Wilk z Redwood - Ann Lee - ebook

Wilk z Redwood ebook

Ann Lee

0,0
12,81 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przeprowadzka nigdy nie jest łatwa. Kiedy nastoletni nowojorczyk, Jonah, zostaje zmuszony do wyprowadzki na drugi koniec kraju, by zamieszkać w środku lasu, z dala od swoich znajomych, imprez i drogich klubów sądzi, że jego świat się zawalił. Na domiar złego powracają koszmary z dzieciństwa... Znów co noc musi uciekać przed kobietą w krwistym płaszczu, którą.... spotyka w nowej szkole. Z każdym dniem coraz bardziej zaciera się granica pomiędzy tym, co realne, a historiami rodem z bajek. Jakby tego było mało na jego drodze musiał stanąć seryjny morderca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 196

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ann Lee

Wilk z Redwood

Wydawnictwo Red Book

Lublin 2015

Ann Lee

Wilk z Redwood

Copyright© Ann Lee 2015

Copyright© Wydawnictwo Red Book 2015

Lublin 2015

ISBN978-83-942765-1-5

Projekt okładki:

Krystian Kieś

Korekta:

Nina Szymczyk & Luiza Dobrzyńska

Skład i Redakcja:

Karol Michałowski

Wydanie 1.

Wydawca:

Wydawnictwo Red Book

Elizówka 39c

21-003 Ciecierzyn

www.redbook.com.pl

Luizie,

która przekonała mnie,

że umiem pisać.

I

Taksówka sunęła powoli na wschód. Za sobą zostawiał nie tylko autostradę międzystanową numer 101, ale całe swoje dotychczasowe życie. Daleko za nim został port lotniczy. Jeszcze dalej był Nowy Jork. Całe życie jakie znał pozostało daleko za horyzontem.

Zaledwie semestr dzielił go od zakończenia ogólniaka, kiedy jedna decyzja rodziców przewróciła jego świat do góry nogami.

Przemierzali osiedle niewielkich domków jednorodzinnych, z których każdy wyglądał, jakby zbudowany był z pozbijanych ze sobą kartonów, a w najlepszym wypadku, płyt pilśniowych. Większość z nich pozbawiona była płotów, za to posiadały wydeptane i zaśmiecone place, które kiedyś były zapewne trawnikami i żywopłoty, które nie zaznały strzyżenia od długich lat. Wszędzie panowała szarość i bylejakość ludzkiej cywilizacji,  oraz żółć i rudość przyrody nieustannie wystawianej na kontakt ze słońcem. Przed nimi, coraz wyżej i wyżej, wyrastały porośnięte gęstym lasem wzgórza. Tam czekało na niego nowe życie. Dom, którego nie znał i poznać nie chciał.

- Jesteś strasznie milczący – matka odezwała się z przedniego fotela taksówki.

- Skoro tak mówisz – burknął z nadzieją, że odechce jej się dalszej rozmowy.

- Nie odezwałeś się od wejścia na pokład samolotu – oczywiście, że się nie odezwał, nie miał o czym z nią rozmawiać. Nie w tej chwili. - Jonah – kontynuowała, nie doczekawszy się odpowiedzi. - Doskonale wiesz, że musie... Zobaczysz, spodoba ci się tutaj – zakończyła, w połowie zmieniając zdanie.

- No pewnie. Przecież tutaj jest wspaniale! - Niemal wykrzyknął w karykaturze euforii. - Te domy z tektury. Krzaki udające żywopłoty. O! Tam jest nawet płot z zardzewiałej siatki. Och i patrz, patrz tam. Tamten człowiek technologicznie wyprzedził nasze czasy. Ma domofon i o łał, jeszcze nigdy nie widziałem domofonu na wbitej w ziemię rurce PCV i to z uciętym kablem. No i nie zapomnijmy o tych „trawnikach”. Przecież to osiągnięcie cywilizacyjne. Mamo, tutaj jest jak w raju! - Wyrzucił z siebie piętrzące się od wielu godzin żale.

- Skończyłeś?

- Nie. Łapię tylko oddech.

- Tam, gdzie państwa wiozę – czarnoskóry taksówkarz odezwał się głębokim głosem - jest znacznie zieleniej. Zobaczycie państwo.

- Ach, dziękuję za przypomnienie! W przeciwieństwie do trawników, chrzanione taksówki są tutaj nie żółte, a zielone właśnie.

- Jonah!

