Wietrzne Katedry. Tom 3 - Alice Rosalie Reystone - ebook + audiobook

Wietrzne Katedry. Tom 3 ebook i audiobook

Alice Rosalie Reystone

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ponad dwieście lat temu, kiedy natura obróciła się przeciwko człowiekowi, a całej cywilizacji groził upadek, nieoczekiwanie pojawiły się elfy. Zaoferowały ludziom przyjaźń i pomoc w zamian za możliwość osiedlenia się. Wspólnie odbudowali świat ze zgliszcz. Jednak radość trwała krótko. Straszliwa zaraza doprowadziła do wymarcia wszystkich elfów...

Wyprawa do Metropolii okazała się bardzo niebezpieczna dla drużyny śmiałków marzących o odnalezieniu Wietrznych Katedr. Ciceron jest w stanie krytycznym, a Tancmistrz poważnie chory... Do tego wcale nie ma pewności, czy Daniel, elf czystej krwi spokrewniony z księciem, którego z narażeniem życia oswobodzili z Instytutu, zgodzi się im pomóc i ujawni szlak wiodący do Dzielnicy Elfów. Tymczasem Helen Gregorian bada ślady po napadzie na Instytut. Nie cofnie się przed niczym, aby schwytać napastników i udaremnić ich plany.

Alice Rosalie Reystone jest lekarką zawodowo udzielającą się we własnej przychodni dla zwierząt. Stan posiadania: jedno dziecko i czterech kocich terrorystów. Naturę kotów zgłębiła w stopniu doskonałym, dzieci do tej pory zrozumieć nie może, choć prace nad tym trwają. Wolne chwile poświęca uprawianiu hobby, jakim jest bajkopisarstwo dla dorosłych, a inspiracji dostarczają jej ciężkie brzmienia Evanescence, Nightwish oraz cudowny głos Tarji Turunen. Uważa książki, muzykę i kino za jedne z najcudowniejszych wynalazków ludzkości. Jest zodiakalnym bykiem, ale ma naturę kota-domatora i tylko kataklizm byłby w stanie wyciągnąć ją z domu. Bardziej od robienia oszałamiającej kariery i udziału w jakże popularnym w dzisiejszych czasach wyścigu szczurów interesuje ją spokojne życie w toskańskim stylu z dobrym winem oraz gronem sprawdzonych przyjaciół w tle.

A.R. Reystone to pseudonim polskiej pisarki fantasy, która debiutowała w 2010 roku. W Wydawnictwie „Nasza Księgarnia” ukazała się jej trylogia „Dziewiąty Mag”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 28 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,2 (67 ocen)
33
21
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaZ72

Dobrze spędzony czas

Cała seria bardzo mi się podobała. Autorka wykreowała całkiem ciekawy świat, rozwinęła fajną akcję, jednak koniec mocno mnie rozczarował, miałam wrażenie, że autorce zabrakło pomysłu na zakończenie.
00
Gizmo2973

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Zajrzyj na strony:

Zajrzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

***

Pogranicze Kryształowych Wodospadów − wczesny ranek dnia następnego

– By to elfia zaraza! – Ian gwałtownie wcisnął hamulec.

Rozpędzone auto zarzuciło na boki raz i drugi, jednak mężczyzna szybko odzyskał nad nim kontrolę. Potoczyło się jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale w końcu, niczym dobrze ułożony pies, posłusznie się zatrzymało. Mimo to piaskowa chihuahua zleciała z fotela i ogłuszona zamarła między siedzeniami. Mastif rąbnął w oparcie fotela Iana i zaczął bluzgać głosem Desire. Pozostałych pasażerów przed lotem przez przednią szybę uchroniły pasy.

– Moje żebra! – stęknął Treller, próbując złapać oddech. Udało mu się to, dopiero gdy odpiął swój pas.

– Szlag! Ian, mózg ci zeżarło?! Co ty wyrabiasz, idioto?! – wydarł się Desire.

– Dla przyjemności tego nie zrobiłem! – odwarknął mężczyzna. Wzrokiem wskazał coś przed maską wozu. – Czekajcie!

Nie zważając na protesty ciemnowłosego zakonnika ani jęki Trellera, wyskoczył z samochodu, zostawiając otwarte drzwi, i ruszył przed siebie. McLaurie podążył wzrokiem za synem. Natychmiast zapomniał o poturbowanych żebrach.

– Ja chędożę! – szepnął i zaczął gramolić się z auta.

– Tato, zostań w samochodzie!

– Ale…

– Żadnego ale! Wracaj do wozu, ja się tym zajmę!

Treller zatrzymał się, wsparł dłoń o drzwi terenówki, zacisnął usta i patrzył. Zaintrygowany Desire szybko wrócił do własnej postaci i sprawdził, co z Dante. Wyskoczył z auta, zrobił krok do przodu i zamarł osłupiały. Kilka metrów przed maską wozu, w kałuży krwi leżał… krasnolud. A właściwie mieszaniec z dużą domieszką krasnoludziej krwi.

Żył. Jeszcze żył. Jednak już po chwili − równej pojedynczemu uderzeniu serca − poszarpanymi, zakrwawionymi ubraniami krasnoluda wstrząsnął ostatni spazmatyczny wdech. Palce jednej z rąk zadrżały, podobnie jak usta na wykrzywionej bólem twarzy, i zaraz potem ciało zamarło.

Mężczyźni przyjrzeli się temu, co jeszcze przed paroma minutami było żywą istotą. Jedna jej noga została oderwana tuż pod kolanem. Strzępy nasączonej krwią nogawki okalały kikut niczym makabryczna koronka unurzana w rubinowym kleksie. Szczątki łydki i stopy dostrzegli parę metrów dalej, na skraju jezdni. Druga noga wyglądała na nienaruszoną, ale przy bliższych oględzinach można było dostrzec precyzyjnie przecięte arterie. Nie było też jednej dłoni. W miejscu, gdzie powinna kończyć się ręka, zalegała jedynie ciemnoczerwona masa, jakby naszpikowana upiornymi fragmentami kości. Krasnolud leżał na brzuchu, głowę miał wykręconą w bok, a na plecach i karku − rany. Sądząc po ilości krwi, jaką stracił, podejrzewali, że został też ranny w brzuch. Wzdrygnęli się, instynktownie zacisnęli szczęki. Ktokolwiek te rany zadał, nadal musiał być w pobliżu. Karminowa smuga wiodła jezdnią od nóg krasnoluda ku zaroślom pobocza, za którymi zaczynał się las.

„Wykrwawił się – pomyślał Ian. – Uciekał. Przed czym? Co go tak poraniło? Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to coś polowało na niego i miało przy tym niezły ubaw. Ale przecież takie rany mógł zadać tylko…”.

Pochylił się nad trupem.

– Nie dotykaj! – warknął Treller, a Ian zastygł z wyciągniętą ręką.

Nim zdążył się wyprostować, czas zwariował i wszystko potoczyło się w ułamkach sekund. Najpierw gdzieś na prawo od wozu usłyszał trzask gałązek. Ktoś lub coś przedzierało się przez krzaki − szybko i brutalnie. Cokolwiek to było, zarówno Ian, jak jego towarzysze zrozumieli, że na ucieczkę za późno. Ian zerknął na ojca, który omiótł spojrzeniem ścianę lasu. Przez zaciśnięte zęby zdążył wycedzić:

– Ani drgnij! Ty też, Desire!

Sekundę potem spomiędzy gałęzi wyskoczył minivivern i pędem ruszył ku zwłokom. Ian zdławił krzyk i odruch ucieczki. Siłą woli zmusił ciało do posłuszeństwa i znieruchomiał na podobieństwo rzeźby. Poczuł gęsią skórkę na karku, koszula zrobiła się mokra od potu. Oblizał nerwowo usta.

„Tropiący. Czyli konstable muszą być blisko!”.

Przyjrzał się bestii. Jeszcze nie wiedział co, ale coś mu w niej nie pasowało.

„Zaraz, to nie może być jego sprawka! Przecież tropiące nie atakują!”.

Gdy dostrzegł pokrwawiony pysk viverna, niespiłowane zębiska i kolec jadowy w ogonie, zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Posłał zszokowane spojrzenie ojcu. Ten ledwo dostrzegalnym ruchem głowy dał mu znać, by nie ważył się poruszyć. Tymczasem vivern zdawał się w ogóle nie dostrzegać mężczyzn. Wyminął Iana, muskając go skrzydłem, i podszedł do trupa. Zaczął intensywnie niuchać, syczeć, rozwidlonym jęzorem smakować jego krew, trącać zwłoki, a w końcu je szarpać! Źrenice bestii rozszerzyła ekscytacja, koniec ogona rąbnął o jezdnię, szczątkowe skrzydła zatrzepotały, jak gdyby gad chciał się wzbić w powietrze. Zwierzę przestąpiło z nogi na nogę. Rozejrzało się, lecz otumanione odorem krwi i śmierci nie dostrzegło kolejnych potencjalnych ofiar. Jeszcze. Trzech zastygłych niczym woskowe figury mężczyzn porozumiało się wzrokiem.

– Desire – odezwał się Ian najcichszym z szeptów.

Przyjaciel wpatrzył się w jego usta, jakby z ruchu warg chciał wyczytać kolejne słowa.

– Wyjmij flet. Po-ma-łu.

Ciemnowłosy zakonnik spojrzał na niego pytająco.

– Mortua. Załatwiłeś nim bestie w Instytucie – przypomniał.

Desire zgrzytnął zębami.

– Został w wozie – odszepnął i uprzedzając kolejne pytanie, dodał: – Bez fletu ze stellum zaklęcie nie ma sensu. Za słabe.

Ian bezgłośnie zaklął. Bestia oszołomiona zapachem krwi ciągle jeszcze nie zwracała na nich uwagi. Wiedzieli jednak, że najmniejszy ruch mogą przypłacić życiem. Ian zerknął na ojca.

– Dasz radę go okiełznać? – wyszeptał niemal bezgłośnie.

Starszy pan znów zaprzeczył dyskretnym ruchem głowy.

– W tym amoku? Żartujesz? Czekajcie… – Wpatrzony w bestię również zamarł w oczekiwaniu.

Podekscytowane zwierzę kilka potwornie długich minut niemal tańczyło wokół zwłok, co rusz depcząc je i rozrywając. Ian nie wiedział, co bardziej go przeraża: mlaskanie, chrzęst łamanych kości, odgłosy dartego ciała czy… łomot własnego serca, głośniejszy chyba od krzyku interceptora. Na dodatek mdliło go coraz mocniej, ale choć bardzo się starał, nie zdołał zamknąć oczu, by odgonić makabryczne obrazy. Nie potrafił nawet mrugnąć. Miał wrażenie, że całe to przerażające widowisko żywym ogniem wypala się w jego pamięci, i był absolutnie pewien, że wielokrotnie będzie do niego powracało w sennych koszmarach. Zacisnął szczęki. Za nic nie wolno mu zwymiotować!

Bestia ucztowała w najlepsze. W momencie, w którym vivern odwrócił się tyłem do Trellera, zanurzył pysk we wnętrzu brzucha trupa i zaczął wyszarpywać jelita, McLaurie pomału sięgnął przez okno samochodu. Schowek otworzył się z cichym pyknięciem, lecz vivern i tego nie dosłyszał. Nie zorientował się nawet, gdy seria strzałek wystrzelona z kuszy przebiła jego mięśnie. Krew i tkanki trupa wprawiły go w ekstazę i otaczający go świat przestał istnieć. Tymczasem środek usypiający zawarty w strzałkach sprawił, że były to jego ostatnie i jakże rozkoszne odczucia. Parę minut potem szaro-zielone cielsko zwaliło się na asfalt obok swej ofiary. Miodowe tęczówki z pionową źrenicą zastygły wpatrzone błogo w twarz krasnoluda.

Ian westchnął z ulgą. Pochylił się jeszcze bardziej, wsparł dłonie o kolana, zamknął oczy. Wziął kilka głębokich, powolnych wdechów. Desire też sapnął. Jego twarz miała podejrzanie zielonkawy kolor, raz po raz przełykał ślinę, jakby i on miał kłopot z kontrolą żołądka. Zaraz jednak wziął się w garść i spojrzał z podziwem na Trellera. Ten stał niewzruszenie obok auta, patrząc na viverna. Miał zaciśnięte usta i mrok w spojrzeniu. Jakby żal z powodu tego, co musiał zrobić. Ian wyprostował się, ręką przeczesał włosy, a potem podszedł do ojca i poklepał go po ramieniu.

– By to elfia! – wykrztusił. – Gdybyś go nie wykończył…

– Wiem! – mruknął niechętnie Treller.

