Winne Wzgórze.Wiara - Dorota Schrammek - ebook + audiobook

Winne Wzgórze.Wiara ebook i audiobook

Dorota Schrammek

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznajcie hygge po polsku!

„Rzucić wszystko i wyjechać” – tą dewizą kierują się ludzie, którzy trafiają do niewielkiej malowniczej miejscowości położonej wśród drawskich jezior. Wyczerpani niepowodzeniem, nieszczęściem, śmiercią bliskiej osoby lub na przymusowym urlopie, marzą o innym życiu i miejscu dla siebie. Czy Winne Wzgórze okaże się przekleństwem, czy zbawieniem?
Pierwszy tom nowego cyklu Doroty Schrammek to barwna opowieść o sile przypadku w naszym życiu, o tym jak brzemienne w skutki są nasze wybory, a przeszłość lubi wracać i burzyć ustalony porządek. To poszukiwanie równowagi pomiędzy pracą a odpoczynkiem, tęsknota za naturą i drugim człowiekiem. Czy bohaterowie potrafią to dostrzec?
W przygotowaniu kolejne tomy: Winne Wzgórze. Nadzieja i Winne Wzgórze. Miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 8 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,3 (127 ocen)
68
37
16
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kapetka

Nie polecam

Ksiazka pełna stereotypów o pracy w korporacji, życiu na wsi czy o seksualnosci. Do tego dlugie, enycklopedyczne fragmenty jakby żywcem przepisane z przewodnika. Lubię książki p. Schrammek, ale na tę szkoda czasu.
10

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na wja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Anna Da­ma­sie­wicz

Zdję­cie na okład­ce

© ol­ly­18 | stock.chro­ma.pl

© Mat­thew Gib­son | De­po­sit­pho­tos.com

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2018

ISBN 978-83-65684-89-9

Wszyst­kim Czy­tel­ni­kom, któ­rzy szu­ka­ją spo­ko­ju i szczę­ścia

Rozdział 1. Po Świętej Dorocie wyschną chusty na płocie

Kiedy Do­ro­ta usły­sza­ła dźwięk pral­ki in­for­mu­ją­cy o za­koń­cze­niu cy­klu, przy­po­mnia­ła so­bie bab­ci­ne po­wie­dze­nie zwią­za­ne z datą swo­ich imie­nin. Przez chwi­lę spo­glą­da­ła na po­dwó­rze oświe­tlo­ne zi­mo­wym słoń­cem, któ­re­go blask po­tę­go­wa­ło bez­chmur­ne nie­bo. Moc­ny wyż. Wy­da­wa­ło się, że zło­ta kula po­win­na da­wać cie­pło, ale na ze­wnątrz było dzie­sięć stop­ni mro­zu. Praw­do­po­dob­nie wie­czo­rem tem­pe­ra­tu­ra spad­nie jesz­cze ni­żej.

Naj­wyż­szy czas za­wo­łać chłop­ców do domu, po­my­śla­ła. Po­zwo­li­ła im przez pół go­dzi­ny ba­wić się na świe­żym po­wie­trzu. Uwa­ża­ła, że to naj­lep­sze le­kar­stwo. Do­brze, że Arka jesz­cze nie było. Zi­ry­to­wał­by się, wi­dząc za­ka­ta­rzo­nych sy­nów bie­ga­ją­cych za pił­ką. Nie krę­po­wał­by się, że sło­wa „Co mat­ka zno­wu wy­my­śli­ła? Je­śli do­sta­nie­cie za­pa­le­nia płuc, to jej po­dzię­kuj­cie!” nie po­win­ny być prze­zna­czo­ne dla ma­łych uszu. Do­ro­ta zbyt wie­le sły­sza­ła w dzie­ciń­stwie, więc do­szła do wnio­sku, że w jej wła­snej ro­dzi­nie ma być kom­plet­nie ina­czej. Na pierw­szym miej­scu mi­łość i sza­cu­nek, od po­cząt­ku trwa­nia związ­ku do sa­me­go koń­ca. I choć wte­dy jesz­cze nie sły­sza­ła sa­kra­men­tal­ne­go „I że cię nie opusz­czę aż do śmier­ci”, to była pew­na, że w jej mał­żeń­stwie tak wła­śnie bę­dzie. W tym roku mi­ja­ło dwa­na­ście lat od ślu­bu, a zwią­zek trwał od pięt­na­stu.

Ko­bie­ta sta­nę­ła na pro­gu domu i osło­ni­ła twarz przed in­ten­syw­nym słoń­cem. Jesz­cze tro­chę i bę­dzie za­cho­dzi­ło w in­nym miej­scu. Ten wyż ma się utrzy­mać przez trzy dni. A co tam! Cof­nę­ła się do bu­dyn­ku. Z po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze­go wy­cią­gnę­ła su­szar­kę na bie­li­znę i roz­sta­wi­ła ją nie­da­le­ko ga­ra­żu. Nogi kon­struk­cji ob­cią­ży­ła dwie­ma ce­głów­ka­mi. Co praw­da pre­zen­ter po­go­dy nie wspo­mi­nał o wie­trze, ale w nocy może być róż­nie. Chwi­lę póź­niej wy­nio­sła z ła­zien­ki pra­nie. Na­rzu­ci­ła na sie­bie ka­mi­zel­kę, aby nie zmar­z­nąć, i za­bra­ła się za roz­wie­sza­nie wil­got­nych ubrań. Do­tyk mo­kre­go i cie­płe­go jesz­cze ma­te­ria­łu spra­wiał jej przy­jem­ność. „Po świę­tej Do­ro­cie wy­schną chu­s­ty na pło­cie” – tak za­wsze po­wta­rza­ła bab­cia. Gdy Do­ro­ta była mała, nie ro­zu­mia­ła tego po­wie­dze­nia. Do­pie­ro wie­le lat póź­niej w gło­wie jej się roz­ja­śni­ło; nie cho­dzi­ło o samo su­sze­nie ubrań. Po szó­stym lu­te­go dzień już był zde­cy­do­wa­nie dłuż­szy, po­wie­trze pach­nia­ło rześ­ko, pta­ki ina­czej śpie­wa­ły w ogro­dzie, za­rów­no ran­kiem, jak i wie­czo­rem. Wśród tra­wy do­strze­ga­ła ran­ni­ki, nie­wiel­kie żół­te kwia­tusz­ki tak in­ten­syw­nej bar­wy, jak­by małe sło­necz­ka ktoś roz­rzu­cił po zie­mi.

Ode­tchnę­ła peł­ną pier­sią. Zim­ne po­wie­trze wdar­ło się do płuc, nie­mal po­wo­du­jąc ból. Wła­śnie tego po­trze­bo­wa­ła.

– Chłop­cy, do domu! – za­wo­ła­ła w stro­nę sy­nów.

Bie­gli do niej na wy­ści­gi. Prze­krzy­wio­ne czap­ki na gło­wach i moc­no za­ru­mie­nio­ne po­licz­ki świad­czy­ły o do­brej za­ba­wie. Ja­nek, dzie­wię­cio­la­tek, spraw­nie wy­tarł nos w chu­s­tecz­kę wy­cią­gnię­tą z kie­sze­ni kurt­ki. Pię­cio­let­ni Pa­we­łek nie był jesz­cze tak by­stry. Roz­ma­zał wy­dzie­li­nę na po­licz­kach i chwi­lę póź­niej przy­tu­lił się do mamy. Do­ro­ta uwiel­bia­ła za­pach dzie­ci. Przy­tknę­ła usta do zmar­z­nię­te­go czo­ła, nie przej­mu­jąc się, że wła­śnie bru­dzi się gi­la­mi.

– Zro­bi­łaś obiad? – za­in­te­re­so­wał się star­szy chło­piec. Pró­bo­wał po­wą­chać, czy ja­kieś za­pa­chy już do­cho­dzą z kuch­ni. – Zro­bi­łaś! Sos po­mi­do­ro­wy z sa­la­mi!

– A bę­dzie ko­lo­ro­wy ma­ka­ron? – spy­tał Pa­we­łek.

– Już ugo­to­wa­ny. – Uśmiech­nę­ła się.

Po­mo­gła im ro­ze­brać się i umyć ręce. Po chwi­li obaj pa­ła­szo­wa­li ulu­bio­ne da­nie. Ko­bie­ta mia­ła czas, aby za­jąć się przed­po­ko­jem, w któ­rym zo­sta­ły wi­docz­ne śla­dy byt­no­ści sy­nów. Arek nie lu­bił, gdy na pod­ło­dze był piach z po­dwó­rza. Szyb­ko od­ku­rzy­ła pa­ne­le i prze­je­cha­ła po nich wil­got­nym mo­pem. Usta­wi­ła rów­no buty i po­pra­wi­ła po­roz­rzu­ca­ne kurt­ki. Wresz­cie pa­no­wał po­rzą­dek.

Po­tem po­my­ła na­czy­nia po chłop­cach i do­pra­wi­ła sa­łat­kę, któ­rą zro­bi­ła dla sie­bie i męża. Upew­ni­ła się, czy wsta­wi­ła do lo­dów­ki bia­łe wino. Rzad­ko piła al­ko­hol, ale pa­mię­ta­ła, jak Arek za­wsze po­wta­rza, że aku­rat bia­łe musi być schło­dzo­ne. Do­sy­pa­ła świe­że­go ko­per­ku do mi­ski z wa­rzy­wa­mi i ło­so­siem. To była ich ulu­bio­na sa­łat­ka. Daw­no jej nie ro­bi­ła. Tym ra­zem jed­nak nada­rzy­ła się świet­na oka­zja – jej imie­ni­ny. Mąż co roku pa­mię­tał i przy­wo­ził ulu­bio­ne tu­li­pa­ny Do­ro­ty. Ona re­wan­żo­wa­ła się sma­ko­wi­to­ścia­mi na sto­le. Czu­ła po­de­ner­wo­wa­nie, bo od­kąd prze­ję­li re­stau­ra­cję w nie­da­le­kim Cza­plin­ku, mę­żo­wi jak­by prze­szka­dza­ło wszyst­ko, co przy­go­to­wy­wa­ła w kuch­ni. Dzi­siaj jed­nak nie po­wi­nien być roz­draż­nio­ny.