- Proszę się nie przejmować, rozumiem to. Kiedy pierwszy raz przyjechałem tutaj z Las Vegas poczułem się jak w środku dziczy.

- Czyli dokładnie tam, dokąd nas pan wywozi – Jonah prychnął, skupiając wzrok na coraz wyżej piętrzących się wzgórzach, które już dawno przestały być jednolitą, zieloną ścianą. Teraz mógł już rozróżnić w nich pojedyncze sosny, modrzewie i buki.

Wkrótce wjechali pomiędzy wysokie drzewa, pozostawiając za sobą ostatnie domy podmiejskiego osiedla. Droga stała się nagle bardziej kręta, wijąc się pomiędzy porośniętymi gęstwiną wzgórzami i pnąc coraz wyżej i wyżej. Wąski pas asfaltu po którym się poruszali, pozostał nagle jedynym przejawem obecności człowieka w tym świecie. Na początku minęli kilka skrzyżowań dróg, prowadzących zapewne do odległych osiedli i kilka wjazdów na posesje, których nie było widać. Bardzo szybko jednak wjazdy te stały się coraz rzadsze, coraz mniej cywilizowane, a szosę otaczała już tylko dzika przyroda, wdzierając się na pobocza setkami niskich krzewów i grubą warstwą opadłych igieł i listowia, zwieszając nad drogą potężnymi konarami i tocząc nieustanną wojnę z próbującym oświetlić choćby najdrobniejszy skrawek ziemi słońcem.

- Wilki, niedźwiedzie. Ostrzcie kły. Obiad przybywa – chłopak mruknął, wyglądając przez okno.

- Wilków i niedźwiedzi nie mamy tutaj od lat – taksówkarz rzucił przez ramię. - Co innego wiewiórki, skunksy, zające. Tych jest tu sporo.

- Słyszałeś. Masz szansę zostać zjedzonym przez krwiożerczą wiewiórkę – zakpiła matka.

- Myślę, że byłby to pierwszy taki przypadek. Co innego jeśliby wpaść na rysia, albo pumę.

- Pumy, cudnie.

- Spokojnie. Pumy nie atakują ludzi. Mają wystarczająco innego pokarmu, by odejść spokojnie w swoją stronę. No chyba, że zaskoczy się je w trakcie polowania, albo wejdzie na matkę z młodymi. Tak, wtedy to co innego – Afroamerykanin pokiwał głową.

- Włóczyć po lesie?! - Tym razem krzyknął, aż wszystkim w uszach zadzwoniło. - Przecież my będziemy mieszkać w środku lasu. Ja nie będę musiał się włóczyć po lesie. To las przyjdzie do mnie!

- Przecież nie będziemy mieszkać w szałasie. Koniec dyskusji – wielce wątpliwe, by Jonah zamierzał już skończyć tą dyskusję, ale wszechświat chciał najwyraźniej, by odłożył ją co najmniej na później.

- 3307. Jesteśmy na miejscu. - Od miesięcy zbierające się liście zachrzęściły pod kołami, kiedy taksówka ostro skręciła i dla odmiany zaczęła zjeżdżać w dół. Uliczka wiodła po lekkim łuku, wcinającym się między zbocza parowem i była na tyle wąska, że nie było szans, by minęły się na niej dwa samochody, a sytuację dodatkowo pogarszały gałęzie rosnących po obu stronach krzaków, ocierając się o karoserię i tworząc klaustrofobiczną atmosferę. Na nic nie zważając, taksówkarz ani myślał odpuszczać pedał gazu. Można by pomyśleć, że o karoserię ocierają się nie gałęzie, a jakieś macki, z których chce się wyrwać siłą rozpędu. Zarośla urwały się nagle, kiedy z wąskiego parowu wydostali się nagle na przestronną połać betonu. Za nimi pozostała ściana lasu, a przed nimi piętrzył się betonowy mur.

Wyskoczył z taksówki, kiedy tylko znieruchomiała w akompaniamencie lekkiego pisku opon. Bez podziękowania, nie czekając na pożegnanie, pragnął wreszcie się z niej wydostać, tylko po to by w chwilę później nie pragnąć niczego więcej, jak na powrót się w niej znaleźć. Przez całe swoje życie, a przynajmniej ten okres, który pamiętał, towarzyszył mu bezustanny warkot silników, dźwięk klaksonów, szum metra, stukot młotów pneumatycznych ekip budowlanych, które korzystały z nich tylko o szóstej rano, kiedy mogły zbudzić jak najwięcej osób, by później przez cały dzień nic nie robić. Czasami przez ten szum przebijał się jeszcze odgłos lądujących na podmiejskim lotnisku samolotów. Tutaj nie słyszał żadnego z tych dźwięków. Ze wszystkich stron napierał na niego nieznośny jazgot ptaków, szum liści, trzaskania gałęzi i odległe odgłosy, których pochodzenia nie znał i wolał się nawet nie domyślać.