– W porządku? – Ian przyjrzał się ojcu.

Twarz starszego pana przypominała pozbawioną emocji woskową maskę.

– Nie, ale nie ma to teraz znaczenia – wycedził. – Wracajcie do wozu. Zaraz do was dołączę.

Desire pokręcił głową.

– No przecież nie będziesz ich sam dźwigał. Rzućmy ich tam. – Wskazał fragment pobocza, gdzie ziemia wyglądała na miękką. – Może nawet nie trzeba będzie kopać. Nakryjemy ich gałęziami, deszcz zmyje krew. Byle szybko, bo jeszcze sporo drogi przed nami.

– No nie wiem – odezwał się cicho Ian. – Ten vivern ewidentnie należał do konstabli, ale ich tu nie ma, co oznacza, że jakimś cudem musiał im zwiać. Tak czy siak należy mu się godny pochówek. Temu biedakowi też. – Wskazał głową szczątki krasnoluda.

– Nie mamy na to czasu – odparł Desire.

– Na wasze puste dyskusje też nie! – przerwał im brutalnie Treller. – Do wozu! No już!

– Nie powinniśmy ich tak zostawiać. To nie w porządku. – Ian kucnął koło zwłok, przyjrzał się temu, co zostało z krasnoluda, wyciągnął rękę.

– Nie dotykaj! – ostry rozkaz Trellera ponownie zatrzymał go w pół gestu. – Ech, elfy, gdyby nie wasze miękkie i przyjazne charaktery, bylibyście panami świata! – westchnął.

Syn zerknął na niego spode łba.

– Odsuń się i sprawdź, czy nie jesteś pochlapany krwią!

Ian bez słowa wykonał polecenie. Dokładnie obejrzał każdą część garderoby z podeszwami butów włącznie. Świadomość, że za chwilę odjadą, pozostawiając zwłoki mieszańca i bestii – leżące na środku jezdni ot tak, bez pochówku, bez szacunku – nie podobała mu się, jednak zaczynał rozumieć postępowanie Trellera. Milcząc, wrócił do wozu.

Desire już siedział w środku, sprawdzając, w jakim stanie jest Dante, ale zaraz potem wydobył płową chihuahua spomiędzy siedzeń i ułożył sobie na kolanach. Tymczasem starszy pan znów sięgnął do schowka. W jego czeluściach zniknęła kusza, za to w dłoniach Trellera pojawił się flakonik i foliowa torba. Przyjaciele wymienili spojrzenia. Domyślali się, co McLaurie chce zrobić.

Wstrząsnął, a potem otworzył buteleczkę. Porcja żelu spłynęła do wnętrza jego dłoni. Natarł nią ręce. Skrył flakonik w kieszeni i dopiero wtedy podszedł do viverna, uważnie stawiając stopy, tak by nie wdepnąć w jeziorka krwi. Pochylił się nad bestią. Stanowczymi ruchami wyszarpnął strzałki z jej cielska.

– Kamuflaż – mruknął Ian. – Konstable zobaczą dwa trupy i pomyślą, że się wzajemne pozabijali.

– No przecież nie uwierzą. – Desire pokręcił głową.

– Jasne, że nie, ale zanim zaczną wnikać, kto naprawdę załatwił tego viverna, my będziemy daleko. Nie dotykaliśmy niczego, więc żeby nas namierzyć, tamci musieliby mieć interceptora. Treller właśnie zapewnia nam bezpieczną ucieczkę. – Ruchem głowy wskazał krzątającego się ojca.

Tymczasem starszy pan włożył strzałki do worka, szczelnie go zamknął i odłożył na bok. Odwrócił się ku krasnoludowi i dokładnie obszukał zwłoki. Przy pasku dostrzegł nóż. Wyjęcie go z kabury zajęło mu dłuższą chwilę, bo wymagało odwrócenia trupa. Resztki trzewi wypłynęły z brzucha denata niczym krwawa fala. McLaurie uskoczył przed nią w ostatnim momencie. Zaraz potem włożył nóż w dłoń krasnoluda, tę istniejącą. Zacisnął jego palce na rękojeści, przełknął ślinę, a potem… zaczął metodycznie dźgać zwłoki viverna.

Iana znów zemdliło. Głośno wypuścił powietrze. Odwrócił głowę, udał, że sprawdza, czy nie nadchodzą konstable. Desire patrzył beznamiętnie, jednak w głębi duszy zastanawia się, czym jeszcze Treller go zaskoczy.

„Jakim trzeba być bezwzględnym sukinkotem, żeby tak pastwić się nad trupami? I jak wiele trzeba w życiu doświadczyć zła, jak często z nim obcować, by umieć tak spokojnie robić to, co on w tej chwili? – pomyślał, nie mogąc oderwać wzroku od Trellera. – Zaiste, ciekawe życie musiał wieść ten cały McLaurie. I z pewnością nie spędził go na haftowaniu serwetek, nawet jeśli robił za elfią niańkę”.

Nieświadom tych rozważań starszy pan upewnił się, że każdą ranę po strzałkach zniszczył ciosem noża, a pokrwawiona dłoń trupa zostawiła wystarczająco dużo śladów na rękojeści. Jeszcze przywalił krasnoluda cielskiem viverna, jeszcze sprawdził stan własnego odzienia, zdjął, a potem schował do worka ze strzałkami dwie rękawice, które utworzył żel na jego dłoniach… Po chwili siedział koło Iana w samochodzie.

Dobrych kilka minut jechali w całkowitym milczeniu, zszokowani wydarzeniami, jakich byli świadkami.

* * *

Ciemnoskóry strażnik stanął pod drzwiami sali sekcyjnej. Skrzywił się na myśl o czekającej go rozmowie. Znów nie wiedział, czego się spodziewać. Ta kobieta…

„Czasem jest tak ciepła i pełna empatii – pomyślał – a innym razem bezwzględna, apodyktyczna, wyprana z wszelkich emocji”.

Odnosił wrażenie, że w niewielkim ciele Helen Gregorian mieszka kilka ekstremalnie różnych osób ujawniających się w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Były dni, kiedy ją podziwiał i był dumny, że dla niej pracuje. Ale były też takie, gdy przerażeniem napawała go myśl o zwykłym spotkaniu z nią. No i intrygowała go. Wiele by dał, by dowiedzieć się, jakim cudem ma takie uprawnienia, takie możliwości. Jednak pracował w Instytucie zbyt krótko, a choć reszta personelu plotkowała o wszystkim, to na temat pani doktor nie puszczały pary z ust.

„Z pozoru zwykła lekarka, a przecież sam widziałem, jak zrugała dyrektor Calliere. Pojechała na niej jak na szmacie, a tamta prawie się rozbeczała! Dave Calliere będzie miał dużo szczęścia, jeśli na wywaleniu ze studiów się skończy”.

Zaraz potem Gregorian zaskoczyła go ponownie, anektując skrzydło edukacyjne Instytutu oraz Terminal dla swych potrzeb. Dyskretnie, ale bezpardonowo. Na potrzeby ścigania tamtej czwórki nieco nagięto fakty. Teraz oficjalnie za napaścią na Instytut stał już nie jeden, a czterech terrorystów najpewniej przybyłych z Kryształowych Wodospadów. Studentom grzecznie wytłumaczono, że atak i nawałnica wyrządziły w budynku spore szkody i do czasu ukończenia napraw zajęcia zostają odwołane. Część personelu medycznego pracowała jak dawniej w szpitalu oraz ambulatorium, pozostali zajęli się naprawianiem szkód, a wszystkim przypomniano o „klauzuli milczenia”, do której zobowiązali się, rozpoczynając pracę w Instytucie. W trybie natychmiastowym nakazano stawić się wszystkim strażnikom. Jedną z sal sekcyjnych przekształcono w centrum dowodzenia, w innej non stop trwały autopsje strażników i bestii zabitych w akcji na fermie. Dla bezpieczeństwa cały kompleks medyczny ponownie przeszukano. No i zaczęła się obława w mieście!

„A wszystko na polecenie niesamowitej doktor Gregorian. I jeszcze rewelacje tych czterech facetów… Że to ona odpowiada za zagładę elfów. Byli nawet przekonujący, ale przecież to brednie! Nawet gdyby jakimś cudem umiała wywołać zarazę, zwyczajnie była za młoda, żeby to zrobić. Ile mogła mieć wtedy lat? Trzy? Pięć? Na Onyksową Harfę, ależ te biedne sukinsyny muszą jej nienawidzić! Ciekawe za co? I ciekawe kim byli? Skąd ta obsesja Gregorian na ich punkcie? Bo przecież nie może chodzić tylko o nielegalne leki. Jakim cudem potrafią rzucać zaklęcia? A może to była jedynie hipnoza?”.

Heron zawahał się, wziął głęboki oddech, zapukał. Nie usłyszał zaproszenia, ale i tak wszedł do środka. Ta sala sekcyjna była najmniejsza. Mieściły się tu tylko jeden stół, lampa sufitowa, umywalka oraz szafa. Fragment jednej ze ścian wymalowano specjalną farbą, dzięki czemu robiła za sporych rozmiarów tablicę. Tej sali doktor Gregorian używała do egzaminowania małych grup studentów lub własnych badań naukowych, jakiekolwiek one były. Teraz lekarka była tu sama, nie licząc… zwłok Bradena leżących na stole. Rozczochraną głowę trupa położono tuż przy osmalonej szyi, tak by oglądający mieli złudzenie, że zwłoki są całe. Kredowobiała skóra, takie usta i matowe, nieruchome spojrzenie nie pozostawiały wątpliwości, że zegar życiowy tego mężczyzny zatrzymał się wiele godzin temu.

Na widok zwłok Heron głośno wciągnął powietrze. Przywykł do oglądania trupów. Różnych. Ale to był Braden, prawa ręka doktor Gregorian, facet znany z bezwzględności i podłego charakteru. Wulkan energii, którego Heron spotykał wiele razy dziennie, teraz zastygły jakby z niedowierzaniem, że to jemu trafił się tak podły zgon.

„Doigrał się – pomyślał ciemnoskóry strażnik. – Ciekawe, kto go tak urządził?”.

Zerknął na kobietę. Spory kawał ściany pokryła notatkami. Przyglądała się uważnie zapiskom, analizowała. W jednej dłoni dzierżyła kubek, drugą nonszalancko ukryła w kieszeni spodni. Pomieszczenie wypełniał aromat świeżo zaparzonej kawy. Heron dostrzegł pękaty dzbanek wraz z półmiskiem ulubionych ciasteczek, ustawiony na niewielkim stoliku obok stołu sekcyjnego, tuż przy… głowie Bradena. Gregorian upiła łyczek, kątem oka zerknęła na Herona.

– O, dobrze, że jesteś. Jak widzisz, mamy sporo roboty.

Spojrzał na listę zadań zapisanych na ścianie fantazyjnym pismem. Złapał się na niemądrej myśli, że jeśli charakter pisma odzwierciedla duszę człowieka, to Helen Gregorian ma piękną duszę. W jej sposobie pisania nie było absolutnie nic z niechlujnego stylu charakterystycznego dla większości lekarzy. Każda litera nakreślona była wyraźnie, starannie, a niektóre zakończone dodatkowymi zawijasami.

Kobieta się uśmiechnęła, podeszła do stolika, nalała kawy do czystego kubka i dolała mleka.

– Wiem, że nie słodzisz. Smacznego.

Podała mu kubek. Wyciągnął po niego dłoń, ukradkiem zerkając na zwłoki. Dostrzegła to i zachichotała.

– Na Onyksową Harfę! Spokojnie, jest niegroźny. – Pogładziła Bradena po włosach! – Zabił go feniks, nie pustynna dżuma. No i tobie kawa przyda się bardziej niż jemu.

Chrząknął, niemal parząc usta, bo napar był gorący, a obecność trupa nie zachęcała do konsumpcji. Jednak czy Helen Gregorian się odmawia? Patrząc na Bradena, wiedział, że ten zimny skurczybyk najwyraźniej tego nie zrobił. Przyrzekł sobie, że on tego błędu nie popełni. Upił łyczek i odstawił kubek.

Tymczasem kobieta odwróciła się twarzą do ściany.

– Huxley? – zapytała o pierwszy punkt z listy.

– Żaden skaner nie odnotował jego wyjścia. Z powodu tych kłopotów z kamerami znikł spory fragment zapisu, ale wszystko wskazuje na to, że Hux nie opuścił Instytutu.

– To gdzie jest teraz?

– Ustalamy. Chris, jego zmiennik, sprawdza konsolę zawiadującą Terminalem i wszelkie czynności, których Huxley dokonał na swojej zmianie. Ten drugi, Ryan, robi przegląd pozostałych urządzeń.

