Wiktoriańska herbaciarnia - Debbie Macomber - ebook

Wiktoriańska herbaciarnia ebook

Debbie Macomber

3,1

Opis

 

Zatoka Cedrów Cedar Cove to malownicze miasteczko nieopodal Seattle. Mieszkańcy kochają się, zdradzają, nienawidzą się i rozchodzą jak wszędzie na świecie. Mają swoje historie, swoje sekrety. Tylko że tutaj nikt nie jest anonimowy. Ktoś zawsze pomoże ci rozwiązać problem, nawet gdy tego nie chcesz…

Wszyscy mieszkańcy Cedar Cove są w szoku: restauracja Justine i Setha Gundersonów spłonęła na skutek podpalenia. Poszukiwanie sprawcy wciąż trwa. Jednak Justine ma również inne zmartwienia. Z przerażeniem obserwuje, jak Seth coraz bardziej się od niej oddala – myśli wyłącznie o odbudowaniu restauracji, a wszystkie inne sprawy spycha na dalszy plan. Dopiero gdy Justine zaczyna interesować się jej były chłopak Warren, zazdrosny Seth postanawia walczyć o żonę, której nigdy nie przestał kochać.Różne szczęśliwe chwile i dramaty przeżywają też inni mieszkańcy miasteczka. Allison Cox niepokoi się o swojego chłopaka Ansona, który wyjechał w pośpiechu z Cedar Cove. Tym samym stał się głównym podejrzanym o podpalenie restauracji. Również Charlotte i Ben Rhodesowie mają powody do zmartwienia. David, syn Bena, wpadł w kolejne tarapaty finansowe. Trudne chwile przeżywają także Linette McAfee i Cal Washburn, którzy nie są już sobie tak bliscy, odkąd Cal wyjechał do Wyoming. Czy ten wyjazd oznacza koniec ich związku? W Cedar Cove jeszcze wiele pytań czeka na odpowiedź…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (53 oceny)
12
13
7
11
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Debbie Macomber

Wiktoriańska herbaciarnia

Przełożyła: Hanna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Justine Gunderson obudziła się z głębokiego snu z poczuciem, że wydarzyło się coś złego. Tylko co? Szybko sobie przypomniała i ogarnął ją wielki smutek. Leżała nieruchomo wpatrzona w ciemny sufit, a w jej pamięci ożywała bolesna prawda. Latarni Morskiej już nie ma. Tydzień temu ktoś podłożył ogień pod restaurację, która dla niej i Setha, jej męża, była całym życiem. Spaliła się doszczętnie. Łunę widać było w promieniu wielu kilometrów od Cedar Cove.

Nie musiała przekręcać głowy, żeby sprawdzić, czy mąż leży przy niej. Wiedziała, że miejsce obok jest puste. Seth po tamtym strasznym telefonie sypiał po trzy, cztery godziny na dobę.

Spojrzała na budzik. Dopiero czwarta. Blade światło księżyca, sączące się przez szparę między zasłonami, srebrzyło ściany sypialni. Jeszcze noc…

Wstała z łóżka i otuliwszy się szlafrokiem, ruszyła na poszukiwanie męża. Był w salonie. I miotał się jak lew w klatce, długimi gniewnymi krokami pokonując trasę od kominka do okna i z powrotem. Na widok Justine nie przerwał wędrówki, tylko umknął wzrokiem, jakby nie potrafił stanąć przed żoną twarzą w twarz, jakby w ogóle nie chciał, żeby do niego podchodziła.

– Nie możesz spać? – spytała szeptem. Leif, ich czteroletni synek, miał bardzo lekki sen. Nie chciała go budzić, tym bardziej że dziecko też przeżywało trudny czas. Chronili go, jak mogli, ale chłopczyk wyczuwał zdenerwowanie rodziców, wiedział, że wydarzyło się coś bardzo złego.

Seth, zaciskając mocniej pięści, odwrócił się do niej i wyrzucił z siebie gwałtownie:

– Muszę wiedzieć, kto to zrobił! Muszę!

– Ja też – powiedziała cicho Justine, przysiadając w fotelu. Nie poznawała męża. Owszem, to był Seth, wysoki, rosły mężczyzna o jasnych włosach odziedziczonych po szwedzkich przodkach. Dotąd jednak nigdy nie widziała go w takim stanie.

Seth był rybakiem, ale po ślubie zadecydowali, że otwierają restaurację, spełniając tym samym marzenie Setha. Zainwestował w to przedsięwzięcie wszystko: cały kapitał, wiedzę, umiejętności, emocje. Rodzice trochę pomogli, a Justine wiernie stała u jego boku. Póki Leif był malutki, prowadziła księgowość, a gdy synek poszedł do przedszkola, zaangażowała się jeszcze bardziej. Oczywiście nadal zajmowała się finansami, lecz ponadto w razie potrzeby zajmowała się wszystkim, bywała nawet hostessą.

– Kto to mógł zrobić? – po raz tysięczny zapytał Seth, lecz jak dotąd nikt nie znał odpowiedzi.

Justine też jej nie znała. Było dla niej niepojęte, że ktoś chciał ich skrzywdzić. Nie mieli żadnych wrogów, żadnej poważnej konkurencji.

– Seth… – szepnęła cicho, wyciągając do niego rękę. – Nie możesz się tak zadręczać.

Jakby jej nie słyszał, a przecież tak bardzo chciała go pocieszyć. Bała się, że ogień zniszczył nie tylko restaurację. Odbierając Sethowi spokój ducha i życiowy cel, odebrał mu też wiarę w innych ludzi. I w siebie.

Justine kiedyś przeżyła coś podobnego, tę straszną chwilę, kiedy wali się cały świat. W 1986 roku, pewnego letniego popołudnia, trzymała w ramionach bezwładne ciało swego brata bliźniaka i czekała na paramedyków, żeby udzielili mu pomocy. Aż usłyszała, że trzynastoletni Jordan po beztroskim skoku do wody odszedł na zawsze, ponieważ skręcił sobie kark. Nie od razu straszna prawda do niej dotarła. Lecz gdy dotarła…

Po tej tragedii rozpadło się małżeństwo jej rodziców, bo matka i ojciec zamknęli się w swoim bólu i rozpaczy. Po rozwodzie ojciec ożenił się powtórnie. Stało się to bardzo szybko, jakby uciekał przed przeszłością. Trzynastoletnia Justine musiała nauczyć się żyć z raną w sercu. Ukończyła szkołę średnią i college, po czym rozpoczęła pracę w First National Bank. Poszło jej znakomicie, po kilku latach została szefem filii. O zamążpójściu nie myślała, ale chodziła na randki. Dość długo spotykała się z Warrenem Sagetem, deweloperem, rówieśnikiem jej matki, aż wreszcie w jej życiu pojawił się Seth Gunderson.

Znali się ze szkoły średniej. Seth był najlepszym przyjacielem Jordana. Dziwne, ale zawsze miała poczucie, że gdyby Seth był z nimi tamtego dnia, nie doszłoby do tragedii. Brat nadal by żył, a jej życie wyglądałoby inaczej, choć nie bardzo wiedziała, na czym to miałoby polegać.

W czasach szkolnych, mimo że Seth był kumplem Jordana, Justine rozmawiała z nim rzadko. Seth odnosił duże sukcesy w futbolu, lecz w nauce nie błyszczał, natomiast Justine była prymuską. Po ukończeniu szkoły w ogóle przestała go widywać, aż do zjazdu absolwentów przed sześciu laty. Wpadli na siebie, pogadali chwilę. Seth napomknął, że w czasach szkolnych podkochiwał się w Justine, a jego spojrzenie zdradzało, że nadal jest nią zauroczony.

Nim jednak się połączyli, przebyli długą i ciernistą drogę. Warren Saget nie zamierzał rezygnować z Justine, a wyczuwając zagrożenie w osobie Setha, zaproponował Justine małżeństwo. Kupił jej pierścionek z olbrzymim diamentem, obiecywał życie w luksusie i wysoką pozycję społeczną.

Seth miał do zaofiarowania tylko wspólne życie na starej łajbie… i szczerą, bezwarunkową miłość. Justine, choć próbowała zagłuszyć głos serca, wreszcie poddała się uczuciu. Dotarło do niej, że dłużej już nie zdoła opierać się Sethowi.

– Dzwoniłem do komendanta straży pożarnej – powiedział Seth, ściągając Justine do rzeczywistości. – Wreszcie powinni mi przekazać jakieś informacje!

– Ależ kochanie…

– Daj spokój z tym kochanie i kochanie! – krzyknął z taką złością, że Justine aż drgnęła. – Minął cały tydzień! Na pewno coś już wiedzą, tyle że nic nam nie mówią! Ale dojdę, o co chodzi. W razie potrzeby wynajmę Roya McAfee!

– Kocha… Seth, wszyscy wiemy, że Roy jest świetnym i godnym zaufania detektywem, ale proszę, nie śpiesz się z tym. Przecież zarówno strażacy, jak i biegli z towarzystwa ubezpieczeniowego badają przyczynę pożaru, a szeryf wszczął oficjalne śledztwo. Poczekaj, aż każdy zrobi to, co do niego należy.

Na szczęście jej rzeczowa wypowiedź odniosła zamierzony skutek. Seth nerwowym ruchem przeczesał włosy, odetchnął głęboko, po czym odezwał się znacznie spokojniejszym głosem:

– Masz rację. Przepraszam, Justine, nie chciałem wyżywać się na tobie.

– Wiem, Seth. – Wstała z fotela, wsunęła się w ramiona męża i szepnęła: – Wracajmy do łóżka, pośpisz jeszcze trochę.

– Nie, Justine. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, widzę, jak ten cholerny ogień zżera naszą restaurację. – Przyjechał do pożaru kilka minut po przybyciu wozów strażackich. Mógł tylko stać i patrzeć, przerażony własną bezradnością w konfrontacji z żywiołem i tym, że niczego nie da się uratować. – Jezu… Kto to zrobił? Może faktycznie ten chłopak?

– Anson Butler? Nie wierzę, Seth.

– Bo nie chcesz uwierzyć!