Stał jak sparaliżowany, wsłuchując się w otaczający go świat i przeklinając w duchu, że przez te kilkanaście lat nie postarał się pokochać Central Parku, w którym mógłby poznać przynajmniej namiastkę tego hałasu. Za jego plecami kłapnęły drzwi. Potem trzasnęła jeszcze pokrywa bagażnika i nim się zorientował, stary diesel taksówki ponownie zaklekotał, zmuszając pojazd do potoczenia się na powrót jedyną drogą ku cywilizacji. Przez umysł przebiegła mu jeszcze szalona myśl, by dogonić taksówkarza, kazać na powrót zawieźć się na lotnisko, albo i do samego Nowego Jorku. To było jego miasto, dałby sobie radę, zamieszkałby u któregoś z przyjaciół, albo pojechał do Bostonu i waletował u Sam. Mieszkanie w żeńskim akademiku, to by było coś.

- Teraz chyba nie możesz powiedzieć, że dzikie zwierzęta napadną cię w domu – matka odezwała się podekscytowanym tonem. - Ten płot zrobiony jest tak, żeby nikt nie dostał się do środka.

- Albo nie wydostał na zewnątrz – odpowiedział, otrząsając się z myśli o ucieczce. Stał przed wysokim na trzy metry murem, z osadzoną w nim zbudowaną ze stalowych płyt bramą, która mogłaby zatrzymać czołg. Za każdym razem gdy spoglądał później na to ogrodzenie, dochodził do wniosku, że jedynie brak drutu kolczastego odróżnia je od więzienia dla najgroźniejszych kryminalistów.

Jedyną drogą za mur była wąska furtka swoją konstrukcją łudząco przypominająca bramę. Nie było w niej klamki, nie było dziurki na klucza. Był za to umieszczony w murze wąski dotykowy panel z równymi rzędami jarzących się zielonkawym blaskiem cyfr.

W głowie Jonaha zaczęło się powoli krystalizować wspomnienie dawno oglądanego filmu z Joddie Foster w roli głównej. Bohaterka zamknęła się w otwieranym tylko od środka „bezpiecznym pokoju”, w jaki wyposażony był jej dom, nieświadoma tego, że znajdujący się w domu przestępcy chcą się dostać do tego pokoju właśnie. Ciekawe czy ci, których powstrzymać miał ten mur, również będą masakrować każdego, kto pojawi się na podjeździe.

- Ups, idiotka ze mnie – matka pisnęła niczym podlotek.

- No coś ty – palnął, nim zdążył ugryźć się w język, nagle wyrwany z rozmyślań nad filmem. Matka nawet nie zareagowała na ten wyskok. Jonah często balansował na granicy tego, co można było uznać za niestosowne zachowanie wobec rodziców, a oni nie reagowali. Był to rodzaj cichej umowy. Póki on nie przekraczał granicy bezsensownego chamstwa, rodzice pozostawali na stanowisku, że lepsza jest najbardziej złośliwa szczerość, aniżeli skrywane żale. Panujące między nimi zasady wykorzystywał do granic możliwości, szczególnie od chwili kiedy dowiedział się o planowanej przeprowadzce, a oni nie pozostawali mu dłużni.

- Zapomniałam o odcisku palca – szczęka opadła młodemu chłopakowi w sposób komiksowy.

- Od kogo wy kupiliście ten dom? - Wychrypiał. - CIA, NSA, Faceci w Czerni? - Ostatnią organizację wymienił z niejaką nadzieją.

- Dom stał od dłuższego czasu pusty – furtka przed nimi odskoczyła automatycznie. - Zdaje się, że jego właścicielowi nie wypalił jakiś interes i wrócił do Arabii Saudyjskiej, czy gdzieś.

- Al-Kaida. Cudnie.

- Od kiedy to węszysz spiski? - Spytała, kiedy furta zatrzasnęła się za ich plecami.

- Od kiedy mam mieszkać w domu, którego strzegą systemy rodem z filmów szpiegowskich.

- Sam słyszałeś, w lesie są pumy.