– Rozumiem. A reszta? – Ruchem głowy wskazała listę.

Heron wyjął notes, prędko go przekartkował i zaczął objaśniać:

– Minivan należał do Celii Kroes. Singielka, była tancerka, obecnie nauczycielka w szkole tańca przy Archikatedrze. Konstable już ją sprawdzili. Jest czysta. Zgłosiła kradzież wozu w godzinach popołudniowych, gdy zorientowała się, że znikł.

– Co robiła do tego czasu?

Heron chrząknął. Sięgnął po kubek, jakby chciał przepłukać zaschnięte gardło.

– Uczyła – wykrztusił, nie patrząc na szefową. – Tak twierdzi.

– Tak twierdzi? Rozumiem… – powiedziała niespiesznie Gregorian i zmarszczyła brwi. – Skoro nasi goście odwiedzili Instytut wcześnie rano, na dodatek w trakcie tej koszmarnej ulewy, to o której i gdzie pani Kroes zaczęła swoje lekcje? Uczy we własnym domu? Nazwiska uczniów!

Strażnik opuścił głowę, zagryzł usta, żeby Helen nie zobaczyła ironicznego uśmieszku. Na próżno. Kobieta podparła się pod boki.

– Heron?

Z kamienną miną mężczyzna oświadczył:

– Celia Kroes dawała prywatne lekcje niejakiemu Angelo Moriemu, studentowi trzeciego roku szkoły tańca, w wynajętym mieszkaniu przy Bławatkowej siedemnaście w Śnieżnych Magnoliach.

– O której zaczęli?

– Ehm…

– Heron?

– Poprzedniego wieczoru, koło dwudziestej drugiej. – Mężczyznę z jakiegoś powodu zainteresowały kolejne kartki w notesie i tylko usta drżały mu w tłumionym uśmiechu.

– Słucham?!

– N-no poprzedniego wieczoru, około dwudziestej dru… – Zamilkł, gdy zobaczył minę kobiety.

Lekarka długą chwilę patrzyła na strażnika szeroko otwartymi oczami. Heron pomyślał, że zaskoczona i zszokowana Gregorian to całkiem nowe zjawisko. Kobieta pociągnęła tęgi łyk kawy, z impetem przegryzła ciastko.

– Chcesz mi powiedzieć, że pani profesor całą noc i pół dnia uczyła jakiegoś młodego byczka baletowych pozycji?! – prychnęła w końcu.

„Śmierć Bradena i reszty spłynęła po niej jak po kaczce, a szokują ją igraszki ucznia z nauczycielką?!” – pomyślał zdumiony, lecz odpowiedział tylko:

– Dokładnie. Tamten rejon Śnieżnych Magnolii nieźle podtopiła ulewa, więc aż do południa nie ruszali się z mieszkania. Chłopak to potwierdził. Błagali o dyskrecję. Gdyby dyrekcja szkoły się dowiedziała, pani rozumie…

Gregorian zakryła ręką oczy i pokręciła z dezaprobatą głową.

– A sam wóz?

– Oprócz typowo babskiego bałaganu…

– Co takiego?

– To znaczy… – Heron ugryzł się w język. – Oprócz rzeczy tej kobiety była torba podręczna. W niej mapa Palatynatu, trochę prowiantu, męskie okulary przeciwsłoneczne, czapka. Nic więcej.

– Żadnych dokumentów? Niczego innego?

Heron pokręcił głową.

– Konstable szukają odcisków palców i…

– Mogą sobie darować! – przerwała mu Helen. – Prócz śladów rozkosznej działalności pani nauczycielki nic nie znajdą.

Przyjrzał jej się z uwagą, próbując zrozumieć.

– Co ja mówiłam o szarych komórkach, Heron?

– Żeby ich nie przemęczać?

– Zapomnij o tym! Myśl! Nie zostawiają śladów, bo to mieszańcy elfów. Oni nie mają linii papilarnych, nie wiedziałeś?

Teraz to ona ujrzała zaskoczenie w jego oczach.

– Na Onyksową Harfę! Tylko mi nie mów, że tamci nie mogą być potomkami elfów, bo nasi Wielcy Nieobecni odeszli pięćdziesiąt lat temu. Sama ukułam ten slogan! – mruknęła poirytowana. – Pracujesz w Instytucie i nie jesteś ani ślepcem, ani idiotą. Wiem, że doskonale zdajesz sobie sprawę, do czego służy Terminal. Że po brzegi jest wypełniony kapsułami, a w środku są uśpieni mieszańcy. I nie udawaj też, że nie masz pojęcia, do czego są nam potrzebni!

Heron opuścił głowę, zagryzł usta. Całe rozbawienie z powodu igraszek tamtej nauczycielki w sekundzie uleciało. Spociły mu się dłonie. Dyskretnie wytarł je o spodnie. Tymczasem Helen znów upiła nieco kawy. Zerknęła na trupa Bradena, ale zaraz potem na ścianę z zapiskami, na kolejny punkt z listy − opisany jednym imieniem.

– Brenda. To oczywiste, że im pomogła… – szepnęła jakby do siebie z żalem i rozczarowaniem. Nie poddała się jednak tym emocjom. – Znaleźć mi tę babę! – syknęła. − I sprawdzić. Do piątego pokolenia wstecz! − Spojrzała na Herona. Teraz jej błękitne oczy przypominały zamarznięte niebo. – Jeśli trzeba, przeleć jej kota razem z jego pasożytami, wyłup gałki oczne jej babci. Nie-waż-ne! Masz mi namierzyć i znaleźć tę zdzirę!

Ciemnoskóry strażnik skinął głową i ruszył do wyjścia.

– Ty dokąd?! – W miejscu osadził go ostry głos Gregorian.

Mężczyzna odwrócił się do Helen. Ta kiwnęła głową i dużo spokojniej dodała:

– Nie dokończyłeś kawy. Pij. W następnych godzinach możesz nie mieć ku temu okazji. Zresztą jeszcze nie skończyłam.

Posłusznie wrócił do stolika, uniósł kubek do ust.

– Cador, ten staruch… Braden go zabił. W obronie własnej oczywiście – dodała prędko, widząc pełną powątpiewania minę Herona. – Na podłodze w korytarzu zostało sporo krwi tego dziadygi, strażników i vivernów, ale jest tam też krew tego ciemnowłosego drania. Kazałam ją zbadać. Laboratorium ma nam zostawić próbkę. Przyda się do wytropienia tych gnojków. Nie mamy co prawda interceptora, a viverny tropiące zgubiły ślad w parku przy wyjściu ewakuacyjnym z katakumb, ale warto pójść tym tropem jeszcze raz. Nic, absolutnie żadna informacja nie ma prawa nam umknąć.

– Coś jeszcze?

Machnęła ręką, wskazując listę zadań.

– Ta knajpa, Wylęgarnia Feniksów. Braden spędził tam godzinę w towarzystwie tych facetów. Niech jakiś tajniak rozejrzy się po lokalu.

– Braden? W knajpie? Z nimi?!

– Szpiegował. Na moje polecenie. – Helen znów ucięła spekulacje, zanim na dobre się zaczęły. Westchnęła. – Ech, zapomniałam, że o tym nie wiesz. Swoimi sposobami dowiedział się, że niejaki Hamish Finley pracujący w Czarnej Łusce ma komuś wyświadczyć przysługę – wytłumaczyła. – Ponieważ Finley na lewo handlował jajami vivernów, myśleliśmy, że doprowadzi nas do medycznego podziemia. Braden podszył się pod Hamisha. Na miejscu okazało się, że facetów jest czterech i nie zamierzają kupować jaj, tylko wedrzeć się do Instytutu, na dodatek porwać któregoś z naszych rezydentów z Terminala. – Słowa wylatywały z ust Helen z prędkością ptako-smoków ścigających się na krótkim dystansie w Memorialu. Najwyraźniej chciała to już mieć za sobą.

Wszystko, co mówiła, wprawiało Herona w coraz większą konsternację. Stał z szeroko otwartymi oczami i ze skrajnym zdumieniem wpatrywał się w kobietę. Ta tłumaczyła dalej:

– Nie zdradzili Bradenowi nic więcej, a on nie nalegał, żeby się nie zdekonspirować. Postanowił zastawić na nich pułapkę już tu, w Instytucie. Obiecał, że ich wprowadzi, nawet ustalili, jak to zrobią, ale tamci się nie pokazali. Za to pojawił się ten śmierdzący krasnolud i napadł na Laboratorium. Do tej pory nie wiemy, czy te dwa fakty są z sobą powiązane. Byliśmy przekonani, że tamci zrezygnowali, a te gnojki podszyły się pod studentów. Musiało im cholernie zależeć. Resztę znasz. Więc niech ktoś odwiedzi ten pub i powęszy trochę. Ale bardzo dyskretnie.

– Jasne.

– Spisz tę listę, dobierz kilku zaufanych strażników. Niech ci pomogą przy kolejnych punktach.

Heron zerknął krytycznie na ścianę z zapiskami.

„Brenda Hershey – przeczytał w myślach. – Przejrzeć dossier, odnaleźć Brendę. Sprawdzić, jakim cudem przeszła weryfikację i dostała pracę w Instytucie! Co ją łączy z tamtą czwórką? Terminal – co tamci w nim robili, skoro nikogo nie porwali? Mieszaniec, który napadł Laboratorium – przesłuchać ponownie, jeśli przeżyje i wyjdzie ze śpiączki. Wylęgarnia Feniksów – dyskretna inwigilacja. Treller McLaurie – przeszukać fermę, przesłuchać pracowników i znajomych. Inspektor Sonnenfield – dowiedzieć się, czy namierzył auto Trellera, przekonać, żeby jeszcze raz pozwolił przekopać zasoby policji. Może Ian używał ostatnio którejś z pozostałych swoich tożsamości? Co zrobili ze zwłokami Cadora? Czarna Łuska – z kim kontaktował się Hamish Finley? Przesłuchać personel i dyrekcję. Monitoring miejski – przejrzeć okolicę Wylęgarni i Czarnej Łuski. Dave Calliere, Christoph – przesłuchać…”.

Lista zdawała się nie mieć końca. Heron pomyślał, że do jej realizacji będzie musiał zatrudnić całą armię strażników, a nie tylko kilku zaufanych. Oczami wyobraźni zobaczył siebie wykonującego mrówczą, niewdzięczną robotę i własne mieszkanie zarastające pajęczynami oraz brudem. Nie poprawiło mu to humoru.

– Zadzwoń do sąsiada, niech się zajmie twoim kotem. – Gregorian domyśliła się jego wątpliwości. – O prowiant i zakwaterowanie się nie martw. Instytut zapewni wszystko. Znajdzie się też ekstrapremia. Duża premia. I dodatkowe leki dla matki. Tylko spraw się dobrze.

Niechętnie skinął głową. Znów zerknął na listę zadań, na jej ostatnie dwa punkty. Nic z nich nie zrozumiał.

– Radesh Cayen, Mary – przeczytała Gregorian. – Sama się nimi zajmę. Dave'em Callierem też. – Ruszyła ku drzwiom. Na odchodnym rzuciła: – Aha, nie ma mnie dla nikogo, chyba że zapyta o mnie palatyn.

– A gdyby pytał? – Heron nie zdążył ugryźć się w język. Aż skulił się w obawie, że za ten żart znów coś ciężkiego przeleci mu koło głowy. Ale Helen jedynie parsknęła śmiechem.

– No proszę, kubek kawy wypity w towarzystwie Bradena wyostrzył ci dowcip. Cudownie. A tak serio, będę w skrzydle szpitalnym, sektor izolatek. Potem w swoim gabinecie. Informuj mnie na bieżąco.

Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Mężczyzna natychmiast odstawił kubek, zerknął na trupa i splunął z odrazą. Przeszedł pod drugą ścianę tak, by wszystkie zapiski Gregorian dało się ogarnąć jednym spojrzeniem. No i wolał nie mieć za plecami Bradena. Aż tak nie wierzył, że nie podniesie się ze swego zimnego posłania i nie potraktuje go równie brutalnie jak tego krasnoluda, który napadł Laboratorium Doświadczalne.

– Trup czy nie, wolę cię mieć na oku, bratku – mruknął, upewniając się, że tamten na pewno nie oddycha.

