Wigilijna zamieć - Wojciech Rudziński - ebook

Wigilijna zamieć ebook

Rudziński Wojciech

4,0
25,20 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Wigilijny wieczór. Czas święta i radości. Noc, która przez wieki stała się tematem wielu podań i legend. Jedyna w swoim rodzaju. Czas, w którym dom przepełnia zapach potraw, ciepło i miłość. Leżący za oknami śnieg i malujący ornamenty na szybach mróz, jeszcze bardziej podkreślają przytulność domowego ogniska.

Jednak co czai się tam gdzie nie sięgają promienie światła? Czy radość i miłość sięgają dalej niż poświata na śniegu za oknami z zapalonych lamp twojego domu? Czy kończą się tam, gdzie nie dociera wzrok, po drugiej stronie drzew. Czy może sięgają dalej niż czas i przestrzeń. Dalej niż ludzkie życie... Czy zawsze jesteśmy panami swojego losu, czy tylko pionkami na szachownicy tych, którzy od eonów stoją po przeciwnych stronach? Czy śmierć jest końcem wszystkiego, czy tylko początkiem?

Zamieć. Pomorze Zachodnie. Młody chłopak spieszy do domu by zdążyć na uroczystą kolację. Czy ktoś chciał, aby nigdy tam nie dotarł? Czy może ktoś inny chce by dopełniło się przeznaczenie? Los prowadzi go tam, gdzie kończy się zdrowy rozsądek i zaczyna szaleństwo. Wejdź do tego świata.

Jeśli się ośmielisz...

Książka dostępna również w wydaniu papierowym

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 201

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wojciech Rudziński

Wigilijna zamieć

Copyright © by Wojciech Rudziński 2016 Copyright © by Wydawnictwo Witanet 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone

Ilustracja na okładce: Everita Rudzińska Skład tekstu, projekt okładki: Ryszard Maksym

ISBN: 978-83-65482-45-7

Wydawca:

Wydawnictwo WITANET

tel.: #48 601 35 66 [email protected]

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Skład wersji elektronicznej:

Szare niebo niemal całkowicie zlewało się z horyzontem. Wydawało się, że zstąpiło na ziemię i objęło we władanie całą okolicę. Wrażenie potęgował coraz intensywniej sypiący śnieg, w światłach reflektorów hipnotyzował i pogłębiał wrażenie nierealności otaczającego świata. Szyby samochodu skutecznie oddzielały od nieprzyjaznej aury i sprawiały, że ciasne wnętrze stawało się jeszcze bardziej przytulne. Chłopak wzdrygnął się mimowolnie, nie odrywając wzroku od drogi podkręcił ogrzewanie, z plastikowej kratki wentylatora buchnęło gorącym powietrzem. Miękkie światło z zegarów padało na przystojną twarz młodego człowieka. Jego spojrzenie uciekło na chwilę w bok, po czym natychmiast skoncentrowało się ponownie na drodze. Na twarzy wykwitł grymas niezadowolenia i zaklął cicho pod nosem, pomarańczowy zegar na kokpicie pokazywał osiemnastą dziesięć. Spóźni się. Od ponad pół godziny na drodze nie zobaczył ani jednego samochodu i nie było w tym nic dziwnego, chyba wszyscy w tym kraju o tej porze kończyli prasować garnitury i suknie. Przy cichych dźwiękach kolęd spóźnialscy zawiązywali ostatnie wstążki na prezentach, a kobiety w kuchniach dyrygowały, które dania są już gotowe do wystawienia na uroczyście zastawionym stole. Dzieci z wypiekami na buziach siedziały zafascynowane przed oknami przyciskając nosy do zimnej szyby w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę. Po kolacji pobiegną w to samo miejsce wypatrując faceta z workiem i białą brodą. Wszyscy spędzą ten wieczór tradycyjnie, jak co roku, i on też chciał go tak spędzić.

Gwałtowny podmuch wiatru znienacka uderzył w bok golfa. Auto zakołysało się na resorach a kierowca po chwili paniki delikatnie skorygował tor jazdy. Po chwili wiatr znowu zawył dziko, po czym złośliwie zagwizdał tuż nad uchem w zesztywniałych z zimna uszczelkach szyb.