Anson Butler został przyjęty do pracy w restauracji przed kilkoma miesiącami. Spalił składzik na narzędzia w parku i musiał spłacić zasądzone koszta. Seth go zatrudnił, bo Ansona polecił Zachary Cox, współwłaściciel biura rachunkowego i człowiek godny zaufania. Za Ansonem przemawiało również to, że sam zgłosił się na policję i niczego się nie wypierał.

Anson bardzo starał się udowodnić, że jest coś wart. Zjawiał się w pracy przed czasem, pracował po godzinach, ciężką harówką zabiegał o uznanie szefa. Jednak po kilku tygodniach wszystko się popsuło. Tony, który razem z Ansonem pracował na zmywaku, poczuł antypatię do nowego kolegi. Dochodziło do kłótni, atmosfera w kuchni stała się fatalna. Seth powiedział o tym Justine, która poradziła, żeby chłopców rozdzielić, w efekcie czego Seth awansował Ansona na kuchcika. To wyróżnienie rozwścieczyło Tony'ego, który w restauracji pracował o wiele dłużej niż Anson.

I właśnie wtedy z biura zginęły pieniądze. Do pokoju z sejfem mieli dostęp również inni pracownicy, ale tamtego dnia widziano, jak do pomieszczenia wchodzili zarówno Tony, jak i Anson. Anson twierdził, że szukał Setha, ponieważ dostawca miał jakiś problem, natomiast Tony utrzymywał, że chciał porozmawiać z szefem o grafiku. W rezultacie i Tony, i Anson stali się podejrzanymi, więc Seth nie miał wyboru i zwolnił obu. Pieniędzy nigdy nie odnaleziono, a Seth winą obarczał siebie, jako że wychodząc na chwilę z gabinetu, zostawił sejf otwarty.

A po tygodniu Latarnia Morska spłonęła doszczętnie.

– Seth, przecież nie ma żadnego dowodu, że to Anson!

– Nie ma, ale się znajdzie! Wreszcie się wyjaśni, czy to on, czy też nie.

– Oczywiście. Chodź już, proszę! – Pociągnęła męża do sypialni.

Kiedy już leżeli, Justine przysunęła się do niego jak najbliżej. Objął ją ramieniem tak żarliwie, jakby już tylko ona dawała gwarancję pewności na tym pełnym chaosu, niestabilnym świecie. Wtedy pocałowała go w szyję, zaczynając grę wstępną. Miała nadzieję, że seks ukoi Setha, jednak pokręcił przecząco głową. Przełknęła gorzki zawód i powtórzyła sobie w duchu, że niebawem ten koszmar się skończy i znów będzie normalnie. Musiała w to wierzyć, nie poddawała się rozpaczy, bo tylko narzucając sobie optymizm, mogła pomóc mężowi i uratować małżeństwo.

Kiedy obudziła się ponownie, za oknem było już jasno, a na łóżko gramolili się poranni goście, czyli Leif z ukochanym misiem oraz Penny, urocza suczka, mieszanka cocker-spaniela z pudlem.

– Gdzie tata? – spytała Justine, siadając na łóżku.

– Tata… tata jest w swoim pokoju – odparł chłopczyk z powagą, oczy mu się nie śmiały. A to zły znak.

– Dobrze, niech sobie tam posiedzi, a my przyszykujemy się do przedszkola – oznajmiła Justine energicznym głosem, spoglądając na zegarek. Piętnaście po siódmej, czyli rzeczywiście pora wstawać. Mały Leif wożony był do przedszkola każdego ranka, pod tym względem nic się nie zmieniło. Chociaż świat rodziców został wywrócony do góry nogami, Justine i Seth starali się, żeby życie synka toczyło się normalnym trybem.

– Tata… tata znowu jest zły… – szepnął Leif.

Justine westchnęła. Niestety malec doskonale wyczuwał domowe nastroje, choć nie rozumiał, dlaczego tata chodzi ponury, a mama popłakuje po kątach.

– Krzyczał na ciebie? O tak? – Ryknęła groźnie jak niedźwiedź, zaciskając palce w pazury, i przy akompaniamencie radosnego poszczekiwania Penny ruszyła na czworakach w pogoń za synkiem. Leif, piszcząc przeraźliwie, zeskoczył z łóżka i zaczął uciekać. Mama za nim. Zagnała go do kąta i łypiąc złym okiem, ryknęła jeszcze raz, po czym podała ubranie, spełniając pragnienie Leifa, który niedawno oznajmił, że jest już duży i chce ubierać się sam.

Kiedy po odwiezieniu synka zajeżdżała przed dom, Seth czekał na nią w drzwiach i oznajmił, gdy tylko otworzyła drzwi samochodu:

– Rozmawiałem z komendantem straży pożarnej.

– Powiedział coś?

– Ani słowa na wiadomy temat.

– Seth, przecież takie sprawy nieraz ciągną się bardzo długo i wymagają wielkiej cierpliwości!

– A ty znowu swoje! Jakbyś nie wiedziała, że każdy dzień działa na naszą niekorzyść! No i taki drobiazg: z czego będziemy żyć?!

– Ubezpieczenie…

– Owszem, ale na pewno nie wypłacą go nam w tym miesiącu, zresztą odszkodowanie nie rozwiąże sytuacji. A rodziców zupełnie nie damy rady spłacić!

Rodzice Setha sporo zainwestowali w restaurację. Seth i Justine spłacali ich w miesięcznych ratach, doskonale wiedząc, jak bardzo potrzebują tych pieniędzy.

– Wiesz co, Justine? Mam do ciebie ogromną prośbę! – Jego głos przybierał na sile. Seth znów był wściekły. – Przestań wreszcie traktować to jak przejściowe trudności! Bo to coś więcej! O wiele więcej! Naprawdę nie dociera do ciebie, że Latarni Morskiej już nie ma?! Że straciliśmy wszystko?!

Aż się wzdrygnęła na myśl, że Seth ocenia ją tak niesprawiedliwie. Przecież próbowała go wesprzeć, a on widział w niej słodką idiotkę, która nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji.

– Pięć lat ciężkiej pracy poszło na marne! – ryczał dalej. – Po szesnaście godzin na dobę! Wszystko uleciało z dymem!

– Seth, przecież nie straciliśmy wszystkiego! – Naprawdę nie rozumiał, że choć przeżywają koszmar, nie wszystko jest stracone? Mają siebie, mają dziecko, mają dom! Razem znajdą w sobie dość siły, żeby zacząć od nowa… o ile Sethem przestanie rządzić gniew.

– A ty znowu swoje! – Potrząsnął bezradnie głową.

– Tak! Bo chcesz tylko jednego, żebym była tak samo wściekła jak ty.

– Bo powinnaś być wściekła, że to wszystko się stało i że nie udzielają nam żadnych informacji! Powinnaś…

– Nie, Seth! – Zaczynała tracić cierpliwość. – Złość to żadne wyjście! Owszem, też strasznie mnie boli, że straciliśmy restaurację, ale dla mnie to jeszcze nie koniec świata! Zastanów się nad tym, bo oprócz restauracji możesz stracić również żonę i syna!

Wsunęła się z powrotem do samochodu i trzasnęła drzwiami. Ku jej uldze Seth nie próbował jej zatrzymać. Chciała pobyć jak najdalej od niego, było to po prostu konieczne.

Przejechała przez miasto, mijając przedszkole Leifa. Synek miał być tam jeszcze dwie godziny, tyle więc czasu miała dla siebie. Po chwili zatrzymała samochód i poszła do parku na nabrzeżu. Usiadła na ławce i spojrzała na zatokę. Fale uderzały zaciekle o skały, niebo pociemniało.

A ona tak bardzo chciała się wyciszyć. Uwierzyć, że po powrocie do domu wszystko wróci do normy. Sethowi będzie przykro, przeprosi za to, co powiedział, a ona…

– Witaj, Justine.

Nie, wcale się nie ucieszyła z tego spotkania. Pragnęła samotności, a już towarzystwo Warrena Sageta, z którym kiedyś była związana, kompletnie jej nie odpowiadało. Odrzuciła jego oświadczyny, czego nie przyjął spokojnie, i do dziś przy lada okazji dawał do zrozumienia, że wciąż coś do niej czuje.

Nie czekając na zaproszenie, Warren usiadł obok niej i powiedział:

– Czytałem w „Chronicle” o pożarze. Bardzo mi przykro, Justine.

– Dziękuję. To było… straszne… – Poczuła, że dzieje się z nią coś złego. Przede wszystkim zrobiło się jej strasznie zimno.

– Odbudujecie restaurację?

– Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby Seth z tego zrezyg… – Zadrżała, czując na plecach lodowaty dreszcz. W sercu też zagościł lód. I ten potworny, paniczny strach, który aż ściskał za gardło. – Warren… – Zabrakło jej powietrza, świat zawirował wokół niej.

– Justine, co się dzieje? – Pełen niepokoju głos Warrena docierał do niej jak przez mgłę. – Źle się czujesz?

– Sama… nie wiem… – szepnęła ledwie słyszalnie.

– Justine, jedziemy do szpitala. A może wezwać pogotowie?

– Nie… ja chcę do mamy… – Czuła się jak przerażone dziecko, które tylko w ramionach matki może znaleźć obronę i ukojenie.

– Zawiozę cię do niej! – Warren zerwał się z ławki.

– Nie! – Przecież od tak dawna jest dorosła i potrafi walczyć z przeciwnościami losu. Odetchnęła głęboko, odczekała, aż serce przestanie bić jak szalone. – W porządku, Warren.

– Miałaś atak panicznego lęku – powiedział miękko, zaczesując kosmyk włosów, który jej opadł na skroń. – Moja biedna Justine… A gdzie jest Seth?

– W domu.

– Może zadzwonię po niego?

– Nie, nie – zaprotestowała drżącym głosem. – Już mi lepiej.

– Nie martw się, Justine – szepnął, obejmując ją. – Zaopiekuję się tobą.