Wie­czo­rem zer­k­nę­ła na wy­świe­tlacz ko­mór­ki i po­my­śla­ła, że za­raz po­ło­ży chłop­ców spać i po­cze­ka na Arka. Po­wi­nien zja­wić się oko­ło dwu­dzie­stej pierw­szej. Była zima, śro­dek ty­go­dnia, za­tem w nie­wiel­kim mia­stecz­ku nikt ra­czej nie sie­dział w re­stau­ra­cji do nocy. Wię­cej klien­tów na­le­ży się spo­dzie­wać pod­czas naj­bliż­sze­go – ostat­nie­go w kar­na­wa­le – week­en­du. Wte­dy lo­kal bę­dzie czyn­ny dłu­żej.

Za­sta­na­wia­ła się, czy do­brze zro­bi­li, in­we­stu­jąc w ga­stro­no­mię. Ba, cza­sa­mi roz­my­śla­ła, czy w ogó­le po­win­ni tu – na Win­ne Wzgó­rze – przy­jeż­dżać. Pa­mię­ta­ła, jak w tym domu spę­dza­ła czas pod­czas wa­ka­cji w od­wie­dzi­nach u bab­ci. Jaka wte­dy była bez­tro­ska! Miej­sco­wość, a wła­ści­wie osa­dę z kil­ko­ma do­ma­mi, obec­nie za­miesz­ki­wa­ło rap­tem trzy­dzie­ści osób. Kie­dyś było ich nie­co wię­cej. Naj­star­si zmar­li, a mło­dzi po­wy­jeż­dża­li do więk­szych miast, aby tam pro­wa­dzić inne ży­cie. A co ich tu przy­gna­ło? Ją i Arka?

Wszyst­ko za­czę­ło się psuć, gdy mąż stra­cił do­brze płat­ną pra­cę. Za­gra­nicz­na fir­ma za­my­ka­ła przed­sta­wi­ciel­stwo w Pol­sce, więc do­stał wy­po­wie­dze­nie. Po­cząt­ko­wo był pe­łen za­pa­łu do po­szu­ki­wa­nia ko­lej­ne­go za­ję­cia, ale nikt nie pła­cił tak do­brze jak po­przed­ni­cy. Gdy w koń­cu za­cze­pił się jako kie­row­ca, w dru­gim ty­go­dniu pra­cy zda­rzył się wy­pa­dek. Arek do­znał wie­lu ob­ra­żeń i parę ty­go­dni spę­dził w szpi­ta­lu. Do­ro­ta żyła wte­dy jak w amo­ku. Ja­nek miał pra­wie sie­dem lat, a Pa­we­łek trzy. Z dwój­ką chłop­ców jeź­dzi­ła au­to­bu­sem na dru­gi ko­niec mia­sta, aby od­wie­dzić męża w szpi­ta­lu i do­pil­no­wać jego re­ha­bi­li­ta­cji. Wie­lo­krot­nie ukrad­kiem pła­ci­ła, by miał wszel­kie za­bie­gi na czas i wa­run­ki, jak na­le­ży. To dzię­ki upo­ro­wi żony Arek szyb­ko wró­cił do spraw­no­ści. Co z tego? Byli ze wszyst­kim pod kre­ską; za­dłu­że­ni u każ­de­go w ro­dzi­nie. Kar­ty kre­dy­to­we wy­ko­rzy­sta­ne do cna. Do­ro­ta nie była w sta­nie spła­cać wszyst­kie­go z pen­sji na­uczy­ciel­ki. Nie cią­gnę­ła nad­go­dzin, bo za­raz po za­koń­cze­niu za­jęć jeź­dzi­ła do szpi­ta­la. Chłop­ców albo bra­ła ze sobą, albo pod­rzu­ca­ła do swo­ich ro­dzi­ców. Nie pa­mię­ta­ła, kie­dy w ostat­nim cza­sie ku­pi­ła co­kol­wiek so­bie lub dzie­ciom. Wszyst­ko prze­zna­cza­ła na jak naj­szyb­szy po­wrót męża do zdro­wia. Ode­tchnę­ła, gdy ze szpi­ta­la wró­cił do nie­wiel­kie­go miesz­kan­ka. Pięć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych – na ta­kiej po­ła­ci mie­ścił się świat czte­rech osób. Było im cia­sno już wcze­śniej, ale te­raz gdy na ogra­ni­czo­nej po­wierzch­ni usta­wi­li ro­wer do ćwi­czeń, a co dru­gi dzień przy­cho­dził ma­sa­ży­sta i zaj­mo­wał się Ar­kiem – ży­cie oka­za­ło się zde­cy­do­wa­nie trud­niej­sze. Wszę­dzie wa­la­ły się za­baw­ki, chłop­cy wal­czy­li mię­dzy sobą – wszyst­ko było nie tak! Do tego do­szła ogrom­na fi­nan­so­wa za­paść, któ­rą po­tę­go­wa­ły nie­prze­wi­dzia­ne wy­dat­ki. W jed­nym mie­sią­cu po­psu­ła się pral­ka i piec w ła­zien­ce. Suma, któ­rą trze­ba było za­pła­cić, nor­mal­nie by­ła­by do przy­ję­cia, ale nie wte­dy. Do­ro­ta otar­ła łzy i po­now­nie po­szła do ro­dzi­ców z proś­bą o pie­nią­dze.

– Wiesz, roz­my­śla­li­śmy nad wszyst­kim. – Mat­ka ni­g­dy nie od­ma­wia­ła cór­ce po­mo­cy, jed­nak z nie­po­ko­jem pa­trzy­ła na co­raz więk­sze dłu­gi. – Gnieź­dzi­cie się w ma­leń­kim miesz­ka­niu. Ty za­ra­biasz w szko­le gro­sze, a Arek z ra­cji wy­pad­ku nie przy­no­si do domu nic. Chłop­cy ro­sną, więc po­trze­bu­ją prze­strze­ni, a nie po­ty­ka­nia się o sie­bie w nie­wiel­kim po­ko­iku, któ­ry zaj­mu­ją. Wy też nie ma­cie żad­nej pry­wat­no­ści. Przed Ar­kiem jesz­cze kil­ka ty­go­dni so­lid­nej re­ha­bi­li­ta­cji, a to na pew­no po­cią­gnie za sobą kosz­ty. Za­sta­nów­cie się nad pro­po­zy­cją, któ­rą wam pod­su­nę­li­śmy ja­kiś czas temu.

Do­ro­ta przy­po­mnia­ła so­bie spo­tka­nie z ro­dzi­ca­mi w szpi­ta­lu przy łóż­ku męża. To wte­dy rzu­ci­li po­mysł, aby mło­dzi sprze­da­li swo­je miesz­ka­nie w Szcze­ci­nie.

– Dom po bab­ci prze­pi­sze­my wam jako da­ro­wi­znę – za­pew­niał tata. – Nie trze­ba bę­dzie wte­dy uisz­czać żad­nych po­dat­ków.

– Spła­ci­cie wszyst­kie zo­bo­wią­za­nia, ja­kie ma­cie, a resz­tę prze­zna­czy­cie na to, co trze­ba bę­dzie w bu­dyn­ku po­pra­wić. Stoi pu­sty od kil­ku mie­się­cy. – Mat­ka uro­ni­ła łzę, jak za­wsze gdy wspo­mi­na­ła swo­ją ro­dzi­ciel­kę. – My je­ste­śmy za sta­rzy, by za­jąć się do­mem. Ja w do­dat­ku mam dwa lata do eme­ry­tu­ry, więc nie mogę te­raz zo­sta­wić pra­cy. Ow­szem, chcie­li­śmy go sprze­dać, ale war­to prze­my­śleć, czy to wy nie za­miesz­ka­li­by­ście w Ku­sze­wie.

– Mamo, to jest mała wio­secz­ka, w do­dat­ku po­ło­żo­na sto pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od Szcze­ci­na! Jak wy to so­bie wy­obra­ża­cie?! Co z pra­cą dla mnie i dla Arka? – Do­ro­ta krę­ci­ła gło­wą. – A le­ka­rze dla dzie­ci? Do­bra szko­ła?

– Wierz mi, że w ma­łych miej­sco­wo­ściach też wszyst­ko znaj­dziesz. Czy tu­taj tak czę­sto cho­dzisz z dzieć­mi po przy­chod­niach? Nie. Zresz­tą do­oko­ła Ku­sze­wa rów­nież masz więk­sze mia­sta, w któ­rych otrzy­masz po­moc. My­ślę, że pra­cę tak­że znaj­dziesz. Ży­cie w Szcze­ci­nie jest zde­cy­do­wa­nie droż­sze. Tam chłop­cy będą mie­li przede wszyst­kim wię­cej miej­sca. W domu są czte­ry po­ko­je i nie­za­go­spo­da­ro­wa­ne pod­da­sze. Znasz do­brze duży ogród oraz po­dwó­rze, a nade wszyst­ko i wam, i dzie­ciom przy­da się świe­że po­wie­trze.

Mło­da ko­bie­ta mil­cza­ła. W ostat­nim zda­niu mat­ka mia­ła ra­cję. Za ży­cia bab­ci była tam z chłop­ca­mi ja­kieś trzy razy i ogrom­nie im się po­do­ba­ło. Szcze­gól­nie Jan­ko­wi, któ­ry był już wte­dy sa­mo­dziel­nym smy­kiem. Gdy nad­cho­dził czas po­wro­tu, pła­kał i po­wta­rzał, że chce zo­stać na wsi.

Do­ro­ta wra­ca­ła do domu z pie­niędz­mi otrzy­ma­ny­mi od ro­dzi­ców na za­kup no­wej pral­ki, a w jej gło­wie kłę­bi­ły się my­śli. Jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru, gdy po­ło­ży­ła sy­nów spać, usia­dła obok Arka i za­czę­ła z nim roz­mo­wę. Spo­koj­nie wy­ło­ży­ła, jak wy­glą­da ich sy­tu­acja fi­nan­so­wa i naj­bliż­sze per­spek­ty­wy. Fak­ty mó­wi­ły same za sie­bie: mąż nie może wró­cić do za­wo­du kie­row­cy. Dłu­go­trwa­łe sie­dze­nie za kie­row­ni­cą w jego przy­pad­ku było za­bro­nio­ne.