Uśmiechnął się blado na myśl, że popada w paranoję, i wrócił do spisywania listy. Nie zdążył jednak na dobre się rozkręcić, bo nagle drzwi otworzyły się ponownie. Weszło dwóch sanitariuszy odzianych w zielone kitle. Przed sobą pchali wózek do przewożenia pacjentów. Milczeli. Za nimi kroczył Ryan, chwilowo pełniący obowiązki zarządzającego Terminalem. Heron przylgnął do ściany, by zrobić im miejsce. Panowie wyminęli go i bez słowa złapali Bradena za nogi i pod ramiona. Na trzy przenieśli go na wózek. Dłońmi w lateksowych rękawiczkach Ryan złapał głowę trupa za uszy i uniósł na wysokość własnej twarzy. Przyjrzał się krytycznie podbitym oczom, rozwichrzonej czuprynie.

– No proszę, już nie jest taki ładniutki – ocenił, nie kryjąc złośliwości.

Heron milczał. Przełknął jedynie ślinę, bo dopiero co wypita kawa podeszła mu do gardła.

„Psychol – pomyślał, spoglądając na Ryana. – No, ale ci z Terminala nigdy nie byli normalni. Za dużo obcują z niemal nieboszczykami. Lepiej nie myśleć, co im robią…”.

Tymczasem Ryan położył głowę Bradena pod pachą trupa i potargał jego czuprynę.

– A to farciarz – mruknął. – Mamunia Helen zadbała o wszystko co najlepsze dla synusia. Mam dla niego znaleźć najbardziej wypaśną kapsułę w Terminalu, dasz wiarę? – Spojrzał na Herona, a ten pokręcił głową. – I jeszcze zażyczyła sobie, żeby mu przyszyć ten wredny łeb do osmalonego karczycha jakby, nie przymierzając, nie był sztywniakiem tylko vipowskim pacjentem z opcją przeżycia kolejnych stu lat! Ale to wszystko nic! – paplał, podczas gdy sanitariusze zniknęli z wózkiem za drzwiami. – Wyobraź sobie, że mam dla tego gnoja ustawić w kapsule poziom piąty! Piąty! Rozumiesz?! – gorączkował się Ryan. – Jakby normalnie fiut był zahibernowanym elfem czystej krwi! I to wszystko na koszt Instytutu! Czekam, kiedy zażyczy sobie krwi interceptora, żeby wybudzić skurwysyna! Serio, mamcia Helen przegina! Pewnego dnia beknie za to i…

– To jest Helen Gregorian! Doktor Helen Gregorian! I nie, za nic nie beknie! A tobie radzę zamknąć dziób i robić dokładnie to, co ci każe! Chce kapsułę? Masz jej dać kapsułę! Zechce krwi interceptora, to dasz jej tę pieprzoną krew i skończ trzepać ozorem! Jasne?! – Heron spiorunował Ryana wzrokiem, aż tamten się otrząsnął.

Sam się sobie dziwił, że zdołał go tak bezpardonowo obsztorcować. I to w obronie kobiety, którą raz uwielbiał, a raz nienawidził, ale zawsze i bezwarunkowo podziwiał.

Ryan umilkł. Zlustrował Herona od stóp do głów. Skrzywił się, wzruszył ramionami. Zanim zniknął po drugiej stronie drzwi, Heron usłyszał jeszcze, jak szepcze:

– Nic nie rozumie, fajfus jeden…

* * *

Dłuższą chwilę jechali w ciszy, każdy pogrążony we własnych myślach. Droga uciekała spod kół wozu niczym czarna ruchoma wstęga, lecz krajobraz za oknem pozostawał niezmienny. Gdzie nie spojrzeć, ciemnozielona ściana lasu. Znów zaczęło padać. Do wnętrza auta wdarło się wilgotne powietrze. Pachniało mchem i sosną z intensywnością, która oszałamiała. Jednak Ian nie potrafił delektować się tym zapachem. Ciągle nie mógł pozbyć się obrazów pełnych krwi i przemocy. Był w nich Desire rozprawiający się ze strażnikami i vivernami w Instytucie, była masakra ludzi i bestii na fermie Trellera, ale przede wszystkim były te ostatnie okrutne sceny: konającego krasnoluda i ojca krążącego wokół zwłok niczym sęp.

Podenerwowany bębnił palcami o kierownicę i co jakiś czas zerkał w lusterka, upewniając się, że nikt ich nie ściga. Starszy pan McLaurie skupił się na obserwacji okolicy i nie zwracał uwagi na syna. A może tylko udawał?

Tymczasem Desire zmodyfikował wygląd auta. Już nie przypominało pochlapanej terenówki. Teraz był to gruchot w nieokreślonym kolorze, toczący się w tempie zdychającego ślimaka. Przynajmniej takie miał sprawiać wrażenie w oczach postronnych obserwatorów, gdyby się jacyś napatoczyli. W następnej kolejności ciemnowłosy zakonnik zajął się feniksem.

„Przydałoby się porządne nosidło – pomyślał, poprawiając ułożenie pisklaka śpiącego mu pod koszulą na piersi, bo maleństwo zdążyło się zsunąć.

Zerknął pod ubranie na przymknięte oczy Dante, na jej spokojny, regularny oddech i znów ogarnęła go czułość, zupełnie jakby obserwował śpiącego niemowlaka, córeczkę, której nie dane mu było mieć. Ze zdumieniem stwierdził, że już nie broni się przed rolą, którą powierzył mu los: opiekuna i przewodnika. Choć dopiero to podejrzewał, między nim a interceptorem właśnie rodziła się więź silniejsza niż miłość. Uśmiechnął się bezwiednie. „Ale ładna! Ciekawe, czy jak urośnie, zrobi się cieplejsza. Co za głupie pytanie. Oczywiście, że tak! W końcu to feniks. Mój feniks! Dobra, ale co jedzą interceptory? Jak szybko rosną? Kiedy zaczynają się pierzyć? Jak się z nimi komunikować, jak kontrolować zionięcia ogniem? Tylu rzeczy o nich nie wiem, tyle rzeczy muszę się nauczyć! Treller. Na pierwszym postoju wypytam go o wszystko”.

– Co z twoim przyjacielem? – Z zadumy wyrwał go szorstki głos starszego pana McLauriego. – Dante śpi. To Tancmistrzowi jest teraz potrzebna twoja uwaga, nie jej.

Desire spojrzał na chihuahua leżącą na jego kolanach.

– Nic sobie nie połamał. Sprawdziłem – mruknął.

Treller pochylił się ku nim przez lukę między siedzeniami. Zlustrował nieprzytomnego psa. Wyciągnął rękę.

– Pokaż!

Desire ostrożnie podał mu chihuahua. Dłuższą chwilę McLaurie badał kręgosłup i kończyny zwierzęcia, sprawdzał pracę źrenic, bicie serca, oddech, ranę zaklejoną przez Brendę. Zadowolony z oględzin oddał psa.

– Fizycznie jest niemal w porządku. Co do reszty… Zobaczymy, gdy się ocknie. Masz, nakryj go.

Podał wyjęty ze skrytki lichutki kocyk wyglądający tak, jakby był utkany z szarego włosia przeżartego przez mole.

– Wiem, wygląda podle, ale musisz wiedzieć, że to specjalny koc termiczny. Jest świetny i był cholernie drogi. Używam go… używałem – poprawił się szybko – do ogrzewania ciężko rannych vivernów. Nakryj nim Tancmistrza. Im też się przyda. – Głową wskazał śpiącego Daniela i nieprzytomnego Cicerona.

Obserwując, jak Desire ostrożnie i z uwagą okrywa kocem całą trójkę, Treller pomyślał, że może jednak jego obawy o los Dante i świata były przedwczesne i przesadzone? Może ten ciemnowłosy hultaj mile go zaskoczy i stanie się dobrym przewodnikiem dla interceptora? Może…

Pogrążony w myślach starszy pan nie zauważył, że auto zwolniło, a Ian mocniej zabębnił palcami o kierownicę. Zerknął na ojca ze złością, ponownie spojrzał na drogę i znów na Trellera. Chrząknął. Nie pomogło. Posłał ojcu kolejne naglące spojrzenie. Tym razem McLaurie dostrzegł irytację syna, lecz bezczelnie zignorował to mało subtelne zaproszenie do sprzeczki, udając, że obserwuje okolicę.

– Treller! – Ian nie wytrzymał i rąbnął pięścią w kierownicę.

Brwi starszego McLauriego uniosły się niczym uprzejme znaki zapytania.

– To twoja sprawka, tak?! – wydarł się Ian. – Nie zaprzeczaj, wiem, że twoja!

– Nie zaprzeczę, bo nie mam pojęcia, czemu miałbym zaprzeczyć – odparł powoli i z godnością Treller, a w Ianie wszystko się zagotowało.

Desire zerknął na panów McLauriech pytająco.

– Może jestem elfem czystej krwi – wrzasnął Ian – a przez to mam miękki i przyjazny charakter, może nigdy nie będę panem świata i może też cierpię na częściową amnezję, ale nie jestem idiotą, tato!

– Nigdy tak nie twierdziłem.

– To twoja sprawka!

– Powtarzasz się.

– Jak mogłeś?!

– Odpowiem, kiedy w końcu zdecydujesz się rzucić jakieś klarowne oskarżenie!

Iana aż zatkało. Sapnął gniewnie, zatrzymał samochód. Pochylił się w stronę Trellera, palcem dźgnął go oskarżająco w pierś.

– Wydaje ci się, że go nie rozpoznałem, co?!

– Nie rozpoznałeś kogo? – wtrącił Desire.

Ian przeniósł zaskoczone spojrzenie na przyjaciela, jakby sprawa była oczywista.

– Jak to kogo?! Viverna oczywiście! – ryknął. – Miodowa tęczówka u tej odmiany to jak podpis Trellera. Tę krzyżówkę wyhodował ponad rok temu specjalnie dla konstabli. Wspominałeś – zwrócił się do ojca, krzyżując ręce na piersi – że jest bardziej wytrzymała, odporna na choroby, łatwiejsza do tresury i ma zdecydowanie lepszy węch. Zaprzeczysz?

– Oczywiście, że nie – padła spokojna odpowiedź.

– Jak ty, legendarny Treller McLaurie – teraz Ian cedził słowo po słowie – facet, który nauczył mnie wszystkiego, co wiem o hodowli bestii, ale przede wszystkim na okrągło ględził o uczciwości i rzetelności, wytłumaczysz mi ten szwindel?! – Palcem wskazał drogę, na której dopiero co porzucili zwłoki krasnoluda i viverna. – Jaką bajkę tym razem wciśniesz głupiemu i naiwnemu elfowi, którego zwiesz synem, by nie stracić w jego oczach?! Kazałeś mi hodować jaskiniowe grafitowe – palnął dłonią w kierownicę – drobnicę w stylu miniaturowych jednorożców, tęczowych utopców i innego gówna, a sam co? Handlowałeś jajami czartów smoczych, wyhodowałeś diablika szarego do pacyfikacji Kryształowych Wodospadów i teraz jeszcze to: oddałeś konstablom minitropiącego, który nie przeszedł tresury! Na dodatek z niespiłowanymi zębami i kolcem jadowym w ogonie! Ile takich sztuk oddałeś ludziom palatyna? Bo oprócz tego widzieliśmy co najmniej dwa inne na blokadzie w drodze na twoją farmę. I nie wciskaj mi kitu, że zrobiłeś to dla Uny! Jaki był prawdziwy cel? Więcej dragenów, większa sława? No jaki, tato?!

Ian wpatrzył się natrętnie w twarz Trellera. Jeśli oczekiwał skruchy, przeprosin, czegokolwiek, po raz kolejny srodze się rozczarował. Starszy pan wytrzymał gniewne spojrzenie syna.

– Faktycznie, czarty smocze to moja sprawka. Diabliki też – powiedział cicho. – Ale z tym minitropiącym tam na drodze nie miałem nic wspólnego.

– Treller!

– Palatyn chciał odmiany wytrzymałej, łatwej do rozrodu i tresury. Dałem mu taką, razem z całą dokumentacją dotyczącą hodowli. De facto scedowałem wszelkie prawa do tej rasy na Ronenwetha – mruknął, opuszczając głowę.

– Co takiego?! – wrzasnął Ian, oczy rozszerzyło mu zaskoczenie. – Czyś ty całkowicie zgłupiał, stary durniu?!

– O co chodzi? – wtrącił zdezorientowany Desire.

– Chcesz mi powiedzieć – Ian nachylił się ku ojcu, nie zwracając uwagi na pytanie przyjaciela – że teraz każdy idiota może wyhodować sobie minitropiącego i wytresować go według własnego widzimisię?! Czy ci elfia zaraza starczy mózg zeżarła?!

Treller tylko westchnął i rozmasował sobie kark.

– To było krótko po twoim oficjalnym pogrzebie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przeżyłeś, byłem zdruzgotany, a Ronenweth to wykorzystał. Konstable potrzebowali więcej minitropiących, a ja nie nadążałem z masową hodowlą. Składając mi kondolencje, palatyn zasugerował, że powinienem się zająć chowem ważniejszych ras.

