Więzień na Marsie. Le Prisonnier de la planète Mars - Gustave Le Rouge - ebook

Więzień na Marsie. Le Prisonnier de la planète Mars ebook

Gustave Le Rouge

4,5

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français. Robert Darvel, młody francuski wynalazca, opowiada swojemu przyjacielowi, że wraz z astronomem o nazwisku Bolenski odbył wyprawę na Syberię, aby spróbować nawiązać komunikację z planetą Mars za pomocą gigantycznych postaci umieszczonych na ziemi. Wieczorem Robert otrzymuje list od tajemniczego pana Ardaveny, który mówi, że zna się na swojej pracy i chce się z nim natychmiast spotkać i złożyć mu ofertę. Robert znika... A gdzie i co było dalej, czytelnik dowie się, po przeczytaniu książki. W polskim przekładzie imiona bohaterów powieści zostały przetłumaczone na nasz język. Dalszy ciąg powieści to „Niewidzialni. La Guerre des vampires”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Gustave Le Rouge

 

Więzień na Marsie

Le Prisonnier de la planète Mars

 

Kazimiera Wołyńska

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Henry Thiriet (1873-1946), Le Prisonnier de la planète Mars (1908),

licencja: public domain, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Plik:Le_Rouge_Więzień_na_Marsie_cover_picture.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekstpolski wg edycji:

Gustave Le Rouge

Więzień na Marsie

Powieść fantastyczna

Warszawa 1911 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

Tekst francuski wg edycji:

Gustave Le Rouge

Le Prisonnier de la planète Mars

Paris1908 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-124-3 

 

 

 

WIĘZIEŃ NA MARSIE

I. TAJEMNICZY DOM.

– Więc nie zostajesz z nami stanowczo? – pytał Ralf swego przyjaciela, Roberta Darvela.

– Nie mogę! Sam przyznasz, iż nie godzi się opuszczać tak doskonałej okazji. Ten pan Ardavena, który mnie wzywa na schadzkę w tak dziwny sposób, musi być jakimś bogatym fabrykantem lub przemysłowcem, który chce pozyskać mnie a raczej moją pomysłowość dla swych interesów. Wobec tego, że kasa moja zupełnie pusta, propozycja taka uśmiecha mi się bardzo!

– Bodaj byś się nie omylił! – odparł Ralf Pitcher, nieco niedowierzająco. – Ton listu nie jest wyraźny!

Robert wyciągnął z kieszeni arkusz papieru, zapisany pismem powikłanym i tajemniczym i odczytał głośno.

„Panie! Miałem sposobność zapoznać się z pańskiemi pracami oraz podróżami i chcę panu zaproponować rzecz ważną a zajmującą. Proszę o zobaczenie się ze mną w piątek o godzinie dziesiątej wieczorem w mieszkaniu przy ulicy Yarmouth Nr. 15. Proszę o nieodzowne przybycie, gdyż chodzi tu o rzecz ważną dla nas obu.

Ardavena.”

– Hm! List ten nie wygląda na to, by go pisał fabrykant lub przemysłowiec! – mruknął Pitcher niedowierzająco.

– Może jakiś dziwak! A no, zobaczymy! Jutro po obiedzie opowiem ci wszystko! A teraz muszę śpieszyć! Żegnaj! – zawołał wesoło Robert i pożegnawszy przyjaciela, raźnym krokiem pośpieszył naprzód.

Noc już była oddawna zapadła, kiedy Robert wchodził na ul. Yarmouth, skąpo oświetloną, cichą i zamarłą. Minął uliczkę Pitter, na której panowała tak głucha cisza, że szczury przebiegały środkiem ulicy.

Robert doznał mimowolnego ściśnienia serca: nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnym. Ulica wydawała mu się jakiemś cmentarzyskiem minionego życia; dachy spiczaste i wysokie spoglądały okienkami okrągłych dymników, a chorągiewki poruszane wiatrem, jęczały żałośnie.

– Nie, – rzekł Robert do siebie – to musi być coś więcej, aniżeli schadzka dla porozumienia się w interesach!

Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, lecz w podróżach swoich przeżył tyle, tyle widział, i tyle razy wyszedł zwycięsko z różnych przygód, że i obecnie nie poddał się melancholji starego zakątka Londynu, a czując w kieszeni doskonały rewolwer, szepnął:

– Doprawdy, że mi się ta dzielnica podoba – możnaby tu w spokoju prowadzić różne doświadczenia! To też, jak tylko zrobię jaki dobry interes, nabędę natychmiast jeden z tych pałaców.

Dziesiąta biła właśnie na zegarze wieżowym, kiedy Robert uderzył młotkiem w bramę wskazanego domu. (Starożytny zwyczaj, zastępujący późniejsze dzwonki, który się dotąd gdzieniegdzie utrzymał).

Połowa bramy uchyliła się i zamknęła za nim natychmiast, a Darvel znalazł się na obszernym dziedzińcu, zarosłym wysoką trawą, ze studnią pośrodku, otoczoną balustradą z kutego żelaza.

– Czy tu mieszka pan Ardavena? – spytał.

– Proszę iść za mną – odezwał się głos cichy i bezbarwny.

Robert odwrócił się i spostrzegł człowieka w czarnem ubraniu, zapalającego małą latarenkę. Przy jej czerwonawem świetle dojrzał, iż jest to starzec, który wyglądał na zakrystjana, lub szwajcara: długie białe włosy i takiż zarost okalały twarz wyschłą i zawiędłą. Ręką, ozdobioną licznemi pierścieniami, podał Robertowi latarenkę, a sam zgarbiony, poszedł naprzód po ścieżce wydeptanej w trawie.

Po chwiejących się stopniach weszli na taras, ozdobiony bronzowemi sfinksami, drzemiącemi wśród szarozielonych kałuży.

Starzec otworzył drzwi, przeszedł sień zawieszoną portretami i podniósł skórzaną zasłonę.

Robert znalazł się w sali, szczególnie umeblowanej. W rogach jej stały na marmurowych podstawach dziwaczne, wielorakie bóstwa o głowach potwornych, a kadzielnice wyziewały wonne, odurzające dymy. Dokoła ścian stały nizkie, miękkie otomany, kryte aksamitem czarnym w złote wzory. Pełno tam było najrozmaitszych cacek, przyrządów do palenia tytoniu i opium, a wspaniały kredens był obciążony butelkami szampana i różnych napojów wyskokowych. Wielkie szafy z hebanu inkrustowanego zapełnione były rękopisami, – niektóre z nich składały się z liści palmowych, lub deseczek z drzewa sandałowego.

– Zapewne to jest mieszkanie jakiegoś przemysłowca angielskiego, który bawił długo w Indjach – pomyślał Robert, zasiadając wygodnie na miękkiej otomanie.

Zaledwie jednak usiadł, usłyszał jakiś groźny pomruk; – zerwał się przerażony i odskoczył o kilka kroków. Zimny pot wystąpił mu na czoło, gdy z pod sofy wyszedł, przeciągając się, ogromny tygrys i cichym, kołyszącym się chodem wysunął się na środek sali.

Tam przypadł do ziemi przedniemi łapami, próbując ostrości pazurów na dywanie, a potem zaczął iść wolno, wężowym ruchem w stronę gościa... Oczy zwierza gorzały, grzbiet się wyprężył: gotów był do skoku. Robert pochwycił rewolwer i położył palec na cynglu, przygotowany do strzału w razie skoku tygrysa. Był bardzo blady; serce biło mu silnie, lecz zachował spokój zupełny i czekał z zimną krwią.

Upłynęły trzy sekundy – czy trzy wieki, tego Robert nie wiedział! Człowiek i zwierzę badali się wzrokiem: gdyby Robert był spuścił oczy, choć na jedną sekundę, byłby zgubionym! Nagle zasłona u drzwi, czarna w złote wzory, uchyliła się i głos stłumiony jakby dochodzący z dali, zawołał:

– Mowdi! Mowdi!

Tygrys poznał snąć głos swego pana, gdyż szybko wpełznął znów pod sofę; Robert zaś zwrócił się gniewnie do wchodzącego:

– Mój panie! Żarty pańskie są co najmniej niestosowne! Nie wiem, w jakim celu zostałem wciągnięty do tej odludnej dzielnicy. Uprzedzam jednak tego, ktoby miał zamiar mię ograbić, że się źle wybrał; mam przy sobie tylko dziesięć szylingów, ale za to – wyborny rewolwer!...

Tu urwał nagle, zmuszony do milczenia jakąś wyższą siłą i głęboko zmieszany wyrazem twarzy stojącego przed nim człowieka. Był on małego wzrostu i tak nadzwyczajnej chudości, iż pod okrywającą go cienką szatą z czarnego jedwabiu znać było każdą kostkę. Muskuły jego tak zanikły, że pozostały z nich tylko cienkie sznurki; ręce wyschłe, koloru ziemi – miały wygląd rąk mumji.

Najbardziej jednak zastanawiającą była jego twarz. Wyobraźcie sobie trupią głowę o czole nadzwyczaj wysokim, pod którym gorzały oczy lazurowo-błękitne, czyste i jaśniejące młodością: były to jakby dwa świeże bławatki na nagiej czaszce.

A jednak postać ta nie miała w sobie nic posępnego lub odstraszającego. Ze szlachetnych rysów widniała powaga i energja olbrzymia; oczy wprost promieniowały nadmiarem żywotności.

Postawę miał prostą, ruchy swobodne a uśmiech pełen dobroci.

– Usiądź pan, proszę – rzekł łagodnie.

Robert usiadł, czując niejaki zawrót głowy: tysiące różnorodnych myśli, bezładnych podejrzeń, kłębiło się w jego mózgu i uczuł nagle, z nieopisanym przerażeniem, iż jest pod zupełną władzą tego szczególnego człowieka.

Ten zaś próbował go uspokoić, głosem cichym i jak gdyby dochodzącym z oddali.

– Przedewszystkiem, pozbądź się pan wszelkich obaw. Pojmuję pańskie rozdrażnienie i zapewniam pana, iż przykro mi jest bardzo, że zapomniałem o moim biednym Mowdi, który tu odbywa zwykle swoją siestę. Jest on jednak zupełnie nieszkodliwym – zabrałem go z dżungli małym kociakiem i nie zrobił nigdy krzywdy moim przyjaciołom.

– A nieprzyjaciołom?

– Nie mam ich – odrzekł starzec.

– Ale czegóż właściwie chce pan ode mnie? – spytał z niecierpliwością Robert – i kim pan jesteś?

– Czy nie słyszałeś nigdy o braminie Ardavena?