- Które nauczyły się posługiwać klamką, wytrychem i jeszcze wbijać kod na klawiaturze, więc potrzebny był odcisk palca. Zmieniam zdanie, to nie tajna organizacja. To wyspa doktora Moroe, a tak w ogóle, to ojciec jest w domu – chłopak wskazał na stojącego na podjeździe Volta z logo „iTech” na drzwiach.

- Widzę, ale nie sądzę. Dzwoniłam do niego z lotniska. Był w pracy.

- Mógł kłamać, żeby zrobić ci niespodziankę. No tak, racja – Jonah zreflektował się pod spojrzeniem matki. Coś takiego jak robienie niespodzianek, przerastało jego ojca. - Czyli super hiper autko złapało kichę. Zawsze mu powtarzałem „kupuj porządne baterie, te z nadpobudliwym królikiem”. Kupił chińszczyznę, to ma.

- Nie gadaj. Jakbyś zdjął to co chińskie, to byś zasuwał goły, a ja nie mam ochoty tego oglądać.

- Vice versa. Wiesz, widzę już dwa plusy tego miejsca – powiedział z nieoczekiwaną werwą. - Podwórko jest całe wylane betonem i dom jest raczej niewiele większy od naszego apartamentu na Manhattanie. Na upartego, można udawać że to Brooklińskie podwórko.

- Tak myślisz? No to się zdziwisz.

- No to mnie zdziw – wiedział, że gdzieś musiał tkwić haczyk, tylko jeszcze nie wiedział gdzie. Rodzice nie dali by tyle kasy za trzymetrowy mur i parterowy dom, większość frontu którego zajmował garaż na co najmniej trzy auta.

- Proszę, pan przodem. – Matka kurtuazyjnym gestem przepuściła go w drzwiach.

Nie trzeba było długo czekać, by Jonah się zdziwił. Zdziwił się zaraz po przekroczeniu progu i dziwił przez wiele kolejnych dni. Jego nowy dom przy 3307 Wood Hills Drive mógłby stanowić dom marzeń każdego, tylko nie jego.

Jonah widział w swoim życiu już wiele domów. Niewielki piętrowy dom o ścianach pokrytych obłażącą boazerią, w którym mieszkali przed przeprowadzką do Nowego Jorku. Stojący na skraju lasu rozłożysty dom z dębowych bali, w którym mieszkali jego dziadkowie. Dom letni kolegi z klasy z pięcioma sypialniami i rozłożystym basenem, czy niewielki dom na Long Island, do którego zaprosiła go koleżanka i gdzie nigdy już nie zamierzał wracać. Żaden jednak z tych domów, nie mówiąc już o niezliczonych apartamentach na Manhattanie nie przypominał tego, w którym właśnie się znalazł.

- I co powiesz?

- Projektant był szalony – oboje zaśmiali się w głos. Projektant tego domu niewątpliwie był szalony i był to szalony geniusz. To co z zewnątrz zdawało się być parterowym domem z ogromnym garażem, w rzeczywistości było przyklejoną do urwiska trzypoziomową willą, z wejściem na najwyższym piętrze i jadalnią z wyjściem na niewielki trawnik na samym dole. Stojąc na najwyższym poziomie, czy też poziomie wejściowym domu, bo trudno było w tym wypadku mówić o czymś tak trywialnym jak parter, czuł się jak na tarasie widokowym ogromnego wycieczkowca, tudzież statku gwiezdnego. Dwa górne piętra stanowiły przestronne antresole z których można było podziwiać tonącą w zieleni dolinę rozciągającą się u stóp urwiska, na którym zbudowany był dom. Wszystko to możliwe było dzięki ogromnej tafli szkła, która ciągnęła się przez wszystkie piętra, zastępując całą frontową ścianę domu.

Wszystkie pokoje i gabinety umieszczone były w dwóch skrzydłach, które zataczały idealne łuki, by objąć przestronne wnętrze domu, niby chroniąc je przed niebezpieczeństwami, które mogłyby nadejść z boków. To właśnie w prawym skrzydle Jonah odnalazł swój pokój, wąski, długi i jasny, ze szklanym frontem wychodzącym na ścianę lasu. Pokój budzący tak mieszane uczucia, że chłopak potknął się o zawalające większość podłogi pudła z nowojorskim dobytkiem, niemal łamiąc sobie palec u nogi. Zmęczony, wściekły z bezsilności i zniechęcony padł na łóżko zapadając w niespokojny sen.