– Czartów, diablików… – szepnął domyślnie Desire.

– Mówił, że najlepiej będzie, gdy tak banalną rasę jak minitropiące powierzę innym, bo nie poradzę sobie z nawałem obowiązków. Obiecywał odpowiedzialnie rozporządzać licencją. Jego ludzie mieli kontrolować, czy hodowcy trzymają się zasad tresury, obowiązku amputacji kolców jadowych i tak dalej. Uwierzyłem. To w końcu palatyn. Wiem, że od tamtej pory udzielił licencji kilku drobnym hodowcom. Niedawno doszły mnie słuchy, że… – zająknął się.

– Tiaa?

Treller zgrzytnął zębami, lecz dokończył:

– Że na pograniczu z Kryształowymi Wodospadami widziano minitropiącego z premedytacją polującego na… – zająknął się – …a mieszańców krasnoludów. Podobno to sprawka kilku miejscowych konstabli. Słyszałem, że podają więźniowi jakiś specyfik, nie mam pojęcia jaki, a potem wypuszczają za nim uzależnionego viverna. Ale nie pytajcie mnie, czy to forma jakiegoś treningu, rewanżu za innych gliniarzy, którzy ucierpieli w czasie pacyfikacji zamieszek, czy może zwyczajnie chorej rozrywki. Tego nie wiem. Nie chciałem wierzyć, że coś takiego jest możliwe. Myliłem się. – Zapatrzył się we własne dłonie wsparte o kolana.

– To dlatego tamten vivern nawet nas nie dostrzegł – odezwał się Desire. – Tak czy inaczej pozostaje mieć nadzieję, że mieli tylko jednego takiego skurczybyka i nieprędko zdobędą kolejnego.

Treller zerknął na rozzłoszczonego syna.

– Tamten vivern na drodze naprawdę nie był mój – mruknął. – Żałuję, że dałem się Ronenwethowi namówić na to wszystko.

Ian pokręcił głową.

– By to elfia!… – Zacisnął pięść.

Przez chwilę wyglądało, jakby zamierzał potraktować Trellera jakimś paskudnym zaklęciem. Sapnął raz czy dwa, opanował gniew. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nagle poczuł znajomy ból w piersi, duszności, mrowienie stóp i uczucie, jakby ktoś obcęgami wyrywał mu trzewia. Ciągle wilgotna od potu koszula w jednej chwili ponownie stała się kompletnie mokra, świat znikł w obłoku czarnych płatków.

– Na Onyksową! Tylko nie teraz! – jęknął.

Złapał się za pierś, z trudem spróbował wciągnąć powietrze. Treller spojrzał na syna przerażony. Wzrokiem poszukał pomocy u Desire. Ciemnowłosy zakonnik natychmiast zaczął przetrząsać wóz w poszukiwaniu torby z prowiantem.

– Znów nie łyknął kapsułki? To jakaś forma elfiego alzheimera czy zaawansowana głupota w połączeniu z masochizmem? – dało się słyszeć charakterystyczną chrypkę Tancmistrza, płowa chihuahua uniosła głowę.

– Schowek w desce rozdzielczej, tam znajdziesz uzdrowienie – oświadczyła zdegustowana. – No, Treller, na co czekasz? Wykaż się bohaterstwem i uratuj syna!

Starszy pan jakby ogłuchł. Rozpacz niemal go sparaliżowała. Patrzył na wijącego się z bólu Iana, niezdolny do ruchu, gardło ściskał mu żal, a oczy wypełniały łzy.

– Co ta Helen ci zrobiła… – wyszeptał w końcu, pogładził syna po dłoni. – Będzie za to cierpieć. Zabiję. Przysięgam…

– Chłopie, ależ ty masz refleks! – przerwała mu brutalnie chihuahua. – Wiedźma kazała do niego strzelać, torturowała, a ty dopiero teraz reagujesz?! Bo zobaczyłeś to na własne oczy?! – wrzasnęła. – A co to, nagle zdecydowałeś się kandydować do tytułu ojca roku?! Na Onyksową Harfę, człowieku – trąciła starszego pana pyskiem – ogarnij się i wyjmij te pieprzone kapsułki z tego zafajdanego schowka, jeśli nadal chcemy mieć tego elfa żywego!

Schowek otworzył się z cichym pyknięciem. Drżącymi rękami McLaurie podał synowi lekarstwo wraz z sokiem jabłkowym, który znalazł w torbie z prowiantem. Próba popicia kapsułek skończyła się zakrztuszeniem i od widowiskowego zgonu uchroniła Iana przytomna reakcja Desire, który solidnie rąbnął go w plecy. Ciemnowłosy zakonnik wraz z Trellerem i psem wpatrzyli się w Iana próbującego uspokoić oddech. Ale minęło jeszcze wiele minut, nim Dee zdołał się wyprostować i normalnie zaczerpnąć powietrza. Przeczesał palcami mokre od potu włosy, łokcie oparł na kierownicy, schował twarz w dłoniach, długą chwilę nic nie mówił, po prostu odpoczywał. Gdy w końcu podniósł głowę i spojrzał na ojca, a potem na Desire, ci dostrzegli jego oczy i zamarli z rozdziawionymi ustami. Bo oto tylko jedna z jego tęczówek pozostała koloru palonej kawy, druga błysnęła srebrnym pyłem jakby zawieszonym we wnętrzu nieskazitelnego szafiru.

– Ja chędożę! – wyszeptał powoli zaskoczony mnich.

– Chciałbyś! – wycedził nagle Tancmistrz z wściekłością. – Desire, zabieraj łapska z mojego tyłka! – Zerknęli w stronę, z której dobiegał głos, i dopiero teraz dostrzegli, że płowa chihuahua na powrót stała się kościstym mężczyzną z jasnym kucykiem oraz szramą biegnącą przez wydatny podbródek. Na dodatek mężczyzna ciągle siedział tam, gdzie jako pies został położony: na kolanach Desire.

– Zaraz, czy to, co mnie uwiera, to… – zapytał groźnie. – By to elfia zaraza! Parę kontaktów ze Sloanem i już zmieniłeś orientację?! – wrzasnął. – Trzymaj ptaka na uwięzi, a łapy przy sobie!

Jak oparzony wyskoczył z wozu. Zatrzymał się na poboczu, gwałtownymi ruchami zaczął otrzepywać ciuchy z niewidzialnego łajna. Wyglądałoby to przekomicznie, gdyby nie wściekłość na twarzy Tancmistrza.

– Hmm, oberwał w głowę mocniej, niż myślałem – rzekł Treller, patrząc na jego dzikie podskoki.

– Tancmistrz? Stary, o czym ty?… Ptaka?! – zawołał przez okno skołowany Desire. – Jakiego ptaka? O rany, ptaka! – Nagle go olśniło! – Danteee!

Zajrzał pod koszulę, potem w gatki. Spanikowany rozpiął je. Dłuższą chwilę gmerał w rozporku, kompletnie nie dostrzegając zdegustowanych min panów McLauriech.

− Dwa razy się zastanowię, zanim podam mu rękę – rzucił słabym głosem Ian.

Desire kompletnie to zignorował, zwłaszcza że właśnie znalazł to, czego tak gorączkowo szukał. Uśmiech rozciągnął mu usta, gdy w dłoniach pojawiło się coś niewielkiego i różowego. To coś zakwiliło cicho.

– A, tu jesteś, kochana! Nic ci nie jest, maleńka? – Westchnął z ulgą, widząc zaspane węgielki oczu. – Dzidzia jest taka odważna, nie wystraszyła się tego kościstego wielkoluda, który tak brzydko wyklina – szeptem paplał jak do niemowlaka. – Ale dzidzia potrzebuje nosidła. Porządnego. Zrobimy takie, jak tylko dojedziemy do Fenaby. Zgoda?

Pogładził Dante po głowie, zupełnie nie zwracając uwagi na Trellera mruczącego z zadowoleniem:

− No i to się nazywa miłość od pierwszego wejrzenia. Spryciula, szybko owinęła go sobie dookoła najmniejszego pazurka.

Tymczasem na poboczu opodal wozu rozpętała się prawdziwa burza.

– I masz mi zaraz wyjaśnić, jakim cudem wylądowałem na twoich kolanach! – darł się Tancmistrz.

Otrzepywaniu się, okręcaniu i podskokom towarzyszyły coraz mocniejsze wyklinania.

„Na Onyksową, ale wrażliwy – pomyślał Ian i podrapał się za uchem. – Zwykłe nieporozumienie, a ten się miota, jakby go demon opętał. Jeszcze chwila i będziemy potrzebować egzorcysty!”.

Westchnął, odwrócił głowę ku Desire, wzrokiem wskazał Tancmistrza. Ciemnowłosy zakonnik zacisnął usta.

– Nie musisz przepraszać – mruknął Ian. – Wystarczy, że mu wszystko wyjaśnisz.

– W życiu tam nie pójdę! – zaperzył się Desire. – Jak nic mnie zastrzeli!

Jakby na zawołanie dzikie podskoki Tancmistrza jeszcze się nasiliły.

– Zastrzeli? A niby z czego? – zainteresował się Ian. – Przecież spluwy przepadły w Instytucie. Co najwyżej dostaniesz po gębie. To nie takie straszne, a poza tym zasłużone. No, dalej, zasuwaj. Jak nie pójdziesz, będzie jeszcze gorzej.

Starszy pan McLaurie spojrzał krytycznie na syna. Przypomniał sobie wszystkie bójki Iana z Benem Stoykovem i westchnął na samą myśl, że znów będzie musiał kurować czyjś rozkwaszony nos.

– No idź – zwrócił się do ciemnowłosego zakonnika. – Miejmy to już za sobą.

Desire zgrzytnął zębami. Odłożył Dante na siedzenie i wygramolił się z wozu. Powoli, w strugach deszczu, ruszył ku poboczu, na którym przyjaciel ciągle odstawiał swój wściekły taniec. Ian z Trellerem wstrzymali oddech.

Desire zatrzymał się naprzeciw Tancmistrza. Przestąpił z nogi na nogę, nieco nerwowym ruchem rozmasował szczękę. Nie patrząc na tamtego, zaczął mówić – na tyle cicho, że siedzących w samochodzie panów McLauriech nie dobiegło żadne słowo. Płowowłosy mężczyzna na poboczu nie zaszczycił Desire jednym spojrzeniem. Coś zamruczał, a strużka śliny pociekła z jego ust i natychmiast została zmyta przez deszcz. Zamachał rękami, otrzepał ubranie, podskoczył, a nawet zakręcił biodrami! Desire spojrzał z konsternacją w stronę auta. Ponaglony przez Iana pewniejszym głosem zaczął coś objaśniać, a w końcu pokrzykiwać. Odpowiedział mu potok obelg i kolejne podskoki.

– Oni tak zawsze? – mruknął zdegustowany Treller.

– No cóż…

– Na Onyksową Harfę! Kłócą się jak stare małżeństwo. I to takie, które nie pamięta, kiedy się ostatnio bzykało. – Zniecierpliwienie zaczęło ogarniać starszego pana. – I to z nimi masz wyruszyć do Wietrznych Katedr?!

– Proponowałem, że zabiorę bazyliszka. On się nie zgodził. – Ian wskazał głową nieprzytomnego Cicerona.

Zobaczył zaskoczenie w oczach ojca i tylko wzruszył ramionami. Tymczasem sytuacja na zewnątrz jeszcze się pogorszyła. Teraz ciemnowłosemu zakonnikowi puściły nerwy.

− Ale z ciebie palant, Tancmistrz! − Desire splunął z pogardą.

W odpowiedzi przyjaciel zamachał rękami, podskoczył, a nawet… zrobił przysiad! Zaczął drapać się po całym ciele tak intensywnie, jakby padł ofiarą nagłej inwazji smoczego świerzbowca.

– Palant?! – ryknął. – Ja ci dam palanta!

Podstawił Desire pięść pod nos.

– Panowie. Panowie! – Treller nie wytrzymał i wychylił się przez okno.

Nawet nie spojrzeli w jego stronę. Desire stał z rękami wspartymi o biodra, patrzył z pogardą na przyjaciela i dobitnym głosem sugerował wizytę u psychiatry. Tancmistrz darł się jak opętany i nie przestawał machać łapskami.

– Panowie!!! – wrzasnął Treller, ale na interwencję było zdecydowanie za późno.

− Ty do mnie z tymi zaklęciami?! Ja ci dam zaklęcia, wypierdku!