– No do­brze, ale co ja tam będę ro­bił? Prze­cież w ta­kiej ma­łej miej­sco­wo­ści nie znaj­dę pra­cy dla sie­bie.

– Je­steś in­ży­nie­rem, by­łeś już kie­row­ni­kiem w fir­mie i po­tra­fisz za­rzą­dzać ludź­mi, a gdy fir­ma za­koń­czy­ła dzia­łal­ność, to na­wet w du­żym Szcze­ci­nie mia­łeś pro­blem ze zna­le­zie­niem pra­cy – przy­po­mnia­ła. – Do­brze, że masz róż­ne ka­te­go­rie pra­wa jaz­dy. Tyl­ko dzię­ki temu za­trud­ni­łeś się jako kie­row­ca.

– I na­wet to nie było mi pi­sa­ne…

Pa­trzy­li na sie­bie, roz­my­śla­jąc o nie­daw­nym wy­pad­ku.

– Po­je­zie­rze Draw­skie to te­ren tu­ry­stycz­ny. Może znaj­dzie­my coś w tej bran­ży? Je­że­li do­sta­li­by­śmy za miesz­ka­nie do­brą cenę, to mo­gli­by­śmy prze­trwać czas do zna­le­zie­nia pra­cy.

Przez pół nocy roz­ma­wia­li o wszyst­kim. W Szcze­ci­nie wła­ści­wie nie było nic, co mo­gło­by ich za­trzy­mać. Na­stęp­ne­go dnia za­dzwo­ni­li do ro­dzi­ców Do­ro­ty, by po­wie­dzieć im o swo­ich po­sta­no­wie­niach.

Wszyst­ko to dzia­ło się pół­to­ra roku temu. Wy­pa­dek Arka wy­da­rzył się na po­cząt­ku wrze­śnia, na­to­miast de­cy­zję o sprze­da­ży miesz­ka­nia pod­ję­li w lu­tym. Nie mu­sie­li dłu­go cze­kać na chęt­ne­go. Atrak­cyj­na lo­ka­li­za­cja spra­wi­ła, że agent nie­ru­cho­mo­ści nie prze­sta­wał dzwo­nić. W kwiet­niu pod­pi­sa­li umo­wę przed­wstęp­ną. Za­raz po za­koń­cze­niu roku szkol­ne­go roz­po­czę­ła się prze­pro­wadz­ka.

Chłop­cy roz­po­czy­na­li wa­ka­cje i ogrom­nie cie­szy­li się na zmia­nę miej­sca za­miesz­ka­nia. Po­mysł, aby wszyst­ko od­by­ło się w tym cza­sie, oka­zał się tra­fio­ny. Dzie­ci spę­dza­ły dni w ogro­dzie, a ro­dzi­ce – ma­jąc ba­cze­nie na sy­nów – zaj­mo­wa­li się urzą­dza­niem domu. Bu­dy­nek był w do­brym sta­nie, choć nie­któ­re rze­czy trze­ba było po­pra­wić. Wy­mie­ni­li okna, drzwi, od­świe­ży­li ścia­ny w każ­dym po­miesz­cze­niu. La­tem wszyst­ko schło bły­ska­wicz­nie.

Po­zby­li się czę­ści rze­czy po bab­ci, choć nie­któ­re za­byt­ko­we me­ble Do­ro­ta scho­wa­ła w po­miesz­cze­niu go­spo­dar­czym. Po­my­śla­ła, że za ja­kiś czas je od­no­wi i znaj­dzie dla nich miej­sce w domu. Nie zro­bi­ła tego do tej pory.

Gdy po­je­cha­ła do Cza­plin­ka, by za­pi­sać chłop­ców do szko­ły i przed­szko­la, na biur­ku se­kre­tar­ki do­strze­gła wy­druk ogło­sze­nia. Szu­ka­no na­uczy­ciel­ki na ćwierć eta­tu do pra­cy w bi­blio­te­ce szkol­nej. Do­ro­ta wró­ci­ła jesz­cze tego sa­me­go dnia z kom­ple­tem wy­ma­ga­nych do­ku­men­tów. Była po­lo­nist­ką. Uda­ło się! Mo­gła roz­po­cząć pra­cę od wrze­śnia. Pa­mię­ta, jak szczę­śli­wa wpa­dła wte­dy do domu, by po­dzie­lić się wia­do­mo­ścia­mi z Ar­kiem. Był za­sko­czo­ny i ucie­szo­ny.

– No! Te­raz tyl­ko ja jesz­cze coś znaj­dę i bę­dzie świet­nie! – Chwy­cił żonę w ra­mio­na i ob­ró­cił kil­ka razy.

Pierw­sze spo­tka­nie w spra­wie pra­cy miał od­być w na­stęp­nym ty­go­dniu. Nie do­tarł na nie. Dwa dni wcze­śniej wy­brał się z Do­ro­tą i chłop­ca­mi na lody do Cza­plin­ka. Przy­jem­nie było za­siąść na ła­wecz­kach usta­wio­nych w cie­niu drzew. Pięk­nie wy­glą­dał ry­nek, na któ­rym wśród zie­le­ni nie­spiesz­nie spa­ce­ro­wa­li lu­dzie. Ro­dzi­na roz­ma­wia­ła lek­ko przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi, jak­by nie chcąc bu­rzyć spo­ko­ju in­nym.

– Mamo, dla­cze­go na Ku­sze­wo mó­wisz Win­ne Wzgó­rze?

– Po­nie­waż przed dru­gą woj­ną świa­to­wą to miej­sce no­si­ło na­zwę We­in­ber­ge. Pa­mię­tasz, że w piw­ni­cy zna­leź­li­śmy daw­ną ta­blicz­kę z na­zwą miej­sco­wo­ści? We­in­ber­ge w tłu­ma­cze­niu na ję­zyk pol­ski ozna­cza Win­ne Góry lub Win­ne Wzgó­rza. Po­do­ba mi się ta na­zwa, więc jej uży­wam.

Jesz­cze za cza­sów bab­ci przy­wy­kli do sta­re­go na­zew­nic­twa. Nic dziw­ne­go, że Do­ro­ta kil­ka­krot­nie w ad­re­sie po­da­ła je za­miast „Ku­sze­wo”. Swo­ją dro­gą, jak moż­na było zre­zy­gno­wać z tak do­brej na­zwy na rzecz dziw­ne­go mia­na. Win­ne Wzgó­rza pa­so­wa­ło­by ide­al­nie! Ich dom po­ło­żo­ny był na po­cząt­ku za­chod­niej czę­ści po­mor­skie­go ma­sy­wu gór­skie­go. Znaj­do­wał się na wy­so­ko­ści stu osiem­dzie­się­ciu trzech me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Wy­star­czy­ło, że ode­szli pół ki­lo­me­tra da­lej, aby ich oczom uka­zał się wi­dok na je­zio­ro Ko­mo­rze, bo­daj­że naj­pięk­niej­sze w tym re­gio­nie. Kil­ka­set me­trów w dru­gą stro­nę znaj­do­wa­ła się naj­wyż­sza góra w oko­li­cy – Ku­ków­ka – wzno­szą­ca się po­nad dwie­ście me­trów nad po­zio­mem mo­rza.

– Ja też tak będę mó­wił!

Mat­ka usły­sza­ła de­kla­ra­cję Jan­ka i po­gła­ska­ła go po buj­nej czu­pry­nie. Przy­da­ła­by mu się wi­zy­ta u fry­zje­ra. Choć­by za­raz, sko­ro mają czas. Ro­zej­rza­ła się wo­kół, aby do­strzec męża. Jesz­cze przed chwi­lą tu sie­dział. Wi­dać tak była po­chło­nię­ta roz­my­śla­niem, że nie za­uwa­ży­ła, gdy od­szedł. A to on za­wsze od­wie­dzał za­kład z chłop­ca­mi. Strzy­że­nie na­le­ża­ło do jego obo­wiąz­ków.

Arek stał parę me­trów da­lej przed wi­try­ną re­stau­ra­cji. Wpa­try­wał się w coś uważ­nie. Po­de­szła do męża i za­czę­ła czy­tać:

Przed­mio­tem sprze­da­ży jest no­wo­cze­sna, do­brze pro­spe­ru­ją­ca i świet­nie roz­re­kla­mo­wa­na re­stau­ra­cja. Obiekt po ge­ne­ral­nym re­mon­cie prze­pro­wa­dzo­nym w 2015 roku. Wy­po­sa­że­nie wnę­trza i uży­te ma­te­ria­ły naj­wyż­szej ja­ko­ści. Lo­kal nie wy­ma­ga naj­mniej­sze­go na­kła­du fi­nan­so­we­go. Pro­fe­sjo­nal­ne urzą­dze­nia w kuch­ni i na ba­rze. Sys­tem alar­mo­wy oraz ka­me­ry; czte­ry za­in­sta­lo­wa­ne w środ­ku, a dwie znaj­du­ją się w ogród­ku piw­nym. Licz­ba miejsc sie­dzą­cych: czter­dzie­ści pięć plus dwa­dzie­ścia w ogród­ku.

Dwu­krot­nie otrzy­ma­li­śmy na­gro­dę ufun­do­wa­ną przez lo­kal­ne me­dia. Wraz ze sprze­da­żą lo­ka­lu ofe­ru­je­my rów­nież logo, wszyst­kie prze­pi­sy ku­li­nar­ne oraz bez­in­te­re­sow­ną po­moc w po­cząt­ko­wej fa­zie. Mamy do­sko­na­le roz­bu­do­wa­ne stro­ny na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych. Na na­szym ryn­ku je­ste­śmy bez­kon­ku­ren­cyj­ni. Po­wód sprze­da­ży: wzglę­dy pry­wat­ne.