ROZDZIAŁ DRUGI

Allison Cox, przyciskając do piersi podręcznik, weszła do klasy na lekcję francuskiego. Gdy tylko pokazała się w progu, natychmiast zapadła cisza. Wiadomo, o czym plotkowano. O tym, że Anson puścił z dymem Latarnię Morską. A przecież to nie on! Allison wiedziała, że Anson nie jest zdolny do takiego zła, i nie tylko dlatego, że Gundersonowie okazali mu wiele życzliwości. Po prostu nie był ani okrutny, ani mściwy, i bez względu na to, co ludzie wygadują, ona zawsze będzie wierzyć w niego. I w ich miłość.

Owszem, Anson znikł zaraz po pożarze, a przedtem zrobił coś bardzo głupiego, mianowicie podpalił składzik na narzędzia w parku. Tyle że przyznał się do wszystkiego i skrupulatnie spełniał sądowy nakaz, to znaczy chodził do szkoły i płacił odszkodowanie. Tyle że ten składzik naprawdę podpalił, nic więc dziwnego, że ludzie i za ten pożar go obwiniają. Mylą się jednak, bo ze spaleniem Latarni Morskiej nie miał nic wspólnego! Dla Allison był to niezbity fakt i wciąż powtarzała sobie w duchu, że Anson wkrótce powróci do Cedar Cove, zjawi się czwartego czerwca podczas uroczystego wręczania dyplomów ukończenia szkoły. Tak to sobie wymyśliła.

Nie widziała się z nim już cały tydzień – najdłuższy tydzień w jej życiu. Często wspominała tamtą noc, kiedy przyszedł do niej Anson. Spała już, gdy zapukał do okna. Nie po raz pierwszy zjawiał się u niej o tak późnej porze, jednak tym razem nie chciał wejść do środka. Powiedział, że przyszedł tylko po to, żeby się pożegnać. Oczywiście zaczęła z nim dyskutować, ale pozostał nieugięty. Mówił, że musi wyjechać. Nie powiedział dokąd, nie wiedział, kiedy wróci. Pocałował Allison na pożegnanie i znikł w ciemnościach, a następnego dnia Rosie, jej matka, obudziła ją bardzo wcześnie, ponieważ szeryf, Troy Davis, miał do niej kilka pytań. Wtedy dowiedziała się o pożarze Latarni Morskiej.

W obecności rodziców odpowiedziała szeryfowi na wszystkie pytania, choć zataiła część prawdy. Przecież nawet ojciec nie znał jej całej, a gdyby tak się stało, mógłby przestać ufać Ansonowi, choć tak wiele mu pomógł, nawet po spaleniu składziku w parku nie odwrócił się do niego plecami, w przeciwieństwie do Cherry Butler, matki Ansona. W ogóle nie przejmowała się synem, po rozprawie sądowej stwierdziła, że Anson dostał to, na co sobie zasłużył, a kiedy znikł, w ogóle się nie zaniepokoiła, powiedziała tylko, że chłopak wróci, kiedy uzna to za stosowne, więc czym tu się martwić?

Innymi słowy, matka po prostu machnęła na niego ręką. Allison wiedziała, jak zachowaliby się jej rodzice, gdyby to ona uciekła z domu. Szaleliby z niepokoju i poruszyliby niebo i ziemię, by ją odnaleźć.

Wreszcie dzwonek oznajmił koniec lekcji francuskiego. Allison wybiegła z klasy, śpiesząc się do biura rachunkowego Smith, Cox i Jefferson. Współwłaścicielem tej firmy był Zachary Cox. Pracowała tam po kilka godzin dziennie, wdzięczna ojcu za to zajęcie, dzięki któremu mogła oderwać się od niewesołych myśli.

W holu było tak samo jak co roku o tej porze. Zbliżała się połowa kwietnia i kłębił się dziki tłum podatników czekających z zeznaniami do ostatniej chwili.

– Allison, ktoś czeka na ciebie w kuchni – jak zwykle z miłym uśmiechem poinformowała ją recepcjonistka Mary Lou.

W pierwszej chwili poczuła dziką radość. To na pewno Anson! Zaraz jednak dotarło do niej, że to niemożliwe. Gdyby tu się pokazał, jej ojciec lub ktokolwiek z pracowników biura musiałby powiadomić szeryfa Davisa. Taki był obowiązek, jako że Anson był poszukiwany.

Pomieszczenie zwane kuchnią było tak naprawdę niewielką jadalnią, w której pracownicy spożywali lunch. Znajdowały się tu mikrofalówka, lodówka, stół, cztery krzesła oraz szafka, w której Allison chowała podręczniki i torbę.

A na środku stołu stał fotelik samochodowy z dzidziusiem w środku.

– Cecilia! – Allison z radosnym okrzykiem rzuciła się w objęcia swojej serdecznej przyjaciółki, asystentki Zacha Coksa. Przed trzema laty rodzice Allison, Zach i Rosie Cox, rozwiedli się. Allison bardzo to przeżywała i zaczęła się buntować. Wpadła w bardzo nieciekawe towarzystwo, oceny w szkole poszły w dół. Kiedy Zach zaproponował jej pracę w swojej firmie, doskonale wiedziała, w czym rzecz. Ojciec chciał mieć na nią oko, gdy kończyła lekcje. Zgodziła się, choć bez entuzjazmu, okazało się jednak, że nie będzie współpracować z ojcem, lecz pomagać jego asystentce, Cecilii Randall, młodej żonie oficera marynarki wojennej. Szybko wyszło na jaw, że Cecilia ma za sobą podobne przeżycia, bo jej rodzice rozwiedli się, kiedy miała dziesięć lat, jak nikt inny rozumiała więc dylematy i stan ducha Allison. Co więcej, wkładając w to mnóstwo serca, taktu i rozumu, pomogła jej wyjść z psychicznego dołka.

Allison bardzo tęskniła za przyjaciółką. Maleńki Aaron miał dopiero trzy tygodnie, nieobecność Cecilii w pracy nie trwała więc od wieków, jednak Allison tak właśnie to odbierała, pewnie dlatego, że tyle się w tym czasie wydarzyło.

– Cześć, Allison! Jak miło cię widzieć! Jesteśmy z Aaronem na spacerze, bo pogoda taka piękna… Allison… – Cecilia uważnie przyjrzała się przyjaciółce. – Och, jesteś taka blada, oczy podkrążone…

– Wiem. Wyglądam okropnie. – Przed wszystkimi, łącznie z rodzicami, mogła nadrabiać miną, ale przed Cecilią nie musiała niczego udawać. A prawda była taka, że prawie nie spała po nocach, tak bardzo bała się i martwiła.

– No tak, Anson… – mruknęła Cecilia.

Skinęła głową i podeszła do Aarona, który znudzony brakiem zainteresowania zaczął popłakiwać. Na pierwszy rzut oka wydał się Allison bardzo podobny do Iana, kiedy jednak przyjrzała mu się dokładniej, zauważyła, że ma mnóstwo również po matce.

– Jest słodki – szepnęła, kiedy maciupeńkie paluszki zadziwiająco mocno zacisnęły się na jej palcu.

– I rozpieszczony do granic możliwości! – powiedziała Cecilia, z czułością spoglądając na synka. – Owinął nas wokół małego paluszka! Jesteśmy tacy szczęśliwi, Allison. Znów zaświeciło nam słońce…

Córeczka Cecilii i Iana zmarła zaraz po urodzeniu, dlatego Allison doskonale rozumiała zdanie o słońcu, które znów zaświeciło.

Maleństwo kaprysiło coraz energiczniej, więc Cecilia wyjęła je z fotelika.

– Nakarmię go – powiedziała, przysiadając na krześle. – A my sobie pogadamy.

– Och, Cecilio! Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałam się z tobą zobaczyć!

Choć roboty nie brakowało, nikt nie zaglądał do kuchni w poszukiwaniu Allison. Pewnie domyślano się, jak bardzo potrzebowała rozmowy z przyjaciółką.

– Przecież zawsze możesz do mnie zadzwonić!

– Wiem, ale rozumiesz, to nie to samo… Cecilio, pamiętasz, że kiedy poznałyśmy się, chodziłam z Ryanem Wilsonem?

– Tak. Głównie pamiętam ten jego kolczyk w kształcie spinacza.

Ryan był beznadziejny. Allison umawiała się z nim tylko na złość rodzicom, by odpłacić im za ich egoizm. Dziś była mądrzejsza, dlatego patrzyła na to inaczej. Nie egoizm, a chwilowe zaćmienie umysłu. Rodzice zresztą szybko się pogodzili i jeszcze przed końcem lata ponownie wzięli ślub.

– Anson jest całkiem inny niż Ryan. Zdolny, miły i lojalny… A Ryan to głupek, przestał chodzić do szkoły, nawet nie wiem, co robi. – Niestety, nie miała również pojęcia, co robi Anson.

– Anson na pewno jest wartościowym chłopakiem – stwierdziła Cecilia. – Gdyby było inaczej, twój ojciec na pewno by mu nie pomagał. A pomaga, czyli ufa mu, wie, że Anson nigdy ciebie nie zrani…

– Już mnie zranił! – krzyknęła z rozpaczą Allison. – Nie ma go! Uciekł! I po co to zrobił? Po co?! – Rozumiała tylko tyle, że skoro uciekł, z pewnością musiał to zrobić. Niemniej uciekł, a ona została i sama musiała walczyć z całym światem, który sprzysiągł się przeciwko niemu.

– Czasami życie nas przerasta… – powiedziała cicho Cecilia wpatrzona w synka. – Nie radzimy sobie z tym, co nas boli, i ucieczka wydaje się jedynym rozwiązaniem.

– Przez co tylko pogarsza się sytuację!

– Oczywiście, ale Anson pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Poczuł się skrzywdzony i odtrącony, więc uciekł.

– Ale dokąd? Dokąd mógł pojechać? – Z tego, co wiedziała, oprócz beznadziejnej matki i ojca, którego w ogóle nie znał, nie miał żadnych krewnych. Dokąd więc pojechał? Gdzie się schował? Allison na próżno łamała sobie nad tym głowę, zamartwiając się, czy ma gdzie spać i co jeść. – Rodzice powiedzieli mi, że jeśli skontaktuje się ze mną, mam natychmiast zadzwonić do szeryfa Davisa.

– I słusznie! – Cecilia skończyła karmić. Zapięła bluzkę, przyłożyła sobie maluszka do ramienia i zaczęła delikatnie poklepywać go po pleckach. – Prędzej czy później wszystko się wyjaśni, a jeśli Anson jest niewinny…

– Oczywiście, że jest niewinny!