Słońce schowało się już za wzgórzami, chyląc się ku wodom Pacyfiku. Mrok coraz ciaśniej otulał las. Powoli cichł trel ptaków, które wracały na nocny spoczynek. Las nie kładł się jednak spać. Ze swych kryjówek wychodziły stworzenia nocy. Ciche i skryte. Nie widział ich, ale wyczuwał że są blisko. Kiedy się poruszał, najmniejszym dźwiękiem nie zakłócał harmonii lasu. Nie strzeliła żadna gałązka, nie zaszeleścił jeden liść. Nie wiedział czy idzie, leci, czy może pełznie. Zwyczajnie się poruszał, coraz dalej zagłębiając w las. W oddali także coś się poruszało, szło mu na spotkanie. Jednocześnie bał się tego spotkania i nie mógł się od niego powstrzymać. Ciszę lasu przerwał nagle potężny ryk. Przez ułamek sekundy widział smugę światła rozświetlającą otaczający go las. Rzucił się w gęstwinę.

Poderwał się z łóżka. Serce waliło mu jak szalone, a po skroniach powoli płynęły dwie strużki nieznośnie zimnego potu. Trwało chwilę, nim przywykł do panującej wokół ciemności.

- Dzień dobry, śpiący królewiczu – ojciec stał w delikatnej strużce światła wpadającego przez uchylone drzwi pokoju.

Jonah zamrugał kilka razy, starając się powrócić do rzeczywistości, zamiast tego przypomniał sobie sen. Gwałtownie szarpnął się do tyłu, kiedy obrazy zmaterializowały się przed nim.

- Co jest? - Ojciec zapytał już mniej drwiącym tonem.

- Miałem sen.

- To nic, zapomnij – ociec zawsze kazał mu zapomnieć, a on zawsze wiedział, że to nie będzie takie łatwe jak się zdawało.

- To nie takie proste.

- Mam coś, co ci pomoże. Chodź – smuga światła stała się jaśniejsza, kiedy już nie zasłaniała jej postać ojca.

Chłopak siedział jeszcze chwilę na łóżku, nie wiedząc co właściwie ma ze sobą zrobić. W końcu dał sobie dwa razy z liścia i czując ostre pieczenie w policzkach powlókł się w ślad za ojcem.

Wszystko tonęło w blasku dziesiątek zapalonych świateł rzucających złotą poświatę na trawnik i najbliższe z porastających dolinę drzew i krzewów. Wnętrze domu odbijało się w wysokiej tafli szkła, niepokojąco zniekształcone jej nierównościami. Wewnątrz panowała cisza, delikatnie jedynie zakłócana cichym buczeniem któregoś z komputerów.

Drzwi wejściowe były uchylone, wpuszczając do wnętrza delikatny strumień świeżego powietrza, stanowczo zbyt ciepłego jak na tą porę roku. Matka stała na chodniku, otulona delikatnym pledem, natomiast to co wyczyniał ojciec spowodowało napad histerycznego śmiechu Jonaha. Mężczyzna opierał się o muskularną karoserię  półciężarówki w pozie stanowiącej karykaturalną imitację zachowania seksownych modelek prezentujących sportowe auta na targach w Detroit.

- No, i co myślisz? - Ojciec poklepał potężne nadkole.

- Myślę, że zdjęcie twojej osoby, tak rozpłaszczającej się na masce zrobiłoby furorę w internecie – mężczyzna natychmiast odsunął się od auta.

- Ale podoba ci się?

- No ba! - Jak mogło mu się nie podobać. Na podjeździe stał potężny Dodge RAM, cały w czerni, z chromowanym grillem i nadkolami. Kwintesencja amerykańskiej motoryzacji, a obok niego elektryczne autko, jedno z tych, jakie zafundowała swoim pracownikom „iTech”. Ojciec Jonaha mógł pracować w ekologicznej firmie, ale wiedział co to znaczy porządny samochód. - Obawiam się jednak, że zarząd nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że jeździsz takim potworem.

- Też się tego obawiam – ojciec popatrzył na auto z nieskrywanym żalem. – Dlatego nie będę nim jeździł – rzucone  kluczyki zakreśliły w powietrzu delikatny łuk, wpadając wprost w dłonie Jonaha. - Jest twój.

Nastolatek patrzył to na spoczywające w dłoni kluczyki, to na ojca i znów na kluczyki, nie wiedząc, czy właśnie dostał pierwszy w życiu samochód i to taki samochód, czy może ojciec próbował być dowcipny. Z nadzieją spojrzał na matkę, która stojąc z boku najwyraźniej świetnie się bawiła. Ojciec mógł nie mieć poczucia humoru, ale ona miała go czasem aż zanadto.