Se­zon let­ni za­czy­na się w czerw­cu i trwa do koń­ca sierp­nia. Po­tem moż­na wyjść z ofer­tą dla sta­łych miesz­kań­ców: obia­dy, ca­te­ring. Do­oko­ła są biu­ra i in­sty­tu­cje, któ­rych pra­cow­ni­cy ko­rzy­sta­ją z na­szych usług. Ist­nie­je moż­li­wość prze­ję­cia do­tych­cza­so­we­go per­so­ne­lu. Wię­cej in­for­ma­cji pod nu­me­rem…

Do­ro­ta pa­trzy­ła, jak oczy męża się roz­ja­śnia­ją. Od­kąd się po­zna­li, za­wsze po­wta­rzał, że na eme­ry­tu­rze chciał­by mieć wła­sną re­stau­ra­cyj­kę. Sam nie prze­pa­dał za go­to­wa­niem, ale wy­obra­żał so­bie, że na sta­rość bę­dzie sie­dział przy ba­rze swo­je­go lo­ka­lu, pił piwo i pa­lił cy­ga­ro. Bar­dzo czę­sto o tym przy­po­mi­nał, a Do­ro­ta uśmie­cha­ła się, sły­sząc jego ma­rze­nia. Te­raz jed­nak… Sta­li przed ogło­sze­niem o sprze­da­ży re­stau­ra­cji. Po­da­no śmiesz­nie ni­ską kwo­tę jako sumę wyj­ścio­wą do ne­go­cja­cji. Aku­rat tyle im zo­sta­ło ze sprze­da­ży miesz­ka­nia w Szcze­ci­nie i spła­ce­niu wszyst­kich dłu­gów oraz urzą­dze­niu się w domu po bab­ci. Jed­nak nie zna­li się na pro­wa­dze­niu lo­ka­lu. Ona na pew­no nie bę­dzie się tam ni­czym zaj­mo­wać, bo zwy­czaj­nie nie jest to jej do­me­na. Może poza go­to­wa­niem, bo to uwiel­bia ro­bić, ale pich­ce­nie dla ro­dzi­ny a przy­rzą­dza­nie po­traw w re­stau­ra­cji to dwie róż­ne spra­wy.

Mina męża wska­zy­wa­ła, że ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzi już sie­bie w tym miej­scu.

– To by­ła­by szan­sa dla nas… – po­wie­dział ci­cho.

Tar­ga­ły nią ogrom­ne wąt­pli­wo­ści, ale… Sama nie wie­dzia­ła, dla­cze­go tak szyb­ko dała mu od­po­wiedź. Pew­nie dla­te­go, że po raz pierw­szy od wie­lu mie­się­cy na jego twa­rzy ry­so­wał się uśmiech, a w oczach prze­my­ka­ły ra­do­sne bły­ski. Za nimi mie­sią­ce peł­ne bólu, cięż­kiej pra­cy, wy­rze­czeń, dłu­gów i mało przy­jem­nych chwil, a tu na­gle po­ja­wia się szan­sa.

– Zrób tak, aby było jak naj­le­piej dla na­szej ro­dzi­ny – za­pro­po­no­wa­ła. – Je­że­li je­steś pe­wien, że ta re­stau­ra­cja to coś dla nas, to się zga­dzam. Ale to ty masz być pew­ny. Tyl­ko to­bie ufam.

Przy­po­mnia­ła so­bie te sło­wa dzi­siaj, w dniu Świę­tej Do­ro­ty. Od kil­ku mie­się­cy re­stau­ra­cja była w ich wła­da­niu. Za­ła­twia­nie wszel­kich for­mal­no­ści Arek wziął na sie­bie. Do­ro­ta po­ja­wi­ła się, by sy­gno­wać do­ku­men­ty. Nie czy­ta­ła ich, bo było zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo pa­pie­ro­lo­gii, ale ufa­ła mę­żo­wi. Pod­pi­sa­ła we wszyst­kich wska­za­nych przez nie­go miej­scach.

Arek od­żył. Co­dzien­nie rano wsta­wał z uśmie­chem i wy­jeż­dżał do Cza­plin­ka. Ona wpa­da­ła tam cza­sa­mi po pra­cy na obiad i chwi­lę roz­mo­wy z mę­żem. Wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko nie­źle funk­cjo­nu­je.

* * *

Mat­ka zer­k­nę­ła do po­ko­ju chłop­ców. Obaj spa­li. Ja­nek z no­ga­mi roz­rzu­co­ny­mi na koł­drze, Pa­we­łek przy­kry­ty po czu­bek gło­wy, obok któ­rej wy­sta­wa­ły kró­li­cze uszy – ele­ment ulu­bio­nej przy­tu­lan­ki chłop­ca. Usły­sza­ła par­ku­ją­cy przed do­mem sa­mo­chód męża. Za­raz bę­dzie ich wie­czór. Co­raz rza­dziej spę­dza­li czas ra­zem, bo Arek sta­rał się by­wać w re­stau­ra­cji do sa­me­go za­mknię­cia. Co­raz mniej mie­li cza­su na roz­mo­wę. Ona nie wtrą­ca­ła się w spra­wy in­te­re­su, a on za­zwy­czaj rzu­cał: „Jak było w szko­le?”, wła­ści­wie nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź. By­wa­ło, że za­bie­rał ja­kieś do­ku­men­ty do domu i zaj­mo­wał się nimi do póź­nej nocy. Spraw­dzał fak­tu­ry i za­mó­wie­nia. Li­czy­ła na to, że tego wie­czo­ru bę­dzie ina­czej. W koń­cu to jej imie­ni­ny.

Nie­ste­ty. Dwa se­gre­ga­to­ry, któ­re po­ło­żył na bla­cie ku­chen­ne­go sto­łu, nie po­zo­sta­wia­ły wąt­pli­wo­ści.

– Mam na­dzie­ję, że nie przy­go­to­wa­łaś ni­cze­go do je­dze­nia – ode­zwał się zmę­czo­nym gło­sem. – Ma­rzę o prysz­ni­cu. Cały śmier­dzę. Nie cze­kaj na mnie, bo mu­szę jesz­cze przej­rzeć do­ku­men­ty i po­uzu­peł­niać wszyst­ko. – Od­wró­cił się i wy­szedł z kuch­ni.

Nie przy­tu­lił jej, nie po­ca­ło­wał. Zresz­tą nie ro­bił tego już od ja­kie­goś cza­su. Nie zło­żył na­wet ży­czeń oso­bi­ście. Rano mi­nę­li się, a do­pie­ro oko­ło je­de­na­stej do­sta­ła od męża ese­me­sa. Usi­ło­wa­ła so­bie przy­po­mnieć, jak brzmia­ła wia­do­mość. Na se­gre­ga­to­rach le­ża­ła jego ko­mór­ka, więc się­gnę­ła po nią, bo na pew­no nie ska­so­wał ży­czeń. Szyb­ciut­ko od­na­la­zła:

W dniu imie­nin zdro­wia oraz suk­ce­su…

To wszyst­ko. Na­pi­sa­ne w po­śpie­chu, jak­by na od­czep­ne­go. Pew­nie z bra­ku cza­su.

Już mia­ła odło­żyć te­le­fon, gdy jej uwa­gę przy­ku­ła wia­do­mość znaj­du­ją­ca się po­ni­żej ży­czeń dla niej. Wid­nia­ła przy niej wczo­raj­sza data, pią­ty lu­te­go:

Ko­cha­na Pani Ka­ro­li­no! W dniu uro­dzin ży­czę Pani nie­usta­ją­ce­go uśmie­chu, ra­do­ści i speł­nia­nia się w pra­cy. Po­świę­tu­je­my, gdy tyl­ko wró­ci Pani z wy­jaz­du. Po­zdra­wiam!

Do­ro­ta za­mknę­ła klap­kę te­le­fo­nu i odło­ży­ła go na miej­sce. Pani Ka­ro­li­na… Za­trud­nio­na przed mie­sią­cem jako me­ne­dżer re­stau­ra­cji. Wi­dzia­ły się może ze dwa razy. I choć wła­ści­wie w ży­cze­niach męża do pra­cow­ni­cy nie było nic zdroż­ne­go, Do­ro­ta po­czu­ła, jak pie­ką ją łzy pod po­wie­ka­mi wy­ci­ska­ne ja­kimś ża­lem i smut­kiem. To o jej imie­ni­nach nie pa­mię­tał, a tu w ko­mór­ce dla ob­cej oso­by ta­kie ser­decz­ne ży­cze­nia! Bar­dzo ją to za­bo­la­ło. Po­sta­no­wi­ła, że czym prę­dzej pój­dzie do łóż­ka, żeby Arek ni­cze­go nie za­uwa­żył.

Rozdział 2. Zmiana adresu to zmiana przeznaczenia

Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­ła ci­sną­ce się na usta prze­kleń­stwa. Za­rów­no lap­top, jak i te­le­fon ko­mór­ko­wy po­ka­zy­wa­ły cał­ko­wi­ty brak za­się­gu! A tego ma­ila po­win­na wy­słać jesz­cze dzi­siaj!

Li­lia­na zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. Zbli­ża­ła się osiem­na­sta. Ku­sze­wo i Cza­pli­nek dzie­li­ło może osiem ki­lo­me­trów, ale iry­tu­ją­ce było, że czę­sto mu­sia­ła jeź­dzić do mia­stecz­ka, aby wy­słać wia­do­mość, bo na wsi – ba! w osa­dzie ra­czej – in­ter­net dzia­łał, jak chciał. Bar­dzo czę­sto nie chciał, i to aku­rat w mo­men­tach, kie­dy był jej po­trzeb­ny. Nie dało się wte­dy prze­pro­wa­dzić roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej, nie wspo­mi­na­jąc o wy­sła­niu waż­nych ma­ili czy do­ku­men­tów do fir­my. Ko­bie­ta nie mo­gła so­bie po­zwo­lić, by zo­sta­wiać bab­cię na dłu­żej i pra­co­wać w Cza­plin­ku. Do­brze, że cho­ciaż mia­ła gdzie tam przy­siąść i w spo­ko­ju po­pra­co­wać. W re­stau­ra­cji w sa­mym cen­trum mia­stecz­ka za­szy­wa­ła się przy ulu­bio­nym sto­li­ku od­gro­dzo­nym prze­pie­rze­niem. Od­cię­ta od resz­ty klien­tów wy­ko­ny­wa­ła swo­je obo­wiąz­ki, nie na­ra­ża­jąc się na prze­szka­dza­nie czy cie­kaw­skie spoj­rze­nia.