Zabrzmiało to bardzo pewnie. Chyba za bardzo, bo Cecilia nagle poderwała głowę, spojrzenie jej ciemnych oczu dosłownie przewiercało Allison na wylot.

– Chyba jest coś, o czym mi nie powiedziałaś, czy tak? – Gdy Allison przełknęła nerwowo, Cecilia dodała: – Widzę to w twoich oczach! Już się z nim skontaktowałaś, prawda?

– Nie, skąd!

– Allison!

– No dobrze. Powiem ci coś. Ale obiecaj, że…

– …nikomu nie powiem. Obiecuję.

– Bo widzisz, boję się, że kiedy się dowiesz, to pomyślisz, że to Anson podłożył ogień.

– Chwileczkę! – Cecilia spojrzała na nią czujnie. – Masz jakiś dowód? Coś ukrywasz?

– Nie.

– Chwała Bogu! Zdajesz sobie sprawę, że wtedy stałabyś się wspólnikiem?

– Szeryf dokładnie mi to objaśnił, gdy mnie przesłuchiwał. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam na wszystkie jego pytania, chociaż…

– No tak. – Cecilia pokiwała głową. – Nie skłamałaś, tyle że coś przed nim zataiłaś…

– Nie powiedziałam mu, że tamtej nocy, kiedy spaliła się restauracja, Anson przyszedł do mnie. Rozmawialiśmy zaledwie kilka minut. Powiedział, że wyjeżdża. Wpadłam w rozpacz, prosiłam, żeby został, ale upierał się, że musi zniknąć z Cedar Cove. A kiedy już poszedł sobie, coś do mnie dotarło. Coś strasznego. Od Ansona czuć było dymem! Dymem, rozumiesz? Ryczałam pół nocy, zanim zasnęłam…

– Dym, Allison? – spytała szeptem Cecilia. – Poczułaś od niego dym?

– Tak… Jakby Anson stał blisko ogniska.

– O Boże… – szepnęła Cecilia.

Czyli stało się to, czego tak bardzo obawiała się Allison. Cecilia, podobnie jak całe Cedar Cove, doszła do wniosku, że Latarnię Morską podpalił Anson.

ROZDZIAŁ TRZECI

Maryellen Bowman, sapiąc i postękując, po raz kolejny zmieniła pozycję na sofie, rozglądając się po swoim więzieniu. W każdym razie tym właśnie w ostatnich miesiącach ciąży stał się dla niej pokój dzienny. Jon zabrał trzyletnią córeczkę Katie na popołudniowy spacer, więc w domu panowała cisza, czyli wymarzone warunki do drzemki. Jednak Maryellen wiedziała doskonale, że nie zmruży oka, miała przecież tak wiele zmartwień. Dręczyła ją myśl, że ciąża z komplikacjami może odbić się na zdrowiu dziecka, niepokoiła się też o męża, który żył w wielkim stresie. Latarnia Morska, w której Jon pracował jako szef kuchni, spłonęła, utrzymywali się więc tylko z jego artystycznych fotogramów. Prace wystawiane były w jednej z galerii w Seattle. Sprzedawały się dobrze, lecz i tak nie wystarczało na życie, tym bardziej że Maryellen nie miała już ubezpieczenia zdrowotnego. Jak więc miała się zrelaksować, mimo że jednym z podstawowych zaleceń lekarza była pogoda ducha?

Po raz kolejny zmieniła pozycję na sofie i zamknęła oczy, czując, jak ogarnia ją coraz większe przygnębienie. Kiedy nosiła pod sercem Katie, wszystko przebiegało prawidłowo, jednak druga ciąża zakończyła się poronieniem. Była pewna, że to bolesne przeżycie w jakiś sposób wpłynęło na przebieg trzeciej ciąży. A ona i Jon tak bardzo pragnęli tego dziecka i czekali na nie z utęsknieniem. Ona – przykuta do łóżka, dlatego jej matka, Grace, zjawiała się dwa razy w tygodniu. Przynosiła obiad i zajmowała się Katie, co było nieocenioną pomocą. Maryellen była bardzo jej wdzięczna, jednocześnie jednak złościło ją, że swoimi problemami obarcza pracującą zawodowo matkę, na dodatek świeżo upieczoną mężatkę. Przecież Grace i Cliff dopiero zaczynali wspólne życie.

Kiedy zadzwonił telefon, chwyciła za słuchawkę. Wreszcie z kimś sobie pogada i oderwie się od niewesołych myśli.

– Halo?

– Mówi Ellen Bowman, dzień dobry! Co u was słychać, kochanie? Dajecie sobie radę?

Miły, ciepły głos teściowej wzruszył Maryellen prawie do łez.

– Dziękuję. Jakoś sobie radzimy.

– A jak Jon? – spytała Ellen po sekundzie wahania.

– Z nim nie jest dobrze – wyznała szczerze Maryellen. – Pod żadnym względem.

– Wciąż myślimy o was, choć wiemy, że Jon sobie tego nie życzy – powiedziała ze smutkiem teściowa. – Jesteśmy ci wdzięczni, że próbowałaś wpłynąć na Jona, by choć trochę inaczej zaczął się do nas odnosić.

Za swoją interwencję Maryellen zapłaciła wysoką cenę. Jej próby pogodzenia ojca z synem spełzły na niczym, na dodatek ona i Jon tak bardzo się skłócili, że przez jakiś czas byli w separacji. A potem poroniła. W rezultacie stanęło na tym, że jak ognia unikali drażliwego tematu. Tak było do chwili, gdy lekarz zalecił jej leżenie w łóżku. Wtedy Jon wydusił wreszcie z siebie, że nie mają wyboru i trzeba będzie poprosić o pomoc jego rodziców. Niestety, skończyło się tylko na deklaracji, co bardzo zmartwiło Maryellen. Przecież nie radzili już sobie z ciągłym stresem, co w końcu mogło doprowadzić do poważnych scysji.

– Jon miał zamiar do was zadzwonić, Ellen. Mówił mi o tym.

– Naprawdę?!

– Tak, tyle że ostatecznie tego nie zrobił. Myślę, że nie pozwoliła mu na to duma.

– Pod tym względem jest taki sam jak ojciec. Maryellen, bardzo żałuję, że nie zadzwonił. Dobrze wiemy, w jakiej sytuacji się znaleźliście. Zaprenumerowaliśmy „Cedar Cove Chronicle”, przesyłają nam ją do Oregonu pocztą elektroniczną. Czytaliśmy o pożarze Latarni Morskiej, a Jon ostatnio tam pracował… Z czego żyjecie?

– Ze zdjęć Jona. Dobrze się sprzedają. Jon ma wielki talent.

Dzięki temu Maryellen go poznała, kiedy prowadziła Harbor Street Gallery. Jon przyniósł do galerii swoje zdjęcia, które zrobiły furorę.

W przeciwieństwie do wielu innych artystów, był bardzo skryty. Dopiero kiedy na świat przyszła Katie, trochę się otworzył. Maryellen dowiedziała się wtedy, że człowiek, którego pokochała, spędził jakiś czas w więzieniu. Jego ojciec i macocha, by chronić młodszego syna, posłużyli się kłamstwem, w efekcie czego Jon został skazany za przestępstwo, którego nie popełnił.

– Joseph i ja bardzo chcemy wam pomóc – powiedziała Ellen. – Powiedz, kochanie, co możemy dla was zrobić?

– Sama nie wiem… – bąknęła Maryellen, czując się bardzo niepewnie. Głupio przecież tak walnąć prosto z mostu, że rozpaczliwie potrzebuje się kogoś do pomocy, bo Jon, chociaż dwoi się i troi, nie jest w stanie wszystkiemu podołać. – To znaczy… są pewne komplikacje z moją ciążą. Muszę leżeć.

– Mój Boże… Przecież w tej sytuacji nie możesz się zajmować dzieckiem!

– Nie mogę. Ot, choćby teraz Katie poszła na spacer z tatą.

– Rozumiem… A czy Jon ze wszystkim sobie radzi? – spytała zaniepokojona Ellen.

– Nie bardzo – odparła szczerze Maryellen, pragnąc zmiany tematu.

– W takim razie przyjeżdżamy – oświadczyła Ellen. – Tylko nie mów, że na nic wam się nie przydamy!

Maryellen pomyślała, że życie jest jednak piękne, bo ludzie są cudowni, zaraz jednak poczuła niepokój. Jak zareaguje na taką nowinę Jon?

– Ellen, może zastanów się nad tym.

– Nie ma nad czym, przecież chodzi o dobro całej waszej rodziny. Przyjeżdżamy! Wiesz co, Maryellen? Widzę w tym palec boży. Właśnie w ten sposób Najwyższy daje nam szansę na pojednanie.

– Może i tak… Ellen, jednak najpierw porozmawiam z Jonem.

– Zrobisz, jak uważasz, ale Joseph i ja przyjeżdżamy do Cedar Cove, nieważne, jak na to zareaguje Jon. Pa, kochanie. Do zobaczenia.

Ta rozmowa podniosła Maryellen na duchu, choć miała twardy orzech do zgryzienia. Musi przekazać mężowi wiadomość o przyjeździe Josepha i Ellen… Tylko kiedy to zrobić i jakich słów użyć? A może nic nie mówić? Miała już serdecznie dość tych rodzinnych animozji. Zawsze problem. Ot, choćby to: Jon najpierw mówi, że poprosi ich o pomoc, a potem nabiera wody w usta.

Kiedy usłyszała samochód podjeżdżający pod dom, była pewna, że to Jon z Katie. Mieli przecież wrócić o tej porze. By zaprezentować się jako pogodna, zrelaksowana żona i matka, przykleiła do twarzy promienny uśmiech i wlepiła oczy w drzwi.

A drzwi wcale się nie otwarły. Ktoś zadzwonił.

Goście? W środku dnia?

Aż wreszcie drzwi się otwarły i do domu wraz z powiewem świeżego wiosennego powietrza wtargnęły Rachel Pendergast i Teri Miller z salonu Get Nailed, który Maryellen odwiedzała co jakiś czas.