– Nie – rzekł Robert – tem nazwiskiem był podpisanym list... ale nie przypominam sobie...

– To zresztą drobnostka – rzekł starzec. – Jestem przełożonym klasztoru w Kalambrum, mieście świątyń i pałaców, które mieści w swoich murach 10,000 braminów.

– Nie widzę dotąd, w czem mógłbym panu być użytecznym? – niecierpliwie przerwał Robert.

– Trochę cierpliwości. Zapewne wiadomo panu, iż my, bramini indyjscy, bywamy niekiedy zdolni do rzeczy nadprzyrodzonych, których cała wiedza Europejczyków nie potrafi ani powtórzyć, ani wytłomaczyć. Pan zaś, ze swej strony, posiadasz umiejętność innego rodzaju – siłę materjalną, praktyczniejszą, niż nasza.

– Chciałbym zobaczyć choć jeden z tych cudów, o których pan wspominałeś... – rzekł z lekką ironją Robert.

– Nic łatwiejszego – odrzekł Ardavena, z pobłażliwym uśmiechem. – Spróbuj pan wstać!

To mówiąc, wyciągnął rękę w stronę młodego człowieka i utkwił w nim swe jasne oczy, świecące blaskiem drogich kamieni.

Robert nadaremnie się wysilał, aby opuścić swe miejsce: zdawało mu się, iż ciało jego jest ciężkiem, jak bryła ołowiu, a próżne wysiłki sprawiały mu nieznośne cierpienie. Nie mógł nawet unieść ręki.

– Widzisz więc pan, – rzekł bramin, – że gdybym miał względem pana złe zamiary, broń pańska nie na wieleby się przydała. Teraz wracam panu swobodę.

Robert podniósł się i postąpił kilka kroków, coraz silniej ulegając potężnemu wrażeniu. Wszystkie jego pojęcia o rzeczywistości i możliwości – były rozwiane.

– Pan jesteś silniejszym ode mnie – zawołał, buntując się mimowoli, – ale cóż pan upatrzył sobie do mnie?

– Nie chcę w niczem wpływać na pańskie postanowienie. Jeśli na moje zamiary nie przystaniesz, wyjdziesz stąd tak samo, jak wszedłeś; a nawet, w razie odmowy ze strony pana, postaram się wynagrodzić mu poniesioną stratę.

– Nie żądam niczego!

– Porozumiejmy się: nie mam na myśli strat materjalnych, ale rozumiem, że zawód, jakiegobyś pan doznał, zawiedzione nadzieje – mogłyby wyrządzić panu szkodę wielką. Proponuję więc następujący układ: posiadasz pan wyobraźnię twórczą, oraz znajomość swojej sztuki – w pojęciu tutejszem, naturalnie. Połączmy zatem swoje umiejętności: pan mię obeznasz z chemją, medycyną i mechaniką, a ja ci odsłonię tajemnice psychologji i filozofji. Nasza wspólna praca musi sprawić cuda! Będziemy tajemniczem ogniwem, które połączy zatraconą już sztukę świata starożytnego, ze sztuką silną, młodzieńczą, choć brutalną – nowego świata, nowych czasów.

Robert milczał, pogrążony w odmęcie myśli. Bramin mówił dalej, nieco zadumany:

– Kołatałem do wielu ludzi gienjalnych – wszędzie pozbywano się mnie jak szarlatana lub szaleńca. Szczęściem, moja sztuka pozwoliła mi wynaleźć pana w tłumie ludzi, jak się wynajduje djament w piaskach Golkondy... Jeśli miłujesz Prawdę i Sztukę dla nich samych, pójdź za mną!

– Ależ... – zauważył Robert, olśniony i przejęty urokiem i dziwną mocą słów tego człowieka.

– Wiem naprzód Twą myśl! Ale uspokój się – znam tę nędzną walkę, na którą jest wystawionym tu u was, na Zachodzie, człowiek ubogi. Otoczę cię zbytkiem, godnym indyjskiego radży; uczynię cię tak bogatym, że będziesz gardził bogactwem!

Tu Ardavena pociągnął za sobą Roberta do przyległego pokoju. Wśród ścian zszarzałych od wilgoci, leżała tam tylko wiązka słomy i stał dzbanek wody.

– Oto mój pokój – rzekł starzec – a przecież jestem miljarderem, jak się u was mówi. Wszystko jest możliwem dla tego, kto potrafi wyrzec się wszystkiego!

– Więc dobrze; – rzekł nagle Robert – rzecz skończona! Oddaję moją słabą wiedzę na usługi pańskiej mądrości.

– Namyśl się jeszcze: gdy przyrzekniesz raz zgodę, będziesz musiał być mi posłusznym.

– Już postanowiłem: możemy się zobaczyć jutro!

– Dlaczego jutro? Nic cię przecież nie zatrzymuje w Londynie!

– A więc dobrze! Pojadę wtedy, kiedy pan zechcesz, – rzekł Robert, ujęty i zniewolony obejściem się tego człowieka, łagodnem a rozkazującem. – Ale czy nie potrzebujesz pan trochę czasu na przygotowania do podróży?

– Już wszystko załatwione: wiedziałem, że się zgodzisz!

Ardavena otworzył drzwi i poprzedzając swego gościa, przeszedł korytarz, wyłożony w kostkę czarnym i białym marmurem. Wyszli następnie na schody, a po przejściu ciemnej alei, znaleźli się na chodniku jakiejś ulicy, na środku której stał powóz. Zajęli w nim miejsca i po pięciu minutach jazdy, stanęli na dworcu Victoria; a gdy biła jedenasta, już Robert Darvel i jego tajemniczy towarzysz siedzieli w wagonie sypialnym, pędząc do Duwru z szybkością 120 kilometrów na godzinę.

Nazajutrz w południe, Robert palił cygaro na pokładzie Petchili, wielkiego parowca, płynącego do Indji i patrzył zamyślony na znikającą w oddali białą kolumnę latarni morskiej w Land’s End. Wkrótce ostatnie zarysy lądu rozpłynęły się i znikły w niebieskawej mgle oddalenia.

Robert płynął ku Indjom, tajemniczej krainie, jedynej, która wpośród naszej praktycznej cywilizacji pozostała królestwem czarów i uroków.

II. ŹRÓDŁO ENERGII.

Petchili odbywał swoją drogę w wybornych warunkach; po zwykłych przystankach na wyspie Malcie, w Port-Said i w Dżibuti, nasi podróżni wylądowali na wyspie Cejlon, w głównem mieście Kolombo. Stamtąd udali się do Karnaku, gdzie się znajduje sławna świątynia i klasztor Kelambrum.

Podczas podróży, Robert zawarł bliższą znajomość z Ardaveną i spostrzegł wkrótce, że człowiek ten posiadał zdumiewającą wiedzę i to w różnych kierunkach. Oprócz sanskrytu i innych narzeczy indostańskich, mówił z zadziwiająco czystym akcentem po angielsku, francusku i włosku. Znał również dobrze języki: arabski, perski, chiński, i w każdym z nich czytywał dzieła sławnych autorów w oryginale.

Ku wielkiemu zdziwieniu Roberta, był on także doskonale obeznanym z najważniejszemi odkryciami nowoczesnemi we wszelkich gałęziach nauk. Lecz najbardziej zdumiewającą była lotność jego umysłu, która mu pozwalała z drobnego nieraz szczegółu wysnuwać natychmiast wnioski uzasadnione i niezbite, rozwiązywać z niezwykłą jasnością najzawilsze zagadnienia.

Robert, pomimo swoich dyplomów i wynalazków, czuł się bardzo małym wobec tego szczególnego starca, który zdawał się być chodzącą encyklopedją ludzkiej wiedzy. Był jednak bardzo zadowolonym ze swej wyprawy, która, oprócz swej niezwykłości, zabezpieczyła go i pod względem materialnym, gdyż w dniu wyjazdu z Londynu, Ardavena doręczył mu tytułem zadatku, paczkę banknotów wartości około 2,000 funtów szterlingów.

Jedna rzecz go tylko martwiła: oto, że nie zawiadomił swego przyjaciela Ralfa ani o wyjeździe, ani o swem powodzeniu.

Nieraz już zabierał się do napisania do niego – lecz bramin, odgadując myśl jego, odradzał mu to stanowczo.

– Dla naszych przyszłych planów koniecznem jest, aby nikt nie wiedział, gdzie jesteś – mówił – i aby się Tobą wcale nie zajmowano. Każde przedsięwzięcie, o którem ludzie wiedzą, jest już przez pół chybionem! Później dostarczę Ci środków do porozumiewania się z przyjacielem – tymczasem, bądź o niego najzupełniej spokojnym: dobrze mu się dzieje!

Robert nie śmiał być nieposłusznym swemu szczególnemu współpracownikowi, ale przykrą mu była myśl, że Ralf może go mieć za obojętnego niewdzięcznika, lub opłakiwać może zgon jego.

W końcu podróży Ardavena namówił go, aby zamienił suknie europejskie na lekki ubiór indyjski, składający się z kawałka delikatnej tkaniny, długiego na 20 do 30 metrów, który się owija dokoła ciała – oraz lekkiego białego turbanu.

Gdy jeszcze ogolił zarost i głowę, wyglądał jak prawdziwy indus.

Odpocząwszy parę dni po żegludze, podróżni nasi odbywali dalszą drogę na grzbiecie słoni. Urocza to była podróż! Przebywali lasy kwieciste i zacienione, pełne odurzającego zapachu cudnych kwiatów; były w tych puszczach jeziora, okolone świątyniami z różowego marmuru, pełne śnieżystych lotosów, – to znów droga wiodła przez pustynie kamieniste, spalone słońcem, bez śladu roślinności.

Robert w licznych swych podróżach widywał wiele pięknych okolic; nie mogły się one jednak porównać z temi, które obecnie podziwiał. Czuł się pośród tej wspaniałej, bajecznie bujnej przyrody, odmłodzonym i rzeźkim, i ze swawolą chłopięcą zbijał kamieniami z wyniosłych drzew kokosowe orzechy, których łupinami celował potem w małpy, bujające się na ogonach owiniętych wkoło gałęzi i wrzeszczące niemiłosiernie.

Zadziwiała go też podróż, szybka a tak wygodna, jakby oddawna już urządzono i przygotowano wszystko. Gdy przybyli z Kolombo do Karikal, tragarze odnieśli ich w lektyce do pałacu bogatego radży, gdzie znaleźli wszystko przygotowane na swoje przyjęcie. Uczta dla nich była przygotowana w ustronnej sali, lecz oprócz licznej służby, bacznej na każde skinienie, nie widzieli nikogo. To samo powtarzało się przez cały czas dalszej podróży, którą wygody, spokój, przygotowane zawczasu przyjęcia, czyniły jakąś baśnią czarowną.