Wło­ży­ła kom­pu­ter do tor­by, chwy­ci­ła dwie tecz­ki i ka­len­darz. Za póź­no na biz­ne­so­we roz­mo­wy, ale z ter­mi­na­rzem nie roz­sta­wa­ła się ni­g­dy. Obie­ca­ła to zresz­tą pra­co­daw­cy. To był wa­ru­nek: mimo rocz­ne­go płat­ne­go urlo­pu ma na­dal dzia­łać na rzecz fir­my. Na­tu­ral­nie nie w ta­kim za­kre­sie, jak do tej pory, ale je­że­li chcia­ła mieć gdzie wra­cać, mu­sia­ła po­świę­cić każ­de­go dnia trzy, czte­ry go­dzi­ny na pra­cę. Nie za­ra­bia­ła tyle, co w ostat­nich la­tach, ale nie mia­ła wyj­ścia.

Wie­czór, kie­dy za­dzwo­ni­li do niej ro­dzi­ce, utkwił jej w pa­mię­ci.

– Lila, bab­cia upa­dła i skrę­ci­ła nogę. Trze­ba bę­dzie się nią za­jąć przez ja­kiś czas.

– Ale jak to skrę­ci­ła? Dla­cze­go ja o ni­czym nie wiem? Prze­cież mia­łam być po­wia­da­mia­na od razu!

– Cały dzień nie od­bie­ra­łaś te­le­fo­nów.

Li­lia­na szyb­ko spraw­dzi­ła li­stę po­łą­czeń. Rze­czy­wi­ście, osiem razy pró­bo­wa­no się z nią skon­tak­to­wać z ja­kie­goś nu­me­ru. Nie mo­gła ode­brać, bo mia­ła jed­no ze­bra­nie za dru­gim. Do­pie­ro te­raz ścią­ga­ła szpil­ki z obo­la­łych stóp i roz­pi­na­ła za­mek spód­ni­cy. Ma­rzy­ła o dłu­gim prysz­ni­cu zmy­wa­ją­cym zmę­cze­nie ca­łe­go dnia, ale wi­dać spo­kój nie był jej pi­sa­ny.

– Co z bab­cią? – Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła dwu­dzie­sta pierw­sza. W Mo­skwie była pra­wie dwu­dzie­sta trze­cia.

– Upa­dła. Roz­ma­wia­łam z le­ka­rzem. Nie jest to coś po­waż­ne­go, ale w przy­pad­ku dzie­więć­dzie­się­cio­lat­ki le­cze­nie bę­dzie tro­chę trwa­ło. Na pew­no kil­ka dni spę­dzi w szpi­ta­lu, gdzie zro­bią jej kom­plet ba­dań i za­ło­żą usztyw­nie­nie. A po­tem po­trzeb­na bę­dzie re­ha­bi­li­ta­cja i sta­ła po­moc.

Li­lia­nie cięż­ko było we wszyst­ko uwie­rzyć. Bab­cia – nie­zwy­kle ży­wot­na – ni­g­dy nie wy­ma­ga­ła żad­nej opie­ki ani wspar­cia. Wręcz wzbra­nia­ła się przed tym! Całe ży­cie prze­miesz­ka­ła na wsi. Dzie­sięć lat temu, gdy ro­dzi­ce obej­mo­wa­li po­sa­dy w pla­ców­ce dy­plo­ma­tycz­nej w Mo­skwie, pro­po­no­wa­li, by prze­nio­sła się do mia­sta i za­ję­ła ich miesz­ka­nie. Upar­ta sta­rusz­ka twier­dzi­ła jed­nak, że da so­bie radę. Całe ży­cie da­wa­ła!

– Sta­rych drzew się nie prze­sa­dza – zwy­kła ma­wiać.

I rze­czy­wi­ście przez kil­ka lat był spo­kój. Aż do fe­ral­ne­go dnia sprzed mie­sią­ca. Dru­gie­go stycz­nia Li­lia­na mia­ła aku­rat mnó­stwo spo­tkań i kil­ka cięż­kich ty­go­dni za sobą. Pod­su­mo­wy­wa­ła bu­dżet i ro­bi­ła pla­ny na na­stęp­ne mie­sią­ce. Boże Na­ro­dze­nie i syl­we­stra prak­tycz­nie spę­dzi­ła w pra­cy. Ro­dzi­ce nie mo­gli zje­chać z pla­ców­ki, bo świę­ta w Ro­sji wy­pa­da­ją dwa ty­go­dnie póź­niej, a bab­cia była nie­zwy­kle wy­ro­zu­mia­ła dla wnucz­ki, któ­ra nie po­ja­wi­ła się w Wi­gi­lię u niej w domu. Po raz ko­lej­ny od ośmiu lat – bo tyle cza­su pra­co­wa­ła dla tej kor­po­ra­cji – omi­nę­ły ją świę­ta. O ile ro­dzi­ce od po­cząt­ku ro­zu­mie­li, w czym rzecz, choć tego nie po­chwa­la­li, to przez kil­ka lat cięż­ko było prze­ko­nać sta­rusz­kę, że obec­nie żyje się ina­czej niż kie­dyś.

– Nie ro­zu­miem, za czym tak go­ni­cie – mó­wi­ła do słu­chaw­ki. – Szu­ka­cie szczę­ścia, sta­jąc się nie­wol­ni­ka­mi pie­nię­dzy. A prze­cież w ży­ciu po­win­na być rów­no­wa­ga. Jest czas i na pra­cę, i na od­po­czy­nek, na swo­je pa­sje oraz na sie­dze­nie na tra­wie i ob­ser­wo­wa­nie za­cho­du słoń­ca!

Mło­da ko­bie­ta po­cząt­ko­wo pró­bo­wa­ła prze­tłu­ma­czyć bab­ci, że nie może so­bie po­zwo­lić na ja­ką­kol­wiek bez­tro­skę, bo cały świat krę­ci się wo­kół pie­nię­dzy. Opo­wia­da­ła, że za­rzą­dza pręż­nym dzia­łem i ma bar­dzo od­po­wie­dzial­ną funk­cję, a pra­ca przy­no­si jej dużo za­do­wo­le­nia, daje speł­nie­nie, ale sta­rusz­ki nie dało się prze­ko­nać.

– Masz trzy­dzie­ści trzy lata i je­steś sama jak pa­lec. Twoi ro­dzi­ce przy­naj­mniej pra­cu­ją ra­zem. A ty? Nie znaj­du­jesz cza­su na­wet na to, by wyjść do lu­dzi i zna­leźć so­bie ko­goś.

W ta­kich mo­men­tach Li­lia­na szyb­ko że­gna­ła się z bab­cią.

Pa­mię­ta­ła, kie­dy do­sta­ła pra­cę w kor­po­ra­cji, jak­by to było dzi­siaj. Prze­cho­dzi­ła tam wte­dy z ma­łej agen­cji, w któ­rej wię­cej cza­su spę­dza­ło się na plot­kach, ani­że­li na kon­kret­nej ro­bo­cie. Licz­ba osób za­trud­nio­nych w biu­rze nie prze­kra­cza­ła dwu­dzie­stu i każ­dy dużo wie­dział o współ­pra­cow­ni­kach. Ope­ro­wa­ła na ma­łych bu­dże­tach. Struk­tu­ra fir­my była dość pła­ska, a moż­li­wo­ści awan­su… cóż, mi­ni­mal­ne. Gdy w dwa ty­sią­ce dzie­wią­tym roku na­stą­pił wiel­ki kry­zys, źle za­czę­ło się dziać tak­że i u nich. To wte­dy ktoś z dzia­łu ka­dro­we­go mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po za­pro­po­no­wał jej zło­że­nie u nich apli­ka­cji.

Roz­mo­wy trwa­ły po­nad dwa mie­sią­ce. Od­by­ła trzy spo­tka­nia z róż­ny­mi oso­ba­mi i zo­sta­ła wy­bra­na do gro­na szczę­śliw­ców. Tak wte­dy o so­bie my­śla­ła. Pierw­sze trzy mie­sią­ce no­wej pra­cy były kosz­ma­rem. Agen­cja re­kla­mo­wa funk­cjo­no­wa­ła zu­peł­nie ina­czej niż jej po­przed­ni pra­co­daw­ca. Li­lia­na nie mo­gła przy­zwy­cza­ić się, że na wszyst­ko jest pro­ce­du­ra i sys­tem, a ak­cep­ta­cja jed­ne­go do­ku­men­tu wy­ma­ga kil­ku pod­pi­sów. Gdzie w tym wszyst­kim zna­leźć czas na płyn­ną, nor­mal­ną pra­cę? Ter­mi­ny go­ni­ły, klient zno­wu wstał lewą nogą, a ko­le­ga z biur­ka obok prze­cho­dził roz­wód i wy­ła­do­wy­wał na wszyst­kich swo­je ner­wy. Lecz mi­ja­ły mie­sią­ce, a mło­da ko­bie­ta po­wo­li sta­wa­ła się ma­łym try­bi­kiem w ogrom­nej ma­szy­nie. Pra­ca za­czę­ła ją wcią­gać. Po­tra­fi­ła sie­dzieć w biu­rze po dwa­na­ście, cza­sa­mi na­wet czter­na­ście go­dzin! Ogrom­nym wy­zwa­niem były nowe pro­jek­ty, a ich re­ali­za­cja i po­chwa­ła otrzy­ma­na od sze­fa do­star­cza­ły jej wiel­kiej sa­tys­fak­cji. Zo­sta­wa­nie po go­dzi­nach nie było żad­nym pro­ble­mem. Nie mia­ła do cze­go wra­cać. W ład­nie urzą­dzo­nym miesz­ka­niu nikt na nią nie cze­kał; ani męż­czy­zna, ani zwie­rzak. Na­wet pa­prot­ki po­zby­ła się ja­kiś czas temu. Ow­szem, Lila chcia­ła za­ło­żyć ro­dzi­nę, mieć męża, dzie­ci, ale za ja­kiś czas. Nim się spo­strze­gła, mi­jał ósmy rok pra­cy w tym ko­ło­wrot­ku. Była nie­za­stą­pio­na w awa­ryj­nych sy­tu­acjach.