Kiedyś…

– Rachel? Teri? Jakim cudem?!

– Przyjechałyśmy tu z pewną misją, którą można określić jako misję miłosierdzia. – Rachel postawiła na stoliczku przed sofą dużą białą torbę, po czym uścisnęła serdecznie Maryellen, lustrując bacznie jej paznokcie. – Masakra! – krzyknęła ze zgrozą.

– Z włosami też koniecznie trzeba coś zrobić! – zdecydowanie oświadczyła Teri. – Przywiozłyśmy też lunch.

– Naprawdę? – Zachwycona Maryellen nie wiedziała, czy z tej radości śmiać się, czy płakać. – Skąd wiedziałyście, że spełnicie moje najskrytsze marzenia?

– Od wróbelków, co ćwierkają na mieście! – zawołała wesoło Rachel w drodze do kuchni.

– Jak tu ładnie – stwierdziła Teri, rozglądając się dookoła. – Rachel mówiła, że Jon prawie wszystko zrobił sam. Trzeba przyznać, że masz wyjątkowo uzdolnionego męża!

Uśmiech Maryellen był już prawdziwym uśmiechem od ucha do ucha. Co do męża to owszem, był wyjątkowo utalentowany, ale ta wizyta… Darzyła Rachel i Teri wielką sympatią. Nadzwyczaj sympatyczna Rachel od lat zajmowała się jej paznokciami, natomiast tryskająca humorem, trochę ekscentryczna i obdarzona złotym sercem Teri dbała o fryzurę.

– Przyniosłyśmy grillowanego kurczaka w sosie teriyaki, do tego ryż i jarzyny – zakomunikowała Rachel, wyjmując z torby pojemniczki.

Apetyt Maryellen od dawna był w zaniku, Jon musiał ją bardzo gorąco namawiać, by cokolwiek przełknęła. A teraz nagle poczuła wilczy głód.

– Cudownie!

Rachel podała jej talerz i pałeczki. Maryellen usiadła na sofie po turecku, Rachel i Teri ulokowały się na miękkich wyściełanych stołkach po drugiej stronie stoliczka i zajęły się konsumowaniem lunchu, zakupionego, jak poinformowała Teri, w nowo otwartej knajpce z jedzeniem na wynos na obrzeżach Cedar Cove. Cała trójka orzekła, że jedzenie jest pyszne i warto do owej knajpki zaglądać.

– A teraz wracamy do kwestii zasadniczej – powiedziała po chwili Teri. – Myślę, Maryellen, że najlepiej na krótko. Będzie ci o wiele wygodniej.

– Na krótko? Całkiem na krótko? Nie wiem, czy Jonowi to się spodoba.

– Trudno! Będzie musiał się przyzwyczaić!

Oby! Ostatni raz taką krótką fryzurkę Maryellen miała zaraz po urodzeniu Katie, potem znów zapuściła włosy. Proste, czarne, lśniące, długie aż do połowy pleców. Jon nigdy nie krytykował włosów krótkich, ale długimi się zachwycał. Mówił, że są przepiękne. Niemniej jednak…

– Dobrze, Teri. Raz kozie śmierć. Tylko zaraz… chwileczkę… czy zdajecie sobie sprawę, że nie stać mnie ani na fryzjera, ani na manikiur?

– Wiemy! – zawołała radośnie Rachel. – Ale o to niech cię głowa nie boli. Ktoś już to uregulował…

– I naprawdę nie możemy narzekać – dodała z uśmiechem Teri.

– Tak? Ale kto?

– Twój ojciec chrzestny. Albo czarodziej. Tylko tyle wolno nam powiedzieć.

– Już wiem! Cliff!

Oczywiście, że Cliff. Od niedawna ojczym Maryellen, wyjątkowo dobry, czuły i wrażliwy człowiek.

– To ty powiedziałaś! Ja milczę jak grób! – Rachel dla większego efektu przycisnęła dwa palce do ust, a potem wzięły się do roboty. Teri umyła Maryellen głowę i kiedy zaczęła strzyc, Rachel zabrała się do paznokci.

– Powiedzcie, co nowego w Cedar Cove – poprosiła Maryellen. – Przecież na tej sofie umieram z nudów!

– Co nowego? – Teri na moment przestała szczękać nożyczkami, rzucając wymowne spojrzenie Rachel. – Wyobraź sobie, że Nate Olsen wrócił do Cedar Cove!

Nate, młody oficer marynarki, z którym spotykała się Rachel. Przedtem przez długi czas łączono ją z wdowcem Bruce'em Peytonem, chociaż nikt nie wiedział, jakiego rodzaju była to znajomość. A potem w życiu Rachel pojawił się marynarz i Maryellen – na pewno nie tylko ona! – była bardzo ciekawa, którego ostatecznie wybierze Rachel.

– Och, przestań, Teri! – krzyknęła Rachel. – Owszem, spotykam się z Nate'em, ale to jest znajomość absolutnie… niezobowiązująca.

Niezobowiązująca? Może tak, może nie, jednak Maryellen nie zamierzała tego komentować. Spytała tylko mimochodem:

– A jak tam Bruce?

– Jak zawsze. Nadal się przyjaźnimy, choćby ze względu na Jolene.

Przyjaciele? Hm… Maryellen podejrzewała, że Rachel mimo wszystko darzy Bruce'a głębszym uczuciem, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy.

– Wiecie, czego ja nie rozumiem? – Teri efektownie zakręciła nożyczkami, trzymając je na jednym palcu. – Dlaczego Rachel ma dwóch facetów, a ja ani jednego!

– Bo jesteś skąpiradło! Nie wzięłaś udziału w licytacji na aukcji kawalerów, to i teraz masz. To znaczy nie masz!

Fakt, przecież Rachel kupiła sobie randkę z Nate'em podczas imprezy dobroczynnej.

– Niestety, ci faceci byli nie na moją kieszeń. – Nożyczki znów szczęknęły, na podłogę sfrunęły długie pasma pięknych włosów. Teri nachyliła się i ostrożnie podniosła je z podłogi. – Maryellen, a może byś podarowała swoje włosy na peruki dla kobiet chorych na nowotwory?

– Ależ oczywiście! Wspaniały pomysł.

– Dzięki. Czy mogę włączyć na chwilę telewizor? Ciekawa jestem, jaka pogoda będzie podczas weekendu.

– Jasne.

Teri ustawiła się przed telewizorem i pilnie wysłuchała wiadomości.

– Czy wiecie, że w Seattle odbędą się mistrzostwa w szachach? – spytała, wracając w pobliże sofy.

– Nie wiedziałam. Czyżbyś grała w szachy? – spytała Maryellen.

– Co ty! Nie mam o nich zielonego pojęcia. To coś jak warcaby, prawda?

Maryellen zachichotała, natomiast Rachel wyjaśniła, próbując zachować powagę:

– Niby tak, choć szachy są bardziej skomplikowane.

Wkrótce po ich wyjściu do domu wrócili Jon i Katie. Byli zmęczeni po spacerze. Jon spojrzał przelotnie na Maryellen, zaraz jednak wrócił do niej wzrokiem, po prostu wlepił gały.

– Podoba ci się? – spytała trochę niepewnie, po czym opowiedziała o niespodziewanej wizycie. Na koniec dodała: – Oddałam moje włosy, zrobią z nich perukę dla jakiejś kobiety chorej na raka.

– Oczywiście. – Jon ze zrozumieniem pokiwał głową. – To ważna sprawa. Bardzo lubiłem cię w długich włosach, ale w krótkich też ładnie wyglądasz. I na pewno będzie ci wygodniej.

Maryellen uśmiechnęła się. Usłyszała to, co chciała usłyszeć. Jak miło… Katie wgramoliła się jej na kolana, przytuliła się, po chwili zasnęła. Maryellen ułożyła ją obok siebie i spojrzała na męża. Nie musiała pytać, jak minął dzień. Wystarczyło spojrzeć na jego zmęczoną twarz. Cały dzień w biegu – zakupy, robienie zdjęć, biblioteka.

– Usiądź z nami na chwilę, Jon.

– Nie mogę. Mam coś do zrobienia.

– Jon, proszę…

Był rozdarty. Katie zasnęła, mógł więc spokojnie popracować, a zarazem chciał pobyć z żoną. Dlatego żona pomogła mu podjąć decyzję. Uśmiechnęła się wyjątkowo słodko. To wystarczyło, żeby Jon usiadł obok niej i objął ją ramieniem.

– Bardzo cię kocham – szepnęła.

– Ja ciebie też. – Pocałował ją w czoło.

– Te ostatnie tygodnie są okropne, ale potem będzie łatwiej.

– Damy radę.

– Też tak myślę… Aha, Jon, dzwoniła twoja macocha.

Czuła, jak natychmiast cały zesztywniał.

– Ona zadzwoniła czy ty do niej?

– Na pewno nie ja! Joseph i Ellen prenumerują „Chronicle”. Czytali o pożarze Latarni Morskiej, dlatego Ellen zadzwoniła do nas. Pytała, jak dajemy sobie radę.

– Czyli wiedzą, że nie mam już tej roboty…

– Powiedziałam też o komplikacjach z ciążą. Jon, to był pomysł Ellen. O nic nie prosiłam, przysięgam.

– Jaki pomysł?

– Ellen i Joseph przyjeżdżają do Cedar Cove, chcą nam pomóc. – Zapadła długa cisza. – Jon, powiedz coś! – Bała się okropnie, bo zdawała sobie sprawę, że jest już u granic wytrzymałości. Jeśli Jon teraz wybuchnie gniewem, ona po prostu się załamie.

– Ale nie będą u nas mieszkać! – oznajmił wreszcie.

– Na pewno nie.

– Dobrze. I pamiętaj, kiedy jestem w domu, mają się tu nie kręcić.

– Powiem im, Jon.

– Wcale mi się to nie podoba – powiedział znużonym głosem. – Godzę się tylko ze względu na ciebie i nasze dzieci.

– Dziękuję.

– Mój stosunek do nich pozostaje bez zmian.

– Wiem. – Wtuliła głowę w jego ramię. Czuła, że Jon powoli zaczyna się odprężać.