– Jeszcze cholera gdzieś tu dziś utknę! – aby rozładować napięcie wypowiedział to na głos, zaciskając z zacięciem dłonie na kierownicy, dodając sobie tym otuchy. Jedną ręką po omacku odszukał pokrętło radia podgłaśniając muzykę. Lokalne stacje nadawały o tej porze tylko kolędy. Jednak zmieniając kanały natrafił w końcu na muzyczne podsumowanie mijającego roku 95 – Anita śpiewała piosenkę z “Młodych wilków”. Młodzieniec w myślach obliczał pozostałą do domu odległość zestawiając ze średnią prędkością, i wynik nie wyszedł zadowalający. Wyjechał od Huberta godzinę temu i przejechał dopiero 40 km, w najlepszym wypadku wróci do domu po siódmej i rodzice nie będą zadowoleni, że musieli czekać z kolacją... Nie wie, co go podkusiło żeby z rana wybrać się do swojego najlepszego kumpla z liceum, mógł przewidzieć, że i droga nie pierwszej klasy odśnieżania, i od paru dni zapowiadano śnieżyce. Mógł też po prostu wyjechać wcześniej, lecz fajnie im się razem rozmawiało. Wspominali czas i najlepsze hece z czterech lat w internacie, po prostu ciężko było się zebrać w drogę powrotną.

„A teraz płacę za swoją głupotę”– pomyślał. Tymczasem zmienił bieg na dwójkę i prędkość spadła do dwudziestu na godzinę. Wyjechał spomiędzy szpaleru drzew i teraz z obu stron drogi rozpościerało się szczere pole. Bardziej to wyczuł niż zobaczył. Niestety wniosek wysnuł z grubszej warstwy śniegu nawianego z pól, który zaczął szorować pod podwoziem. Ryzykując poślizg musiał przyspieszyć by nie utknąć na dobre. Na szczęście po minucie dojechał do tablicy z nazwą wsi, a za białymi płotami pojawiły się dachy pokryte ciężkimi czapami śniegu. Mijał okna rozjarzone światłem choinek, kominy, a raczej jedynie ich ledwie widoczne kontury, z sączącym się leniwie dymem. Sielanka i Święta. Jadąc wolno, zauważył brodzące poboczem w śniegu, okutane po uszy postacie zmierzające w kierunku, z którego nadjeżdżał.

„Ci przynajmniej nie mają daleko...” – wniosek wysnuł na podstawie skrawków odświętnych ubrań wystających miejscami spod kurtek. Słaniając się na wietrze, chowając twarze w szalikach nieśli w rękach plastikowe torby, ich kanciaste kształty i łopoczące wstążki wymownie potwierdzały ich zawartość.

„Pewnie do przyjaciół, albo rodziny”– bezwiednie dopowiedział sobie w myślach.

Jeden z domów stał przy samej drodze. Chłopak zwolnił przed zakrętem i spojrzał prosto w jasno oświetlone okno. Poprzez firanki błyskały ciepło lampki na choince. Nawet stąd mógł dostrzec kolorowe refleksy na bombkach. Cicho westchnął – jeden z niewielu dni, które przypominały mu beztroskie dzieciństwo, a on zamiast spędzać go w gronie bliskich wlecze się w żółwim tempie po zaśnieżonej drodze, bez szans na rychły powrót do domu. Przejechał pod słupem. Oprócz zmrożonych kabli elektrycznych na jego szczycie migotała żarówka. Żałosny widok w pewien sposób pasował do otoczenia i panującej aury. Latarnia rzucała trójkątny snop światła, przez niego bez wytchnienia sypały grube płaty śniegu. Tomek zdawał sobie sprawę, że ludzie mieszkający w takich miejscach jak to i tak powinni mówić o szczęściu. W taką pogodę łatwo o awarię sieci, zerwane druty, ale o wiele trudniej o ich naprawę. Święta bez prądu, przy świeczkach lub lampach naftowych, może i klimatycznie, dawniej ludzie doskonale się bez niego obywali, teraz chyba jednak niejednemu złe słowo mogłoby się wymsknąć w razie takiej okoliczności.

Koniec wsi wyznaczała ostatnia zagroda. Wzdłuż tonącego do połowy w zaspach płotu, na zakręcie chowała się zagrzebana głęboko w śniegu, ledwie widoczna, przydrożna kapliczka. Zazwyczaj w takich miejscach płoną świeczki, tą spowijała ciemność. Można się było domyślić, że okala ją niski płotek, ale w tych warunkach metalowe, ozdobne zwieńczenie przebijało ledwie kilka centymetrów ponad śnieg. Różnokolorowe, sztywne od mrozu, plastikowe szarfy przymocowane w centralnym punkcie krzyża, rozbiegały się promieniście w dół tonąc w puchu. Pod krzyżem można było dostrzec głęboką niszę, w jej najdalszym końcu tkwiła samotnie niewyraźna statuetka Matki Boskiej, za jedyne towarzystwo mająca wywrócone doniczki sztucznych kwiatów. Tomek mimowolnie przesunął ręką po piersi. Pod bluzką poczuł znajome wybrzuszenie i bezgłośnie poruszył ustami. Po prawej stronie drogi zamajaczył mały cmentarz, cały przykryty puchową kołdrą.