Nakoniec pewnego popołudnia przybyli do klasztoru w Kelambrum. Potężne jego kopuły wznosiły się ponad otaczające go palmy i magnolje a smukłe wieżyce minaretów odcinały się ostro na czystym lazurze nieba. Przebywszy galerję podziemną, Robert stanął olśniony. Dookoła wielkiego stawu, pokrytego wodnemi kwiatami, stały świątynie i pałace z białego marmuru i czarno-różowego granitu, a niektóre z nich mogły śmiało współzawodniczyć ze sławnemi pomnikami Egiptu. Były tam aleje z dwóch szeregów słoni kamiennych, dźwigających na grzbiecie różne bóstwa, całe lasy kolumn pięknych i delikatnie rzeźbionych.

Darvel zachwycał się temi cudami, a bramin, który mu służył za przewodnika, wprowadził go na olbrzymi dziedziniec, pośrodku którego bił pyszny wodotrysk. Wtem Robert wydał okrzyk zgrozy: na brzegu świętego stawu, w którym bramini myją się kilka razy dziennie, oraz obmywają posągi bożków, około setki ludzi stało lub siedziało w najdziwaczniejszych powykrzywianych postawach. Robert doznał dziwnego ściśnienia serca; sam ten widok był męczarnią dla niego, zdawało mu się, iż jest przeniesiony do piekieł.

– Co to jest? – szepnął – gdzie ja jestem?

– Jestto miejsce, gdzie przebywają fakirzy, skazujący się dobrowolnie na różne próby i męki, aby się przypodobać bóstwu.

Patrz: ten, aby pozostać wiernym ślubowi milczenia, zeszył brzegi warg, pozostawiając tylko mały otwór, którym wciąga przez rurkę nieco polewki z rozgotowanego ryżu. Ten drugi, przed dawnemi laty kazał się przybić za uszy do drzewa. Od tego czasu pień zgrubiał, rozciągając uszy, które wyglądają teraz jak skrzydła nietoperza. Tamten trzymał tak długo ręce złożone w pięści i związane sznurem, aż paznokcie, wciąż rosnąc, przebiły ciało i wyszły wierzchnią stroną ręki. Teraz czołga się na czworakach, jak zwierzę, do swojej miseczki z ryżem!

Robert milczał. Zdawało mu się to wszystko złudzeniem, jakąś straszną zmorą.

Na wierzchu nizkiej kolumny siedział nieruchomo fakir, przerażającej chudości. Zdawał się być zupełnie pozbawionym życia; siwa broda spadała mu aż do pasa, a we włosach, skłębionych i splątanych, ptaki uwiły sobie gniazdo. Małe złociste jaszczurki przebiegały po jego udach, prześlizgując się między palcami nóg, wyschłemi jak u mumji.

Było tam jeszcze wielu innych pokaleczonych dobrowolnie i zadających sobie tak wymyślne męki, że Robert uczuł zawrót głowy.

– Wyjdźmy stąd, – szepnął – niepodobna patrzeć na to! Jakże możecie zezwalać na podobne okropności?

– Nie mogę temu przeszkodzić – odrzekł bramin. – Utraciłbym wszelką władzę nad tymi, którzy powinni być mi posłuszni, gdybym się sprzeciwił torturom, zadawanym sobie samym przez tych nieszczęśników. Przekonasz się, że i tak zrobiłem już wiele w tym względzie.

– Ależ to jest wprost oburzające!

– Pomówimy o tem później; teraz pokażę ci widok przyjemniejszy od tamtego.

Robert nic nie odpowiedział. Zaczynał trochę żałować, iż zbyt pośpiesznie przyjął propozycję bramina, wskutek czego był zdanym na jego łaskę i niełaskę.

– Kto wie? – mówił do siebie, przypominając sobie różne stare legiendy o zaprzedawaniu duszy djabłu – czy ten szczególny a błyskawicznie szybki sposób, w jaki on mię oponował, nie ma w sobie czegoś nadprzyrodzonego?

I na tę myśl uczuwał dreszcz przestrachu. Przyczem dręczyło go to, że nie był już panem swoich myśli: wiedział o tem, że ten starzec z jasnym, mądrym wzrokiem, czytał w nich jak w otwartej księdze.

To przykre uczucie jednak rozproszyło się wkrótce i Robert powiedział sobie:

– Bezwątpienia Ardavena mówi prawdę, gdyż odczuwam jego niezmierną silę moralną. Otóż muszę uczyć się od niego walczyć w swojej obronie i starać się wynaleźć przyczyny otaczających mię dziwów, na pozór niewytłomaczonych.

Przybyli do ogrodów, otaczających mieszkanie przełożonego braminów. Pałac, któregoby pozazdrościł niejeden miljonowy radża, był okolony ogrodami, pełnemi kwiatów, wody i ciszy. Niezliczone posągi bóstw ożywiały jednostajność zieleni a Robert zauważył z przyjemnością, iż wieża, wyznaczona mu na mieszkanie, była zupełnie odosobniona od reszty budowli; płot z kolczastych kaktusów i akacji odgradzał tę część ogrodu.

– Tu będę zupełnie swobodnym – pomyślał.

Ardavena jednak sprawił mu jeszcze większą radość: po stopniach, wykutych wewnątrz skały, wprowadził go do wysokiej, sklepionej sali z górnem światłem. Było to prawdziwe laboratorjum uczonego, urządzone z nowoczesnym komfortem. Nie brakło tam ani bibljoteki, ani szaf, zapełnionych chemikaljami; stosy elektryczne były całkiem gotowe, a przyległy pokój był urządzony dla dokonywania sekcji i wyłożony całkowicie białym marmurem.

– Tu będziesz mógł pracować, będąc zaopatrzonym we wszystko – rzekł bramin. – Jeśliby zaś czego brakło, to zażądaj tylko, a dostarczę wszystkiego w najkrótszym czasie.

– Czy tu nikt nie mieszkał? – spytał Robert.

– Nie, jesteś pierwszym mieszkańcem tego ustronia. Wszystkie narzędzia są prosto ze składu, żadna butelka lub słój nie był odkorkowany, a książki mają kartki nierozcięte.

Robert cieszył się, jak dziecko, tem urządzeniem bogatem a wykwintnie czystem, zaś radość jego dosięgła szczytu, gdy znalazł cały ładunek książek i fotografji, odnoszących się do Marsa.

– Widzisz, że myślałem o twoich upodobaniach – rzekł Ardavena, – możesz się zajmować czem tylko sam zechcesz i prowadzić swoje doświadczenia w sposób, jaki sam uznasz za najstosowniejszy. Co więcej, nie potrzebujesz się w pracach swoich liczyć ani z czasem, ani z wydatkami. Niewielu uczonych znajduje się w tych warunkach!

Robert odzyskał swój dawny zapał do pracy i marzyć zaczął o wynalazkach, mających zmienić postać świata. Pogrążył się teraz w czytaniu dzieł naukowych, tak bardzo, iż podczas wielu dni następnych niewidywał wcale bramina.

Jak gdyby dla zdobycia jego zaufania ten ostatni zostawiał mu zupełną swobodę. Pozwolił mu wydalać się po za obręb klasztoru, a pyszny słoń wraz z kornakiem był zawsze w pogotowiu do wycieczek w lasy sąsiednie.

Darvel urządził sobie życie nader przyjemnie: miał na swoje rozkazy dwóch służących, Malajczyk, który służył poprzednio w aptece w Singapore, pomagał mu w laboratorjum.

Każdego rana wychodził na przechadzkę po ogrodach, pełnych woni i śpiewu ptaków, a gdy upał się wzmagał, wracał do laboratorjum, skąd wychodził dopiero nad wieczorem, na obiad. Dzień kończył zwykle marzeniami przy świetle księżyca, przeświecającego przez aleje olbrzymich baobabów i tamarynd.

Ardavenę odwiedzał bardzo rzadko, zastając go zwykle przy pisaniu, lub czytaniu w izdebce małej, chłodnej, w której nie było nic więcej oprócz siennika i dzbanka wody. Tam też odnalazł tygrysa Mowdi, z którym był teraz w najlepszej zgodzie. Gdy tylko zwierz ujrzał Roberta, podchodził ku niemu, mrucząc przyjaźnie, a Darvel głaskał jego puszyste, czarno-żółte futro.

Inżynier czuł się tak dobrze w tem spokojnem ustroniu, iż nie żałował wcale świata, którego się wyrzekł dla samotni indyjskiej. Trzeba dodać, iż bramin nie myślał wcale gościowi swemu narzucać praktykowanych przez siebie i swoje otoczenie umartwień. Pożywienie było delikatne i wytworne, łącząc w sobie wykwint europejskiej i miejscowej kuchni.

Brakło mu tylko wiadomości o Ralfie, którego, nie mając bliższej rodziny, pokochał jak brata, – aby się czuć całkiem szczęśliwym. Użalał się na to przed braminem, przechadzając się z nim pewnego dnia w olbrzymiej galerji podziemnej, oświetlonej pochodniami, – a ten zapytał:

– Czy tak wiele ci zależy na tym, aby dowiedzieć się czegoś o Ralfie? Aby mu przesłać wiadomości o sobie?

– O tak! Bardzobym tego pragnął!

Ardavena pomyślał przez chwilę, potem rzekł:

– A więc dobrze! Zaspokoję to pragnienie: nietylko uspokoimy twojego przyjaciela, lecz zobaczysz go własnemi oczami. Niewolno ci jednak odezwać się do niego ani słowem!

Robert bardzo wzruszony, choć trochę niedowierzający, szedł za braminem aż do wysokiej, sklepionej krypty, wspartej na grubych kolumnach. Zdawało mu się, że jest w nawie jakiejś gotyckiej kaplicy; lecz w miejscu ołtarza było tam tylko ogromne zwierciadło.

Dwaj fakirzy zapalili przed niem pochodnie z wonnego wosku i oddalili się cicho.

– Ujrzysz, co widzieć pragniesz – rzekł wówczas bramin – lecz cokolwiekbądź zobaczysz, musisz zachować najgłębsze milczenie, pod karą natychmiastowej i strasznej śmierci; gdyż wprowadzam tu w ruch siły potężne, któremi trudniej kierować, aniżeli parą lub elektrycznością.

