sprawy.  — Strzelać? Hm! — odparłem z uśmiechem. — Czy to pytanie chcieliście mi przedłożyć?  — Tak. Teraz odpowiedźcie!  — Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, to dostaniecie odpowiedź, pierwej nie.  Na te słowa odłożył on lufę, którą śrubował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:  — Strzelbę do ręki, sir? Tego się nie spodziewajcie po mnie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z niemi mogę powierzyć mój honor!  — Ja mam takie ręce — stwierdziłem.  Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą i mruczał pod nosem.  — Taki greenhorn! Gotów mnie na prawdę rozzłościć swojem zuchwalstwem!  Nie wyszedłem z równowagi, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:  — Strzelać to nie jest to, co patrzeć na gwiazdy, lub czytać ze starych kamieni Nebukadnezara. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?  — Miałem.  — Kiedy?  — Dość dawno.  — Czyście mierzyli także, wypalili?  — Tak.  — I trafiliście?  — Oczywiście.  Na to opuścił on prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:  — Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?  — W cel, to się samo przez się rozumie.  — Co? Tego we mnie nie wmawiajcie!  — Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą.  — Niech was dyabeł porwie, sir! Was nie można zrozumieć. Jestem pewien, że chybilibyście, choćbyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie do swego twierdzenia minę tak poważną i pewną siebie, że żółć się w człowieku przewraca. Ja nie jestem chłopakiem, któremu lekcyi udzielacie, rozumiecie! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich, arabskich i innych głupich szpargałach i znalazł przytem czas na strzelanie! Zdejmcie to stare gun tam z gwoździa i złóżcie się niem jak do celu. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!  Poszedłem za jego wezwaniem.  — Halloo! — zawołał, zrywając się. — A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższe gun, jakie znam. Posiadacie taką siłę fizyczną?  Zamiast odpowiedzi chwyciłem go zdołu za kamizelkę i haftkę u spodni i podniosłem prawą ręką do góry.  — Thunder — storm! — zakrzyknął. — Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.  — Waszego Billa? Kto to?  — To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi!  Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:  — Wielka szkoda, że, mając tak silne muskuły, rzuciliście się do książek. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!  — Robiłem to.  — Rzeczywiście?  — Tak.  — Boksujecie się?  — U nas nie jest to w użyciu. Ale gimnastykuję się i mocuję.  — Jeździcie konno?  — Tak.  — A w szermierce?  — Udzielałem lekcyi.  — Człowiecze, nie blaguj!  — Może spróbujemy?  — Dziękuje, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie napowrót!  Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpą, bo Henry zajęty był widocznie jakiemiś myślami. Naraz podniósł oczy od roboty i zapytał:  — Czy zajmowaliście się matematyką?  — To jedna z moich ulubionych nauk.  — Arytmetyką, geometryą?  — Oczywiście.  — I miernictwem?  — Nawet z wielkiem upodobaniem. Uganiałem często bez potrzeby z teodolitem po polach.  — Potraficie robić pomiary naprawdę?  — Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i wysokości, chociaż wcale nie uważam się za skończonego geodetę.  — Well, dobrze, bardzo dobrze!  — Czemu o to pytacie, mr. Henry?  — Mam do tego powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś pokaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak muszę najpiew wiedzieć, czy umiecie strzelać.  — Wystawcie mnie na próbę!  — Zrobię to; tak zrobię, bądźcie tego pewni. Kiedy jutro rozpoczynacie naukę?  — O ósmej rano.  — To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie zaprawiam moje strzelby do strzelania,  — Czemu tak wcześnie?  — Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z was greenhorn. Na teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty.  Uporał się widocznie z lufą, wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.  Henry pracował nad tem z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; bił z jego oczu, rzekłbym, wyraz miłości. Ten kawałek żelaza miał widocznie wielką wartość dla niego. Ponieważ mię to zaciekawiło, dlatego zapytałem:  — Czy to będzie część strzelby?  — Tak — odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.  — Ja nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.  — Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.  — Aha, nowy wynalazek?  — Yes.  — W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica.  Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, nakoniec odezwał się:  — Tak, to tajemnica; wiem jednak, że milczeć umiecie, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztuciec repetierowy na dwadzieścia pięć strzałów.  — Niemożliwe!  — Zamknijcie dziób! Nie jestem taki głupi, żebym się porywał do niemożliwych rzeczy!  — W takim razie musielibyście mieć komory na amunicyę dla dwudziestu pięciu strzałów!  — To też je mam!  — Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie.  — Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą.  — Wcale się nie rozumiem na waszem rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje?  — Ani się jej śni. Materyał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy potrzeba naraz wystrzelić dwadzieścia pięć nabojów jeden za drugim?  — Chyba nie.  — A zatem! To żelazo będzie walcem obracającym się, dwadzieścia pięć otworów zawierać będą tyleż nabojów. Przy każdym strzale posunie walec następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo się to nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako gunsmith mam dobre imię, ale potem stanę się sławnym, bardzo sławnym i zarobię bardzo dużo pieniędzy.  — A w dodatku obciąży pan sumienie!  Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, poczem zapytał:  — Sumienie? Jakto?  — Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?  — Zounds! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą?  — Teraz nie jeszcze.  — Albo, że nim zostanę?  — Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest tak samo zbrodnią jak morderstwo.  — Niech was dyabli porwą! Nie będę pomagał do żadnego morderstwa! Co wygadujecie?  — Oczywiście nie w pojedyńczych, ale masowych.  — Jakto? Nie rozumiem was.  — Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce każdego zbója, to na preryach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropne mordowanie. Do biednych Indyan strzelać będą jak do kujotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden Indsman. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie?  Wypatrzył się na mnie w milczeniu.  — Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę — mówiłem dalej — to zbierzecie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bawoły będą wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, potrzebna czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące myśliwców uzbroją się w wasze sztućce i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem wyludnią się okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych z wszelkich żywych istot.  — ’sdeath! — zawołał. — Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Germany?  — Tak.  — A przedtem nigdy nie byliście tutaj?  — Nie.  — A tem mniej na dzikim Zachodzie?  — Także nie.  — A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gębuje tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indyan i żył już tutaj od stu lat! Człowieczku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzicie mi strachu! A gdyby nawet było tak, jak przedstawiacie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem człowiek samotny i chcę samotnym pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami.  — Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tem zarobić.  — O to wy się nie troszczcie, sir! Dotąd miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw z gniazda wylecieć, zanim się śpiewać nauczy.  Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że mnie szanuje. Polubił mnie i chciał z pewnością wspierać mnie, o ileby mógł, pod każdym względem. Podawszy mu rękę na pożegnanie, którą on silnie potrząsnął, odszedłem.  Nie przeczuwałem, jak ważnym miał się stać dla mnie ów wieczór, a tem mniej, że ciężka rusznica, którą Henry nazwał „starem gun“, oraz niegotowy jeszcze sztuciec odegrają w przyszłem mem życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popiszę się przed moim starym osobliwym przyjacielem.  Stawiłem się u niego punktualnie o szóstej godzinie rano. Czekał już na mnie, przywitał się ze mną, a po jego starej, poczciwie surowej twarzy, przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech.  — Welcome, sir! — rzekł. — Macie minę zwycięzcy. Czy zdaje wam się, że traficie w mur, o którym wczoraj mówiłem?  — Spodziewam się.  — Well, zobaczymy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się wlec z takim ciężarem.  On przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem „stare gun“, stosownie do jego życzenia. Gdyśmy przybyli na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i dał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę, wybitą za trzecim razem.  Zdumienie Henry’ego wzmagało się za każdym strzałem; musiałem spróbować i jego dwururkę, a gdy i teraz okazał się ten sam wynik, zawołał on:  — Albo macie dyabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana. Nie widziałem jeszcze tak strzelającego greenhorna!  — Dyabła nie mam, mr. Henry — zaśmiałem się. — Nie chcę nic wiedzieć o takiem przymierzu.  — W takim razie jest waszem zadaniem, a nawet powinnością zostać westmanem. Czy nie czujecie do tego ochoty?  — Owszem!  — Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć?  — Od biedy.  — Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać?  — Pshaw! Niema nic nadzwyczajnego w tej jeździe! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, nie dam się zrzucić żadnemu koniowi.  Spojrzał na mnie badawczo, czy mówię poważnie, czy żartem. Zrobiłem minę, jak gdybym się nie domyślał niczego, a on zauważył:  — Tak rzeczywiście sądzicie? Chcecie zapewne trzymać się grzywy? W takim razie jesteście w błędzie. Sami przyznaliście, że najtrudniej dostać się na siodło, bo to trzeba wykonać o własnych siłach. Zsiąść o wiele łatwiej, gdyż o to już koń się stara i to bardzo prędko.  — U mnie koń się o to nie postara!  — Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie?  — Z chęcią.  — To chodźcie! Dopiero siódma godzina, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Kornera, odnajmującego konie. Ma on deresza, który się już o to dla was postara.  Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Korner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy.  — Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła — odpowiedział Henry. — Cóż wy na to, mr. Korner? Pozwolicie mu wydrapać się na waszego deresza?  Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem, potrząsnął potem głową i odrzekł:  — Kościec zdaje się dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo, jak starsi. Jeżeli ten gentleman chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu.  Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem wyprowadzili ze stajni dwaj parobcy osiodłanego konia. Był bardzo niespokojny i usiłował się wyrwać. Stary mr. Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym próby zaniechał, ale ja się po pierwsze nie bałem, a po drugie uważałem tę sprawę za rzecz honoru. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi i po kilku daremnych skokach konia, którymi chciał nie dopuścić do uskutecznienia mego zamiaru, wydostałem się na siodło.  W tej samej chwili odbiegli parobcy czemprędzej, a deresz rzucił się wszystkiemi czterema nogami w górę, a potem skoczył w bok. Utrzymałem się na siodle, chociaż nóg nie miałem jeszcze w strzemionach. Spieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, zaczął koń wyrzucać tyłem, a gdy nic tem nie wskórał, podbiegł ku ścianie, aby mnie o nią zsunąć, ale bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka walka z koniem, niebezpieczna wprost dla jeźdźca. Wytężyłem odrobinę mej zręczności i niedostatecznej podówczas jeszcze wprawy, oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi wkońcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi, płatami piany. Nie mniej posłuszny był na każde poruszenie ostrogi lub lejców.  Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać zwolna po dziedzińcu; potem zwrócił się do mnie:  — Tego byłbym nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie dobrze tę bestyę rozumu. Nie idzie mi o jakich dziesięć dolarów, bo to nie jest koń tani, ale gdy się zrobi posłusznym, to ja na tem dużo zyskam.  — Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.  Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz załamał ręce i zawołał:  — Ten greenhorn, to istotnie nadzwyczajny, raczej wprost niezwykły greenhorn! Mało na śmierć nie zdusił konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir?  — Przypadek. Swojego czasu dostał się był w moje ręce półdziki ogier z puszty węgierskiej, który nie pozwalał wsiąść na siebie nikomu. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, ale wprost z narażeniem życia.  — Dziękuję za takie kreatury! Wolę swój stary fotel, który się nie sprzeciwia temu, że na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie nadarmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć.  