– Ana­li­za dla klien­ta? Na kie­dy? Czwar­tek do po­łu­dnia? Nie ma spra­wy! Mam całą dobę na to! – rzu­ca­ła do słu­chaw­ki i bie­gła do swo­je­go ze­spo­łu. – Da­cie radę! Li­czę na wa­sze za­an­ga­żo­wa­nie! Ta spra­wa ma naj­wyż­szy prio­ry­tet! – mo­ty­wo­wa­ła pod­wład­nych.

Te ko­mu­ni­ka­ty tak we­szły jej w na­wyk, że po­wta­rza­ła je na­wet wte­dy, kie­dy nie mu­sia­ła. Wie­dzia­ła, że szef bę­dzie oce­niał ją po wy­ni­kach.

Przez tyle lat pra­cy za­uwa­ży­ła, że na nie­zbyt sil­nych psy­chicz­nie oso­bach stres zwią­za­ny z obo­wiąz­ka­mi od­ci­ska pięt­no. Aby nie wy­paść z obie­gu, się­ga­li po do­pa­la­cze i ener­ge­ty­ki. Nie­któ­rzy gar­ścia­mi ły­ka­li ta­blet­ki na pa­mięć i kon­cen­tra­cję, na­to­miast al­ko­hol trak­to­wa­li jako pod­sta­wo­we le­kar­stwo na stres. By­wa­li i tacy, któ­rzy eks­pe­ry­men­to­wa­li z nar­ko­ty­ka­mi. Li­lia­na cie­szy­ła się w du­chu, że trzy­ma się z da­le­ka od uży­wek. Jej je­dy­nym na­ło­giem była kawa, czę­sto pita w nad­mier­nych ilo­ściach.

Ko­bie­ta do­sko­na­le wi­dzia­ła, co się dzie­je w śro­do­wi­sku ko­le­ża­nek i ko­le­gów. Jak grzy­by po desz­czu po­wsta­wa­ły ga­bi­ne­ty i po­rad­nie te­ra­peu­tycz­ne spe­cja­li­zu­ją­ce się w pra­cy z ofia­ra­mi kor­po­ra­cji. Za­kła­da­ne były – jak­że­by ina­czej – z ini­cja­ty­wy tych, któ­rzy ode­szli z ta­kie­go sys­te­mu pra­cy. Do­łą­cza­ły do nich fir­my spe­cja­li­zu­ją­ce się w warsz­ta­tach dla osób, któ­re chcia­ły odejść z mo­lo­cha i roz­po­cząć wła­sny biz­nes. Wy­pa­le­nie za­wo­do­we ro­bi­ło swo­je. Byli tacy, któ­rzy rzu­ca­li pra­cę w kor­po­ra­cji, a po­tem – znie­chę­ce­ni nie­po­wo­dze­nia­mi na ryn­ku – wra­ca­li, ale na gor­szych wa­run­kach. Gdy po­ję­li, że ha­rów­ka na wła­sny ra­chu­nek jest nie­po­rów­na­nie cięż­sza, bar­dziej wy­ma­ga­ją­ca i przy­no­si nie­pew­ny do­chód, zno­wu przy­wdzie­wa­li bia­łe koł­nie­rzy­ki. A kor­po­mar­no­traw­ni to na­praw­dę cen­ni pra­cow­ni­cy! Zna­ją już fir­mę od pod­szew­ki i nie mu­szą dłu­go wdra­żać się w obo­wiąz­ki. Agen­cja, w któ­rej pra­co­wa­ła Li­lia­na, ro­bi­ła wszyst­ko, aby przy­cią­gnąć daw­nych wy­rob­ni­ków i przy oka­zji wró­cić na li­stę firm, w któ­rych Po­la­cy chcie­li­by pra­co­wać. Ku­szo­no pra­cow­ni­ków, jak tyl­ko się dało. Or­ga­ni­zo­wa­no warsz­ta­ty z in­spi­ru­ją­cy­mi oso­bo­wo­ścia­mi i ce­le­bry­ta­mi, któ­re mia­ły za­chę­cić do więk­szej od­wa­gi i kre­atyw­no­ści. Re­fun­do­wa­no część kosz­tów za­ku­pu eko­lo­gicz­ne­go sa­mo­cho­du. Gdy ktoś cho­ro­wał, dział kadr wy­szu­ki­wał wszel­kie moż­li­we za­sił­ki, te­ra­pie i re­ha­bi­li­ta­cje. Ist­nia­ła jesz­cze jed­na opcja: rocz­ny płat­ny urlop.

Szef naj­pierw par­sk­nął śmie­chem, gdy usły­szał o tym po­my­śle od Li­lia­ny. Jak to? Chce na­gle pójść na dwu­na­sto­mie­sięcz­ne wol­ne?! Jak ona to so­bie wy­obra­ża? I ja­kie przed­sta­wi ku temu po­wo­dy? Prze­cież nie ma ro­dzi­ny, dzie­ci, zo­bo­wią­zań! Bab­cia cho­ru­je?! Cóż, z tym trze­ba się po­go­dzić. Dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia sta­rusz­ka nie bę­dzie prze­cież wiecz­nie żyła. Moż­na za­trud­nić opie­kun­kę. Po­świę­cać się dla ja­kiejś sta­rusz­ki?

Jesz­cze ty­dzień wcze­śniej Li­lia­na była tego sa­me­go zda­nia. Ko­cha­ła bab­cię, ale prze­cież nie mo­gła dla niej zre­zy­gno­wać z do­tych­cza­so­we­go ży­cia. Mia­ła swo­je pla­ny, ma­rze­nia i cele! Jed­nak gdy przy­je­cha­ła w od­wie­dzi­ny do szpi­ta­la, wy­ry­wa­jąc się na dwa dni z kor­po­ra­cji i spo­ro go­dzin spę­dza­jąc w dro­dze, i zo­ba­czy­ła wy­chu­dzo­ną bli­ską oso­bę le­żą­cą w wy­kroch­ma­lo­nej po­ście­li, wie­dzia­ła, że nie może jej tak zo­sta­wić. Musi jej po­móc. Przy­naj­mniej na po­cząt­ku. To wte­dy na­ro­dził się po­mysł dwu­na­sto­mie­sięcz­ne­go płat­ne­go urlo­pu. Po ośmiu la­tach pra­cy kwa­li­fi­ko­wa­ła się do tego. Wia­do­mo, że pen­sja by­ła­by ob­ni­żo­na do mi­ni­mum, że ko­bie­ta w prak­ty­ce mu­sia­ła­by być do dys­po­zy­cji sze­fa oraz wy­ko­ny­wać za­da­nia mimo urlo­pu. To wszyst­ko da się zro­bić, po­my­śla­ła. Obie­ca­ła, że gdy tyl­ko stan sta­rusz­ki się po­pra­wi, wró­ci do pra­cy naj­szyb­ciej, jak się da, nie cze­ka­jąc, aż upły­nie cały przy­słu­gu­ją­cy wy­miar wol­ne­go. Zresz­tą w ostat­nim mo­men­cie zde­cy­do­wa­ła się na pół roku poza fir­mą.

Na­wet nie wie­dzia­ła, kie­dy i jak upły­nął sty­czeń. Gdy bab­cia była jesz­cze w szpi­ta­lu, Li­lia­na za­bra­ła się za or­ga­ni­za­cję ich wspól­ne­go ży­cia. Od le­ka­rza wie­dzia­ła, że nie­zbęd­na bę­dzie fi­zjo­te­ra­pia. Pod­py­ta­ła pie­lę­gniar­ki o naj­lep­sze­go spe­cja­li­stę w tej dzie­dzi­nie. Naj­czę­ściej wy­mie­nia­na była pry­wat­na prak­ty­ka z Cza­plin­ka. Li­lia­nę in­te­re­so­wa­ły tak­że wszel­kie me­dy­ka­men­ty, ma­ści i inne spe­cy­fi­ki, któ­re mogą po­móc cho­rej w szyb­kim po­wro­cie do spraw­no­ści. Skru­pu­lat­nie no­to­wa­ła wszyst­ko w swo­im ter­mi­na­rzu.

Ka­len­darz był jej nie­od­łącz­nym atry­bu­tem. Kil­ka lat temu zna­la­zła taki, któ­ry od­po­wia­dał jej po­trze­bom. Gru­by, w któ­rym każ­dy dzień zaj­mo­wał jed­ną stro­nę, jed­no­cze­śnie po­ręcz­ny i da­ją­cy scho­wać się do to­reb­ki. Na po­cząt­ku było miej­sce na wy­pi­sa­nie ce­lów stra­te­gicz­nych w da­nym roku, po­cząw­szy od ka­rie­ry, po­przez cele fi­nan­so­we, umie­jęt­no­ści, po­my­sły i pa­sje, a na ro­dzi­nie i przy­ja­cio­łach skoń­czyw­szy. Tę ostat­nią ru­bry­kę po­mi­ja­ła. Nie była jej do ni­cze­go po­trzeb­na. Ro­dzi­na, mąż, dzie­ci to kom­plet­na abs­trak­cja. Naj­waż­niej­sze po­zo­sta­wa­ło speł­nia­nie się jesz­cze przez ja­kieś dzie­sięć lat w kor­po­ra­cji. Czter­dzie­ści trzy lata – jak wy­ni­ka­ło z wszel­kich sta­ty­styk – tyle wy­no­sił wiek naj­star­sze­go pra­cow­ni­ka tego sys­te­mu, na­tu­ral­nie nie li­cząc pre­ze­sów i człon­ków za­rzą­du, bo ci za­zwy­czaj byli wie­ko­wi.