Robert zobowiązał się milczeć. Ardavena zaś, ustawiwszy w trójkąt trzy złote trójnogi, napełnione żarzącemi węglami, brał z małej puszki, którą nosił u pasa, szczypty kadzidła i rzucał na węgle. Wkrótce dym gęsty zaciemnił wnętrze krypty.

Płomienne pochodnie przybladły, zwierciadło przysłoniło się mgłą, z której zwolna zaczęły się uwydatniać wyraźniejsze zarysy. Stopniowo zjawisko zrobiło się coraz jaśniejszem i wyrazistszem, podczas kiedy reszta krypty pogrążoną była w ciemności.

Robert zaledwie powstrzymał okrzyk zdumienia. O kilka kroków przed sobą ujrzał Ralfa, robiącego sekcję zwłok jakiegoś ptaka, przy świetle lampy, przepuszczonem przez szklaną banię, pełną wody.

Widział każdy ruch swego przyjaciela, słyszał go mówiącego do siebie, jak miał w zwyczaju.

Po jakiejś chwili do pokoju naturalisty weszła jego matka i przypomniała mu, że już czas na spoczynek. Ralf usłuchał wezwania z kwaśną miną, podniósł się powoli i zaczął się przygotowywać do spania; wreszcie położył się na łóżku i usnął.

Ardavena dotknął ręką czoła Roberta, a młody człowiek, poddając się tajemniczej woli, której nie próbował nawet oprzeć się, znalazł się w mieszkaniu Ralfa, którego rozkład znał dobrze.

Bezwiednie, posłuszny kierującej nim sile wyższej, wszedł do pracowni, znalazł pióro i atrament, i nakreśliwszy kilka wierszy na kawałku papieru, położył go na stoliczku, przy łóżku Ralfa. Chciał coś powiedzieć, lecz Ardavena ruchem ręki nakazał mu milczenie i znów rzucił na węgle nieco kadzidła. Zwierciadło przysłonił, jak za pierwszym razem, dym wonny i gęsty, a gdy się rozwiał, Robert ujrzał piękne i szlachetne rysy Alberty de Teramond, swej dawnej narzeczonej.

Zanim zdołał się opamiętać, uczuł na czole dotknięcie ręki bramina, a za chwilę ujrzał się przed tem samem zwierciadłem. Teraz jednak odbijało ono tylko blade światła pochodni i kolumny sklepienia...

III. UROKI I CZARY.

Robert Darvel oswoił się wkrótce z nowem życiem i ani przez myśl mu nie przeszło, aby miał kiedy rzucić przepyszne ogrody Kelambrumu i swoje zaciszne, bogato zaopatrzone laboratorjum. Myślał teraz wyłącznie o zgłębieniu tajemnic woli ludzkiej, tej cudownej siły twórczej, której dowody miał przed sobą co chwila. Na drodze tej nowej nauki uczynił już kilka kroków, lecz to było drobnostką w porównaniu z tym, co go zdumiewało w Ardavenie.

Oswoił się jednak z czarami i cudami fakirów, które go wprowadzały w podziw w początkach, a na- wet próbował z powodzeniem powtarzać łatwiejsze doświadczenia. Wielokrotnie bywał świadkiem rzeczy nadzwyczajnych: widział, jak na rozkaz fakira, wydany w myśli, zapalały się lub gasły pochodnie, kiełkowały i wzrastały rośliny, a owoce dojrzewały w przeciągu niewielu minut. Widywał węże, zamagnetyzowane wzrokiem tych ludzi, sztywne i twarde jak kawałki drzewa; patrzył nieraz na fakirów, zadających sobie straszne rany i gojących je w jednej chwili, bez śladu blizny.

Są to fakty znane i stwierdzone przez tysiące podróżników, ludzi poważnych, a nawet niejednokrotnie wciągane do protokółów, podpisywanych przez wysokich urzędników oraz oficerów angielskich.

Jednym z nadzwyczajnych objawów, którym zajmował się Robert z zapałem, było prawo lewitacyi, rozpowszechnione i tłomaczone w wielu poważnych wydawnictwach. W przytomności Ardaveny i Roberta, pewien fakir, nazwiskiem Fara-Szib, zażądał laski – a gdy mu ją dano, siedząc na ziemi ze skrzyżowanemi nogami, oparłszy się na lasce lewą ręką, zaczął powoli podnosić się w powietrze. Wzniósłszy się na dwie stopy nad ziemię, zatrzymał się, siedząc ciągle na skrzyżowanych nogach, bez innej podpory, prócz laski. Wkrótce i ją odrzucił, wzniósł się jeszcze na jedną stopę i pozostał tak, zawieszony w powietrzu, około dziesięciu minut. Potem zaczął się opuszczać na ziemię, aż się znalazł na macie, na której poprzednio siedział.

Tenże sam fakir, nie mając na sobie żadnego ubrania, dokonywał rzeczy, na widok których europejscy sztukmistrze, posługujący się rozmaitemi maszynerjami, pomarliby ze wstydu. Wyciągnął z ust swych tyle kamieni, że starczyło ich na wyładowanie wozu; następnie conajmniej sto metrów Ijan ostrych i kolczastych, któremi trzech ludzi owinęło pień drzewa, z czego się utworzył jakby wzgórek sporych rozmiarów. Wypowiadał ustępy znacznej długości z dzieł starożytnych i współczesnych autorów, których z pewnością nie czytał nigdy, w języku takim, jakim były pisane. Na jego słowo, sprzęty poruszały się z miejsca, posuwając się we wskazanym kierunku – drzwi otwierały się i zamykały same, a widzowie tracili zdolność ruchu i siedzieli jak martwi, niezdolni do najmniejszego poruszenia.

Największem jednak zdumieniem przejęło Roberta pochowanie żywego fakira, czego dokonał na sobie ten sam Fara Szib.

W dniu oznaczonym, w obecności oficerów poblizkiej załogi angielskiej, którzy byli obecnymi przy tem doświadczeniu – zjawił się Fara-Szib odziany tylko przepaską i w turbanie szpiczastym na głowie.

Poprzedzające trzy dni spędził na rozmyślaniu, wraz z drugim fakirem. Teraz, w obecności wszystkich, zalepił sobie dokładnie nos i uszy woskiem, a drugi fakir odwrócił mu język do góry i wepchnął w gardło tak głęboko, że zatkał nim całkowicie krtań. Prawie natychmiast po tem, fakir wpadł w sen letargiczny; zawinięto go w całun kształtu worka, który zaszyto i opieczętowano. Worek z fakirem włożono do trumny, którą dokładnie zamknięto na kłódkę i również opieczętowano, a następnie wstawiono do grobu murowanego, którego otwór starannie został zamurowany.

Na grobie został usypany spory wzgórek ziemi, który po udeptaniu obsiano zbożem; naokoło grobu dano mocną palisadę, której strzegła straż, zmieniana co godzina.

Roberta, którego cera, opalona słońcem indyjskiem, nie odróżniała od krajowców, a ubiór i turban zmienił do niepoznania – bawiły drobiazgowe ostrożności, przedsiębrane przez oficerów angielskich, w celu zapobieżenia wszelkiemu oszukaństwu. Byliby mocno zdziwieni wiadomością, iż w gronie braminów znajdował się sławny inżynier francuski, jako niemy świadek wszystkich przygotowań.

Fara-Szib oznaczył dzień swego powrotu do życia za trzy miesiące... Gęsta ruń młodego zboża pokrywała już mogiłę jego, a czujność Anglików nie osłabła ani na chwilę.

– Przyznaj – rzekł pewnego dnia Ardavena, śmiejąc się, – przypuściwszy nawet, (co jest niepodobieństwem), iż mój fakir mógł otrzymywać jakąś pomoc z zewnątrz, to trzebaby wytłomaczyć, jakim cudem może tak długo obywać się bez oddychania i pokarmu.

– Naturalnie; to też czekam jego przebudzenia z nieukrywaną ciekawością – odparł Darvel.

Dzień ów nadszedł nakoniec. W obecności osób, które były świadkami pochowania fakira, wyrwano rosnące na mogile zboże, a odrzuciwszy łopatami ziemię, wybito cegły, zamykające otwór grobu.

Wilgoć uszkodziła nieco trumnę, lecz kłódka, pieczęcie, oraz szwy worka, zawierającego ciało – pozostały nienaruszone.

Fara-Szib, skurczony we dwoje, był zimnym jak trup; tylko głowa zachowała słaby odcień ciepła. Położono go ostrożnie na macie, a jego pomocnik najpierwej przywrócił językowi jego naturalne położenie. Następnie, wyjął z nosa i z uszu zatykający je wosk, a całe ciało zaczął oblewać gorącą wodą.

Te zabiegi miały na celu wywołanie pierwszych oznak życia.

Jakoż wkrótce można było wyczuć nikłe uderzenia serca, słaby odcień rumieńca zabarwił policzki i niedostrzegalny prawie dreszcz przebiegł wyschłe ciało.

Po dwóch godzinach usilnych zabiegów, w których było i sztuczne oddychanie, fakir, przywrócony do życia, powstał i uśmiechając się, postąpił parę kroków.

IV. KONDENSATOR ENERGII.

Ku wielkiemu zdziwieniu Ardaveny, Robert nie okazał na widok tego zdumiewającego doświadczenia podziwu, jakiego się bramin spodziewał.

Młody człowiek powrócił do swego mieszkania, nie wymówiwszy ani słowa i zamknął się w laboratorjum, gdzie pozostawał przez dwa tygodnie, nie chcąc widzieć nikogo.

Kiedy wyszedł wreszcie, miał wygląd człowieka, pochłoniętego jedną wyłącznie myślą; przesadzając po kilka stopni odrazu, przebiegł schody, dzielące go od celi Ardaveny i otworzył drzwi szybko.

– Zwycięstwo! Już znalazłem! – zawołał.

– Co takiego? – spytał bramin.

– Sposób porozumiewania się z planetą Marsem a nawet dostania się tam. Pozatem będziemy mogli dopełnić mnóstwo zdumiewających rzeczy, wobec których wasze cuda będą drobnostkami!...

– Słucham – rzekł zimno Ardavena.

– To jest rzecz zupełnie prosta – tylko trzeba było wpaść na tę myśl. Będąc obecnym przy posiedzeniach waszych fakirów, doszedłem do tego wniosku: jeśli wola jednego człowieka, skupiona przez kilka minut, wystarcza do natychmiastowego wyzwolenia go od siły przyciągania planetarnego – cóż byłoby niemożebnem dla woli tysięcy energicznych ludzi, skupionej przez czas długi? Jestem pewny, że w ten sposób możnaby oswobodzić dany przedmiot, – i to na czas określony, – od praw, rządzących przyrodą.