Zaraz potem obydwa wściekłe szerszenie wrzasnęły jednocześnie Mortua! i zamarły w komicznych pozycjach. Jednak brak możliwości poruszania się nie przeszkadzał im ujadać. Sekundę potem znów wpadli na identyczny pomysł. Rzucone jednocześnie Sincantatum sprawiło, że i Tancmistrz, i Desire skutecznie pozbawili się możliwości używania magii.

– I zobacz, co zrobiłeś, krasnoludzia mendo! – zawył Desire. – Szczęśliwy?! No, mam nadzieję!

– Zaraz zwariuję! – wycedził Treller. – Nadal uważasz, że warto ich było konfrontować? – spytał syna z naganą. – No dalej, zrób coś, zanim stracę nerwy. – McLaurie otworzył schowek i kusza wylądowała na jego kolanach.

– Chyba żartujesz. – Ian pokręcił z niedowierzaniem głową, podczas gdy dwa posągi stojące na poboczu w strugach deszczu teraz przeszły do opluwania się.

– Nie raz chciałem to zrobić, gdy tłukłeś się z Benem. Wtedy miałem opory. Teraz nie będę mieć żadnych.

Ian westchnął, wychylił się przez okno, od niechcenia wystawił rękę.

– Somnum.

Ciszę zakłócał jedynie szum deszczu. Chwilę delektowali się nią i widokiem dwóch zmokniętych kogutów zamarłych na skraju drogi. Treller zerknął na syna bez słowa. Usta wykrzywił mu podziw. Schował kuszę.

– Ale dasz radę ich odczarować?

– Jasne, tylko nie wiem, czy chcę. – Ian się uśmiechnął. – Jeszcze chwila. Zimny prysznic dobrze im zrobi. Serio chciałeś ustrzelić mnie i Bena z kuszy?

Treller zachichotał.

– Ojcostwo to ciężki kawałek chleba.

Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.

– Dobra, obudźmy ich. Mam nadzieję, że im przeszło – mruknął Ian, ocierając załzawione ze śmiechu oczy.

Zanim wysiedli, Treller złapał syna za ramię. Nagle stał się bardzo poważny, przygryzł usta, zawahał się. To, co zamierzał zrobić, nie było łatwe ani przyjemne, ale musiał się w końcu z tym zmierzyć. Już i tak zbyt długo zwlekał.

– Słuchaj, czy… Czy po tym wszystkim, co się wydarzyło, co zrobiłem, a właściwie czego nie zrobiłem dla ciebie, dla Uny, Russella, czy ty… – wykrztusił – czy nadal widzisz we mnie ojca? Zrozumiem, jeśli odpowiedź zabrzmi „nie”.

– Ależ wybrałeś sobie moment na takie rozmowy. – Teraz także Iana opuścił dobry nastrój. Uśmiech znikł z jego twarzy, została jedynie beznamiętna maska. Na jedną, trwającą wieczność chwilę ich spojrzenia się spotkały.

– Tam, w chacie zapytałeś Martine, czy kiedykolwiek pomyślała o mnie ciepło, jakbym był jej prawdziwym synem. A ty? Pomyślałeś tak kiedyś o mnie?

– Wiesz, że tak. – Oczy Trellera podejrzanie zwilgotniały, głos zadrżał. – Całą waszą trójkę kochałem, jakbyście byli moimi rodzonymi dziećmi. Nie spodziewałem się, że pokocham was aż tak mocno. Że w ogóle pokocham. Nie masz pojęcia, jak kurewsko źle mi z tym, przez co musieliście przejść z powodu mojej głupoty, mojego tchórzostwa i wygodnictwa. Nie odwrócę tego, nikt by nie zdołał. Mogę tylko błagać o wybaczenie.

Ian skupił wzrok na dłoniach kurczowo zaciśniętych na kierownicy. Milczał. McLaurie z napięciem wpatrzył się w syna. Czekał, z trudem panując nad emocjami. O dach wozu miarowo bębnił deszcz, Desire z Tancmistrzem ciągle stali w jego strugach, lecz Ian nie spieszył się z odpowiedzią. W końcu głęboko i powoli odetchnął i odwrócił głowę ku starszemu panu.

– Nie będziemy więcej wracać do tego tematu. Chodźmy, trzeba ich obudzić. Czas ruszać… tato.

Wysiadł z auta i głośno trzasnął drzwiami. Nie zobaczył już, jak Treller mruga, by odgonić łzy. Nie usłyszał, jak wzdycha z ulgą i szepcze „dzięki”. Gardło zdławiły mu żal, smutek, ale też wzruszenie. Pomyślał, że to nie czas na roztrząsanie przeszłości, że musi tę część swego życia zostawić za sobą. Że musi skupić się na tym, co nadciąga, nie na tym, co było. A co do win Trellera?

„Nagrzeszył, ale czas odpuścić – pomyślał – wybaczyć. Una i Russell właśnie tego by chcieli. Zresztą poczucie winy to najlepsza dla niego kara”.

Pewnym krokiem zbliżył się do śpiących przyjaciół. Położył dłoń na ramieniu Desire i ciche Terminatus skutecznie wybudziło ciemnowłosego zakonnika. Ten, przemoknięty i zdezorientowany, zajął miejsce w samochodzie. Dante wtuliła się w niego, kwiląc cicho.

Tymczasem Treller podszedł do Tancmistrza. Zimne strugi lały się z nieba, lecz on nie zwracał na to uwagi. Pociągnął raz czy dwa nosem, starł nadmiar wody z policzków, bo przecież to była woda, nie łzy, prawda?

– Coś nie tak? – usłyszał głos Iana, który także podszedł do Tancmistrza, by i jego obudzić.

– W porządku, ale daj mi się rozejrzeć.

Starszy pan dokładnie obejrzał śpiącego. Ubranie zdążyło nasiąknąć mu wodą. Deszcz spływał po twarzy, po zamkniętych powiekach. Ciężkie krople kapały z czubka nosa na wydatny podbródek. Kolejne mknęły od opuszków palców ku ziemi, lecz mężczyzna ani drgnął. Gdyby nie spokojny, miarowy oddech unoszący jego pierś, można by go pomylić z woskową figurą. Jedyną rzeczą, jaka zwróciła uwagę Trellera, było zielone błocko na nogawkach spodni oraz butach Tancmistrza. McLaurie kucnął. Oczy przeszukiwały otoczenie, nos starał się uchwycić najdelikatniejsze zapachy, co przy tej ulewie było prawie niemożliwe.

– Tato? – ponowił pytanie Ian. – Co jest?

– Nic takiego. Wydawało mi się. – Treller westchnął, pokręcił głową jak człowiek, który zrozumiał, że się pomylił. – Wybudź go. Nie traćmy czasu.

Kolejne Terminatus sprawiło, że Tancmistrz się ocknął. Lecz w przeciwieństwie do Desire, gdy tylko otworzył oczy, natychmiast ponownie zaczął bluzgać.

– Somnum – mruknął znów Ian i zakonnik natychmiast ponownie zamknął oczy. – Chyba jednak ci się nie wydawało. Spójrz tutaj.

Podniósł leżący opodal patyk, ostrożnie uniósł nogawkę spodni Tancmistrza. To samo zrobił z drugą. Oczom panów ukazały się łydki mężczyzny całe usiane żółtawymi bąblami. Wymienili spojrzenia.

– No i mamy przyczynę jego dziwnego zachowania. Parzydlak gnomi – westchnął McLaurie. – Patrz, tam jest ich jeszcze kilka.

Rzeczywiście, z pobliskiej kępy traw wystawały trzy dorodne grzyby o kapeluszach wielkości dłoni mężczyzny. Postrzępione kapelusze były we wszystkich odcieniach zieleni, co czyniło je niemal niewidzialnymi. Parzydlaki pojawiły się zaraz po Apokalipsie, lecz stanowiły ogromną rzadkość. Rosły endemicznie i ciężko się rozsiewały. Swą nazwę wzięły od gnomów, które – gdy ich niewielka populacja jeszcze istniała – uwielbiały się nimi odurzać, stosując je niemal do każdej potrawy. Podobno były rarytasem, lecz nieprawidłowo przyrządzone parzydlaki potrafiły nieźle poparzyć. W małych dawkach wywoływały bezpłodność, w dużych uśmiercały. Stąd w krótkim czasie i na własne życzenie uzależnione gnomy pożegnały się z tym światem, zostawiając po sobie jedynie nazwę grzyba truciciela.

– Ogromne połacie lasu, gnomich parzydlaków jak na lekarstwo, a ten akurat musiał w jednego wleźć, co?! – Treller zgrzytnął zębami. Podniósł się i ruszył ku autu.

– Trzeba mu pomóc! – krzyknął za nim Ian.

– Właśnie zamierzam to zrobić – odparł ojciec. – To samochód hodowcy vivernów, my zawsze wozimy z sobą różne mikstury, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą, pamiętasz?

Po chwili Ian, dłońmi zabezpieczonymi rękawiczkami utworzonymi z żelu Trellera, zaczął podwijać nogawki chorego. Robił to bardzo delikatnie, ale każdy dotyk sprawiał, że materiał rwał się w jego rękach. Spojrzał na ojca.

– Spokojnie, masz rękawiczki – mruknął Treller. – Ale uważaj, te zielone plamy to nie żaden brud tylko kwas.

Rzeczywiście, fragment za fragmentem tkanina rozpadała się, odsłaniając poparzone nogi śpiącego. Nieświadomy sytuacji Tancmistrz spał, stojąc w deszczu, podczas gdy dwóch klęczących obok niego mężczyzn zaczęło go opatrywać.

– Poczekaj – odezwał się Treller i na moment zniknął między drzewami.

Wrócił z kilkoma liśćmi paproci. Zanim owinął je wokół nóg chorego, najpierw obficie pokrył je zielonym gęstym mazidłem przyniesionym z wozu. Całość zniknęła pod bandażami.

– Myślisz, że to zadziała?

– U vivernów się sprawdzało. W lekkich przypadkach oczywiście. – Treller wzruszył ramionami. – Wyciąga toksyny, wysusza bąble i działa przeciwbólowo. Gorzej z halucynacjami. Niektóre zwierzaki musiałem dobijać, bo pod wpływem toksyn najpierw demolowały zagrody, a potem zdychały w męczarniach. Weterynarz, którego wzywałem, twierdził, że grzyb rozwalił im narządy, ale co on tam wiedział…

– Nawet tak nie żartuj! – wyjąkał Ian. Zerknął z przerażeniem i litością na śpiącego. – Tancmistrza to nie spotka! Sloan! Potrzebujemy Sloana! Im szybciej dotrzemy do Fenaby…

Z trudem – bo ciągle jeszcze nie czuł się najlepiej – przerzucił sobie Tancmistrza przez ramię. Zacisnął szczęki i ruszył w stronę auta.

„Nie umrze – myślał gorączkowo. – Sloan mu pomoże. Byle tylko dotrzeć do Fenaby…”.

Podczas gdy Ian usadzał Tancmistrza na przednim siedzeniu, przypinał go pasem i okrywał termicznym kocem, Treller jeszcze chwilę kręcił się po poboczu. Gdy przemoczony wrócił do wozu, zobaczył, że jego miejsce jest zajęte.

– Musisz się wcisnąć koło Desire. Nic nie poradzę – powiedział Ian.

– Cudownie – mruknął ciemnowłosy zakonnik, bo miejsca z tyłu było tyle, co kot napłakał.

– Daleko do tego Fenaby? – zainteresował się Treller.

Ian tylko westchnął.

– Rozumiem. Całkiem niedawno podróżowałem jako moneta. – Starszy pan uśmiechnął się do Desire. – Zmień mnie. Wam będzie wygodniej, a i ja się trochę zdrzemnę. Ostatnio miałem cholernie fajne sny.

– Lepiej powiedz mi, co z Tancmistrzem. Co z jego nogami? Te bandaże, ten atak szału…

– Wlazł na parzydlaka gnomiego – przerwał mu McLaurie. – Gdyby nie grube nogawki i solidne buty, kwas przeżarłby mu nogi, a potem najpewniej zabił. Jeśli macie w tym Fenaby dobrego medyka, to może twój przyjaciel wyjdzie z tego. Nie do końca normalny i pewnie niesprawny, ale będzie żył. Więc jeśli chcesz zwiększyć jego szanse, nie każ mu kwitnąć na tym deszczu.

Desire skrzywił się i mruknął zaklęcie. Srebrna moneta zniknęła w kieszonce jego pasa. Ian odpalił auto.

– Czekaj – odezwał się jeszcze Desire. – Trzeba skontaktować się z Kinnonem. Musi powiadomić Sloana, że mamy trzech chorych.