- To by było zbyt okrutne, nawet jak na mnie – powiedziała w końcu. - Jeśli liczyłeś, że będę cię codziennie woziła do szkoły, to się grubo myliłeś, a teraz bądź łaskaw skoczyć do miasta po coś do jedzenia, bo nie zamierzam gotować.

- Telefonubrakżeby zamówić, czy może w tej głuszy nie ma zasięgu? - Chłopak starał się nie tracić rezonu.

- Sądziłam, że zechcesz się przejechać, poza tym, nie udało mi się znaleźć żadnej knajpy z chińszczyzną, która zechciałaby dowieźć tutaj zamówienie.

- No coś ty, być nie może – zagrał skrajne niedowierzanie.

- Nie filozofuj, bo będziesz na rowerze jeździł – matka wyciągnęła w jego stronę banknot.

Chłopak nie czuł się zbyt pewnie, mając zasiąść za kierownicą takiego potwora. Czuł respekt przed tym ogromnym samochodem. Doskonale wiedział jaka tkwi w nim moc i wolałby przetestować go na długiej i prostej autostradzie, nie krętych leśnych drogach. Delikatnym ruchem powiódł po muskularnej karoserii, chromowanych rurach i potężnych reflektorach. Wyglądało to jak obłaskawianie rumaka, do którego podchodzi się powoli, kładzie mu dłoń na chrapach, przytula się do pyska i gładzi potężną szyję, nim wreszcie spróbuje się go dosiąść.

- Zabierasz się do tego, jak prawiczek do dziewczyny – matka krzyknęła, powodując opad szczęki u ojca.

- Dotąd jeździłem tylko Priusem – mruknął, rumieniąc się lekko.

- Możemy zamienić ci go na Priusa, jeśli masz cykora – W odpowiedzi na to chłopak szybkim ruchem otworzył drzwi, w sekundzie znajdując się na fotelu kierowcy. „Jestem Jonaszem w brzuchu wieloryba” pomyślał. „I kieruję nim!” Przekręcił kluczyk. Wnętrze pojazdu rozświetliło się światłem płynącym od zegarów i przełączników. Samochód zamruczał z zadowoleniem, jakby od dawna czekał na tą chwilę, dość mając bezczynnego stania.

- Restauracja, najbliższa – Jonah wydał polecenie nawigacji.

- Texas Steak Bar, pięć mil. Samatha's, osiem mil. Stan Lee East-West Dinning, trzynaście mil.

- Stan Lee East-West Dinning, nawiguj.

- Przeliczam trasę – kiedy przed kilku laty Apple wprowadzał Siri, nikt nie wierzył, że głosowa komunikacja z komputerem ma szansę choćby przetrwać na rynku. Dzisiaj każdy liczący się gracz branży IT posiadał taki produkt, a oprogramowanie dawno już opuściło telefony i komputery znajdując zastosowanie w niemal każdym elektrycznym urządzeniu. Od telewizora po kuchenkę mikrofalową.

Oderwał przyklejoną do deski rozdzielczej kartkę z napisem „brama” i wcisnął znajdujący się pod nią klawisz. Stalowe płyty zaczęły zaskakująco szybko odsuwać się na bok, otwierając mu drogę ku dziczy. Przez chwilę przeleciała mu przez głowę scena z otwierającymi się wrotami hangaru Blackbirda, którym latali X-meni.

- NA, NA, NA, NA – zanucił znany temat z komików o Batmanie i wcisnął pedał gazu. Silnik ryknął, opony zapiszczały dymiąc, a wokół uniósł się swąd palonej gumy.  - Z całą pewnością nie jesteś Priusem – mruknął, wciskając hamulec z siłą Freda Flinstona szorującego piętami po asfalcie. - Z całą pewnością – delikatnie pogłaskał kierownicę, raz jeszcze muskając pedał gazu. Potwór ponownie podniósł głos, tym razem nie był to jednak ryk dzikiej bestii, a zachęcające warknięcie. Powoli ruszyli do przodu. Samochód i jego kierowca.