Poszliśmy do domu: on do siebie, a ja do mego mieszkania. Nie pokazał się tego dnia, ani w dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny.  — Czy macie ochotę przejść się ze mną? — zapytał.  — A dokąd?  — Do pewnego gentlemana, który chciałby was poznać.  — Dlaczego mnie?  — Możecie sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdy greenhorna.  — Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim.  Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę, jak nigdy. Jego zachowanie się wprowadziło mię na domysł, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpili do jakiegoś biura z szerokiemi szklanemi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że nie mogłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa Office i surveying. Okazało się też niebawem, że się nie pomyliłem.  Siedzieli tam trzej panowie, którzy z Henrym przywitali się serdecznie, a ze mną uprzejmie i z nieukrywaną ciekawością. Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodetycznem. Cel tych odwiedzin nie był mi wiadomy. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informacyę, tylko jakby na przyjacielską pogadankę, która się też bardzo szybko rozwinęła i zeszła oczywiście na znajdujące się tutaj przedmioty. Ucieszyłem się nawet tem, gdyż mogłem w niej wziąć większy udział, niż gdyby mówiono o sprawach amerykańskich, których jeszcze dobrze nie znałem.  Henry interesował się dziś widocznie bardzo miernictwem, chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem ciągle na pytania, objaśniałem użycie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem ich zamiaru. Uderzyło mnie to dopiero, gdy powiedziałem, co wiem o różnicy zdjęć metodą współrzędnych, biegunową i dyagonalną, o pomiarach perimetrycznych i o trygonometrycznej triangulacyi, oraz zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. On się nie sprzeciwił, wobec tego wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przyjęci.  Gdy znaleźliśmy się w takiem oddaleniu od biura, że nie można nas już było zobaczyć, zatrzymał się Henry, położył mi rękę na ramieniu i rzekł, promieniejąc zadowoleniem:  — Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was!  — Czemu?  — Bo nawet przewyższyliście moje polecenie i oczekiwania tych panów!  — Polecenie, oczekiwania? Nie rozumiem.  — To nie jest potrzebne. Sprawa bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych gentlemanów, a moich dobrych znajomych, aby was wymacali. Pokazało się, że wszystko macie zdrowe, i wyrąbaliście się z honorem.  — Blaga? Mr. Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do takich rzeczy, to już więcej nigdy was nie odwiedzę!  — Nie dajcie się wyśmiać! Nie odbierzecie chyba staremu przyjemności oglądania was. Wspominałem już wam: z powodu podobieństwa do syna! Byliście kiedy u handlarza koni?  — Codziennie rano.  — I jeździliście na dereszu?  — Tak.  — Będzie co z tego konia?  — Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da sobie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego.  — Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy; koń chce widocznie nosić tylko greenhorny. Chodźcieno przez tę boczną uliczkę. Znam tu doskonały dining house, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcze lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, któryście dziś zdali tak znakomicie.  Nie mogłem pojąć Henry’ego; zdawało się, że się odmienił. Ten samotny, powściągliwy człowiek chciał jeść w dining house! Twarz jego przybrała inny wyraz niż zwykle, głos brzmiał jaśniej i weselej niż kiedykolwiek. Wtrącił coś o egzaminie. Zastanowiło mnie to słowo, choć tutaj mogło być bez znaczenia.  Od tego dnia odwiedzał mnie codziennie i obchodził się ze mną jak z ukochanym przyjacielem, którego się ma wkrótce utracić. Nie pozwolił jednak na to, żebym zbytecznie urósł w dumę z powodu tego wyróżnienia; miał zawsze tłumik w postaci fatalnego słowa „greenhorn“.  W tym samym czasie zmienił się także względem mnie stosunek rodziny, u której pracowałem. Rodzice więcej się mną zajmowali, a dzieci okazywały więcej przywiązania. Nieraz przyłapywałem ich na tajemnych spojrzeniach na mnie, których nie mogłem zrozumieć; były jakieś serdeczne i jakby żalem wywołane.  Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owem biurze, poprosiła mnie lady pewnego dnia, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacyi z rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry, oraz dwu gentlemanów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, słynnym był westmanem. Jako greenhorn nie słyszałem oczywiście o tem nazwisku, ale ucieszyłem się sposobnością poznania prawdziwego i to znakomitego westmana.  Jako domowy nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w dining-roomie. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie, jak do uczty. Mała, pięcioletnia, Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną fryzurkę. Gdy jej pogroziłem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby swój błąd naprawić, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się, że ją fałszywie rozumiem. Zapytałem ją jeszcze raz, a ona powtórzyła z radością te same słowa: „Your farewell-feast“.  Moja uczta pożegnalna! Czyż było to możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. To też uśmiechnąłem się tylko na to. Następnie usłyszałem głosy w pierwszym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.  Wszyscy trzej przybyli w tym samym czasie, jak się później dowiedziałem, wedle umowy. Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa.  Westmana! Przyznaję otwarcie, że nie wyglądałem chyba zbyt mądrze, kiedy na nim spoczęło moje oko zdziwione. Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem jeszcze inne. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tem, że stał tu w wytwornym salonie zupełnie tak, jakby w puszczy, bo z okryciem na głowie i strzelbą w ręku! Zewnętrzny jego wygląd przedstawiał się tak:  Z pod smętnie obwisłych krys pilśniowego kapelusza, którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliciel nie oznaczyłby bez łamania sobie głowy, wyzierał z plątaniny czarnego zarostu nos, straszliwych rozmiarów, mogący na każdym słonecznym zegarze służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy oprócz organu powonienia tylko małe rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością. On przypatrywał się mnie tak samo uważnie, jak ja jemu. Później dowiedziałem się, dlaczego się tak mną zajmował.  