– Zasadniczo dwóch. Nas i Daniela nie liczę – mruknął Ian. – Ale masz rację, trzeba ich uprzedzić, że oprócz Cicerona mamy też kłopoty z Tancmistrzem. Niech przygotują wszystko na nasz powrót.

Jakiś czas potem posileni resztą batonów energetycznych Brendy oraz własnym prowiantem, zaopatrzeni przez Kinnona w najnowsze wskazówki, ruszyli w dalszą drogę.

* * *

Połączył je koszmar. Tragedia, po której przyjaźń, wsparcie i zrozumienie można znaleźć jedynie u podobnej sobie istoty. Stały się sobie bliskie jak siostry, jak bliźnięta wyjęte z jednego łona. Ich relacje można było opisać każdym frazesem w rodzaju „Rozumiały się bez słów”. Koegzystowały w ten przedziwny sposób wiele dziesiątków lat niczym jeden umysł zamknięty w dwóch ciałach. Dzieliły te same marzenia, dążyły do tych samych celów. Kochały bądź nienawidziły w ten sam chory, intensywny sposób. Wspierały się. Teraz jedna z nich, niczym więdnąca roślina, leżała w nieskazitelnej pościeli szpitalnego łóżka z oczami wlepionymi w sufit. Coś mamrotała, z kącika ust płynęła jej strużka śliny. Brak makijażu, uczesane byle jak włosy, szpitalna koszula w niebieskie kwiatki. Martine. Czule nazywana Mary. Helen spojrzała na nią.

„W tych szpitalnych łachach niemal cię nie poznałam…” – zwróciła się w myślach do przyjaciółki.

Patrzyła na ten dawny wulkan energii i pomysłów teraz przypięty dla własnego bezpieczeństwa skórzanymi pasami do łóżka, nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Zacisnęła usta. Gula żalu, strachu, stresu zdławiła gardło. Kilkanaście godzin temu osobiście nadzorowała transport Martine do Instytutu, a następnie sama ją przebadała. Potem, jakby nie ufając swoim umiejętnościom medycznym, zleciła to samo jeszcze dwóm innym lekarzom. Pobrano próbki, przeprowadzono wszelkie możliwe konsultacje, wdrożono najbardziej szczegółowe procedury medyczne. Wszystko na próżno. Żaden ze specjalistów nie potrafił powiedzieć, z jakiego powodu Martine jest w takim stanie. Helen sięgnęła po kartę leczenia. Po raz kolejny z irytacją przeczytała: „przyczyna choroby nieznana”. W uwagach dopisano, że być może Martine przeżyła jakiś wstrząs, który wywołał załamanie nerwowe. Jednak to było tylko przypuszczenie. W kolejnym akapicie dopisano: „rokowanie ostrożne”.

„Załamanie nerwowe? U Martine? Tiaa, jasne!”.

Wciągnęła głośno powietrze. Miała poczucie, że medycyna, którą tak uparcie zgłębiała przez całe dekady, medycyna, która była jej bogiem, jej światem − zawiodła ją, zdradziła, oszukała! Co to znaczy, że nie można pomóc Mary?! Kto i na jakiej podstawie śmie tak twierdzić?! Gregorian zacisnęła usta, zdławiła gniew, z czułością spojrzała na przyjaciółkę. Pogładziła Martine po dłoni.

– Mówiłam, żebyś tam nie jechała – szepnęła z wyrzutem. – Czemu nie posłuchałaś?

Odpowiedzią był bełkot, szarpnięcie dłoni i znów cichy szum aparatury medycznej.

– Co ten Treller ci zrobił? Nie należało go wybierać. Niepotrzebnie upierałaś się przy jego kandydaturze. Cierpliwie go znosiłam, bo ty tak chciałaś. Ale dosyć! Dopadnę gnojka, przyrzekam. Śpij, Mary, śpij – mruknęła, naciskając tłoczek strzykawki. Środek nasenny wstrzyknięty do kroplówki pomknął rurką ku wenflonowi wbitemu w przedramię kobiety. Martine przymknęła oczy, bełkot ucichł.

„Sen dobrze ci zrobi – pomyślała Helen. – Odpoczywaj. Mnie zostaw resztę. Wyciągnę cię z tego. Tak będzie”.

Rozejrzała się po idealnie czystej izolatce. Wspomniała zamiłowanie Martine do luksusu. Wyobraziła sobie, jak przyjaciółka urządziłaby to pomieszczenie, gdyby mogła, a przede wszystkim chciała.

„Wyśmiałaby ten pomysł. Cała Martine…”.

Nagle na jednym z krzeseł dostrzegła niechlujnie rzucone ubranie przyjaciółki. Zmarszczyła brwi. Nie spodobało jej się to.

„Wścieknie się, jak się obudzi i to zobaczy” – uparcie nie dopuszczała myśli, że przyjaciółka może nigdy nie wrócić do zdrowia.

Podeszła do krzesła, wzięła płaszcz Martine, cały ubłocony.

„I jeszcze to. – Zgrzytnęła zębami. – Żadnemu idiocie nie przyszło do głowy, żeby to wysłać do pralni. Wart fortunę, więc pewnie się bali, że zniszczą. Niepotrzebnie. Dla Mary to już i tak szmata. Nie włoży go więcej”.

Wprawnie złożyła w kostkę koszulę, spodnie i płaszcz. Chaotyczny stos ubrań zmienił się w schludny stosik. Pod siedziskiem krzesła przycupnęły zdobione kalosze. Helen spojrzała na swe dzieło zadowolona.

– Porządek musi być.

Podeszła do panelu sterującego całym pomieszczeniem. Już miała zadzwonić po kogoś z personelu, gdy nagle zatrzymała się, spojrzała przez ramię, wpatrzyła w stertę ciuchów, nie rozumiejąc jeszcze, co wytrąciło ją z równowagi. Zmarszczyła brwi, przygryzła usta, zastanowiła się. Pomału się odwróciła.

– Niemożliwe! – szepnęła.

Rzuciła się ku ubraniom, z dołu stosu wyszarpnęła płaszcz. Reszta rzeczy rozsypała się po podłodze, lecz Helen nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Szybkimi, gorączkowymi ruchami rozprostowała płaszcz, otrzepała z błota. Błękitne oczy wpatrywały się w tkaninę z niedowierzaniem i gniewem.

– Harfa!

* * *

Wczesnym wieczorem przemęczony Heron dostarczył nowiny. Wszystkie złe. Ponownie przetrząśnięto teren farmy Trellera McLauriego, lecz bezskutecznie. Wyznaczono sporą nagrodę dla znalazcy broszy, ale nikt się nie zgłosił. Przesłuchano wszystkich funkcjonariuszy oraz cały personel medyczny biorący udział w akcji. Nikt nie znalazł niczego cennego.

Heron nie komentował tego głośno, jednak Helen zauważyła, z jakim niesmakiem opowiadał o robieniu afery z powodu jakiejś zagubionej błyskotki. Nie przejęła się tym. Zażądała zapisu kamer policyjnych z interwencji na farmie, potem do znudzenia je przeglądała, nie pomijając najbardziej drastycznych szczegółów. Godzinę później znalazła to, czego szukała. Parę niewyraźnych ujęć filmiku nakręconego ze sporej odległości. Samochód, pakujący się do niego mężczyźni i Treller wywlekający Martine przed chatę. Gdy przyjrzała się temu fragmentowi bliżej, ujrzała, że stary drań pochyla się nad Mary, coś do niej mówi, ciągnie ją za poły płaszcza, a potem chowa dłoń do kieszeni!

– Treller, ty śmieciu! Wyrwę ci tę Harfę z gardła obcęgami! Powoli! I dowiem się, co zrobiłeś Martine.

Ale gniew nie przesłonił jej tych kilku obrazów, które pojawiły się sekundy wcześniej. Dwóch mężczyzn niosących do wozu dwóch innych. I trzeci wsiadający za nimi.

– Cador – szepnęła. – Wygląda, że już nie muszę cię szukać. Zabrali cię, czyli żyjesz. Ale kim jest ten jeszcze jeden facet?

Niedługo potem wyjaśniła się także tożsamość drugiego z niesionych mężczyzn oraz kilka innych spraw. Wszystko to zmroziło krew w żyłach Helen Gregorian. Tymczasem do jej gabinetu ponownie wpadł Heron.

– Znaleźliśmy Huxleya. Nic nie pamięta. Leżał zamknięty w jednej z kapsuł w Terminalu – wysapał. – Z tej kapsuły wcześniej zniknął pacjent. Wsadzili Huxa na jego miejsce i nieźle namieszali na konsoli, żeby to zamaskować. To dlatego nie mogliśmy go namierzyć. Ten pacjent… – spojrzał na Helen dziwnie – miał na imię Daniel i… i był czystej krwi elfem! – wyjąkał, jakby sam nie wierzył, że to mówi.

Helen dostrzegła w oczach strażnika wątpliwości, których dłużej nie mogła ignorować. Zaklęła w myślach. Westchnęła.

– Elf? Po co im elf? – szepnęła i spojrzała na Herona.

Stał przy drzwiach i z nieustępliwym wyrazem twarzy domagał się odpowiedzi. Prawdziwe czy nie, postanowiła mu je dać. Ostatecznie Braden nie żył. Jego ciała użyje potem, do eksperymentów, ale teraz… Zastąpienie go nie było możliwe, ale jej potrzebny był ktoś lojalny, ktoś, kto nie zawaha się wypełnić wszystkich jej poleceń. Heron był namiastką takiej osoby. Musiała się tym zadowolić.

– Jeszcze przed zarazą kilka poważnie chorych elfów poprosiło o możliwość hibernacji do czasu, aż wynajdziemy dla nich lekarstwa.

– Ooo! Skąd pani to wie? – szepnął Heron.

Westchnęła teatralnie.

– Od poprzedniego dyrektora Instytutu – objaśniła, siląc się na znudzony ton. – Ale to ściśle tajne, nie muszę dodawać, że nie wolni ci?…

– Jasne. Ale skoro kapsuły mogły uratować elfy, to czemu ich nie wykorzystano wtedy, w czasie zarazy?!

Zmarszczyła brwi, udając zniecierpliwienie.

– Choćby dlatego, że Instytut dopiero powstawał. Dysponowaliśmy niewielką liczbą inkubatorów. I wszystkie były zajęte. Mieliśmy jednych wyrzucić, żeby zrobić miejsce innym? – dokończyła cierpkim tonem.

– Zresztą zakażonym nawet kapsuły by nie pomogły.

Wspomnienia przywołały obrazy konających elfów. Tak wiele obrazów. Wszystkie przepełnione cierpieniem i krwawymi łzami. I rezydencje − ciągle wyglądające na zamieszkane. Zastawione do śniadania stoły, nieposłane łóżka, rozrzucone ubrania, jakaś otwarta książka, jakby czekająca na powrót pana domu, palące się światło w łazience, kieliszek niedopitego wina. I tylko klepsydry rodowe przestały przesypywać piasek, kaganki ustawione na parapetach okien wygasły, domownicy wyparowali. A jeśli tak, to co na dywanach, obiciach kanap czy foteli, podłogach robiły kupki popiołu i plamy? Szare jak zachmurzone niebo, brunatne jak zeskrobana rdza? Czemu pies – czasem kilka psów – skamlał żałośnie nad tymi plamami? Helen zacisnęła szczęki. Jak zawsze gdy dopadały ją koszmary przeszłości. Jednak te wróciły ze zdwojoną siłą. Przyniosły obrazy pustych ulic z leżącymi gdzieniegdzie ciałami zmarłych ofiar zarazy, które śmierć zastała z dala od domów. Nadpłynęły też dźwięki, które kobiecie latami skutecznie udawało się wyrzucać ze wspomnień. Słabnący płacz osieroconego niemowlaka, krzyk mężczyzny nad zwłokami żony, niemal zwierzęcy skowyt matki tulącej ciało kilkuletniej córki. Wiedziała, co nastąpi potem. I nie pomyliła się. Z odmętów pamięci wyłonił się jeszcze jeden obraz. Kosmyk jasnych przepoconych włosów, błysk srebra w ogarniętej gorączką tęczówce i szept dobiegający ze spierzchniętych ust: „Czemu, Helen? Dlaczego?”.

– Pani doktor? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Herona.

– O czym to ja?… A tak, już wiem. No więc zaraza wybiła krewnych tych elfów, oni sami dzięki nam ocaleli. Ale poza kapsułami nie przetrwają za długo – kłamała jak z nut, mając nadzieję, że Heron kupi te bzdury; przynajmniej na jakiś czas. – Dlatego musimy znaleźć tych facetów, zanim zabiją tego biedaka.

– Jasne. – Potwierdził skinieniem głowy. – Ale czemu cały Palatynat myśli, że wszystkie elfy wymarły, skoro kilku mamy?