Przez szaro białą nicość z naprzeciwka przebiły pojedyncze błyski. Nadjeżdżający samochód musiał też toczyć się bardzo wolno. Młodzieniec zastanowił się, kogo jeszcze licho mogło nieść w taką pogodę, do tego w Wigilię. Auto zbliżało się wolno, bardzo wolno, biorąc nawet pod uwagę warunki panujące na drodze. Zjechał ostrożnie na prawą stronę robiąc na wąskiej drodze miejsce dla nysy. Policyjnej nysy.

Radiowóz zatrzymał się i szyba kierowcy opuściła się do połowy. Spoza niej wyglądała dobroduszna, otyła twarz z czarnym wąsikiem, mężczyzny około pięćdziesiątki. Tomek opuścił swoją szybę, policzki momentalnie ściął mróz, a płatki śniegu przylepiły się do twarzy.

– Nie wiem dokąd się wybierasz, synku, ale ta droga nie należy do najlepszych. Lepiej wracać do domu i siedzieć w cieple z rodziną – policjant musiał krzyczeć by przebić się głosem poprzez świst wiatru.

– Właśnie jadę do domu i akurat wychodzi mi w tą stronę! – odkrzyknął chłopak.

Spoza kierowcy radiowozu wyjrzała zaciekawiona twarz drugiego funkcjonariusza – chudego, bladego młodzika.

– Tam naprawdę nie najlepiej wygląda. Śniegu prawie po osie a przez najbliższe trzy dni na pewno nikt nie będzie odśnieżał. Łatwo się zakopać, a szczególnie – tu powiódł wzrokiem po konturze auta Tomka – w takim małym samochodzie. Dokąd droga prowadzi, jeśli można zapytać?

– Do Choszczna.

– To chyba faktycznie wyjścia nie masz – spojrzenie policjanta zdradzało autentyczną troskę. – Dobra. Nie będziemy przeciągać. Szerokiej drogi kolego, jedź ostrożnie i Wesołych Świąt!

– Wam też nawzajem, panowie, Wesołych Świąt! – krzyknął Tomek i zaczął podnosić szybę. W tym momencie zauważył, że policjant daje mu energiczne znaki ręką. Zakręcił korbką w przeciwną stronę, wpuszczając do środka nową porcję lodowatego powietrza..

– Jeszcze jedno, kolego. Masz teraz przed sobą osiem kilometrów drogi przez las do najbliższej wsi. Jedź prosto przed siebie, nie stawaj tu lepiej nigdzie. – Funkcjonariusz mówił powoli, jakby z lekkim wahaniem.

– Nie mam zamiaru. I tak jestem spóźniony – odpowiedział lekko zaskoczony nadmierną troską policjanta.

– Spiesz się powoli, ale nie stawaj tu lepiej nigdzie – powtórzył. – Nawet na parkingu. Przyjmij to jako, powiedzmy, dobrą świąteczną radę – mężczyzna patrzył mu poważnie prosto w oczy. – To nie jest dobry las na...

Resztę słów zagłuszył gwałtowny ryk zamieci. Podmuch wiatru zawirował i sypnął śniegiem prosto do wnętrza aut. Tomek wyciągnął tylko wyprostowanego kciuka w podziękowaniu, i podniósł szybę do góry odgradzając się od przenikliwego zimna. Ta momentalnie pokryła się białym puchem, i po chwili ledwie mógł rozpoznać sylwetki machające mu na pożegnanie. Wrzucił jedynkę i manewrując kierownicą wrócił na środek drogi. Ostatni raz rzucił okiem we wsteczne lusterko, odprowadzając wzrokiem czerwone światła sunącego wolno radiowozu.

„Co on miał na myśli mówiąc o zatrzymywaniu się po drodze?”– zastanowił się. – ”Że się zakopię? Że niebezpiecznie? Cholera wie! Dziwak trochę, ale widać dobry człowiek” – zakończył rozmyślania skupiając się na prowadzeniu auta. Jadąc starał się trzymać w koleinach pozostałych po przejeździe radiowozu. Gęsto rosnące wysokie drzewa osłaniały nieco od wiatru i śniegu było tu mimo wszystko jakby trochę mniej niż na otwartej przestrzeni. Pozwolił sobie na chwilę odprężenia i wybiegł myślami w przyszłość. Za trzy tygodnie zacznie zastępczą służbę wojskową w policji. Udało mu się w tym wypadku. Wolał to, niż koszary i wojskowy dryl. Dlatego, nawet nie wierząc w pozytywne rozpatrzenie, złożył podanie do komendy wojewódzkiej. Nie miał żadnych znajomości i właściwie oprócz skończonego liceum żadnego atutu, który mógłby wesprzeć jego prośbę. Dlatego pozytywna odpowiedź była dla niego miłym zaskoczeniem. Wolał pomagać i być wśród ludzi robiąc coś sensownego, niż wypełniać polecenia typów, niekoniecznie posiadające jakiś sens.