Prowadzić tego potwora dla kogoś, kto do tej pory zasiadał jedynie za kierownicą niewielkiej hybrydy i to wyłącznie w celu otrzymania prawa jazdy, to było jak rodeo dla kogoś kto wypił o kilka piw za dużo, a byka widział wcześniej tylko na obrazku. Samochód szarpał i rwał się do przodu przy każdym, najdelikatniejszym nawet muśnięciu pedału, podczas gdy Jonah walczył o utrzymanie się na wąskiej dróżce dojazdowej. W tej właśnie chwili prawdziwe jak nigdy były słowa, że policja powinna karać tych, którzy stwarzają zagrożenie na drodze, nie zaś tych, którzy przekraczają prędkość. Jonah był dla przykładu przekonany, że mimo nie przekraczania dozwolonej prędkości, stanowił teraz większe zagrożenie niż niejeden miłośnik wyścigów ulicznych. Z drugiej zaś strony ucząc się jazdy w Nowym Jorku raz omal nie przejechał starszej pani z pekińczykiem, tylko dlatego że zamiast skupiać się na drodze, pilnował by wskazówka prędkościomierza nie przekroczyła dozwolonej wartości.

Teraz także, skupiając się na powolnej jeździe omal nie przejechałby w poprzek głównej szosy, najpewniej lądując w rowie po przeciwnej jej stronie. Jedynie natarczywy kobiecy głos, każący skręcić w lewo uświadomił mu, że coś jest nie tak. Nim się zorientował pół maski jego RAM'a wystawało już na szosę i mógł jedynie błogosławić fakt, że akurat nie jechał nią nikt, z kim mógłby się zderzyć. Skręcił mocno kierownicę, zatrzymując się na przeciwległym poboczu. Teraz dopiero zaczęło mu się robić zimno ze strachu przed tym, co mogło się stać zaledwie przed chwilą. Przytknął czoło do chłodnej kierownicy, starając się uspokoić bicie serca. Czuł jak tętno powoli wraca do normy, krew przestała uderzać mu do głowy, nie obawiał się już, że jego czaszka za chwilę eksploduje. Powoli rozluźniały mu się napięte mięśnie w szyi i barkach, oraz wracała jasność myślenia.

- Jestem wrakiem człowieka – mruknął, wściekły sam na siebie, że coś tak głupiego jak przeprowadzka do tego stopnia wytrąciło go z równowagi. Wciąż z zamkniętymi oczami wrzucił jedynkę. Nagły ryk omal nie przyprawił go o zawał. - Pieprzeni kierowcy ciężarówek! - Wydarł się, patrząc na oddalający się pojazd, którego kierowca, zwyczajem wszystkich kierowców osiemnastokołowców zatrąbił, kiedy go mijał. Zgrzytnął zębami opuszczając pobocze. Wypad po jedzenie napawał go nawet optymizmem. W końcu wracał do cywilizacji.

Podmiejska dzielnica, przez którą jechali z lotniska zmieniła się niemal nie do poznania, teraz znacznie bardziej przypominając niektóre z dzielnic Nowego Jorku. Całe życie wyległo  na ulice. Dzieciaki jeździły na deskorolkach i rowerach, wcale nie zważając na ruch uliczny. Starsi rozmawiali w niewielkich grupkach, załatwiając swoje interesy i podejrzliwie przyglądając się sunącemu powoli Pick-upowi. Zastanawiali się, czy aby nie jest to nowy wóz policji, wydziału antynarkotykowego, albo innej niechcianej w tym miejscu agendy. Z niektórych okien płynęła głośna muzyka zlewając się w nieznośną kakofonię dźwięków. Gdyby tylko jeszcze te kartonowe domy zamienić na ceglane kamienice, Jonah mógłby powiedzieć, że wrócił do domu. Wieczorne życie tej okolicy, odstraszając porządnych ludzi sprawiało, że czuł się tutaj lepiej aniżeli w dzień. Z zaciekawieniem przyglądał się trzem stojącym na chodniku dziewczynom, które dobrze mogły być prostytutkami, okolicznymi mieszkankami, jak i cheerleaderkami po godzinach – przy czym żadna z tych opcji nie wykluczała pozostałych.

Stan, zakładając swoją knajpę wykazał się niewyobrażalnym wprost geniuszem. Każdy Nowojorczyk przyzwyczajony był do dwóch sposobów jedzenia na wynos. Zadzwoń i cierpliwie czekaj, aż ci je przywiozą, albo pójdź, zamów i cierpliwie stój czekając, aż ci je podadzą. Opcji trzeciej nie było. Kiedy więc nowicjusz w kwestii życia na przedmieściach zobaczył tabliczkę z napisem „Drive In”, z miejsca wiedział, że będzie to jego ulubiony lokal. Rodziła się jedynie obawa, że może się to skończyć poważnym zaokrągleniem brzucha. Powoli wymanewrował wąskim przejazdem pomiędzy zaparkowanymi samochodami, a szeregiem wszelkiej maści jednośladów, począwszy od szpanerskich Vesp, poprzez sportowe motocykle z Japonii, amerykańskie choppery, po wyczynowe motocykle do jazdy w terenie.