– Bardzo pięknie! – szepnął bramin, którego spokojna i nieprzenikniona zwykle twarz pobladła i wyrażała głębokie przejęcie, tym razem nie ukrywane – ale potrzebnym byłby jakiś przyrząd, któryby skupiając w sobie promieniowanie tej rozproszonej siły, pozwolił ją następnie skierować na jakiś cel moralny lub materjalny!?

– Plan tego przyrządu już mam – przynajmniej w teorji! Rozmyślałem nad tem przez dni piętnaście i mam już szkic Kondensatora energji. Jego siła przedłuży życie konającym, wskrzeszać będzie umarłych, zatrzymywać w pochodzie armje całe, lub wylewy rzek – przez nią można się będzie przenosić z jednego końca świata na drugi z szybkością myśli, lub iskry elektrycznej!

– W jakiż to sposób?

– Czyż myśl ludzka nie jest ruchliwszą i szybszą, niż fluid elektryczny? Znane są wypadki zatrzymywania umierających, u wrót śmierci prawie, przez silną wolę jakiegoś przyjaciela lub krewnego, który błaga, lub rozkazuje im żyć jeszcze. Czegóżby zatem nie mogła dokazać siła podobna, podniesiona do stutysiecznej potęgi przez usiłowanie mnóstwa umysłów, skierowanych ku jednemu celowi?!

– Zapewne, ale gdzież ów przyrząd?

– Już go mam prawie! Składa się on z ogromnej ciemni optycznej, która różni się tem od znanych dotąd, że jest całkiem okrągłą, a wnętrze jej będzie wysłane żelatyną fosforyzowaną, której formułę chemiczną już oznaczyłem. Żelatyna ta posiada niektóre własności materji mózgowej.

Właśnie ta delikatna powłoka, której przygotowanie będzie nader kosztownem, odgrywa względem ludzkiej woli skupionej – rolę akumulatorów względem energji elektrycznej.

Naczynie szklane wielkich rozmiarów, w kształcie baryłki, a napełnione tąż samą substancją, wzmocnioną jeszcze przez kąpiel w płynie naelektryzowanym i umieszczone na przedzie aparatu będzie zbiornikiem całej energji ludzkiej, skierowanej do niego.

– Dlaczego nadajesz swojej ciemni kształt okrągły? – zapytał Ardavena, słuchający młodego inżyniera z zapartym oddechem.

– Bo, jak z żelatyny fosforyzowanej próbowałem stworzyć coś zbliżonego do substancji mózgowej, tak przy pomocy ciemni optycznej chcę naśladować budowę oka, jako jedynego organu ludzkiego, zdolnego odbierać rozkazy woli i przekazywać je innym organom.

– Rozumiem doskonale! Jednakże, naładowawszy wolą komórki tego sztucznego mózgu, w jaki sposób będzie można ją przekazywać na pewną odległość?

– Zaraz to wyjaśnię! Po za aparatem znajduje się rodzaj fotela, którego boczne poręcze są zakończone metalowemi kulami; w każdej z nich jest mnóstwo małych otworków, jak w sitku polewaczki. Z nich to właśnie wychodzą elektro-nerwowe włókna, zanurzone drugim końcem w masie żelatynowej. Dla użytkowania z naładowanego kondensatora, potrzeba tylko, usiadłszy na fotelu, położyć ręce na kulach.

Po kilku chwilach czyniący to doświadczenie może już rozporządzać całą energją, nagromadzoną w przyrządzie. Jego wola i twórczość zostają natychmiast spotęgowane przez wolę tych wszystkich, którzy uczestniczyli w naładowaniu kondensatora. Potęga jego władz umysłowych jest w ten sposób przedłużoną prawie do nieskończoności.

– Proszę, wytłomacz mi to dokładniej!

– Widziałem, jak jeden z tutejszych fakirów spojrzeniem swojem obezwładnił człowieka innego tak, że ten nie mógł nietylko powstać, ale nawet się poruszyć. Zaręczam, że ten sam fakir, trzymając ręce, oparte na kulach mego kondensatora, mógłby obezwładnić cały tłum, tylko...

– Ach! jest więc i zastrzeżenie! – rzekł bramin szyderczo.

– Raczej przestroga! Człowiek, siedzący na aparacie, wchłaniający w siebie i ciskający jak groty zebraną wolę, energję tylu ludzi, doświadczy strasznego wyczerpania, które odczuwać jeszcze będzie przez szereg dni następnych.

Można się nawet obawiać, iż wskutek takiego wysiłku mózgu zostanie idjotą lub szalonym.

– Wprawdzie, spodziewam się obmyśleć środek dla usunięcia tej niedogodności – dodał Darvel po chwili – lecz na razie nie znam go jeszcze.

– A zatem, do pracy – młodzieńcze! Proszę, nie szczędź niczego, byle tylko spełniły się nasze nadzieje!

Ardavena postąpił już kilka kroków ku drzwiom, kiedy nagle zawrócił się i rzekł:

– Jeszcze słówko! Powiedziałeś przed chwilą, że znalazłeś sposób dostania się na Marsa?

– Tak jest; i nie będzie to wcale trudniejszem, aniżeli inne rzeczy, które wymieniłem, mówiąc o zasadzie lewitacji: jeżeli jeden człowiek może własną wolą wznieść się na kilka stóp w górę, to dojdzie tam, dokąd zechce, jeśli tylko zbiorowa wola wielu ludzi będzie dość potężną!

Robert zabrał się gorączkowo do pracy. Po kilku dniach szkielet „kondensatora energji“ był ukończony: miał kształt kulisty, z olbrzymiem okiem pośrodku. Całość spoczywała na metalowej podstawie, otoczone] balustradą, na której znajdował się fotel dla wykonywującego doświadczenia.

Przygotowanie żelatyny fosforyzowanej, której siła została zwiększoną przez kąpiel w płynie naelektryzowanym, było dość trudnem i musiano je kilkakrotnie powtarzać.

Nakoniec, usilna praca i cierpliwość zwyciężyły. Kondensator został ustawionym na jednym z olbrzymich dziedzińców wewnętrznych klasztoru; przykryto go bawełnianą oponą, dla ochrony od skwaru słońca i oczu ciekawych.

Wieczorem, w dniu, kiedy roboty te ukończono, Ardavena i Robert przechadzali się w blizkości przyrządu, dokoła którego żelatyna roztaczała blask blady, lecz widoczny w ciemnościach.

– Obawiam się, – rzekł Robert – aby w ostatniej chwili nie zaszła jakaś przeszkoda, spowodowana drobnem przeoczeniem, co mogłoby zepsuć pierwszą próbę.

– Ja zaś, – rzekł bramin – wierzę mocno, że się to uda. W jaki sposób będziesz robił doświadczenia?

– Co do tego nie może być dwóch zdań. Najprzód, przez doświadczenia próbne zbadamy siłę aparatu, a powiększając stopniowo czas ich trwania, dowiemy się, jakie ciśnienie i jak długo może on wytrzymać.

– A gdybyśmy spróbowali teraz? – zagadnął bramin.

– Nic nie stoi na przeszkodzie! Proszę umieścić się przed owem okiem, czyli objektywem i skupić we wzroku całą swą siłę woli.

Ardavena usłuchał Roberta z pośpiechem. Przez całą godzinę wpatrywał się nieruchomy w potrójną kryształową soczewkę, która zdawała się wchłaniać tajemnicze wyziewy jego myśli i mózgu.

Robert, nieruchomy jak posąg, patrzył z bijącem gwałtownie sercem i nakoniec – o radości! – ujrzał, jak bladawe światło, otaczające kulę kryształową, staje się coraz silniejszem. Zaczęły po niem przebiegać drobne płomyczki, które przechodziły w błękitnawe błyskawice, w miarę jak żelatyna wchłaniała w siebie potężną wolę bramina.

– Dosyć! – rzekł nagle Robert. – Nie trzeba na pierwszy raz ani się męczyć, ani zmuszać przyrządu do dłuższego działania.

Ardavena odstąpił nieco i podziwiał wraz z Darvelem piękne światło, wydzielające się z kuli!

Oświetlało ono wszystkie bliższe przedmioty jasnością białą, zbliżoną zupełnie do dziennej.

– Teraz – rzekł poważnie Robert – jestem pewny mego odkrycia!

– To jeszcze nie wszystko! – rzekł bramin z uśmiechem zagadkowym. – Musimy się jeszcze dowiedzieć, czy będę mógł rozporządzić moją wolą z równą łatwością, jak ją tu zgromadziłem? I czy jedna chwila wystarczy na wyładowanie tej siły, skupionej w przeciągu godziny? To właśnie chciałbym wypróbować jak najprędzej – choćby zaraz!

– Jeżeli pan sobie życzy – rzekł Robert – możemy!

Ardavena usiadł na fotelu i kładąc ręce na metalowych kulach, zakończających jego boczne poręcze, a pocentkowanych drobnemi ognikami, utkwił wzrok w Robercie.

Dwa promienie, dwie błyskawice ciemno-niebieskiego koloru wytrysły z jego źrenic, a inżynier, rażony jak piorunem, tym straszliwym wzrokiem, padł bez, życia na ziemię.

……………………………………………………………………………..

……………………………………………………………………………..

Ardavena zerwał się z fotelu pod wpływem gwałtownego wzruszenia a spoglądając na nieruchome ciało, leżące u jego stóp, zawołał z tryumfem:

– Nie ujrzysz już nigdy tego świata, szaleńcze! Będziesz ukaranym za twoje nierozważne zaufanie, którym mnie obdarzyłeś! Jestem teraz posiadaczem twoich odkryć i tajemnic; a ty pójdziesz, na mój rozkaz, zwiedzać i zdobywać światy nieznane, których cudów wyobraźnia ludzka ogarnąć nie może!

Chytry bramin, rozpromieniony radością, która mu piersi rozsadzała, wziął na ramiona nieruchomego Roberta i zaniósł go do krypty, zamieszkanej przez Fara-Sziba i jego towarzysza.

Na widok przełożonego obaj wstali z uszanowaniem z maty, na której siedzieli, a Fara-Szib spytał:

– Czego potrzebujesz, mistrzu?

– Widzisz tego człowieka? Powierzam ci go; czuwaj nad jego życiem, gdyż jest mi ono potrzebnem. Niech nie dozna żadnej krzywdy!