Z rozmyślań wyrwało go skradające się uczucie niepokoju. Nagle wydało mu się, że jest sam z daleka od cywilizacji, prawie jakby został sam na świecie. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że tylko kilka kilometrów dzieli go od innych ludzi, domów. Z drugiej jednak strony ta odległość urosła nagle do niebotycznych rozmiarów. Kilka kilometrów pustki, drzew, zimna i zamieci... Zawsze uważał się za samodzielnego i samowystarczalnego, lecz nagle zdał sobie sprawę jak bardzo jego istnienie związane było zawsze z fizyczną obecnością innych ludzi. Gdyby cokolwiek mu się tu przydarzyło byłby zdany tylko na siebie. Czy tak czuli się pionierzy odkrywający nowe tereny? Samotnicy żyjący w średniowieczu? Nic w tym atrakcyjnego. Wiązał się z tym chyba przede wszystkim strach! Tu się czuł przede wszystkim bardzo samotny. A może nie do końca? Poczuł na karku przebiegający zdradliwie dreszcz i mimowolnie rzucił spojrzeniem we wsteczne lusterko. Wrażenie, że jednak nie jest w aucie sam wypełniło mu serce niepokojem. Nie ufając lusterku, gwałtownym ruchem wykręcił głowę do tyłu rzucając szybkie spojrzenie na tylną kanapę.

Nic.

„A czego się spodziewałeś?”– zbeształ się duchu. – ”I co ty, do jasnej cholery, robisz?” – Był zły sam na siebie. I ta złość pomogła mu trochę ochłonąć. Skupił wzrok na koleinach wyznaczających jego trasę i starał się uspokoić. Było mu wstyd za ten nagły, irracjonalny napad paniki. Pogłośnił radio i słuchając muzyki starał się uspokoić szybko bijące serce. „To przez tego gliniarza. Ta jego rada… Nie mógł po prostu powiedzieć, że śniegu tak dużo, że się zagrzebię jak stanę, a nie, że las nie jest dobry na coś? Jak las w ogóle może być dobry czy zły? To tylko drzewa, dużo drzew.”

„I czasem coś jeszcze...”– Przysiągłby, że to nie jego myśl, że ktoś włożył mu ją do głowy, albo... szepnął do ucha!

Bijące już prawie normalnie serce wróciło do oszalałego rytmu. Nie, nie spojrzy ani w lusterko, ani się nie obróci! To tylko głupie myśli, nieracjonalna panika, niepokój. Na pewno jest przemęczony. Do tego frustracja i emocje. Niemal siłą przytrzymał wzrok na drodze. Ręce zacisnęły się na kierownicy tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Jeszcze parę kilometrów i minie ten cholerny las. A potem będzie się sam z siebie śmiał... Jak na razie chciał jechać szybciej! Z niemal fizycznym bólem wpatrywał się w punkt, w którym światła auta przegrywały z ciemnością. To najważniejsze miejsce, z którego w każdej chwili mogło wyłonić się to prawdziwe niebezpieczeństwo, ostry zakręt, zwalona gałąź, zwierzę. Jak na razie była tam tylko wyłaniająca się z ciemności jednolita biel, od czasu do czasu urozmaicona przez rosnące blisko drogi, pokryte puchatymi czapami choinki, przez które czasem prześwitywały długie ciemnozielone igły.

Uczucie niepokoju nie ustępowało. Nie przebiegały go już nawet dreszcze. Dolna część potylicy zdrętwiała i mógłby przysiąc, że w tym miejscu włosy mu sterczą na sztorc. Nie mógł się powstrzymać, oderwał jedną rękę od kierownicy i przeciągnął otwartą dłonią po tyle głowy. Odetchnął. Zdawało mu się tylko.