Ta górna część spoczywała na ciele, tkwiącem aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, zrobionej najwidoczniej dla słuszniejszej osoby. W niej wyglądał ten mały człowiek jak dziecko, które dla zabawy ubrało się raz w surdut dziadka. Z tego, więcej niż wystarczającego okrycia, wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy, nóg, ubranych w wystrzępione pludry, których wiek dowodnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich może przed dwoma dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały na siebie jego buty indyańskie, w których mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.  W ręku trzymał ten słynny westman strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do tego rodzaju broni palnej. Byłbym się odważył dotknąć jej tylko z największą ostrożnością. Większej karykatury myśliwca z preryi trudno było sobie teraz wyobrazić. Jednak w krótkim stosunkowo czasie poznałem wartość tego oryginała.  Obejrzawszy mnie od stóp do głów, rzekł westman cienkim głosem do rusznikarza:  — Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, mr. Henry?  — Yes — potwierdził zapytany.  — Well! On mi się dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodoba, hi! hi! hi! hi!  Z tym delikatnym, dziwnym nieco śmiechem, zwrócił się do drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Powitali myśliwca w taki sposób, iż można było wnosić, że go już raz widzieli. Stało się to za mojemi plecyma. Potem poproszono nas do jadalni.  Poszliśmy za tem wezwaniem, przyczem Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby, ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole rzekł, wskazując na swą starą pukawkę:  — Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tem bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.  A więc strzelbę swoją nazywał Liddy! Później oczywiście dowiedziałem się, że owi strzelcy, uganiający po Zachodzie, obchodzą się ze swemi strzelbami jak z żywem stworzeniem i nadają im imiona. Powiesił więc strzelbę na wymienionem miejscu i chciał tosamo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, zostały w nim wszystkie włosy z głowy. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego bezskórnej, jak krew czerwonej, czaszki. Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on jednak zwrócił się do nas celem uspokojenia:  — Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny pawneów wpadły na mnie i zdarły mi włosy z głowy razem ze skórą. Było to dyabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi!  Rzucił kapelusz na strzelbę i założył perukę na głowę, poczem rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krzesło. Była połatana wielokrotnie tak, że jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej takiej sztywności i grubości, że strzała Indyanina nie łatwoby ją przebiła.  Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Na nim została tylko skórzana kamizelka, a za pasem nóż i dwa pistolety. Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał:  — Może mylady powie przed jedzeniem temu greenhornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę?  Zwrot „jeśli się nie mylę“ był jego stałą nawyczką. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na młodszego gościa i rzekła:  — Nie wiecie zapewne, że mr. Black jest waszym następcą, sir!  — Moim... na...stępcą? — wybuchnąłem zmieszany.  — Ponieważ żegnamy was dzisiaj uroczyście, musieliśmy się rozglądnąć za nowym nauczycielem.  — Poże...gna...nie?  Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uosobione przerażenie.  — Tak, pożegnanie, sir. — rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosownym, gdyż ja bynajmniej nie czułem ochoty do wesołości. — Polubiliśmy was bardzo, nie chcieliśmy przeto przeszkadzać wam w tem, byście jak najprędzej doszli do szczęścia. Bardzo nam przykro, że nas opuszczacie, ale rozstajemy się z wami przejęci wielką dla was życzliwością. Jedźcie jutro w imię Boże!  — Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? — wykrztusiłem.  Na to uderzył mnie Sam Hawkens po ramieniu i odrzekł z uśmiechem:  — Dokąd? Na dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi! hi! hi! Inni surweyorzy odjeżdżają jutro i nie mogą na was czekać. Mnie, Dicka Stone i Willa Parkera przyjęto na przewodników w drodze wzdłuż Kanadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostać greenhornem!  Teraz spadła mi łuska z oczu. To wszystko było z góry ułożone! Surweyor, pomiary, może dla jednej z wielkich kolei, które zamierzono budować. Co za wieść radosna! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój zacny Henry sam przystąpił, ujął mnie za rękę i rzekł:  — Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantik i Pacifik Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze i tu macie instalacyę.  Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przypuszczalną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej:  Pojedzie się konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc to stare gun, z którego tak dobrze zawsze trafiacie. I cóż wy na to, sir, he?  Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, byłbym ich dotknął głęboko, gdybym się był uparł przy odmowie. Aby na razie przynajmniej zapobiec rozwlekaniu tej sprawy, usiadła mylady przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Podczas jedzenia nie należało podejmować tego tematu.  Po kolacyi udzielono mi potrzebnych wiadomości. Miano poprowadzić kolej z St. Luis przez Indyan-Territory, New Mexiko, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą przestrzeń zbadać i sekcyami odmierzyć. Sekcya, która przypadła w udziale mnie i trzem innym surweyorom pod kierunkiem starszego inżyniera, leżała między źródliskami rzek Rio Pecos i południowego Kanadianu. Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie nas oczekiwała gromada dzielnych westmanów, dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście byliśmy także pewni pomocy wszystkich załóg po fortach. Aby mię zaskoczyć niespodzianką, powiedziano mi o tem dopiero dzisiaj, co prawda, trochę zapóźno. Uspokoiła mnie jednakże wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry’ego i Sama Hawkensa. Przyjęli mnie nader serdecznie, nie biorąc za złe spóźnienia, wiedzieli bowiem, że przyczyną tego była właśnie ta niespodzianka.  Pożegnawszy się nazajutrz z rodziną, u której dotąd byłem zajęty, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi temi słowy:  — Zamknijcie dziób, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moje stare gun także mogło przemówić! Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyli. Wówczas dopiero się pokaże, czy jesteście jeszcze tem, czem dzisiaj, mianowicie greenhornem, jakiego szukać pod słońcem.  To rzekłszy, wysunął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.

II - Kleki-petra