Musisz go wprowadzić w ten sam stan, w jakim się znajdowałeś przez parę miesięcy, gdyś był pogrzebiony żywcem. Trzeba, ażeby przez czas możliwie długi nie potrzebował powietrza, ani posiłku, oraz aby w przypadku zranienia nie czuł żadnego bólu.

– To jest niepodobieństwem. Ja byłem do tego przygotowany przez długie lata, spędzone na umartwieniach i rozmyślaniu; lecz obawiam się, że to ciało, tak mało uduchowione, nie wytrzyma próby.

– Chcę tego! – rzekł bramin stanowczo.

– Spróbuję, mistrzu!

– Ile potrzeba na to czasu?

– Przynajmniej miesiąc.

– Dobrze. Pamiętaj o mojej woli!

Po tych słowach wyszedł Ardavena, wracając do swej celi, z płomiennym wzrokiem i twarzą rozjaśnioną uśmiechem tryumfu.

V. KATASTROFA.

Upłynął miesiąc. Nikt przez ten czas nie widział inżyniera Darvela; natomiast zaszła wielka zmiana w zachowaniu się 10,000 fakirów, mieszkających w klasztorze. Męczeńskie ćwiczenia zostały przerwane; zaniechano też hałaśliwych procesji, podczas których, przy dźwięku trąb, bębnów i ogniach bengalskich, obnoszono dokoła świętych stawów posągi bóstw różnych.

Teraz cisza grobowa zaległa wspaniałe świątynie. Wszyscy fakirzy i sztukmistrze w swych celach ćwiczyli wolę podług tajemniczych wskazówek Ardaveny.

On sam pracował nieustannie, z młodzieńczym zapałem i energją. Każdej nocy widziano go przy tajemniczym aparacie, który teraz błyszczał, jak ognista kula. Powtarzając codziennie swe ćwiczenia, wprawiał się w kierowaniu straszliwą siłą przyrządu.

Lecz przemoc wywierana na siłach natury a przechodząca granice ludzkiej władzy, mści się zwykle strasznie na tym, kto jej używa! Pewnej nocy, Ardavena usiadł na metalowym fotelu, a skierowawszy wzrok na pogodne niebo, zażądał, aby wybuchła burza. Po kilku minutach życzenie jego było spełnione. Pod wpływem tluidu, zawartego w promieniach jego źrenic, chmury zaczęły się gromadzić. Zagrzmiały pioruny, ulewa zatopiła okolicę a straszliwy wicher łamał potężne drzewa, jak źdźbła słomy.

Po tem doświadczeniu bramin był obłożnie chory przez dwie doby i dopiero po usilnych staraniach mógł przezwyciężyć owładające nim śmiertelne znużenie i wyczerpanie. Poznał wtedy prawdę, spotykaną w księgach świętych wszystkich narodów, a także i w indyjskich Wedach:

„Człowiek, który każe siłom nadprzyrodzonym służyć sobie, staje się zawsze ich ofiarą!“

Ostrzeżenie to jednak nie powstrzymało zuchwałego starca w jego zamiarach.

Pewnego dnia kazał przywołać dziesięciu gońców i rzekł im:

– Czy wypełnicie ściśle to, co wam nakażę?

– Rozkazuj, o mistrzu! – odrzekli jednogłośnie.

– Rozbiegniecie się po okolicy; niech każdy obierze sobie inną drogę. Wstępujcie do każdego klasztoru, każdej pustelni. Mieszkańcom ich mówcie:

„Ardavena żąda, abyście się z nim jednoczyli myślą, wolą i całym duchem. Patrzcie w stronę naszego klasztoru z pragnieniem mocnem i wolą niezłomną, aby się stało to, czego żąda Ardavena!“

Nie rozmawiajcie z nikim po drodze, nie myślcie o niczem innem – gdy was kto zapyta, milczcie jak grób, choćbyście życiem przypłacić mieli to milczenie. Czy uczynicie to?

– Uczynimy wszystko, czego żądasz, mistrzu!

– Idźcie natychmiast – rozkazał Ardavena.

– Bądź pozdrowion, synu wielkiego Brahmy! – odpowiedzieli, padając na twarze, poczem niezwłocznie wyruszyli wszyscy w drogę.

Przebiegali wielkie przestrzenie, zatrzymując się tylko u drzwi klasztorów i świątyń, rzucali tam w krótkich słowach rozkaz Ardaveny – i śpieszyli dalej.

Wszędzie, gdzie przeszli ci wysłańcy, bramini i fakirzy pogrążali się w modłach, a długoletnie ćwiczenia fizyczne i duchowe pozwalały im przesyłać na odległość całą energję swego ducha. To też wokół klasztoru wytworzyła się atmosfera, przesycona siłą i mocą, którą kondensator wchłaniał w siebie, jaśniejąc coraz żywszym blaskiem.

Ardavena zagłębiał się po całych dniach w obrachowaniach astronomicznych.

Upewnił się przez szereg doświadczeń, że światło leci z dwa razy większą szybkością, aniżeli myśl. W błyskawicznej podróży z Ziemi na Marsa pociskowi mogło grozić zmiażdżenie od uderzenia, lub spalenie wskutek gorąca, wywołanego przez tarcie warstw powietrznych. Ta trudność martwiła go; jeździł kilka razy do Kalkuty i pisał do astronomów i metalurgów, którzy, przypuszczając, że mają do czynienia z jakim uczonym amatorem, udzielali mu chętnie żądanych objaśnień.

Podług ich wskazówek, Ardavena kazał sporządzić rodzaj trumny, szczelnie zamkniętej, o ścianach znacznej grubości, ze stali hartowanej. Ta pierwsza powłoka otoczona była grubą tekturą azbestową, ściśle ją osłaniającą. To wszystko było zamknięte w rodzaju pudła, z drzewa, nasyconego płynami, zobojętniającemi działanie gorąca.

Ardavena obliczył, że Robert, przebywając atmosferę ziemi z szybkością błyskawiczną, byłby tylko w przeciągu niewielu minut narażony na niebezpieczeństwo spalenia lub zgniecenia. Zdawało mu się, że te trudności pokonał.

Największa odległość między ziemią a Marsem wynosi 99,000,000 mil, a najmniejsza, kiedy Mars, Słońce i Ziemia stoją na jednej linji, wynosi 14,000,000 mil.

Ale, jak to Robert nieraz objaśniał braminowi, stalowy pocisk potrzebowałby przebiedz tylko nieco więcej, niż połowę tej odległości, własnym rozpędem – gdyż po przejściu tej linji wpadłby w sferę przyciągania Marsa. Ardavena wiedział, że siła przyciągająca Ziemi zmniejsza się szybko w miarę oddalania się od niej. Pocisk więc potrzebowałby przelecieć tylko około 8,000,000 mil.

Pewnego wieczoru fakir Fara-Szib z pomocnikiem przynieśli ostrożnie w palankinie ciało Roberta. Ale jakże był do niepoznania zmieniony! Twarz jego wychudła, koścista, pooraną była zmarszczkami jak u starca.

Długie i drobiazgowe starania fakirów wywołały czasowe skamienienie ciała, – aby mogło przenieść długi sen kataleptyczny; za pomocą roślin, sprowadzających wychudnięcie i anemję nadali mu wygląd szkieletu. Słaba iskra życia zachowała się jedynie w mózgu tego pół-trupa.

Ardavena kazał położyć go w pobliżu kondensatora, który wezbrany wchłanianą przez długi czas energją, jaśniał mocno, biało-niebieskiem światłem.

Fara-Szib wierzył, że wszechwładny Ardavena zaklęciem swoim stworzył na ziemi drugi księżyc, a bramin nie wyprowadzał go z błędu.

Usiadłszy na metalowym fotelu i kładąc ręce na kulach bocznych poręczy, skierował na ciało Roberta wzrok silny a spokojny, udzielając mu niejako zapasu siły i energji, nagromadzonej w kondensatorze. Poczem nastąpiły zwykłe przygotowania.

Biedny, bezbronny Robert został więc zaszyty w całun i włożony w stalowy pocisk kształtu cygara, z najlepszej stali hartowanej, ten znów został owinięty powłoką azbestową. To wszystko zamknięto w trzeciej drewnianej trumnie; brzegi tych wszystkich osłon zostały szczelnie spojone. W końcach pocisku były silne sprężyny, odrzucające, przy mocnem uderzeniu, wieka trumien.

Podczas tych ostatecznych przygotowań, bramin uczuł pewne wahanie; w jego duszy, zimnej i despotycznej, ozwał się głos wyrzutu. Był czas jeszcze wrócić do życia Roberta i doświadczenie przeprowadzić w inny sposób.

Przytem przebiegły bramin myślał:

– Wysyłając go na zawsze w światy nieznane, tracę korzyści z wynalazków, które byłby niewątpliwie porobił.

Lecz zaraz zawołał dumnie:

– Nie cofnę się! Musi się stać podług woli Ardaveny!

A głos pychy dodawał:

– Nie chcę dzielić władzy z nikim na świecie! Zresztą, czyż moja wola nie wystarczy na przywołanie go z powrotem, gdy zechcę, wzbogaconego nadludzkiemi umiejętnościami i wiadomościami? – próbował uspokoić słaby głos sumienia, obudzonego chwilowo.

Gotowy pocisk został umieszczony na drewnianym trójnogu. Ardavena spoglądał na przemian to na pogodne niebo, to na chronometr Darvela, który sobie przywłaszczył.

Za znakiem, danym przez niego, ozwały się gongi i bębny, a na ten odgłos ponury i jednostajny, długie szeregi fakirów zaczęły sunąć ze wszystkich stron na olbrzymi dziedziniec. Wszyscy klękali dokoła kondensatora i wpatrywali się weń oczami zapadłemi głęboko w twarze, wychudzone głodem i gorączką. Wszyscy byli wpół nadzy, tylko na biodrach mieli lekkie przepaski.

Już ich było mnóstwo, a jeszcze przybywali nowi ze wszystkich stron; wysuwali się z pod olbrzymich słoni kamiennych, z głębi mrocznych krypt, schodzili trójkami z olbrzymich schodów świątyń – inni znów wychodzili jak widma z zarośli otaczających święte wody.

Wkrótce nie brakowało nikogo. Nieskończone ich szeregi, trwające w głębokiem milczeniu, zdradzały swą obecność przyśpieszonym, gorączkowym oddechem.

Olbrzymie cienie, rzucane przez posągi słoni, rozświetlonych silnem światłem kondensatora, powiększały uroczystą grozę tej chwili.

Ardavena widział, iż rozkazy jego spełniono, gdyż nad klasztorem zaczęła się unosić mgła błękitnawa, wydzielająca blade światło.