Li­lia­na mia­ła do tej pory na­praw­dę świet­ne za­rob­ki. Li­czy­ła, że je­że­li przez naj­bliż­sze lata odło­ży na kon­cie od­po­wied­nią sumę, to ja­koś do­cią­gnie do eme­ry­tu­ry, tak­że w przy­pad­ku pod­ję­cia póź­niej in­ne­go za­ję­cia. Nie­ste­ty sy­tu­acja lo­so­wa spra­wi­ła, że obec­ny rok nie bę­dzie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy fi­nan­so­wo. Ba, pew­nie na­ru­szy tak­że oszczęd­no­ści, cho­ciaż ro­dzi­ce, gdy usły­sze­li jej zgo­dę na po­moc bab­ci, obie­ca­li, że po­kry­ją wszel­kie kosz­ty. Ale co z tego? Ter­mi­narz na naj­bliż­szy rok za­czę­ła za­pi­sy­wać jesz­cze w grud­niu. Skru­pu­lat­nie wy­peł­ni­ła ru­bry­ki z ce­la­mi stra­te­gicz­ny­mi i fi­nan­so­wy­mi. Co te­raz? Prze­cież nie od­ha­czy wy­ko­na­nia żad­ne­go z nich! Żad­ne­go!

Gdy bab­cia wró­ci­ła do domu, było tyl­ko go­rzej. Cały czas na­le­ża­ło coś przy niej ro­bić. Sta­rusz­ka chcia­ła po­ka­zać, że zwich­nię­cie to nic wiel­kie­go, zda­rza się każ­de­mu i szyb­ko się z nie­go wy­cho­dzi. Pró­bo­wa­ła wsta­wać i po­ru­szać się o ku­lach, sta­ra­jąc się nie an­ga­żo­wać wnucz­ki, ale z ust do­by­wał się syk bólu. Li­lia­na w ostat­niej chwi­li do­ska­ki­wa­ła do niej i ra­to­wa­ła przed ko­lej­nym upad­kiem.

– Bab­ciu! Nie mo­żesz wsta­wać sama! Pro­szę, wo­łaj mnie, gdy chcesz pójść do to­a­le­ty albo po­trze­bu­jesz cze­goś.

– I tak ogrom­nie mnie wspie­rasz samą obec­no­ścią, ko­cha­nie.

Upar­ta go­spo­dy­ni jesz­cze kil­ka­krot­nie chcia­ła po­ka­zać, że da so­bie radę, ale na próż­no. Duch sil­ny, cia­ło nie­ko­niecz­nie. Gdy pod­czas pew­nej pró­by za­chwia­ła się nie­bez­piecz­nie i kulą po­trą­ci­ła sto­ją­cą na pod­ło­dze lam­pę, Li­lia­na za­bro­ni­ła jej ja­kie­go­kol­wiek wsta­wa­nia bez po­wia­do­mie­nia o tym.

Wnucz­ka bacz­nie ob­ser­wo­wa­ła ręce fi­zjo­te­ra­peut­ki pod­czas pierw­szej do­mo­wej wi­zy­ty. Na­wyk kon­tro­lo­wa­nia wy­nio­sła z pra­cy. Pań­skie oko ko­nia tu­czy. Do­kład­nie też pa­trzy­ła na ze­ga­rek, czy przy­pad­kiem re­ha­bi­li­tant­ka nie skró­ci cza­su za­bie­gu kosz­tem zdro­wia bab­ci. Nie zro­bi­ła tego. Se­sję prze­dłu­ży­ła na­wet o pięć mi­nut. Li­lia­na była prze­ko­na­na, że to dzię­ki jej obec­no­ści. Gdy­by zo­sta­wi­ła sta­rusz­kę samą, pra­cow­ni­ca przy­chod­ni wy­ko­rzy­sta­ła­by spo­sob­ność i nie prze­pro­wa­dzi­ła fi­zjo­te­ra­pii, jak na­le­ży.

– Na­stęp­na wi­zy­ta za trzy dni – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła spe­cja­list­ka i po­da­ła mło­dej ko­bie­cie sko­ro­szyt, w któ­rym wnucz­ka mia­ła pod­pi­sać wy­ko­na­nie ćwi­czeń i ma­sa­żu.

– Do zo­ba­cze­nia w ta­kim ra­zie.

– Nie bę­dzie­my się wi­dzieć. Pra­cu­je­my ro­ta­cyj­nie. Przy­je­dzie ktoś inny.

Li­lia­nie się to nie spodo­ba­ło. Re­ha­bi­li­tant po­wi­nien być przy­pi­sa­ny do pa­cjen­ta od po­cząt­ku do koń­ca! Po chwi­li po­my­śla­ła, że w su­mie może to i do­brze… Ta fi­zjo­te­ra­peut­ka wy­da­ła się jej ja­kaś dziw­na. Nie od­zy­wa­ła się wca­le, za­ci­ska­ła usta, jak­by nie w smak jej było, że ktoś pa­trzy na ręce. Jed­nak je­śli chce się coś uzy­skać, to tak trze­ba, po­wtó­rzy­ła w my­ślach wnucz­ka.

Jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru, gdy tyl­ko po­mo­gła bab­ci po­ło­żyć się do łóż­ka, za­sia­dła nad ter­mi­na­rzem. Tym ra­zem po­świę­ci­ła czas ru­bry­ce „Ro­dzi­na”. Na sa­mej gó­rze za­pi­sa­ła: „Bab­cia”, a pod spodem od­no­to­wa­ła:

15 stycz­nia – 28 lu­te­go – in­ten­syw­na fi­zjo­te­ra­pia

1 mar­ca – 31 mar­ca – wi­zy­ty u psy­cho­lo­ga mo­ty­wu­ją­ce­go bab­cię oraz dal­sza fi­zjo­te­ra­pia; pró­by sa­mo­dziel­ne­go cho­dze­nia kil­ka razy w ty­go­dniu; ku­ra­cja wi­ta­mi­no­wa i wap­nio­wa wzmac­nia­ją­ca ko­ści

Kwie­cień – za­ła­twić pry­wat­ne miej­sce w sa­na­to­rium, wy­ko­nać wcze­śniej wszel­kie nie­zbęd­ne ba­da­nia

Maj – bab­cia cały mie­siąc w sa­na­to­rium

Czer­wiec – wra­cam do pra­cy

Ostat­nie zda­nie pod­kre­śli­ła na czer­wo­no.

Przez pierw­sze dni po­by­tu u bab­ci była za­ję­ta róż­ny­mi for­mal­ny­mi spra­wa­mi. Ku­pi­ła jej też prze­ciw­o­dle­ży­no­wy ma­te­rac, by szyb­ciej wra­ca­ła do zdro­wia. W po­bli­skiej miej­sco­wo­ści zna­la­zła ko­bie­tę do po­mo­cy w sprzą­ta­niu, a przy oka­zji w do­pil­no­wa­niu bab­ci wte­dy, gdy sama mu­sia­ła wy­jeż­dżać do Cza­plin­ka. A mu­sia­ła każ­de­go dnia… By­wa­ło, że i dwa razy dzien­nie tam była, choć sta­ra­ła się tego uni­kać, gdyż wte­dy mu­sia­ła zo­sta­wiać sta­rusz­kę wie­czo­rem samą na do­brą go­dzi­nę.

Przy­po­mi­na­jąc so­bie dru­gi ty­dzień po­by­tu u bab­ci i kom­plet­ny brak za­się­gu przez kil­ka dni, do tej pory ogar­nia­ła ją złość. Na po­cząt­ku nic nie za­uwa­ży­ła. Była pew­na, że brak sy­gna­łów dźwię­ko­wych oznaj­mia­ją­cych na­dej­ście ma­ila, ese­me­sa czy roz­mo­wy ozna­cza, że w pra­cy dają jej wy­tchnie­nie. Nic z tych rze­czy! Kie­dy sama chcia­ła gdzieś za­dzwo­nić, oka­za­ło się, że sieć do Ku­sze­wa nie do­cho­dzi! Ko­bie­ta bie­ga­ła jak osza­la­ła po oko­licz­nych po­lach, aby zła­pać za­sięg. Ja­kieś pięć­set me­trów od domu uda­ło jej się chwy­cić dwie kre­ski oraz bar­dzo sła­by in­ter­net. Wte­dy ko­mór­ka osza­la­ła! Wia­do­mo­ści, ma­ile i in­for­ma­cje o nie­uda­nych po­łą­cze­niach przy­cho­dzą­cych wcho­dzi­ły z ol­brzy­mią pręd­ko­ścią. Do wy­ko­na­nia było spo­ro za­dań, w do­dat­ku na wczo­raj. Pra­co­wa­ła cały wie­czór, aby nad­ro­bić za­le­gło­ści z kil­ku dni. Za­sy­pia­ła w po­czu­ciu do­brze wy­ko­na­ne­go obo­wiąz­ku, a na­stęp­ne­go ran­ka, gdy tyl­ko w domu po­ja­wi­ła się pani po­ma­ga­ją­ca w sprzą­ta­niu, po­je­cha­ła do Cza­plin­ka i od­na­la­zła tę uro­czą re­stau­ra­cję w cen­trum mia­sta. Nikt jej nie prze­szka­dzał przez trzy go­dzi­ny, więc spo­koj­nie ro­ze­sła­ła za­le­głe ana­li­zy i ra­por­ty. Żeby ni­g­dy wię­cej nie do­pu­ścić do ta­kich za­nie­dbań, przy­jeż­dża­ła tu­taj co naj­mniej raz dzien­nie. Na­tu­ral­nie, nie mia­ła na­wet jed­nej pią­tej z obo­wiąz­ków, któ­re nor­mal­nie wy­ko­ny­wa­ła w biu­rze, ale pew­ne spra­wy i klien­ci byli przy­pi­sa­ni tyl­ko jej i chcia­ła nad wszyst­kim czu­wać.