Zbliżał się koniec wspaniałej, północno-amerykańskiej jesieni. Od trzech miesięcy byliśmy przy robocie, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sekcye wróciły już były do domu. Złożyły się na to dwa powody.  Pierwszy ten, że przeznaczono nam bardzo trudną okolicę do opracowania. Kolej miała iść przez preryę wzdłuż południowego Kanadianu; kierunek był więc wskazany aż do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Ale nasza sekcya leżała pomiędzy Kanadianem a Nowym Meksykiem, myśmy mieli dopiero znaleźć odpowiedni kierunek. Do tego potrzeba było jazd, pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu, bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim mogliśmy przystąpić do właściwej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indyanie Kiowa, Komancze i Apacze nie chcieli nic wiedzieć o budowie kolei przez kraje, które oni uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być na pogotowiu, przez co oczywiście robota nasza opóźniała się znacznie.  Ze względu na tych Indyan nie staraliśmy się o środki żywności za pomocą polowania, ponieważ oni byliby przez to łatwo odkryli nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fè na wozach, zaprzężonych wołami. Niestety ten dowóz także był bardzo niepewny, kilkakrotnie nie mogliśmy postąpić naprzód w pomiarach, ponieważ wozy nie przybywały na czas.  Druga przyczyna tkwiła w składzie naszego towarzystwa. Wspomniałem, że w St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i drudzy surveyorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrego i skutecznego współdziałania. Jednak pod tym względem spotkało mię przykre rozczarowanie.  Moi koledzy, prawdziwi Jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie pytając wiele o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tem, to też niebawem zniknęła okazywana mi przez nich z początku przychylność. Nie dałem się tem zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też poznałem, że niezbyt duży zasób wiedzy posiadali. Zarzucali mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali sposobności do uprzyjemnienia sobie życia. Nie sprzeciwiałem się temu obarczaniu mnie pracą, wierząc w to, że im więcej się musi dokonać, tem więcej nabiera się sił i doświadczenia.  Starszy inżynier, mr. Bankroft, był z nich najuczeńszy, ale pokazało się niestety, że lubił wódkę. Przywieziono z Santa Fè kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu zajmował się on więcej brandym niż przyrządami mierniczymi. Nieraz i pół dnia przeleżał na ziemi zupełnie pijany. Trzej surveyorzy, Riggs, Marcy i Wheeler musieli jak i ja płacić za gorzałę, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Można sobie wyobrazić, że i ci dżentlmeni nie zawsze byli w najlepszem usposobieniu. Ponieważ ja nie kosztowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście tylko na mnie, a oni przeplatali sobie spokojnie pijatykę spaniem. Wheeler był dla mnie jeszcze najmilszym z nich, ponieważ miał na tyle rozumu, iż poznał, że ja męczyłem się za nich, wcale nie będąc do tego zobowiązanym. Że praca nasza na tem cierpiała, tego oczywiście nie trzeba osobno podkreślać.  Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sekcyę, zastaliśmy na niej dwunastu „westmanów“. Jako nowicyusz szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi, o bardzo nizkim poziomie moralnym.  Byli oni nam dodani do obrony i pomocy. Szczęściem nie zaszło nic takiego przez całe trzy miesiące, coby mnie spowodowało do uciekania się pod ich obronę, a co do pomocy, to można było śmiało powiedzieć, że to właściwie zeszło się dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych na schadzkę.  Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać karność!  Bankroft, komendant z tytułu i polecenia, zachowywał się jak taki, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął wprost strasznie, a wkońcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie wysiłek. Riggs, Marcy i Wheeler postępowali nie o wiele inaczej. Miałem więc powód do tego, by im ukrócić cugli. Uczyniłem też to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka jak mnie, nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był kiedy nieoględnie przemówił rozkazująco, byłbym się tylko naraził na śmiech powszechny. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie, jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on niema o tem pojęcia.  Ci napół dzicy, nieokiełznani, ludzie nazywali mnie po dziesięć razy dziennie: greenhorn, a mimo to do mnie się stosowali bezwiednie. Przytem zdawało im się zawsze, że właściwie tylko według własnej woli wszystko czynią.  Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli na wskróś uczciwi, rozumni i doświadczeni westmani i z tego daleko i szeroko sławni. Trzymali się przeważnie mnie i odsuwali się od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że to tamtych nie mogło obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał pomimo swych śmiesznych właściwości zdobyć u opornego towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mnie dopomóc do osiągnięcia moich zamiarów.  Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem suwerena do lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, wcale się nie pytając o to, czy się z tem zgadzam. Ja byłem greenhorn, a on wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czemś nieomylnem. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcyi ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu podołać na dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą powiedzieć muszę, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to słuszna i sprawiedliwa rzecz przyznać, że Sam Hawkens dał mi nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał mi ćwiczyć się w rzucaniu na swojej własnej niewielkiej osobie i na swoim koniu. Gdy potem doprowadziłem do tego, że pentla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:  — To pięknie, mój młody sir; to dobrze! Ale nie bądźcie jeszcze zbyt dumni z pochwały! Bakałarz musi nawet najgłupszego ucznia pochwalić od czasu do czasu, jeżeli ten ma zrobić jakikolwiek postęp. Byłem już nauczycielem niejednego westmana, a wszyscy uczyli się o wiele łatwiej i znacznie prędzej mnie pojmowali niż wy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyli, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie już was greenhornem. Aż do tego czasu pocieszajcie się tą starą maksymą, że głupi doprowadza nieraz do tychsamych wyników, co mądry, a nawet większych, jeśli się nie mylę!  Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą, a ja taksamo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on sądził całkiem inaczej.  