Światła, a chwilę później jego wzrok wychwyciły kwadratowy znak drogowy zagrzebany na poboczu. Tablica jakimś cudem pozostała niezasypana. Była bardzo niebieska, z dużą białą literą po środku. Chłopak zagryzł wargi do krwi i po prostu skupił się na swoim głębokim oddechu, starając się zignorować powracający znowu niepokój. Droga delikatnie wspinała się na niewielkie wzniesienie. Po chwili z obu stron minął niewysokie, metalowe barierki. Szybkie spojrzenie w dół potwierdziło jego przypuszczenie. Niewielkim parowem prawdopodobnie zazwyczaj płynęła rzeczka, teraz dno było skute lodem, a ze stromego zbocza przez śnieg przebijały pojedyncze krzaki. Teraz znowu poczuł już nie chłód, ale lodowaty powiew na karku. Spełzł i zmroził mu krtań, a uczucie podobne do paraliżu powędrowało w kierunku klatki piersiowej. Już odwracając głowę kątem oka dostrzegł czyjąś ciemną, milczącą obecność. I uczucie...wrodzonego, grzesznego zła!

Ułamek sekundy później, kiedy jego głowa osiągnęła już maksymalną granicę skrętu, jego mózg zarejestrował widok tylnej, pikowanej kanapy. Ale nie tylko. Kąt samochodu za jego siedzeniem spowijał mroczny cień, mgła, nie umiał tego w tym momencie nazwać. Kłębiący się opar formował się w siedzącą postać. Ze swej pozycji, z wykręconą głową nie mógł dostrzec zbyt wiele, jednak najbardziej wyraźny szczegół zmroził go do szpiku kości zatrzymując na chwilę serce. Cień stworzył suchą, poskręcaną, żylastą starczą dłoń o czarnych długich pazurach. Jakoś zabłąkany refleks światła odbił się na ułamek sekundy na jednym z nich zdradzając barwę czerni wpadającej w złowieszczy fiolet, niczym pancerz cmentarnego żuka.

W momencie, kiedy napięte mięsnie szyi nie wytrzymały i z prędkością pocisku odwracał głowę do przodu wiedział, że jest źle. Nawet bardziej niż źle. W panice odruchowo wcisnął hamulec i auto od dobrej chwili leciało skosem w bok. Kierownica była już bezużyteczna, instynkt samozachowawczy przejął kontrolę i przygotował go na uderzenie. Zamknął oczy spinając się w środku i...prawie nic nie poczuł.

Otworzył oczy. Auto stało lekko przekrzywione, ale z włączonym wciąż silnikiem. Z głośników płynęły spokojne dźwięki kolędy – „Cicha noc, święta noc, pokój niesie ludziom wszem...” Wróciły w mgnieniu oka wspomnienia ostatnich chwil i gwałtownym wyrzutem ciała obrócił się do tyłu przygotowany na najgorsze. Trzymając się kurczowo zagłówków, rozczapierzonymi palcami mocno ściskał zimny, niklowany metal. Wpatrywał się w tylną kanapę starając się zrozumieć, co widzi. Na siedzeniu oprócz leżącej tam zimowej kurtki i plastikowej torby z płytami, które pożyczył od Huberta, nie było nic nadzwyczajnego. Cokolwiek go przeraziło, już tego tam nie było. Odwrócił się z powrotem i z frustracją uderzył głową o miękki zagłówek. Nie wystarczyło. Uderzył zaciśniętą pięścią o kierownicę. Wściekłość na siebie w końcu zrównoważyła miniony strach i zaczął mu wracać zdrowy rozsądek.

„Czas ocenić szkody... I sytuację. Muszę wrócić na drogę” – pomyślał. Lewą ręką sięgnął do metalowej klamki, pociągnął i popchnął łokciem drzwi. Uchyliły się może dwa centymetry i tak zostały. Coś mocno je blokowało od zewnątrz. Ponowił próbę, bezskutecznie. Usiłował zmienić pozycję i nie mógł, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż tkwi w zapiętych pasach. Zwolnił zatrzask i tym razem naparł na drzwi całym ciałem. Zyskał w ten sposób następne trzy centymetry i na tym koniec.

„Coś nie tak cholera, spróbuję drugimi.” Wspiął się pod lekkim kątem na fotel pasażera, siadł na nim i bez problemu otworzył drugie drzwi. Podpierając je nogą żeby się nie zatrzasnęły złapał ręką za dach, podciągnął się i już po chwili stanął na chwiejnych nogach na zewnątrz, wdychając mroźne, nocne powietrze. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak się spocił siłując się w środku. Śnieżyca nieco ustała na sile i w pełni mógł ocenić całe zdarzenie.