Kie­dy już ure­gu­lo­wa­ła rytm dnia, za­czę­ły jej do­ku­czać… wie­czo­ry. Przy­zwy­cza­jo­na, że dłu­go sie­dzi w biu­row­cu, a gdy wra­ca do sie­bie, oglą­da ser­wis in­for­ma­cyj­ny nada­wa­ny na żywo i po­now­nie włą­cza lap­top, w Ku­sze­wie nie mo­gła so­bie zna­leźć za­ję­cia. In­ter­net nie dzia­łał. W te­le­wi­zji tak­że nic cie­ka­we­go nie le­cia­ło. Bab­cia mia­ła tyl­ko trzy ka­na­ły, a na­wet na nie zer­ka­ła bar­dzo rzad­ko. Oglą­da­ła wia­do­mo­ści, a po­tem wy­łą­cza­ła te­le­wi­zor. Słu­cha­ła ra­dia. Chciał nie chciał, Li­lia­na mu­sia­ła ro­bić to samo. Pierw­sze dni były nie do znie­sie­nia. Sta­rusz­ka uwiel­bia­ła ka­nał, na któ­rym to­czy­ły się dys­ku­sje, a mu­zy­kę pusz­cza­no od cza­su do cza­su. Zwa­rio­wać moż­na! Z cza­sem jed­nak, nie­ocze­ki­wa­nie, wnucz­ka za­czę­ła wsłu­chi­wać się w pre­zen­to­wa­ną treść. Za­cie­ka­wi­ły ją au­dy­cje hi­sto­rycz­ne, po­li­tycz­ne, pre­zen­ta­cje cie­ka­wych lu­dzi i re­gio­nów, któ­rych nie zna­ła. Nie wszyst­ko ją in­te­re­so­wa­ło, dla­te­go cza­sa­mi krę­ci­ła się ner­wo­wo po domu. Bo ileż moż­na go­to­wać dla sie­bie i bab­ci? Ni­g­dy nie była spe­cja­list­ką od ku­cha­rze­nia. Za­zwy­czaj przy­go­to­wy­wa­ła pro­ste po­tra­wy, ale bab­ci to nie prze­szka­dza­ło.

– Co moja mama tu ro­bi­ła? – spy­ta­ła któ­re­goś razu skró­to­wo, fir­mo­wym to­nem.

– W two­im wie­ku? Cie­bie ba­wi­ła – od­po­wie­dzia­ła sta­rusz­ka.

– Nie o to mi cho­dzi – żach­nę­ła się wnucz­ka. – Za­sta­na­wiam się, jak wy­ście tu funk­cjo­no­wa­li przed laty. Prze­cież kie­dyś było wam zde­cy­do­wa­nie trud­niej niż dzi­siaj. Ma­leń­ka miej­sco­wość, zimą pew­nie jest kom­plet­nie za­sy­pa­na śnie­giem i od­cię­ta od świa­ta.

– Trud­niej, moja dro­ga… Wy­bacz, pew­nie cię za­nu­dzę, ale mu­szę cof­nąć się pa­mię­cią i coś ci opo­wie­dzieć. To, co ty na­zy­wasz trud­nym, ni­g­dy ta­kim nie było. Za­parz mię­tę i przy­siądź przy mnie.

Nor­mal­nie Li­lia­na nie mia­ła­by cier­pli­wo­ści do słu­cha­nia. Jed­nak co ro­bić wie­czo­rem, kie­dy nie moż­na po­pra­co­wać, a w te­le­wi­zji same nudy? Po­sta­wi­ła dzba­nek na sto­li­ku, na­la­ła zie­lon­ka­we­go na­po­ju do fi­li­ża­nek – bo sta­rusz­ka piła tyl­ko tak po­da­ną her­ba­tę – i za­czę­ła słu­chać.

– Nie wiem, czy co­kol­wiek sły­sza­łaś o na­szej ro­dzi­nie. Wró­cę do cza­sów woj­ny. W mar­cu ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­ste­go czwar­te­go roku moi ro­dzi­ce zo­sta­li wy­wie­zie­ni z ro­dzin­nych ziem na ro­bo­ty przy­mu­so­we do Nie­miec. Wraz z nimi by­łam ja. Za­pa­ko­wa­no też sio­strę mat­ki, Ur­szu­lę, któ­ra mia­ła ze sobą rocz­ne dziec­ko, a z dru­gim była w cią­ży. Pa­mię­tam, jak su­szy­li­śmy pie­lusz­ki tego star­sze­go, przy­kła­da­jąc je do sie­bie. To była wio­sna. Po­dróż oka­za­ła się strasz­nym prze­ży­ciem. Je­cha­li­śmy w by­dlę­cych wa­go­nach. Słab­si nie byli w sta­nie tego prze­trwać. Raz na ja­kiś czas się za­trzy­my­wa­li­śmy. Na po­sto­jach z wa­go­nów wy­no­szo­no zwło­ki.

Li­lia­na się wzdry­gnę­ła. Ni­g­dy nie sły­sza­ła tej opo­wie­ści.

– Wy­wie­zio­no nas aż do Tu­ryn­gii. Tam w maju cio­cia Ur­szu­la uro­dzi­ła. Dziec­ko wa­ży­ło nie­speł­na dwa ki­lo­gra­my. Od­bie­ra­ją­ca po­ród aku­szer­ka żar­to­wa­ła, że gdy­by nie na­lot, ma­luch pew­nie po­cze­kał­by tro­chę i do­rósł kil­ka deko. Prze­trwa­li­śmy u bau­erów aż do koń­ca woj­ny. Gdy w maju czter­dzie­ste­go pią­te­go ogło­szo­no wol­ność, ro­dzi­ce pod­ję­li de­cy­zję o po­wro­cie do Pol­ski.

– A to nie było oczy­wi­ste? – zdzi­wi­ła się wnucz­ka.

– Dla jed­nych było, dla in­nych nie. Tych dru­gich ku­sił świat. Wie­lu zna­jo­mych wy­bra­ło Za­chód, szcze­gól­nie Bel­gię, An­glię i Ka­na­dę. Wszyst­ko dla­te­go, że miej­sco­wość Wan­gen­he­im, w któ­rej by­li­śmy, wy­zwo­li­li Ame­ry­ka­nie, za­tem moż­na było sko­rzy­stać z sy­tu­acji. Moja ro­dzi­na zde­cy­do­wa­ła jed­nak je­chać na Zie­mie Od­zy­ska­ne, bo na Wo­łyń ab­so­lut­nie nie mo­gli­śmy wra­cać. Po­cią­gi wio­zły nas w nie­zna­ne. Tak tra­fi­li­śmy do Cza­plin­ka, a stam­tąd sa­mo­cho­da­mi woj­sko­wy­mi i fur­man­ka­mi do Czar­ne­go Wiel­kie­go, wsi parę ki­lo­me­trów da­lej. Cio­cia Ur­szu­la z ro­dzi­ną po­je­cha­ła na Śląsk. Bar­dzo rzad­ko się od­wie­dza­li­śmy, z cza­sem kon­takt ustał zu­peł­nie. Wiem, że zmar­ła wcze­śniej niż moja mama. Na­to­miast gdy ja wy­szłam za mąż za two­je­go dziad­ka, wy­bu­do­wa­li­śmy się na Win­nym Wzgó­rzu, to zna­czy w Ku­sze­wie. Do­oko­ła nas nie było wte­dy ni­ko­go. Są­siad od są­sia­da od­da­lo­ny był znacz­nie. Ta miej­sco­wość za­wsze li­czy­ła nie­wie­lu miesz­kań­ców, ale dzię­ki temu wszy­scy czu­li­śmy się tu­taj jak ro­dzi­na. Jak wiesz, całe ży­cie pra­co­wa­łam jako księ­go­wa w urzę­dzie w Cza­plin­ku. Dzia­dek zmarł jesz­cze przed two­im uro­dze­niem. – Ko­bie­ta wes­tchnę­ła. – Na­wet w ma­leń­kiej wsi ży­cie to­czy się tak samo jak gdzie­kol­wiek in­dziej. Two­ja mat­ka mia­ła dwie star­sze przy­ja­ciół­ki, któ­re miesz­ka­ły tuż przy wjeź­dzie. Od­wie­dza­ły się i ro­bi­ły to wszyst­ko, co inne na­sto­lat­ki.

Li­lia­na unio­sła brew. Bab­cia chy­ba nie ma po­ję­cia o współ­cze­snym świe­cie, po­my­śla­ła.

– Ow­szem, wte­dy nie było ta­kiej do­stęp­no­ści wszyst­kie­go jak te­raz – cią­gnę­ła sta­rusz­ka, jak­by czy­ta­jąc w jej my­ślach. – Ba, ni­cze­go nie było. Ale czło­wiek miał nie­wie­le i był szczę­śli­wy. A te­raz ma wszyst­ko, tyl­ko szczę­ścia mu brak.

Mło­da ko­bie­ta już mia­ła coś od­po­wie­dzieć, gdy nie­ocze­ki­wa­nie roz­legł się dźwięk jej ko­mór­ki.

– Czyż­by za­sięg wró­cił? – mruk­nę­ła pod no­sem i za­ję­ła się spraw­dza­niem apa­ra­tu. Wia­do­mo­ści ma­ilo­we wcho­dzi­ły jak osza­la­łe. Po po­łu­dniu po­ja­wił się pe­wien pro­blem z jej do­brym klien­tem i wy­ma­gał na­tych­mia­sto­we­go roz­wią­za­nia.

– Bab­ciu, wy­trzy­masz pół­to­rej go­dzi­ny sama? Wię­cej cza­su mi to nie zaj­mie. – Li­lia­na krzą­ta­ła się, pa­ku­jąc sprzęt do tor­by i mó­wiąc do sta­rusz­ki. – Jak nie za­ła­twię tego dzi­siaj, to będę mu­sia­ła ju­tro. A przed po­łu­dniem mamy prze­cież wy­zna­czo­ną wi­zy­tę u or­to­pe­dy. Cho­ciaż może spró­bu­ję wzmoc­nić sy­gnał i uda mi się to zro­bić z ko­mór­ki…

Po pię­ciu mi­nu­tach nie­uda­nych prób pod­da­ła się. Po­wstrzy­ma­ła ci­sną­ce się na usta prze­kleń­stwa i – choć to w za­sa­dzie była pora ko­la­cji – ru­szy­ła spod domu z pi­skiem opon. Bab­cia pa­trzy­ła za nią przez okno, sie­dząc sa­mot­nie przy ku­chen­nym sto­le.