Dumny uśmiech okolił jego usta na myśl, że w tej chwili tysiące indusów łączy swoją wolę z jego potężną wolą – i doznał uczucia wielkiego, niebywałego dotąd na świecie tryumfu.

Kula kryształowa świeciła oślepiającym blaskiem...

Bramin osądził, iż chwila stosowna nadeszła. Usiadł więc na fotelu metalowym i oparł wychudzone ręce na kulach bocznych poręczy.

W tejże chwili doznał nieopisanego uczucia: zdawało mu się, iż mózg jego rozrasta się, powiększa, staje się mózgiem całej ludzkości! Zanikłe i wycieńczone żyły wezbrały krwią nową, pełną życia i siły młodzieńczej – gienjuszu! Poczuł, że wchłania w siebie duszę całego ludu, a siła jego umysłu stała się wprost nadludzką: widział przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jak trzy złote wielkie naczynia, u stóp swoich postawione ręką przeznaczenia. Świadomość ożywiającej go siły nasunęła mu przez chwilę myśl zaniechania próby podróży na Marsa; powziął natomiast plan inny, donioślejszy...

Lecz przyrzekł już sobie, że tej próby dokona – należało dotrzymać obietnicy. Ścisnął mocniej kule w rękach, a jego rozszerzone źrenice wysiłkiem najwyższym rzuciły z siebie dwa snopy promieni na spoczywający przed nim pocisk! Upłynęła chwila wytężonego oczekiwania, długa, jak wieczność.

Nagle – pocisk znikł z oczu obecnych, jakby go wiatr zdmuchnął... Rozwiał się w parę, czy roztopił w powietrzu?... Twarz bramina rozjaśnił uśmiech, który zgasł tejże chwili w strasznym okrzyku bólu i męki...

Kondensator, zbytnio przeładowany siłą energji, wybuchł z piorunowym hukiem, roztrzaskując kryształową kulę, której odłamki rozprysły się dokoła, raniąc klęczących fakirów.

Ardavena, ociekający krwią, leżał w prochu z wypalonemi oczami, trzymając w zaciśniętych kurczowo rękach straszliwe kule... Fakirzy uciekali w popłochu na wszystkie strony, wyjąc z przestrachu, biorąc ten wybuch za jakiś żywiołowy kataklizm.

Podniesiono ich później kilkuset, martwych lub straszliwie pokaleczonych. Byli oni ofiarami nauki i dumy Ardaveny.

Pomimo całej ostrożności i milczenia, obowiązującego braminów, rząd angielski dowiedział się coś nie coś o tem szczególnem wydarzeniu – lecz oficerowie przysłani na śledztwo, nie dowiedzieli się niczego bliżej. Zawyrokowali więc, że to zapewne któryś z fakirów robił jakieś nieudane doświadczenie chemiczne, które kilku z pomiędzy nich pozbawiło życia.

Ardavena podniesiony ze słabemi oznakami życia, długo się z ran nie mógł wyleczyć; a gdy znikła obawa o jego życie, okazało się, iż stracił wzrok i władze umysłu.

VI. SYGNALIZACJA Z MARSEM.

Ralf Pitcher siedział w swym gabinecie smutnie zamyślony: od czasu tajemniczego zniknięcia swego przyjaciela, Roberta, nie mógł odzyskać humoru i bezustannie rozmyślał nad sposobami odnalezienia zaginionego.

Tak go zastała matka, która na widok smutku ukochanego syna, rzekła z odcieniem zniecierpliwienia.

– Znowu rozpaczasz i gnębisz się tym Robertem! Doprawdy, nie rozumiem jak możesz się tak przejmować losem człowieka, który, być może, zupełnie o ciebie nie dba...

– Ach, matko! Co za przypuszczenie! – oburzył się Ralf.

– Mój drogi, skoro nie dał znaku życia o sobie do tej chwili...

– Widocznie nie mógł. Wiesz matko, iż Robert rozstając się ze mną, miał w kieszeni zaledwie kilka funtów szterlingów i że to był cały jego majątek?

– Skądże znowu? Wszak to człowiek zamożny! Przecież jego przedsiębiorstwa najzupełniej się powiodły; widziałam sama portrety twego przyjaciela w różnych dziennikach angielskich, i fotografje przedstawiające jego siedzibę w Syberji.

– Ach, matko, mylisz się ogromnie: Robert jest zrujnowanym do szczętu!

– A jego wynalazki? – zapytała ze zdziwieniem pani Pitcher.

– Zmuszony był sprzedać je dla chleba spółkom kapitalistów amerykańskich.

– A małżeństwo z panną de Teramond, córką bankiera?

– Zerwane!

– Jakim sposobem stało się to wszystko? – zapytała ze zdziwieniem pani Pitcher. – Nigdy mi o tem nie mówiłeś.

– Sam się dowiedziałem o tem niedawno od Roberta. Jeżeli chcesz, matko, opowiem ci jego dzieje.

– Ależ owszem! Posłucham chętnie, gdyż to jest rzeczywiście ciekawe.

– A więc – zaczął opowiadanie Ralf. – Wynalazki Roberta: lekki motor do statków powietrznych, oraz kocioł opalany spirytusem do okrętów o wielkiej szybkości, uczyniły go bogatym.

Wtedy to poznał bankiera de Teramond i został przedstawiony jego córce, Albercie. Pozyskał wkrótce jej względy a bankier, wiedząc, iż patenty Roberta mogą przynieść wielki majątek, nie był przeciwnym zamiarowi tego małżeństwa.

– Więc dlaczegóż nie doszło ono do skutku? – przerwała pani Pitcher.

– Ach, to właśnie cała historja! Pewnego dnia Robert spotkał w Londynie emigranta polaka, znanego mu z Paryża, nazwiskiem Baliński. Był on pierwszorzędnym astronomem i miał niewzruszone przekonanie, że wszystkie planety są zamieszkałe przez istoty nam podobne; twierdzenie to opierał na licznych dowodach. Pracował ciągle nad naukami, mogącemi mu dostarczyć sposobów porozumiewania się z mieszkańcami najbliższych planet. Zapał jego udzielił się i Robertowi; po ośmiu dniach wyjaśnień i rozpraw, zawarli ze sobą umowę, o czem nawet donosiły niektóre pisma.

Zgodnie ze zdaniem większości astronomów, uważających księżyc za planetę wygasłą, mieli go pominąć a skierować swe usiłowania na Marsa, którego blask czerwonawy wróżył, podług średniowiecznych astrologów – wojny i klęski.

Idąc za radą uczonych, której dotąd nikt w czyn nie wprowadził, postanowili ułożyć na wielkiej równinie jedną z najprostszych figur geometrycznych, tak wielką, aby mogła być widzialną dla astronomów marsyjskich.

– Dlaczegóż mianowicie figurę geometryczną? Tego nie rozumiem.

– Gdyż podstawy tej nauki są z pewnością jednakowe na całym świecie. Znaki liczbowe i kształty liter mogą być rozmaite, lecz trójkąt, koło, oraz prawa, którym te znaki podlegają, muszą być znane marsyjskim uczonym, choćby rozwój ich umysłowy nie był zbyt wielkim.

– Nie widzę jednak jeszcze sposobu porozumiewania się z nimi, choćby geometrja była im znaną – rzekła znów pani Pitcher, która się ogromnie interesowała temi sprawami.

– Ależ to rzecz najprostsza! Przypuśćmy, że na te sygnały odpowiedzianoby takiemi samemi, wówczas ustawiają inne i przy każdym znaku dają jego nazwę. Marsjanie postępują tak samo – i oto otrzymuje się pierwsze podstawy abecadła, które już byłoby łatwo uzupełnić, dając różne rysunki, wraz z ich nazwami. Po kilkomiesięcznej pracy możnaby się już porozumiewać z łatwością. Oto przypuszczalne wspaniałe wyniki tej pracy.

– A na co to mogłoby się przydać? – spytała praktyczna pani Pitcher.

– Jakto? W ten sposób wkrótce moglibyśmy poznać historję, wynalazki a nawet literaturę tych nieznanych dziś braci, którzy może wyciągają ku nam ręce przez otchłanie firmamentu.

Ponieważ Robert miał już pomysł olbrzymiego aparatu fotograficznego, moglibyśmy wkrótce posiadać portrety królów, królowych, wielkich ludzi, a nawet pięknych kobiet z tej siostrzanej planety.

A jaka stąd olbrzymia korzyść dla całej ludzkości! Wkrótce moglibyśmy, małym kosztem, użytkować z prac umysłowych, nagromadzonych przez miljony pokoleń! Rozwiązanie kwestii społecznej, nieskończona długowieczność – mogą być Marsjanom znane oddawna. Ten pomysł, w razie powodzenia, mógłby być dla wszystkich nieobliczonem dobrodziejstwem!

– Bardzo pięknie! – zauważyła pani Pitcher, z uśmiechem słuchając syna, który zapalał się coraz więcej przy tem opowiadaniu, – a jeżeli ci Marsjanie są jeszcze w epoce barbarzyństwa, dzicy, okrutni?...

– Słuszna uwaga. W takim razie my ich będziemy oświecać, ucząc korzystać z naszych umiejętności.

– Bardzo szlachetny zamiar... ale powracając do rzeczy, jakże się to skończyło?

– W najsmutniejszy sposób. Wyjechali obaj na Svberję i z początku szło wszystko wybornie. Baliński, któremu kazano dawniej wyjechać z kraju, został ułaskawionym.

Przybywszy koleją syberyjską do Stretienska, zaopatrzyli się w potrzebne materjały i zgodzili robotników, następnie skierowawszy się ku północy, dotarli do obszernych stepów, gdzie na przestrzeni kilkumilowej zostały ułożone olbrzymie figury gieometryczne. Każda z nich miała wielkości 30 metrów, a ułożone były z kamieni wapiennych, których białość odznaczała się wyraźnie na ciemnym gruncie stepu. W nocy, te same znaki były powtórzone przez potężne lampy elektryczne.

Naturalnie, wszystko to sporo kosztowało!

Kiedy znaki zostały ułożone, kapitały Roberta były już porządnie nadszarpnięte – lecz był on wówczas pełen najlepszej otuchy. Mieszkali jakby w obozie, polowali na lisy i wilki stepowe, łowili jesiotry i łososie, w towarzystwie tubylców, Ostjaków, nieco brudnych, lecz poczciwych, którzy poszliby na koniec świata za paczkę tytoniu lub butelkę wódki.