Siedząca w okienku dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie, przyjmując jego zamówienie. „Pewnie uśmiecha się tak do każdego. Taki ma obowiązek, czy coś” pomyślał, czekając aż pryszczaty chudzielec w drugim okienku poda mu jedzenie. Manager restauracji znał się na rzeczy. Do okienka, gdzie składało się zamówienia skierował ładną blondynkę, a skoro już i tak zapłaciłeś, to nie ma znaczenia, kto wyda ci jedzenie.

Kiedy więc wracał do domu, myślał o ładnej blondynce w okienku jako jednej z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie spotkały go dzisiejszego dnia. Drugą był samochód, w którym pędził właśnie krętą drogą. Las nocą stał się jednolitą, czarną ścianą. Jedynie na zakrętach, kiedy reflektory omiatały pobocze rozróżnić można było pnie poszczególnych drzew. Jednak nawet wtedy światło nie przebijało się dalej aniżeli kilka metrów w głąb lasu. Czuł się już znacznie pewniej i wierząc, że żaden policjant nie jest na tyle szalony by w nocy włóczyć się po lesie, postanowił sprawdzić, ile może wycisnąć ze swojego auta. Opony delikatnie piszczały kiedy pokonywał kolejne zakręty, to najeżdżając na środkową linię, to sypiąc szutrem pobocza, kiedy ścinał je w poszukiwaniu lepszego toru jazdy. Lewy, prawy, znowu lewy, krótka prosta i znowu. Silnik ryczał wściekle, walcząc z grawitacją gdy droga nieustannie pięła się w górę. Gdy wypadł z kolejnego łuku, przed nim otworzyła się długa, wreszcie płaska prosta, na której mógł przycisnąć gaz do podłogi. Widział, jak z każdą sekundą zbliża się do zakrętu, jeszcze dwadzieścia metrów, dziesięć, pięć, tylko dwa, ostro skręcił kierownicę sypiąc szutrem pobocza, kiedy samochód wszedł w prawy skręt. To był ułamek sekundy, jedno mgnienie oka, kiedy przed maską ukazała mu się szkarłatna postać. Odbił ostro kierownicę tracąc kontrolę nad autem, które gwałtownie zatańczyło i zamarło w poprzek drogi. Światła zgasły wraz ze zduszonym silnikiem. Serce waliło mu jak oszalałe i pomimo przechodzących go fal gorąca, czuł jak płynie po nim zimny pot. Siedział z pedałem hamulca wciśniętym w podłogę. Po kilku długich sekundach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność wyjrzał przez okno, ale na poboczu nic i nikogo nie było. Tylko ślady opon świadczyły o nagłym zdarzeniu sprzed kilku chwil. Był pewien, że nie uderzył w to coś, ale był też pewien, że było to absolutnie realne. Z każdą kolejną sekundą przepełniający go strach, zamiast opadać, narastał, a do świadomości przedzierał się coraz silniej obraz czerwonej, dwumetrowej zjawy, która zniknęła, ale może pojawić się ponownie. Guma z opon ponownie stopiła się z asfaltem, kiedy potężne, podwójne koła zakotłowały się w miejscu zmuszając stalowego potwora do dalszej jazdy.

Kilka razy jeszcze spoglądał w lusterko, czy aby nie zobaczy na powrót tajemniczej zjawy. Jechał teraz jeszcze szybciej, nie zważając na znaki, ostre zakręty i chylące się ku drodze drzewa. Pragnął jedynie jak najszybciej znaleźć się za stalową bramą i kamiennym murem. Już wiedział przed czym miały bronić swoich mieszkańców i z całą pewnością nie były to pumy. Droga dojazdowa, którą musiał pokonywać ostatnie metry dzielące go od domu, okazywała się być niezwykle szeroka i prosta, kiedy adrenalina pulsując wraz z krwią wyostrzała wszystkie zmysły.

Uspokoił się odrobinę dopiero, gdy usłyszał za sobą delikatny łoskot stalowych płyt zasuwającej się bramy. Był bezpieczny na oświetlonym lampami betonowym podjeździe.

Chwilę siedział jeszcze