– No cóż… jak człowiek kocha… – Ustąpił tylko dla dobra żony i córki, lecz czyż nie na tym polega miłość, że dobro tych, których kochamy, stawiamy na pierwszym miejscu?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Justine, stojąc przed żółtą taśmą ogradzającą miejsce przestępstwa, wpatrywała się w czarne zgliszcza, które na tle pięknego błękitu zatoki wyglądały wyjątkowo upiornie. Tylko to pozostało z Latarni Morskiej. Choć od pożaru minęły dwa tygodnie, nadal czuć było gryzący zapach dymu i spalonego drewna.

Razem z nimi na pogorzelisko przyjechał Robert Beckman z towarzystwa ubezpieczeniowego. Starszy pan przyglądał się pogorzelisku i sporządzał notatki.

– Jak długo będzie trwało dochodzenie? – zawołał za nim Seth, nie kryjąc złości.

Justine wzięła go pod rękę, przekazując prośbę bez słów, choć nie bardzo wierzyła, by zdołał się uspokoić. Był w fatalnym stanie psychicznym, przepełniony goryczą, miotany wściekłością. Chciał jak najprędzej znów otworzyć restaurację, stało się to jego obsesją. Nieustannie był rozdrażniony, dręczyła go bezsenność.

– Rozumiem, że dla państwa trwa to bardzo długo – łagodnie powiedział Beckman – ale…

– Ale to trwa już dwa tygodnie! – przerwał mu Seth. – Co tu jeszcze można badać?!

– Panie Beckman – odezwała się półgłosem Justine – proszę wybaczyć, ale przeżywamy z mężem bardzo trudne chwile.

– Oczywiście, pani Gunderson. Zdaję sobie sprawę, że czas dłuży się wam w nieskończoność, ale proszę mi wierzyć, wszyscy zaangażowani w tę sprawę pracują najszybciej i najskuteczniej, jak to tylko możliwe.

– Przepraszam pana… – Seth bezradnie wzruszył ramionami. – Cóż, znaleźliśmy się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, a największym naszym wrogiem jest czas. Nasi klienci zapominają o Latarni Morskiej, przyzwyczajają się do innych lokali, z takim trudem zgromadzony i wyszkolony personel zatrudnia się gdzie indziej… – Jak choćby Dion, perfekcyjny kierownik sali, pomyślał Seth. Nie mógł mieć o to pretensji, przecież trzeba z czegoś żyć.

– Towarzystwo ubezpieczeniowe ma to na uwadze, panie Gunderson, niestety, nie możemy podjąć żadnych konkretnych działań na rzecz państwa bez dokładnego zbadania spalonego obiektu, a będziemy mogli tu wkroczyć dopiero wtedy, gdy uzyskamy zezwolenie komendanta straży pożarnej. Przecież wiecie państwo, że prowadzone jest dochodzenie w związku z podejrzeniem celowego podpalenia.

– Tak, wiemy – mruknął Seth, który niezliczoną już ilość razy dzwonił do komendanta straży pożarnej, prosząc o szybsze działania. – Ale to wszystko trwa i trwa.

– Nic na to nie poradzimy, panie Gunderson. Ponieważ wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z przestępstwem, strażacy muszą przeprowadzić swoje dochodzenie, a policja swoje. Na koniec towarzystwo ubezpieczeniowe po uzyskaniu zezwolenia przyśle biegłego, który dokona tych samych czynności co straż i policja, by ustalić źródło pożaru i inne okoliczności. Owszem, wygląda to na powielanie tego samego, ale takie są procedury.

– Czego można się dowiedzieć z kupy popiołu?! – spytał opryskliwie Seth.

– Bardzo dużo, proszę pana. Zadziwiające, ile nasi eksperci potrafią odczytać z pogorzeliska, nawet wytypować sprawcę podpalenia. Pamiętam, kiedyś…

– Wszystko pięknie ładnie, tylko że ciągnie się to w nieskończoność! A ja już skontaktowałem się z architektem…

– Co…?! – Justine spojrzała na niego zdumiona. Rozmawiał z architektem, ale nie uznał za stosowne, by ją o tym poinformować?!

– Rozmawialiśmy na temat projektu – ciągnął Seth. – Powinien już powstać wstępny projekt, to jednak niemożliwe, dopóki komendant straży nie zezwoli na wejście na teren budowy.

Justine miała dość. Ruszyła przez parking ku zatoce, a z każdym krokiem furia w niej narastała. Ciekawe, kiedy Seth skontaktował się z tym architektem! Bez słowa znikał z domu, a ona o nic nie pytała, zadowolona z tych chwil samotności. Bo Seth stał się po prostu nieznośny. Nie robił nic konstruktywnego, tylko miotał się po całym domu, niezdolny skupić się na czymkolwiek.

Zatrzymała się dopiero na samym końcu, gdzie rozciągał się widok na całą zatokę. Bezkresna panorama zwykle koiła jej nerwy, miała więc nadzieję, że i tym razem serce powróci do normalnego rytmu, choć miała nader poważny powód do zdenerwowania. Restauracja była wspólną sprawą jej i męża, lecz to się zmieniło. Seth bierze sprawy w swoje ręce, a ona idzie w odstawkę.

Niestety żarłoczny ogień nie tylko unicestwił Latarnię Morską. W pewnym sensie również zabrał jej męża, bo ta nowa wersja Setha Gundersona była absolutnie nie do przyjęcia. Dlatego pokusa, by spakować torbę i zniknąć na jakiś czas, stawała się coraz silniejsza. W końcu miała dokąd pojechać, chociażby do letniego domku Warrena nad kanałem Hood. Warren proponował, żeby trochę tam pomieszkała i wypoczęła w przepięknej, spokojnej okolicy. Cudownie byłoby pojechać tam z Leifem, który uwielbia biegać po plaży, brodzić w wodzie, buduje zamki z piasku…

– Justine… – Poczuła na ramieniu ciepłą dłoń Setha. – Nie martw się, kochanie, na pewno wszystko odmieni się na lepsze. Ja też. Przecież wiem, że jestem teraz… trochę uciążliwy.

Trochę! Przytuliła policzek do dłoni męża.

– Powiedziałeś, że rozmawiałeś już z architektem…

– Oczywiście. Chcę jak najszybciej odbudować Latarnię Morską. A ty nie chcesz?

– Mówiąc szczerze, sama już nie wiem.

– Żartujesz! Przecież żyjemy z tej restauracji, to nasze jedyne źródło dochodu. Naprawdę chcesz, żebym znów zaczął łowić ryby?! Przecież razem podjęliśmy decyzję, że kończę z tym raz na zawsze.

– Wiem, Seth, lecz nie w tym rzecz. – Mocno go objęła. – Po prostu nie wiem, czy nadal chcę być współwłaścicielką restauracji.

– Chyba nie mówisz serio! – wykrzyczał, łapiąc ją mocno za ramiona.

– Jak najbardziej serio. Uważam, że zabraliśmy się do tego biznesu, nie mając bladego pojęcia, jak wiele będzie nas to kosztowało.

Według statystyk osiem na dziesięć nowo otwartych biznesów pada. Restauracje pod tym względem plasują się na czołowej pozycji. Oni przetrwali, ale tylko dlatego, że oddali się temu biznesowi i ciałem, i duszą. No i dopisało im szczęście.

– Przecież każdy interes…

– Seth, chodzi mi o całą naszą trójkę! – przerwała mu gwałtownie. – W restauracji trzeba było być i w dzień, i w noc. Nasze życie rodzinne właściwie nie istniało.

– Czyli co? Uważasz, że jestem złym mężem i ojcem?

– To nie tak, Seth. – Spojrzała mu w pełne niepokoju i rozżalenia oczy. – Nie robię ci żadnych wyrzutów. Kocham cię, a ty mnie, co do tego nigdy nie miałam wątpliwości. Ale ja… ja się boję, Seth.

– Mój Boże, czego?

– Sama nie wiem, ale w zeszłym tygodniu ni stąd, ni zowąd wpadłam w panikę. Czułam przerażający lęk, brakowało mi powietrza, miałam wrażenie, że za chwilę stracę przytomność.

– Justine! – Był przerażony. – Kiedy to się stało? Gdzie? Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?

– Mało masz zmartwień?

– Justine… – Mocno przytulił ją do siebie. – Tak mi przykro, kochanie.

– Mnie też, Seth, i to z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że zupełnie sobie nie wyobrażam powrotu do naszego poprzedniego życia. Wiem, ile znaczy dla ciebie Latarnia Morska, ale ja nie chcę, żeby znów było tak jak przedtem. Ciebie nigdy nie ma w domu, ja też każdego dnia pracuję w restauracji, chociaż zakładaliśmy, że będę prowadziła księgi i w wyjątkowych sytuacjach kogoś zastępowała. Czasami, a nie codziennie! W rezultacie nasz synek wszystkie wieczory spędzał z opiekunką. Wychowują go obcy ludzie, a ty dla żony i dziecka nigdy nie miałeś czasu! – Wszystkie żale wylewały się z niej szeroką strugą, ale trudno. Prędzej czy później Seth musiał się o tym dowiedzieć.

– Nigdy dotąd o tym nie mówiłaś…

– Bo i kiedy? Żyliśmy w takim pędzie, że prawie nie rozmawialiśmy z sobą, a jeśli już, to wyłącznie o restauracji! Wyłącznie! A podobno chcemy mieć jeszcze jedno dziecko… Tyle że ja głęboko się zastanawiam, czy ma to sens, skoro nasze życie rodzinne obumiera, właściwie już go nie ma. – Przerwała na moment, tłumiąc szloch. – Seth, wiem, co teraz myślisz. Rodzina rodziną, ale ty nie masz zamiaru dopuścić, żeby tyle lat ciężkiej pracy poszło na marne. Rozumiem to doskonale, uważam jednak, że powinniśmy się zastanowić, co dla nas jest ważniejsze. Czy praca po trzynaście, czternaście godzin dziennie, czy nasze małżeństwo i nasze dziecko!

– Wiesz, co myślę? Że grubo przesadzasz.