Koleiny na drodze jak okiem sięgnął były poczwórne, samochód musiał jechać bokiem ostatnie kilkanaście metrów. Miał szczęście, że nie jechał szybko. Teraz auto tkwiło przodem w dół przechylone na lewą stronę, tyłem do kierunku jazdy. Obróciło go prawie o sto osiemdziesiąt stopni. Brnąc po łydki w śniegu obszedł samochód naokoło. Czerwone tylne światła zwrócone lekko ku górze pokryła już cienka warstwa śniegu. Przechodząc obok drzwi kierowcy zapadł się nagle po uda. Zrozumiał już, co się stało. Wzdłuż drogi ciągnął się rów irygacyjny, teraz całkowicie przysypany śniegiem. Tworzył z poziomem drogi niemal idealnie równą powierzchnie. Teraz zapadł się pod naporem auta. Jeden róg maski znajdował się niemal całkiem pod śniegiem, nikła żółta poświata wskazywała jednak, że reflektor nie został uszkodzony. Zrobił z trudem następne dwa kroki, oparł się dłonią o zimny, śliski metal i pozwolił dłoni ześliznąć się wzdłuż niego. Po chwili odgarnął stwardniałą skorupę i przetarł dłonią szkło. Niewyraźna poświata zmieniła się w mocną plamę światła. Miał rację – lampa była cała, jeden problem mniej. Drugi reflektor uniesiony ponad powierzchnię gruntu świecił długim promieniem. Smuga światła oświetlała szeroką polanę położoną wzdłuż drogi. Powierzchnia nie była równa. Regularnie, co kilka metrów przebijały ją prostokątne wybrzuszenia, spod spodu wystawało coś ciemnego jakby… drewno. Mózg chłopaka szybko skojarzył fakty. Droga, polana, stoliki. Przypomniały mu się niedawne słowa policjanta i jego spojrzenie. Nie było w nim chyba tylko troski, był tam też... strach? Cokolwiek to nie było, fakty mówiły same za siebie – rozbił się koło parkingu.

Niedawne złe przeczucia zmieniły się w rzeczywistość. Zdany był na łaskę losu, i sam na siebie. Gonitwa myśli przetoczyła mu się przez głowę. Starał się opanować powstały chaos i pomyśleć konstruktywnie. Najważniejsze to sprawdzić czy jest w stanie samodzielnie wypchnąć auto z powrotem na drogę. Wrócił na tył samochodu. Jedno spojrzenie wystarczyło mu by stwierdzić, że działając w pojedynkę nie ma najmniejszych szans. Auto tkwiło zawieszone na podwoziu. Silnik wciąż cicho mruczał tłumiony przez grubą warstwę śniegu. Poczuł zimno, niedawny pot teraz nieprzyjemnie ziębił górną połowę ciała.

„Muszę się ubrać, bo załatwię się jeszcze bardziej” – pomyślał przytomnie i po swoich niedawnych śladach wrócił do środka. Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał ponuro w jego uszach. Myśli też miał niewesołe. Podkręcił ogrzewanie do końca i zaczął rozcierać zdrętwiałe ręce. Oparł się wygodniej na fotelu i wpatrując się w oświetloną polanę starał się ułożyć plan działania. Powoli wracał mu spokój, a wraz z nim powróciło logiczne myślenie. Miał do wyboru kilka opcji. Przede wszystkim mógł czekać w ciepłym aucie na przejeżdżający samochód, na pewno udzielono by mu pomocy. Tylko nie wiadomo czy ktoś jeszcze będzie tędy jechał w wigilijny wieczór. Druga możliwość to dojść pieszo do najbliższej wsi i tam poprosić o pomoc, na pewno ktoś ma traktor. Może kogoś mu się uda namówić do przyjechania tu i wyciągnięcia golfa z rowu. Pomacał się po kieszeni, znajome wybrzuszenie upewniło go, że ma na pewno portfel przy sobie. Nawet jeżeli nikt się nie zgodzi to przynajmniej zadzwoni do rodziców, uspokoi ich. Zresztą ojciec na pewno po niego wyjedzie. Po krótkim wahaniu zdecydował się jednak iść, w ten sposób podwoi swoje szanse. Idąc wzdłuż drogi zawsze może zatrzymać przejeżdżające auto, więc właściwie nic na tym nie straci, a może dużo zyskać, na pewno czas. Przekręcił powoli głowę i oparł policzek o siedzenie. Wpatrywał się w tylną kanapę, na której jeszcze niedawno zdawało mu się, że coś widzi. Cholerne omamy wpakowały go w tą sytuację. Miał po prostu za sobą długi dzień i był trochę przemęczony, ale to nie powód by zrobić coś tak głupiego. Uwierzyć w takie bzdury. Nieostrożna jazda doprowadziła do całej sytuacji i teraz trzeba ponieść męczące konsekwencje. Westchnąwszy cicho przechylił się sięgając po kurtkę. No podłodze znalazł jeszcze brązowy, wełniany szalik i rękawiczki.