Praktyczne jego pouczenia były mi najbardziej na rękę, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że, gdyby nie Hawkens, nie byłbym go znalazł na ćwiczenie się w tych rzeczach, które musi znać myśliwiec na preryi. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy te ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można nas było podglądnąć. Sam Hawkens tego żądał, a gdy razu pewnego zapytałem o przyczynę, odpowiedział:  — To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręczności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić z głębi waszej duszy, gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi! hi! hi! Weźcie to sobie do serca!  Skutkiem tego całe towarzystwo nie liczyło na mnie wcale na wypadek konieczności użycia broni lub zręczności ciała. Ale to nie martwiło mnie bynajmniej.  Mimo wszystkie wspomniane poprzednio przeszkody doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że za tydzień mogliśmy już połączyć się z sekcyą następną. Aby tę wiadomość tam zanieść, należało pchnąć posłańca. Bancroft oświadczył, że sam pojedzie pod przewodnictwem jednego westmana. Nie czyniło się tego poraz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać tak z sekcyą, pracującą za nami jak i przed nami. Stąd wiedziałem, że kierujący robotą przed nami starszy inżynier był nadzwyczaj tęgim człowiekiem.  Pewnej niedzieli rano zamierzał Bancroft wyruszyć. Uważał za stosowne napić się trochę na pożegnanie, w czem wszyscy mieli wziąć udział. Mnie tylko nie zaproszono, a Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie uwzględnili nadesłanego im zaproszenia. Popijanie, co zresztą przewidziałem, przeciągnęło się tak, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nawet już paplać nie mógł. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie było teraz mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w zarośla, aby się wyspać.  Cóż było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późna po południu. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do mego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się nad tem z Samem Hawkensem naradzałem, wskazał on ręką na zachód i rzekł:  — Nie będzie potrzeba jechać, sir. Możecie dać wiadomość tym dwom, którzy o to się zbliżają.  Spojrzawszy w tym kierunku, zobaczyłem dwu jeźdźców. Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego scouta, który już kilka razy był u nas z wieściami od następnej sekcyi. Obok niego jechał młodszy mężczyzna, ubrany nie tak jak zachodniokrajowiec. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąwszy przed nami, zapytał nieznajomy mnie o nazwisko. Skoro mu je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczem spojrzeniem i rzekł:  — A więc to pan jest tym młodym gentlemanem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem drudzy leniuchują. Będziecie pewnie wiedzieli, kim jestem, skoro powiem wam moje nazwisko. Jestem White.  Był to kierownik najbliższej zachodniej sekcyi, do którego mieliśmy wysłać wiadomość. Jego przybycie spowodowała z pewnością jakaś przyczyna. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę z wódki, uśmiechnął się domyślnie, ale nie przyjaźnie.  — Chyba pijani? — spytał.  Skinąłem głową.  — Wszyscy?  — Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i urządzono małe strzemienne. Zbudzę go i...  — Stać! — przerwał. — Mogę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Zejdźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?  — To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi, trzej godni zaufania, przewodnicy.  — Ach, Hawkens, ten mały osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.  Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:  — Przybywacie sami, mr. White. Czy sprowadza was coś ważnego?  — Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku i właśnie z wami pomówić. Myśmy już skończyli naszą sekcyę, a wy waszej jeszcze nie?  — Winny temu trudności terenu, zamierzam...  — Wiem, wiem! — przerwał mi. — Wiem niestety o wszystkiem. Gdybyście wy nie natężali się w trójnasób, byłby dziś Bancroft tam, gdzie rozpoczął.  — Tak nie jest, mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem...  — Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, ja ich wybadałem tak, że się nie spostrzegli. To bardzo szlachetnie z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym prawdę usłyszeć. Ponieważ zaś widzę, że jesteście zbyt skromni, aby mi ją powiedzieć, przeto spytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądźmy!  Poszliśmy do namiotu. On usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo. Skoro uczyniliśmy zadość temu wezwaniu, zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodawszy ani słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić te słuszne zarzuty i bronić kolegów, ale nie wywarło to na Whitem pożądanego skutku. Przeciwnie, prosił mnie on kilkakrotnie, żebym się nie trudził daremnie.  Gdy się już o wszystkiem dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że względem mnie żywi dobre zamiary. Przeglądnął wszystko uważnie, a kiedy mnie o to spytał, nie zaprzeczyłem, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż nikt z tamtych ani kreski nie zrobił, nie napisał ani jednej litery.  — Ale tego z dziennika nie widać — rzekł — ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swem chwalebnem koleżeństwie.  Na to zauważył chytrze Sam Hawkens:  — Sięgnijcie mu do kieszeni, mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czem dawniej były sardynki. Sardynek teraz już niema, ale jest zato coś papierowego. To prawdopodobnie dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam wszystko spisał on zapewne inaczej, niż tu w urzędowem sprawozdaniu, gdzie zatuszowuje lenistwo kolegów.  Sam Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski, oraz, że nosiłem je w wypróżnionej puszce od sardynek. Było mi przykro, że mię zdradził. White poprosił, żebym mu je pokazał. Cóż miałem zrobić? Czy koledzy moi zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzecznym wobec White’a. Dlatego podałem mu dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu o tem nie wspomni. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł:  — Powinienbym właściwie zabrać z sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam powinni zapłacić w trójnasób. Zostawiam jednak wam swobodę. Zwracam tylko na to uwagę, że dobrze zrobicie, jeśli zachowacie te prywatne zapiski, gdyż one mogą wam się później bardzo przydać. A teraz pobudźmy tych niezwykłych gentlemanów.  