– Nie, Seth. Oczywiście, że nie było tylko źle, ale dobrego znacznie mniej. Więc czy warto dalej tak się poświęcać? – Jej oczy lśniły już od łez. – Przecież kocham cię, Seth, i właśnie dlatego chcę ciebie z powrotem, chcę, żeby wróciło to, co nas kiedyś łączyło. Boję się jednak, czy nie jest już za późno…

– Justine! – Głęboko poruszony jeszcze mocniej przytulił ją do siebie. – Nie wiedziałem, że tak na to wszystko patrzysz.

– Dotarło to do mnie dopiero po pożarze.

– Rozumiem… W takim razie jak twoim zdaniem powinno wyglądać nasze życie?

– Jeszcze nie wiem, uważam tylko, że powinniśmy poważnie się zastanowić, czy odbudować Latarnię Morską, czy nie.

Widziała, jak znów się spiął, czyli decyzję już podjął. Jak buldożer będzie parł do przodu z odbudową, bo z tego, co właśnie mu wyłuszczyła, niewiele do niego dotarło.

– No cóż… pogadać zawsze można… – mruknął enigmatycznie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

– Ian, pamiętasz? Rosewood Lane 204 – rzuciła przez ramię Cecilia, spoglądając na malutkiego Aarona. Malec spał słodko w foteliku na tylnym siedzeniu, nieświadomy, jak ważna jest dla rodziny ta wyprawa samochodem. Jechali obejrzeć dom zgłoszony do agencji nieruchomości Cedar Cove Real Estate. Cecilia i Ian niechętnie zdecydowali się na wynajem, jako że comiesięczny czynsz uniemożliwi im odłożenie odpowiedniej kwoty, by pomyśleć o kredycie na zakup własnego domu, uznali jednak, że przynajmniej na razie to jedyne wyjście, a ta oferta wydawała się szczególnie pociągająca, dlatego postanowili przyjrzeć się jej w pierwszej kolejności.

Cecilia była bardzo podekscytowana. Po rozwodzie rodziców mieszkały z matką w kolejnych wynajmowanych mieszkaniach, natomiast Cecilia marzyła o domku z dużym ogrodem w miłej okolicy z życzliwymi, zaprzyjaźnionymi sąsiadami na pobliskich posesjach. Ian, który wychował się w takim właśnie domu, nie podchodził do tego tak emocjonalnie. Był gotów przeczekać w tanim wynajętym mieszkaniu, aż będzie stać ich na kupno własnego domu.

Już sama ulica bardzo się Cecilii spodobała. Rosewood Lane wysadzona była po obu stronach wiązami, na których pojawiły się już pierwsze liście, a przed każdym domem widać było barwne kępki tulipanów i żonkili. Poza tym cisza i spokój. Tu dzieci mogą bez obaw jeździć rowerami po jezdni, a na chodnikach skacze się przez skakankę czy gra w klasy.

Kiedy zauważyła z daleka prześliczny drewniany płotek pomalowany na biało, pomodliła się w duchu, by właśnie za tym płotkiem kryła się posesja numer 204.

Jej prośba została wysłuchana, a już sam dom przerósł najśmielsze marzenia Cecilii. Biały, piętrowy, z wielkim mansardowym oknem nad dużą werandą z ceglanymi filarami. Zbudowano go dość dawno, co dla Cecilii było dodatkowym plusem.

– Dom jak dom – stwierdził Ian, podjeżdżając do krawężnika.

– Hej! – Cecilia klepnęła go po ramieniu. – Tylko nie mów, że ci się nie podoba!

Ledwie zdążył zahamować, wyskoczyła z samochodu i pobiegła do drzwi, gdzie czekała agentka Judy Flint. Właściciele mieli pojawić się później. Zwykle osoby korzystające z usług agencji tego nie robią, ci jednak nalegali na spotkanie z kandydatami na lokatorów.

Ian wyjął z samochodu fotelik z Aaronem i wszedł na werandę.

– Jaki słodki! – Agentka z rozczuleniem spojrzała na śpiące maleństwo. – Przyjechali państwo co do minuty. Zapraszam do środka. – Otworzyła szeroko drzwi.

Cecilia pierwsza przekroczyła próg i znalazła się w przestronnym pokoju dziennym o białych ścianach, lśniącej dębowej posadzce i z ceglanym kominkiem. Pokój był pusty, bez mebli, ale i tak sprawiał wrażenie przytulnego.

– Cecilio! – zawołał Ian. – Jestem w kuchni! Trochę tu ciasno!

– Już idę! – krzyknęła, nie odrywając oczu od kominka. Cudny ten kominek! Już widziała przy nim bujany fotel, w którym karmi Aarona, czyta, marzy, wpatrując się w złociste płomienie…

– Cecilio! – W drzwiach ukazał się Ian. – Pamiętaj, że to dopiero pierwszy dom na naszej liście.

– Pamiętam, pamiętam… – Jednak decyzję już podjęła. Bo to właśnie było to, musi tylko przekonać męża, zanim ktoś inny sprzątnie im sprzed nosa ten cudowny dom.

– Idę do garażu – oznajmił Ian.

Pewnie spenetrował już cały parter, a ona nawet się nie ruszyła z tego pokoju.

Poszła do kuchni. Ian miał rację, rzeczywiście mogłaby być trochę większa, jednak po bliższych oględzinach Cecilia uznała, że wcale nie jest tak źle.

W kuchni były drugie drzwi prowadzące na tyły domu. Były w nich drzwiczki dla psa. Kiedyś przygarną niedużego, wesołego pieska, rozmarzyła się Cecilia. Będzie przez te drzwiczki wybiegał do ogrodu…

Do kuchni przylegał niewielki pokój mogący służyć za sypialnię, w którym zrobiono jednak pralnię, a idąc dalej korytarzem, natrafiła na dużą sypialnię, zapewne państwa domu. Ściany pomalowane były na jasnożółto, obok znajdowała się garderoba, raczej niewielka, jednak Cecilia uznała, że taka wystarczy.

– Na górze są jeszcze dwie sypialnie – poinformowała Judy, pojawiając się w korytarzu. – W sumie więc mamy cztery.

– Cztery sypialnie… – powtórzyła zachwycona Cecilia. – Prawie jak w pałacu!

– Suterena jest niewykończona.

– Jest tu jeszcze suterena?

– Tak, ale służyła właścicielom jako składzik.

– Garaż jest rewelacyjny! – zawołał rozpromieniony Ian. – Cecilio, chcesz zobaczyć?

– Jasne! – Nim ruszyła za nim, wymieniła z Judy znaczące uśmiechy. Mężczyźni i ich garaże! Zamierzała jednak kuć żelazo, póki gorące.

Usytuowany blisko domu garaż był wystarczająco obszerny, by swobodnie podłubać w samochodzie, a także przechowywać w nim narzędzia, sprzęt turystyczny czy cokolwiek tylko się zamarzy.

– Ianie, nie zapominaj, że to dopiero pierwszy dom na naszej liście – zacytowała go Cecilia z kpinką w głosie.

– W naszej ofercie to najlepszy dom za tę cenę – oznajmiła Judy.

– Więc jak? – spytał Ian, spoglądając na żonę.

– Myślę, że zrezygnowanie z takiej okazji to grzech – odparła Cecilia.

Ian z uśmiechem uścisnął jej dłoń.

– Czy mam skontaktować się z właścicielami? – spytała Judy.

– Tak – odparli unisono.

Agentka wyszła z garażu, by porozmawiać przez komórkę, a gdy wróciła do garażu, powiedziała:

– Właściciele są już w mieście, dotrą tu za dziesięć minut.

I faktycznie po dziesięciu minutach do domu wkroczył starszy pan w kowbojskim kapeluszu i kowbojskich butach w towarzystwie pani w średnim wieku.

– Państwo Grace i Cliff Hardingowie – dokonała prezentacji Judy. – Państwo Cecilia i Ian Randallowie.

Mały Aaron przedstawił się sam, oczywiście płaczem. Cecilia wyjęła synka z fotelika i utuliła.

– Wiem, że kiedy korzysta się z pośrednictwa agencji, właściciele na ogół nie proszą o spotkanie z przyszłymi lokatorami – powiedziała Grace.

– Ależ nam bardzo miło poznać państwa – zapewniła ją Cecilia. – Choć panią miałam już przyjemność poznać. W bibliotece.

Cecilia, zanim sprawiła sobie komputer, robiła wycieczki do biblioteki, by kontaktować się pocztą elektroniczną z mężem, który pływał po morzach i oceanach na lotniskowcu, i tam poznała miłą i uczynną kierowniczkę o imieniu Grace.

– Grace mieszkała w tym domu ponad trzydzieści lat. – Mąż objął ją ramieniem. – Chce być pewna, że oddaje go w dobre ręce.

– W najlepsze! – oświadczyła żarliwie Cecilia. – Będziemy o niego dbać, obiecuję.

Doskonale rozumiała, dlaczego Grace chciała poznać swoich lokatorów. Niełatwo wpuścić obcych ludzi do domu, w którym spędziło się mnóstwo lat, nawet gdy rozpoczęło się nowe życie u boku kochającego i zapatrzonego w żonę męża. Było to oczywiste, jako że pan Harding uczucia miał wypisane na twarzy.

– Pan służy w marynarce wojennej? – spytał Cliff Iana.

– Tak, na lotniskowcu.

– Czyli w każdej chwili mogą pana odkomenderować – powiedziała Grace, zerkając niepewnie na męża.

– Pani Harding chce wynająć na cały rok – wyjaśniła Judy.

– Czyli mamy problem – stwierdził Ian. – „George Washington” ma stałą bazę tutaj, to znaczy w Bremerton, krążą jednak pogłoski, że ma być przerzucony do San Diego. To nic pewnego, jednak może się zdarzyć, dlatego możemy jedynie zapewnić, że będziemy bardzo dbać o pani dom, jednak zawarcie umowy na cały rok jest niemożliwe.

Cecilia wstrzymała oddech, natomiast Cliff Harding lekko wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że decyzję pozostawia żonie.

Cecilia, głaszcząc po pleckach przysypiającego synka, wiedziała, że musi jakoś przerwać tę ciszę, podtrzymać rozmowę, nawiązać empatyczny kontakt z właścicielką domu, bo inaczej odejdzie stąd z kwitkiem.