„Dzięki Bogu, że wziąłem je na wszelki wypadek, teraz będą jak znalazł.” – Ucieszył się na ich widok. Otworzył schowek i przeszukał wzrokiem zawartość, oceniając, co może jeszcze mu się przydać w marszu. Po chwili zastanowienia wpakował w kieszeń kurtki dwa czekoladowe batoniki. Jeszcze raz przejechał ręką po wypełniających schowek szpargałach, gdy coś błysnęło srebrno. Po chwili trzymał w ręku małą blaszaną latarkę. Przesunął włącznik. Działała. Jednak nie miał dziś tylko samego pecha. Ostatni raz ogarnął wzrokiem wnętrze auta. Podniósł z podłogi wypełnioną do połowy, plastikową butelkę coli i wsadził w kieszeń. Trochę wystawała, ale trudno, nie miał zamiaru nieść jej w ręku. Wyłączył w końcu silnik i światła, po chwili zastanowienia włączył awaryjne, łatwiej będzie samochód dostrzec, jeśli przysypie go bardziej śniegiem.

Otworzył drzwi i mróz momentalnie zaszczypał go w twarz. Podciągnął szalik niemal pod same oczy i mocniej zasznurował kaptur pod brodą. Coś mu się przypomniało – otworzył bagażnik i wyciągnął czerwony koc. Zarzucił go na ramiona przytrzymując na piersi. Na pewno nie wygląda w tym najlepiej pomyślał, ale chrzanić wygląd, od razu zrobiło się nieco cieplej. Wyszedł na środek drogi i raźnym krokiem, na ile pozwalał leżący śnieg, pomaszerował przed siebie. Migające na drzewach pomarańczowe rozbłyski świateł awaryjnych towarzyszyły mu jakiś czas, lecz z każdym krokiem stawały się coraz mniej wyraźne. Ostatni raz zatrzymał się i obrócił, aby spojrzeć na auto. Odległość zatarła już jego kontury, był już tylko migającą plamką światła w ciemności. Kusiła żeby wrócić. Miał tam światło i ciepło. Mógł siedzieć i nawet po prostu słuchać radia czekając na pomoc. Za plecami miał zimno i mrok. Przez chwilę myślał, że się złamie, ale wiedział, że jeśli zależało mu na czasie nie miał wyboru. W wyobraźni widział już zaniepokojonych rodziców, płaczącą mamę i ojca chodzącego nerwowo po mieszkaniu. Ta myśl spowodowała, że obrócił się ku ciemności i szybkim zdecydowanym krokiem zagłębił się w nią.

Oczy bardzo szybko przyzwyczaiły się do panującego mroku. Kontrast pomiędzy bielą drogi a ciemnym niebem był na tyle wyraźny, że nie musiał na razie używać latarki. Śnieg wciąż sypał, ale już nie tak mocno jak na początku. Mimo to mroźny wiatr wciąż nie ustawał na sile. Wiedział, że ma przed sobą minimum godzinę drogi zanim dotrze do najbliższej wsi. Nie to go niepokoiło. Samotna wędrówka w ciemności powodowała, że miał za dużo czasu... na myślenie. Nie potrafił się do końca skupić na samym marszu, bezwiednie wracały wspomnienia z ostatnich minut przed kraksą. Niemal siłą odganiał je od siebie. Wiedział, że jeśli nie zatrzyma tej gonitwy myśli straci zdrowy rozsądek i zacznie bać się każdego głębszego cienia czy porywu wiatru. Mimo prób skupienia się na czymkolwiek innym, na myśl powracał groteskowy opar, który przeraził go w samochodzie, i szepty... Wzdrygnął się i mocniej zacisnął koc na ramionach. Musi za wszelką cenę przestać, bo zwariuje!

Wtem jego uwagę przyciągnęło tańczące na drodze światełko. Serce zabiło mu mocniej – samochód, albo dom! Nieważne co, najważniejsze, że ludzie! Skojarzyło mu się z ciepłem, głosem drugiego człowieka i pełnym żołądkiem. Widział w nim kres swojego pechowego dnia. Przyspieszył kroku chcąc jak najszybciej pożegnać się z samotnością w ciemnym lesie. Źródło światła zaczęło się powiększać, ale wciąż sprawiało mu trudność ustalenie skąd pochodzi. Na pewno nie był to samochód. Jasny punkt był pojedynczy. Z kolei nie mógł to być dom czy latarnia, bo światło poruszało się, wręcz tańczyło w oddali. Szedł najszybciej jak pozwalał na to sięgający łydek śnieg, gdyby mógł to by pobiegł, lecz bał się zarówno potknięcia, jak i paniki, którą mógł wywołać szaleńczy bieg. Nagle stanął zdezorientowany. Jedną ręką ściskał na piersi krawędzie łopoczącego koca, drugą wsadził do kieszeni wyciągając latarkę. W smudze światła upewnił się, że wcześniejsze wrażenie nie było złudzeniem. Do przysypanej śniegiem asfaltowej drogi, dochodziła druga, łącząca się pod kątem prostym i znacznie węższa, prowadząca w głuchy las. Właśnie tam, w odległości może kilkudziesięciu metrów, kołysało się wesoło światełko. Właśnie, kołysało się na prawo i lewo oświetlając coś lekko przed sobą.