Wstał i narobił hałasu. „Gentlemani“ powyłazili z zarośli z błędnemi oczyma i wykrzywionemi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw z tego powodu, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmym, gdy usłyszał, że przybył mr. White z najbliższej sekcyi. Oni obaj widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przedewszystkiem kieliszek wódki, ale źle się z tem wybrał. White skorzystał z tej grzeczności w ten sposób, że skarcił go wprost strasznie. Zdumiony Bancroft milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White’a, pochwycił go za ramię i krzyknął:  — Panie, wasze nazwisko?  — White.  — Czem jesteście?  — Starszym inżynierem sąsiedniej sekcyi.  — Czy tam może wam kto rozkazywać?  — Sądzę, że nie.  — A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tutejszej sekcyi i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać, a już najmniej wy, mr. White!  — To słuszne, że jesteśmy sobie równi — rzekł napadnięty spokojnie. — Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, przy którem pracujemy obydwaj, to jest jego powinnością zwrócić uwagę na jego błędy. Wy szukacie, jak się zdaje, zadania swojego życia w baryłce brandy. Wszyscy szesnastu, których tu zastałem, przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani.  — Przed dwoma godzinami — przerwał mu Bancroft. — Tak długo tu już jesteście?  — Oczywiście. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Wy żyliście sobie jak w raju, tymczasem jeden i to najmłodszy z was dźwigał cały ogrom pracy!  Na to zwrócił się Bancroft do mnie i syknął:  — To wy powiedzieliście o tem, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco!  — Nie — odparł mr. White. — Wasz młody kolega postąpił jak gentleman; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą.  — Prosić o przebaczenie? Ani myślę! — zaśmiał się Bancroft szyderczo. — Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surveyorem. Zostaliśmy w pracach naszych w tyle, ponieważ on wszystko robił przewrotnie; a skoro teraz, zamiast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia...  Nie domówił. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć o mnie, jak chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak się pomylili w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu.  — Mr. Bancroft — rzekłem — wypiliście za dużo sznapsa i nie odespaliście jeszcze tego. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli.  — Ja pijany? Zwaryowaliście! — wrzasnął.  — Tak, pijany! Gdybym był pewny, że jesteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie z namysłem rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym wami o ziemię, jak pierwszym lepszym hultajem. Zrozumiano? Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, jakobyście się upili?  Trzymałem jeszcze w ręku jego ramię. Nie przypuszczał pewnie nigdy, że będzie musiał bać się mnie kiedykolwiek, ale teraz nastąpiło to naprawdę; widać to było po nim. Nie chciał się przyznać, że jest jeszcze pijany, a zarazem brakło mu odwagi do podtrzymania oskarżeń. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów, dodanych nam do pomocy i obrony:  — Mr. Rattlerze, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie? Czy nie na to tutaj jesteście, żebyście nas bronili?  Ten Rattler, wysoki i tęgo zbudowany, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Osobnik ordynarny, pił ustawicznie razem z Bancroftem. Nie znosił mnie i z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył prędko, pochwycił mnie za ramię, jak ja Bancrofta i odpowiedział:  — Nie, na to ja nie pozwolę, mr. Bancrofcie. To dziecko nie wydeptało jeszcze dziur w pierwszych pończochach, a ośmiela się już grozić dorosłym mężczyznom, gnębić ich i oczerniać. Odejm rękę od mr. Bancrofta, smarkaczu, bo ci pokażę, jaki z ciebie greenhorn!  Z takiem to wezwaniem zwrócił się on do mnie. Dobrze się stało, że on to zrobił, gdyż silniejszym był przeciwnikiem od Bancrofta. Nie wątpiłem ani na chwilę, że, jeśli jego nauczę moresu, to to silniej podziała, niżeli gdybym tamtemu dowiódł, że nie jestem tchórzem. Wyrwałem mu ramię z ręki i odrzekłem:  — Ja smarkacz, greenhorn? Odwołajcie to natychmiast, mr. Rattlerze, bo grzmotnę wami o ziemię!  — Wy mną? — zaśmiał się. — Taki greenhorn jest naprawdę na tyle głupi, że...  Nie skończył mówić, gdyż tak uderzyłem go pięścią w skroń, że jak wór runął sztywnie na ziemię i nie ruszył się więcej. Kilka krótkich chwil trwała głęboka cisza, poczem zawołał jeden z towarzyszy Rattlera:  — All devills! Czy będziemy spokojnie patrzeć, jak taki przybłęda bije naszego dowódcę? Dalej na tego draba!  Poskoczył ku mnie. Wtem ja kopnąłem go w brzuch. To najpewniejszy środek, aby przeciwnika przewrócić, trzeba tylko stać mocno na drugiej nodze. Hultaj padł, a w tej samej chwili ja ukląkłem na nim i uderzyłem go w skroń tak, że go ogłuszyłem. Potem wstałem szybko, wyrwałem oba rewolwery z za pasa i zawołałem:  — Kto jeszcze? Niech przyjdzie!  Cała horda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzyszy. Jeden spozierał na drugiego, lecz ja przestrzegłem:  — Posłuchajcie mnie, ludzie! Kto krokiem ku mnie postąpi, lub za broń chwyci, dostanie kulą w łeb! Myślcie sobie o greenhornach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki, jak ja, da sobie radę z dwunastu takimi westmanami, jak wy!  Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł:  — A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Ktoby się poważył włos mu zerwać z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w postaci. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie! Hi-hi-hi!  Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To nastraszyło przeciwników. Odwrócili się odemnie, mrucząc przekleństwa pod nosem i zajęli się skwapliwie obydwoma leżącymi na ziemi, aby ich przywieść do przytomności.  Bancroft uznał za najrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć. White patrzył na mnie szerokiemi od zdziwienia oczyma. Po tem zajściu potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia:  — Ależ, sir, to niebezpieczne! Nie chciałbym dostać się wam pomiędzy palce. Należałoby was naprawdę nazwać Shatterhand za to, że wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednem uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic takiego.  Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło:  — Shatterhand, hi-hi-hi! Greenhorn i już wojenny przydomek — i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć zawsze zrobi się coś z tego. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak, jak Old Firehand, także westman i silny, jak niedźwiedź. Cóż wy na to miano Dicku i Willu?  Odpowiedzi ich już nie dosłyszałem, gdyż musiałem uwagę poświęcić Whitemu, który ująwszy mnie za rękę, odprowadził na bok i odezwał się temi słowy:  — Podobacie mi się nadzwyczajnie, sir! Czy nie mielibyście ochoty pójść ze mną?  — Trudno wchodzić w to, czy mam ochotę, czy nie mam, mr. White. Ja nie mogę.  — Czemu?  — Bo mnie tutaj trzyma obowiązek.  — Pshaw! Ja biorę to na siebie.  — To mi się na nic nie przyda, jeślibym ja sam nie mógł się usprawiedliwić. Przysłano mnie tutaj do pomocy przy pomiarze tej sekcyi, nie wolno mi się stąd ruszyć, ponieważ jeszcze nie jesteśmy gotowi.  — Bancroft dokończy z tymi trzema.  — Tak, ale kiedy i jak! Nie, ja muszę zostać.  — Zważcie, że dla was to niebezpieczne!  — Jakto?  — Pytacie jeszcze? Widzicie chyba, że porobiliście sobie z tych ludzi wrogów zakamieniałych.  — Nie. Przecież im nic nie uczyniłem.  — To prawda, albo raczej było prawdą dotychczas. Ponieważ jednak powaliliście dwu z nich na ziemię, to między wami stosunki zerwane.  — Być może, ale ja się nie boję. Właśnie przez te dwa uderzenia zdobyłem sobie poważanie. Nie rychło porwie się kto znów na mnie. Zresztą przy mnie stoją Hawkens, Stone i Parker.  — Jak chcecie. Wolna wola to niebo dla człowieka, ale często i piekło. Bardzobyście mnie się przydali. Ale przynajmniej kawałek drogi mnie odprowadzicie?  — Kiedy?  — Teraz.  — Czy chcecie zaraz wracać, mr. White?  — Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić tu dłużej, niż potrzeba.  — Ależ coś zjeść musicie, nim wyruszycie w drogę, sir?  — Zbyteczne. Mamy w torbach siodłowych wszystko, niezbędne do życia.  — Nie pożegnacie się z Bancroftem?  — Nie.  — Przybyliście, aby z nim o interesach pomówić!  — Zapewne, ale mogę to wam także powiedzieć. Przekonałem się nawet, że wy lepiej się rozumiecie na rzeczy, niż on. Ale przedewszystkiem chciałbym was ostrzec przed czerwonoskórymi.  — Czy widzieliście ich?  — Nie bezpośrednio, lecz ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bawoły, a czerwonoskórcy opuszczają wsi swoje, aby na nie dla mięsa polować. Przed Keiowehami niema obawy, gdyż pogodziliśmy się z nimi co do kolei, ale Komancze i Apacze nic o tem nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Ja skończyłem prace około mojej sekcyi i opuszczam te strony. Mnie więc nic nie grozi. Ale dla was staje się ten teren codzień niebezpieczniejszym. Starajcie się rychło doprowadzić prace do końca. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami.  Oczywiście miał Sam ochotę.  Chciałem tego dnia właściwie pracować, ale była to niedziela, kiedy każdy chrześcijanin, nawet w puszczy, powinien się skupić i zająć swymi duchowymi obowiązkami. Zresztą zasłużyłem na odpoczynek. Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.  — Idźcie do dyabła i każcie mu sobie karki pokręcić! — odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie miało się spełnić niebawem.  Od kilku dni już nie wyjeżdżałem nigdzie, to też deresz mój zarżał radośnie, gdy go zacząłem siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „gunsmithowi“ Henry’emu.  Jadąc w blasku pięknego jesiennego poranku, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich przedsiębiorstwach kolejowych i o wszystkiem, co nam leżało na sercu. White dał mi kilka wskazówek, odnoszących się do połączenia z jego sekcyą, a około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby się skromnie posilić. Potem White pojechał dalej ze scoutem, a my poleżeliśmy jeszcze przez chwilę, roztrząsając zagadnienia, tyczące się wiary.  Hawkens był właściwie bogobojnym człowiekiem, chociaż wobec drugich tego nie okazywał.  Na krótko przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad wodą, aby ręką zaczerpnąć. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, nogi ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, poczem ozwał się:  — White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indyanami.  — Sądzicie, Samie, że to ślad Indyanina?  — Tak, indyańskiego mokassyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?  — Żadnego.  — Fi, musicie przecież coś czuć i myśleć?  — Cóż innego jak to, że tu był czerwonoskóry?  — Więc nie boicie się wcale?  — Ani mi się śni!  — Przynajmniej lekki niepokój?  — Także nie.  — Tak, wy nie znacie czerwonoskórych!  — Ale spodziewam się, że ich poznam. Będą chyba tacy sami, jak inni ludzie, wrogami swoich wrogów i przyjaciółmi swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać.  — Jesteście greenhorn i wiecznie nim zostaniecie. Postanawiajcie postępować z czerwonymi, jak chcecie, wynik będzie zawsze inny, całkiem inny. Wypadki nie zależą przecież od waszej woli. Doświadczycie tego i życzę wam, żeby to nie kosztowało was strzępu własnego ciała, lub nawet życia.  — Kiedy ten Indsman mógł być tutaj?  — Mniej więcej przed dwoma dniami. Widzielibyśmy tu na trawie jego ślady, gdyby się tymczasem nie była podniosła.  — Wyszedł chyba na zwiady?  — Tak, na zwiady za mięsem bawolem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny. Był nadzwyczaj nieostrożny, a więc prawdopodobnie młody.  — Jakto?  — Wytrawny wojownik nie wstępuje do takiej wody jak ta, gdzie ślad zostaje na płytkim gruncie, długo jeszcze widoczny. Takiego błędu dopuszcza się tylko głupiec, który jest zupełnie takim samym czerwonym greenhornem, jako wy białym, hi! hi! hi! A białe greenhorny bywają jeszcze głupsze od czerwonych. Zapamiętajcie to sobie, sir!  Zaczął sam do siebie z cicha parskać śmiechem i wstał, by dosiąść konia. Poczciwy Sam lubiał okazywać mi przywiązanie swoje w ten sposób, że mnie głupim nazywał.  Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem mojem jako surveyora było zbadać naszą przestrzeń, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy potem po równoległej linii.  W ten sposób dostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony, pokrywały dołem zarośla, a górą las. Długość doliny wynosiła może z pół godziny drogi, tak prostej, że można było widzieć ją od początku do końca. Zaledwie kilka kroków zrobiliśmy w tem miłem zagłębieniu, kiedy naraz Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.  — Heigh-day! — krzyknął. — Otóż są! Naprawdę te najpierwsze!  — Co? — zapytałem.  Ujrzałem daleko przed sobą ośmnaście, a może dwadzieścia zwolna poruszających się punktów.  — Co? — powtórzył, kręcąc się żywo na siodle. — Wy nie wstydzicie się tak pytać? Ach prawda, wszak wy greenhorn i to potężny! Takie osobniki jak wy nie widzą często, choć oczy mają otwarte. Bądźcie, najszanowniejszy sir, łaskawi zgadnąć, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczywają wasze piękne oczy!  — Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodzaj zwierzyny żyje w gromadkach, liczących najwyżej dziesięć sztuk. Biorąc także na uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe zwierzęta, chociaż wydają się stąd tak małemi, muszą być znacznie większe od saren.