Lecz Marsjanie jakoś nie dawali znaku życia.

Robert i Baliński poznali się z bogatym właścicielem ziemskim, który z zapałem przyjął ich plany i nadzieje, oraz obiecał dostarczyć potrzebnych środków.

Podług jego zdania znaki były zbyt drobne; chciał je powtórzyć na przestrzeni o wiele większej i spodziewał się uzyskać dla ich ochrony straż rządową.

Nagle wszystko się popsuło. Baliński, w którego ułaskawieniu znaleziono jakąś niedokładność, został aresztowany i odstawiony do jednej z najdalszych gubernji. Roberta również uwięziono na czas jakiś i z trudem udało mu się odzyskać wolność.

Pojechał natychmiast na miejsce robót – lecz, niestety, nic z nich nie ocalało! Wszystko było zniszczone przez włóczęgów stepowych, którzy unieśli ze sobą broń, narzędzia, zapasy żywności i amunicji, nie oszczędzając nawet wielkiego teleskopu, przez który Robert i Baliński mieli śledzić sygnały Marsjan.

– A cóż się stało z robotami?

– Kamień wapienny posłużył do budowy dróg bitych dla wygody kupców, handlujących herbatą i rybą suszoną.

Robotnicy i myśliwi, stanowiący niegdyś orszak Roberta, rozproszyli się na cztery wiatry, nie z próżnemi zapewne rękami...

– A ów bogaty właściciel dóbr?

– I on się zmienił! Przyjął Roberta zimno, objaśniając, że przekonania jego nie pozwalają mu wchodzić w stosunki z ludźmi podejrzanymi i nihilistami.

Szczęściem, zostało biedakowi jeszcze nieco pieniędzy, więc wsiadł do wagonu i przyjechał do Londynu, gdzie spodziewał się zrobić w krótkim czasie jakiś wynalazek, aby mieć z czego żyć.

– Dlaczegoż nie postarał się zobaczyć z p. Téramond; jestem pewną, że ten dostarczyłby mu potrzebnych środków..

– Ach, matko, nie sądź ludzi po sobie! Mój przyjaciel myślał zresztą, jak ty i przybywszy tutaj, udał się natychmiast do bankiera, którego uważał za przyszłego swego teścia.

Wiedział on już częściowo o niepowodzeniu Roberta, to też przyjął go bardzo zimno, zaledwie grzecznie – i rzekł z ironją nieco gburowatą, zwykłą u ludzi, którzy, jak się to mówi, torują sobie drogę pięściami i znają wartość pieniędzy:

„Kochany panie, mój niewielki majątek nie pozwala mi brać udziału w tak olbrzymich, jak pańskie, przedsiębiorstwach. Podziwiam świetne zdolności pana, przy których staniesz się chlubą kraju – ale porozumiewanie się z mieszkańcami innych planet wymaga co najmniej miljarda lub dwóch. Mogę jednak służyć panu dobrą radą: wyjedź pan do Chicago!“

Robert nie odpowiedział ani słowa i wyszedł bez pożegnania, chociaż ciężko mu było bardzo. Nie z powodu strat materjalnych, – o nie! Wiesz przecież, matko, iż mój przyjaciel kpi sobie z tego. Lecz żal mu było miss Alberty, która jest podobno bardzo piękną!

– Hm... i cóż dalej?

– Bardzo niewiele. Zanim wyszedł po raz ostatni za złoconą kratę zamykającą pałacowy dziedziniec, obrócił się i ujrzał w jednem z okien cudny profil swej narzeczonej. Pożegnali się skinieniem głowy – i biedny Robert odszedł zgnębiony, chociaż ze spojrzenia miss Alberty mógł poznać, że go nigdy nie zapomni.

Odtąd nie widzieli się więcej!

– Tak, to rzeczywiście niewesołe! – rzekła pani Pitcher.

– A teraz to dziwne jego zniknięcie! Nie rozumiem co to znaczy! Mógł choć napisać do mnie! Tak się ucieszył spotkaniem ze mną... Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi i nigdy żadnego zajścia nie było między nami. Musiało go chyba spotkać jakieś nieszczęście!

– Czyż nie czyniłeś żadnych poszukiwań?

– Co znowu! Zaraz na drugi dzień, zaniepokojony o Roberta, włożyłem nieprzemakalną pelerynę i zaopatrzywszy się w rewolwer i grubą laskę wyszedłem.

– Pójdę wprost na ulicę Yarmouth, gdzie ma mieszkać ów Ardavena, autor listu. Dobrze, żem to nazwisko zapamiętał – tam się z pewnością czegoś dowiem! – myślałem sobie. Po dwugodzinnej wędrówce, dosięgnąłem tej ulicy i zatrzymałem się, zdyszany, przed spróchniałą bramą, z której farba dawno już opadła. Napróżno jednak uderzałem w nią młotkiem i stukałem do okiennic, rozsypujących się pod ręką.

Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zwróciłem się z pytaniem do owocarki, którą ten hałas sprowadził na ulicę. Patrząc na mnie drwiąco, rzekła z wybitnym akcentem irlandzkim:

„Napróżno pan tu kołacze, to tylko strata czasu! Ten dom od dawna jest niezamieszkany! Przypatrz się pan tylko tym potłuczonym szybom, wklęsłemu dachowi! Jest to tylko stara rudera, chociaż coś jeszcze warta!“

Nie zadawalając się tem objaśnieniem, wypytywałem jeszcze kolejno kupca, rybaka, dwóch policjantów, wreszcie zamiatacza ulic, lecz pomimo datku pieniężnego – niczego się nie dowiedziałem.

Zgnębiony, wróciłem do domu i dałem znać do policji.

Następnych dni ponowiłem poszukiwania – lecz ani moje starania, ani wysiłki najbieglejszych ajentów policji rządowej i prywatnej, nie dostarczyły żadnej wskazówki co do losu Roberta. Tyle tylko się dowiedziałem, że dom pod № 15 przy ulicy Yarmouth był rzeczywiście oddawna niezamieszkany. Jak wiesz, matko, upłynął miesiąc od zniknięcia Roberta. Zaprzestałem poszukiwań, lecz co noc śnią o zaginionym przyjacielu i gorzkie sobie robię wymówki, że mu na ową schadzkę nie towarzyszyłem.

To mi zatruwa życie, dotąd spokojne i szczęśliwe.

– No, nie martw się tak bardzo! Może jeszcze otrzymasz jakie wiadomości o twym przyjacielu. Niepodobna, żeby tak zginął bez śladu! – pocieszała Ralfa matka, gładząc jego gęstą czuprynę, jak gdyby był małem dzieckiem.

……………………………………………………………………………..

……………………………………………………………………………..

Pewnego rana, obudziwszy się ze snu, Ralf ze zdumieniem ujrzał na stoliku, obok pióra i kałamarza, które zwykle były w sąsiedniej pracowni – zapisany papier. Zawierał on skreślone pismem Roberta słowa:

„Nie niepokój się tem, co się ze mną stało. Rozstrzygam nadzwyczaj ważne zagadnienia, lecz wkrótce powrócę. Usilnie proszę, nie martw się o mnie i nie próbuj się dowiedzieć, w jaki sposób przesłałem ci wiadomość o sobie.

Robert Darvel.“

– Eh! – zawołał naturalista – to są żarty! Robert powrócił i pewnie wszedł do mnie oknem, aby mi spłatać tego figla!

Ale okno było o dwadzieścia stóp nad ziemią, a pod niem, w małym ogródku, spędzał noce pies zły i silny, który nie znał nikogo, prócz swoich państwa.

Poczciwy Ralf miał kilka dni rzetelnego strachu. Wszystko, co wiedział o życiu zagrobowem, spirytyzmie, widzeniach – odżyło w jego pamięci!

– Jeśli ten dom jest nawiedzany przez duchy, to będzie miłe życie!

Lecz w charakterze jego było tyle optymizmu i prostoduszności, iż w końcu powiedział sobie, że Robert zapewne dokonał jakiegoś cudownego wynalazku, za pomocą którego dał mu znać o sobie.

VII. PRZEBUDZENIE.

Szalone przedsięwzięcie obmyślone przez Roberta udało się lepiej, niż można było przypuścić. Stalowy pocisk przebył z szybkością myśli warstwy powietrzne ziemskiej atmosfery, a choć wskutek tarcia o nie rozgrzał się do czerwoności, ostygł jednak, a nawet pokrył się lodową powłoką, przelatując przez ciemne i posępne przestrzenie eteru. Lód ten stopniał jednakże, gdy pocisk znalazł się w atmosferze, otaczającej Marsa, przesyconej ciepłem i wilgocią.

Ze wszystkich planet, on i księżyc są nam najlepiej znane. Mars jest przeszło sześć i pół razy mniejszym od Ziemi, a obwód jego wynosi tylko 16/100 objętości. Najnowsze teleskopy z ulepszonemi reflektorami, a szczególniej badania Schiaparellego i K. Flammariona pouczyły nas, że Mars ma wiele cech wspólnych z Ziemią. Pory roku następują mniej więcej w tym samym, co i u nas porządku; lecz każda z nich, wskutek tego, iż rok marsyjski trwa 687 dni, jest przeszło dwa razy dłuższą aniżeli u nas.

Na Marsie, jak i na Ziemi, są dwa pasy umiarkowane, jeden gorący i dwa zimne. Te ostatnie, z powodu lodów, pokrywających je w zimie, są widzialne przez teleskop, dzięki białości lodu, odróżniającej je od czerwono-zielonego koloru reszty planety, a nawet były fotografowane.

Rozległość tych zwałów lodowych zależy od pory roku, a zatem i stopnia ciepła. Nasi ziemscy astronomowie widują je zwiększającemi i zmniejszającemi się systematycznie w ciągu tamtejszego roku. Uczeni posiadają pewność, iż Mars jest otoczony atmosferą, bardzo podobną do naszej, choć mniej gęstą (skupioną) i tak samo jak nasza, zawiera ona wielką ilość pary wodnej.

Przez cały ciąg długiego roku marsyjskiego w atmosferze tej krążą gęste chmury, widzialne dokładnie z Ziemi; otaczają one, jak gdyby olbrzymiemi pierścieniami, Północ i Południe planety, w strefach najbardziej od równika oddalonych, gdzie trwają przez kilka miesięcy.

Przypuszczano zawsze, iż chmury (obłoki) unoszą się nad nizinami i bagnami. Zmieniają one miejsce wskutek wiatru, zgromadzają się i rozpraszają; jest też pewnem, że ich skład różni się bardzo mało od układu chmur ziemskich.