Tomek stał dalej mrużąc oczy na wietrze zastanawiając się, co robić. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu żeby trzymać się pierwotnego planu, czyli głównej drogi. Nie spodziewał się znaleźć żywej duszy w głębi lasu. Z drugiej strony kuszące go światło mogło oznaczać tylko obecność ludzi. Światło hipnotyzowało i zapraszało.

„To może być czyjaś posiadłość na skraju wsi, albo leśniczówka. Szukałem ludzi a teraz się boję”– odegnał złe myśli i ruszył przed siebie.

– Halo, proszę poczekać! – krzyknął najgłośniej jak potrafił. Jego głos zginął w porywach wiatru. Światło znów zaczęło skakać i oddalać się, najwyraźniej idący przed nim nie usłyszał go.

– Potrzebuję pomocy, niech pan poczeka, słyszy pan?! – spróbował ponownie, znowu bez skutku.

Chłopak zaczął biec chaotycznie oświetlając smugą latarki drogę i pobliskie zmrożone pnie drzew. Zbliżając się zaczął w końcu rozumieć to, co widzi, i nie spodobało mu się to! Promień światła pochodził z lampki w kształcie rombu. Ktoś przed nim niósł ją... na kiju przewieszonym przez ramię. Był już tylko dwadzieścia metrów za postacią i w poświacie mógł rozpoznać kontur sylwetki, ubranej na czarno, jedynie o odcień jaśniejszej od otaczającej nocy. Chciał krzyknąć ponownie, kiedy głos zamarł mu w gardle. Postać po prostu skręciła nagle między drzewa i zniknęła. Parę sekund później zdyszany chłopak spazmatycznie oddychając stanął w miejscu, w którym stracił człowieka z oczu. Światło latarki omiotło pobliskie zmarznięte pnie drzew. Spodziewał się ujrzeć, chociaż ślady odciśnięte w śniegu. Biała powierzchnia pozostawała jednak nienaruszona. Coś go tknęło. Obrócił się i poświecił w kierunku, z którego właśnie przybiegł. Jego oczom ukazał się wydeptany trakt. Odciśnięte ślady szpeciły nieskazitelną biel świeżego śniegu. Jednak coś w tym wszystkim piekielnie mu nie pasowało. Coś, na co wcześniej w ogóle nie zwrócił uwagi. Schylony powoli wrócił kilka kroków wpatrując się w dół. Regularnie, co jakieś pół metra, w śniegu znajdował się odcisk w kształcie buta. Trop był jednak pojedynczy. Nie szedł już dalej, nie było sensu. Jak okiem sięgnął widział jedynie swoje własne ślady. Myślami cofnął się analizując w jednej chwili wszystko, co mu się dziś przydarzyło. To wszystko musiało mieć jakieś logiczne wytłumaczenie. Nie brał żadnych leków. Nie mógł być też aż tak bardzo przemęczony by mieć halucynacje. To wszystko nie miało żadnego sensu!

Przygnębiony zastanowił się, co robić dalej. Ręce w skórzanych rękawiczkach mocno już zgrabiały przytrzymując koc. Szalik na ustach przesiąkł wilgocią oddechu i nieprzyjemnie ziębił okolice warg. Droga do cywilizacji nieoczekiwanie okazała się bardzo długa. Dominujące uczucie strachu, i rezygnacji spowodowały, że nagle wszystko stało się obojętne. Wigilijny wieczór, odchodzący od zmysłów rodzice, leżący gdzieś w rowie samochód. To wszystko wydawało mu się teraz nieważne. Jedyne, o czym teraz marzył to ciepły kąt i coś gorącego do jedzenia. Poczuł wilgoć na wardze z cieknącego nosa. Bezwiednie wytarł rękawem. Zapiekło. Trzeba wrócić na drogę. Przytomność umysłu powróciła. Musi iść dalej póki ma siły!

Właśnie wtedy