– A jak wygląda sytuacja w ogrodzie? – spytała.

– Rosną tam róże – odparła Grace. – Mnóstwo róż, poza tym sporo roślin cebulkowych i bylin, niebawem się pokażą. Ale jest jeszcze mnóstwo miejsca na nowe rośliny. Aha, słońce jest tu po południu.

W rezultacie wszyscy poza agentką wyszli do ogrodu. Panowie nawiązali między sobą ożywioną rozmowę, natomiast Cecilia wypytywała Grace o ogród, wreszcie spytała niepewnie:

– Czy podjęła pani decyzję?

– Oczywiście! – Grace uśmiechnęła się promiennie. – Miałam nadzieję, że powierzę swój dom młodemu, solidnemu małżeństwu z dzieckiem. Pasują państwo do tej okolicy, na pewno będzie się wam tu dobrze mieszkać.

Cecilia z wielkiego szczęścia omal się nie rozpłakała.

– Och, dziękuję! – entuzjazmowała się. – Bardzo pani dziękuję. I pani mężowi.

– Chwileczkę! – zawołał wesoło pan Harding. – To decyzja mojej żony! Wyłącznie!

Z domu wyszła Judy Flint.

– W takim razie zabieram się do sporządzania dokumentów – oznajmiła. – Panie Randall, czy może pan wypisać czek?

– Oczywiście. – Wyjął z kieszeni książeczkę czekową.

– Kiedy możemy się wprowadzić? – spytała promieniejąca radością Cecilia.

– Jeśli chodzi o mnie – Grace spojrzała na agentkę – to zaraz po podpisaniu dokumentów.

– Oczywiście – potwierdziła Judy Flint.

– Dziękuję. – Cecilia z tej wielkiej radości była bliska płaczu, tak dla odmiany.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Na spotkanie z Calem Linnette McAfee czekała cały długi tydzień, praca w Ośrodku Zdrowia w Cedar Cove miała bowiem to do siebie, że z dniami wolnymi bywało różnie. Na szczęście Cal z kolei miał wyjątkowo wyrozumiałego szefa, dzięki czemu mógł dostosować swój grafik do grafiku Linnette. Gdyby Cliff Harding nie był człowiekiem pełnym zalet, Cal i Linnette mieliby ogromne trudności z umówieniem się na randkę.

Wszystko zaczęło się od aukcji psów i kawalerów, charytatywnej imprezy na rzecz schroniska dla zwierząt, kiedy to matka Linnette, Corrie, wylicytowała dla córki za horrendalną jej zdaniem cenę randkę z Calem Washburnem. By było sprawiedliwie, dla syna Corrie wylicytowała wystawioną w pakiecie z Calem suczkę. Oba prezenty okazały się strzałem w dziesiątkę. Lucky stała się nieodłączną towarzyszką Macka, natomiast Linnette oddała Calowi Washburnowi swoje serce. Chociaż wcale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, jako że Linnette w tamtym czasie miała chrapkę na doktora Chada Timmonsa. On jednak, ku rozpaczy Linnette, ignorował jej sygnały.

Dlatego Corrie wymusiła na córce randkę z kimś innym. O dziwo, Linnette wróciła z kolacji z Calem cała w skowronkach.

I tak zaczęły się ich zaloty. Właśnie zaloty. Nie był to szybki nowomodny romans, tylko wzorem z ubiegłych wieków wzajemnie zabiegali o swoje względy, z niczym się nie śpiesząc. Calowi raczej to odpowiadało, a jej nawet bardzo, ponieważ uważała siebie za osobę dość konserwatywną. Poza tym, choć już dobrze po dwudziestce, w sprawach damsko-męskich była kompletnie zielona, bo jak dotąd z nikim jeszcze nie była naprawdę blisko. Podczas studiów, kiedy to obok zdobywania wiedzy na ogół gromadzi się bogate doświadczenie we wspomnianej dziedzinie, Linnette bez reszty skoncentrowała się na nauce.

Dopiero Cal poruszył w niej dotąd uśpione czułe struny. Gdy Linnette wreszcie stała się tego świadoma, powolne tempo rozwijania się związku zaczęło ją frustrować, wciąż jednak uważała, że tak właśnie powinno być. Przecież nie byli taką zupełnie zwyczajną parą. Staromodna panna i zacinający się, nieśmiały kawaler… To oczywiste, że przyśpieszenie akcji wszystko by zepsuło.

Do stadniny Cliffa Hardinga w Olalla, na południe od Cedar Cove, jechało się dwadzieścia minut. Cal przywitał Linnette radosnym uśmiechem, odpowiedziała tym samym. Cal był taki zgrabny! Wysoki, szczupły, i te cudne niebieskie oczy…

– Cześć, Cal!

– Czcześć! – Uznawszy, że dalsze słowa są zbędne, objął Linnette i pocałował.

Od gorącego powitania aż zawirowało jej w głowie. Pocałunki Cala działały na nią jak opium.

– Stęskniłeś się za mną, Cal?

– Bbardzo.

– Ja też. Dostałam twoją wiadomość. Tak jak prosiłeś, przywiozłam lunch. Co będziemy dzisiaj robić?

– Zoobaczysz. – Wziął ją za rękę i poprowadził do szopy, w której stały dwa osiodłane konie, gniadosz i znacznie większy kasztan.

Linnette poczuła się nieswojo.

– Cal, czy przypadkiem ci nie mówiłam, że nigdy jeszcze na czymś takim nie siedziałam?

– Mówiłaś, ale nie przeejmuj się.

– Mam się nie przejmować? Skłamałam, siedziałam kiedyś na koniu, na kucyku, kiedy miałam pięć lat. Było to na festynie w Puyallup. Bałam się tak strasznie, że tata musiał cały czas trzymać kucyka za uzdę, kiedy robiliśmy kółko.

Rozbawiony Cal wskazał na gniadosza.

– Ale teeraz nie bój się. Sheba to stara klacz. Jest bbardzo łagodna.

– Przysięgasz?

Przecież ta klacz była z pięć razy większa od tamtego kucyka! No i niby taka stara i taka łagodna, a jak łypnęła, jak parsknęła! Jakby chciała przekazać Linnette, że pożałuje każdej minuty spędzonej na jej grzbiecie.

– Przysięgam, jest łaagodna – zapewnił Cal. – Pojedziesz na Shebie, a ja na Websterze.

Trudno, raz kozie śmierć. Linnette za nic w świecie nie chciała zepsuć wspólnych chwil, by jednak trochę zyskać na czasie, powoli podeszła do samochodu i równie powoli wyjmowała torby z wiktuałami.

Cal pieszczotliwie położył rękę na jej karku.

– Nie bój się.

– Niczego się nie boję! – oświadczyła dziarskim głosem, choć umierała ze strachu.

Cal przepakował zawartość toreb do juków przytroczonych do siodła Webstera.

– No to hop! – zawołał. – Ppamiętaj, Sheba jest wyjątkowo łaagodna.

– Miejmy taką nadzieję. – Linnette z duszą na ramieniu podeszła do gniadej klaczy. Na moment znieruchomiała, kiedy Sheba spojrzała na nią ciekawie, a potem pokiwała łbem, jakby zapraszała na siodło. Czując się trochę pewniej, Linnette bardzo delikatnie pogłaskała klacz po aksamitnych chrapach, co przyjęte zostało nader łaskawie.

Wreszcie dosiadła klaczy z pomocą Cala, który dopasował długość strzemion i wręczył Linnette wodze. Wsunęła stopy w strzemiona, cały czas z poczuciem, że znalazła się w bardzo ryzykownej sytuacji. Przede wszystkim daleko do ziemi, więc upadek grozi poważnymi konsekwencjami.

Oczywiście nadrabiała miną. Za żadne skarby świata nie zdradziłaby Calowi, że w środku trzęsie się jak galareta. Kiedy zapytał, czy jest jej wygodnie, skwapliwie pokiwała głową. Wtedy dosiadł Webstera i ruszył przodem. Linnette nie musiała wykazywać żadnej inicjatywy, ponieważ Sheba doskonale wiedziała, co ma zrobić, to znaczy podążyła za Websterem.

Zbliżało się południe, słońce było wysoko, niebo bez jednej chmurki. Niestety Linnette nie było dane rozkoszować się piękną pogodą, ponieważ jazda okazała się koszmarem. Cal udzielił jej kilku wskazówek, na pewno bardzo cennych, ale i tak okropnie obijała się o siodło. Na szczęście jechali bardzo wolno. Po jakimś czasie rady Cala odniosły jednak skutek i sytuacja zaczęła się poprawiać. Linnette poczuła się pewniej do tego stopnia, że odważyła się podnieść głowę i spojrzeć na Cala. Boże, jak wspaniale trzymał się w siodle! Nie bez kozery Cliff powtarzał wszystkim, że Cal to urodzony jeździec.

– A co słyychać u Glorii? – spytał.

Czyli, jak niedawno się okazało, u rodzonej siostry Linnette. Gloria była owocem studenckiej miłości. Corrie zaraz po zajściu w ciążę rozstała się z Royem. Wystraszona i upokorzona wróciła do rodzinnego domu. Po siedmiu miesiącach urodziła córkę, którą oddała do adopcji, i wróciła na studia. Roy, który nie miał pojęcia, że został ojcem, odszukał Corrie i znów byli razem, jednak dopiero po zaręczynach wyznała mu, że urodziła jego dziecko. Co się stało, to się nie odstanie, uznali i postanowili nigdy nie wracać do sprawy. Aż wreszcie wytropiła ich Gloria.

Wiadomo, że dla Linnette był to szok. Raptem dowiadujesz się, że masz siostrę! Czuła się zszokowana i zagubiona, ale też i bardzo podekscytowana. Zawsze chciała mieć siostrę, a tu proszę, jest, i to pod ręką, bo Gloria mieszkała w tym samym domu co Linnette. Mało tego, nim prawda wyszła na jaw, zdążyły się zaprzyjaźnić.

– U niej wszystko w porządku. W poniedziałek po pracy wyskoczyłyśmy na obiad. Wielkanoc Gloria spędzi u nas. Zawsze spędzamy święta w rodzinnym gronie.