– Bo ci w kapsułach to niemal trupy. Ich szanse na przeżycie już przed zarazą były niewielkie. Będziemy się chwalić sukcesem, dopiero gdy wymyślimy dla nich lekarstwa, gdy ich uratujemy – tłumaczyła jak dziecku. – Ale na razie buzia na kłódkę, zgoda? – Przyłożyła palec do ust.

Mężczyzna skwapliwie skinął głową.

– Ten pacjent, którego porwali…

– Daniel.

– Daniel. Opiszesz mi go?

– Zajmował kapsułę jedenastą w sektorze X6913 GB.

Zobaczył, że zbladła, lecz kontynuował:

– Jak na elfa był wysoki. Blondyn. Elfów nie goli się na łyso? Myślałem, że to dotyczy wszystkich rezydentów.

– W ich przypadku to bez znaczenia. Włosy i tak natychmiast odrastały – odparła zniecierpliwiona. – Miał jakieś cechy charakterystyczne?

– Poza podwójną armillą? Nic.

Helen gwałtownie wciągnęła powietrze. Zacisnęła usta.

– Zna go pani? Powinienem wiedzieć o nim coś więcej?

– Tylko tyle, że ten biedak wyjątkowo cierpi – odwróciła głowę ku oknu, by nie mógł zobaczyć wyrazu jej twarzy. – Bez naszej pomocy nie pożyje za długo. Musimy go odnaleźć i to jak najszybciej. Może będziemy mieli szczęście i jeszcze dziś, najdalej jutro, złapiemy tych facetów. Właśnie dostałam wiadomość od komendanta Sonnenfielda. Dwa czy trzy dni temu ktoś pytał o Erica Widdowsa vel Richarda Dee-Zandera, czyli naszego Iana McLauriego.

– Ooo… Tak się zastanawiałem… Wysłała pani tego faceta, Iana, z misją. Czemu zwiał razem z tamtymi, skoro wykonał zadanie?

– A któż to może wiedzieć? Musieli nieźle namieszać mu w głowie – nieświadomie posłużyła się słowami Brendy. – Ale idąc jego tropem, dotrzemy do pozostałych. Dowiemy się, co knują. Dostałeś listę fałszywych tożsamości Iana. Eric Widdows to jedna z nich, drobny oszust i złodziej. Konstable mają urwanie głowy przy pacyfikacji zamieszek w Kryształowych Wodospadach, więc nie mieli czasu zajmować się kimś takim jak Eric. Szkoda – westchnęła. – Zapytanie wysłał niejaki Terraney, komendant posterunku w… – przeszukała wzrokiem stertę karteluszków na biurku, odnalazła właściwy i przeczytała – …w Sleepy Graves. Chciał wiedzieć, czy Widdows nie był notowany, bo pomieszkiwał u jakiejś kobiety w tym miasteczku i wydał mu się podejrzany. Szczegółowo opisał Iana. Pakuj się, za chwilę wyjeżdżamy.

– Do Sleepy Graves? Słyszałem o tej mieścinie. Kilka godzin drogi od Metropolii w kierunku na Kryształowe Wodospady, niedaleko Sirens Bay? Podobno to bardzo urokliwe i spokojne miejsce.

– Takie zawsze są najbardziej podejrzane.

– Ale to w tamtych rejonach były największe zamieszki w czasie zarazy, prawda? – upewnił się.

„Raczej pogromy. Elfów” – wspomniała w myślach, lecz potwierdziła skinieniem głowy.

– Pani jedzie?

– A sądziłeś, że odpuściłabym sobie udział w tej przygodzie?

* * *

Opuścili Fenaby deszczowym zmierzchem. Mglistą, wilgotną, ponurą nocą do niego powrócili. Podróż trwała dłużej, niż się spodziewali, bo trasa do Sleepy Graves − z powodu ulewnych deszczy, ale też strajków i demonstracji mieszańców oraz związanych z tym blokad − nie była możliwa do ponownego przebycia. Pogranicze z Kryształowymi Wodospadami kontrolowały mobilne patrole, którym towarzyszyły viverny. Dzięki nowym wskazówkom Kinnona oraz wiedzy i doświadczeniu Trellera przyjaciołom udało się przemknąć przez zasieki, choć miejscami było gorąco. Długi czas kluczyli bocznymi dróżkami, krótkie przerwy przeznaczając na dezynfekcję ran, posiłki, kontrolę nieprzytomnych kompanów czy modyfikację wyglądu auta. Zatankowali tylko raz, w południe, w jakiejś zabitej dechami dziurze, na małej stacji z dwoma dystrybutorami, bez monitoringu i tylko jednym pracownikiem obsługi. Ten zdołał jedynie zapamiętać rozklekotany wóz prowadzony przez chorowitą staruszkę. To Desire wcielił się w starszą wersję Evangeline, a po wszystkim – na wszelki wypadek – rzucił na gościa zaklęcie Splątanego Języka. Na tych kilku postojach Desire karmił też Dante dżdżownicami i chrząszczami znalezionymi przez Trellera i wysłuchał kilku pierwszych lekcji dotyczących hodowli interceptorów.

Kiedy więc po wielu godzinach wykończeni nareszcie dostrzegli pierwsze światełka zabudowań Fenaby, westchnęli ze szczerą ulgą. Treller starał się zobaczyć we mgle cokolwiek, Ianowi serce zabiło gwałtownie na myśl, że spotka Mayę i Bazylię, a Desire uśmiechnął się i szepnął: „dom”.

Zgodnie z ustaleniami zatrzymali wóz niedaleko zjazdu z drogi głównej, z dala od ostatnich latarń. Nie czekali zbyt długo. Niebawem z mroku i mgły wychynęła okryta ciemną peleryną postać, która szybko podeszła do auta. Pogładziła karoserię, coś zamruczała. W jednej chwili światła samochodu zgasły, silnik ucichł, a wóz… rozpłynął się w powietrzu.

– Jedźcie ostrożnie, po deszczu droga jest błotnista i śliska. Łatwo o nieszczęście – powiedział cicho przybysz, nachylając się ku niewidzialnemu rozmówcy.

– Wybacz, Colin, nie możemy cię zabrać – odparł Ian. – Nie mamy miejsca.

– Wiem. Nie liczyłem na to. I nawet nie chciałem. No, jedźcie. Czekają na was. Ja się tu jeszcze trochę rozejrzę. Po ostatnim nalocie na klasztor wszyscy jesteśmy trochę przewrażliwieni.

– Dzięki – mruknął Ian. Delikatnie wcisnął gaz.

Colin niedbale skinął dłonią, okręcił się na pięcie i ponownie zniknął w mroku. Terenówka zaczęła mozolnie wspinać się traktem wiodącym ku opactwu. Dzięki zaklęciu Colina, przyjaciele, sami prawie niewidzialni, doskonale widzieli drogę przed sobą. Silnik pracował niemal bezgłośnie. Cisza przerywana sporadycznie przez głuche pohukiwania sowy, a może puszczyka, brak jakichkolwiek oznak, że w zabudowaniach żyją ludzie − każdego intruza przyprawiłby o dreszcz na plecach, ale przede wszystkim zniechęcił do eksplorowania tego terenu. Jednak mężczyznom klasztor zdawał się azylem, jedynym miejscem w całym Palatynacie, gdzie mogli czuć się naprawdę bezpiecznie.

W uchylonej bramie czekał na nich Kinnon, który natychmiast zamknął za nimi wrota. Na dziedzińcu zauważyli też Sloana stojącego przy drzwiach wejściowych i jeszcze dwóch innych braci. Wszyscy byli poważni. W załomie muru dostrzegli ruch. Jeszcze jeden zakonnik przez lornetkę noktowizyjną sprawdzał okolicę, sam perfekcyjnie wtopiony w mrok.

– Oficjalne powitanie jutro w południe – rzucił Kinnon, zamiast „fajnie was widzieć”. – Dawać Cicerona i Tancmistrza. Oni są najważniejsi. Wy idźcie coś zjeść. Kolację zostawiłem wam w refektarzu. I wykąpcie się, na litość boską! Śmierdzicie jak gacie spacyfikowanego krasnoluda! A jak skończycie, zejdźcie do Sloana. Niech was też obejrzy.

Niemal do rana wspomagany przez Colina Sloan badał Cicerona i Tancmistrza, opatrywał ich rany, ordynował leki, jedyną przerwę robiąc sobie na swój trzydziestominutowy przymusowy sen. Dopiero gdy upewnił się, że stan mnichów jest stabilny, przekazał nadzór nad nimi innemu z braci, a sam zajął się pozostałymi mężczyznami.

– Desire, pozwól na chwilę – rzucił konspiracyjnym tonem i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia wykorzystywanego przez Tancmistrza jako gabinet medyczny.

Mężczyzna niechętnie podążył za nim.

– Co jest?

Sloan dyskretnie powiódł wzrokiem od Trellera do Iana. Desire nie zrozumiał. Sloan zmarszczył brwi, energicznym kiwnięciem głowy znów wskazał panów McLauriech. Ciemnowłosy zakonnik wsparł dłonie na biodrach.

– Może zamiast odstawiać żenującą pantomimę, po prostu powiesz, o co chodzi?

– On jest elfem! – wyszeptał dramatycznym tonem Sloan. – Dee, to znaczy Richard, jest elfem!

W założeniu cichy szept wypadł komicznie, teatralnie, a co najważniejsze, głośno. Treller zerknął na Iana, usta zadrżały mu od tłumionego śmiechu. Ian westchnął i pomyślał, że gdyby nago przejechał głównym deptakiem Śnieżnych Magnolii, i to na różowym jednorożcu, w połowie nie czułby się tak głupio jak teraz. Uśmiechnął się z zażenowaniem, zamrugał, sięgnął po kubek cydru i opróżnił go jednym haustem. Desire widząc jego zmieszanie, spojrzał na naukowca z dezaprobatą.

– Ech, Sloan…

– Zanim wyjechaliście, wziąłem od niego próbki do badań, jak miał atak!

– Sloan!

– Przeanalizowałem sprawę. Mówię ci, Richard Dee-Zander to najprawdziwszy elf!

– Sloan!! – nie wytrzymał Desire. – Wiemy o tym, do jasnej cholery!

– Wie… Wiecie? Oooo!

– Tak naprawdę Richard Dee-Zander to Ian McLaurie, przybrany syn obecnego tu Trellera. Tancmistrz sprawdził go na skanerze w Instytucie. Wiemy, że Ian jest elfem. Mówiłem o tym Kinnonowi. Nie przekazał? – zapytał podejrzanie uprzejmie.

– My nie rozmawiamy ze sobą zbyt często – powiedział z godnością Sloan.

Desire pokręcił głową.

– Cudnie. Przepływ wiadomości, jak widzę, nieodmiennie jest do dupy. Wy nie macie ze sobą konwersować, bo to nie randka ani spotkanie przy piwie! – warknął. – Macie sobie przekazywać informacje! Widzisz różnicę?! Od tego zależy egzystencja klasztoru, idioto!

Sloan przełknął ślinę urażony. Zaraz jednak potrząsnął brązową czupryną, wyczarował zbolały, przepraszający uśmiech i podszedł do Iana.

– To było tamtego wieczoru, gdy pobierałem próbki od Mai, a ty chciałeś iść do Bazylii, ale miałeś ten paskudny atak – wykrztusił. – Wtedy wziąłem też próbki od ciebie. Chciałem wiedzieć, co ci dolega i czy mogę ci jakoś pomóc. Przepraszam, że zrobiłem to bez twojej wiedzy i zgody. Mam nadzieję, że się nie gniewasz?

– Jasne. Tylko następnym razem, jak będziesz chciał komuś coś przekazać w sekrecie, mów ciszej. My, elfy, mamy cholernie dobry słuch – palnął.

Siedzący obok Treller parsknął śmiechem i poklepał syna po ramieniu. Teraz to Sloan miał głupią minę. Zamrugał ze wstydem swoimi długimi dziewczyńskimi rzęsami.

– Wybacz – mruknął. – Podejrzewam, że twoje cierpienia mają związek z zakłóconym dojrzewaniem. Niedługo samoistnie powinny ustąpić. Jeśli kapsułki Tancmistrza przynoszą ci ulgę, zrobię ci więcej na zapas.

– Będę bardzo wdzięczny.

– No dobrze, wasza kolej na badanie. Desire? – zwrócił się do ciemnowłosego zakonnika. – Jakieś rany?

– W życiu nie czułem się zdrowszy – zakpił przyjaciel, choć cienie pod oczami i ziemista cera dowodziły czegoś wprost przeciwnego. – Miałem jedną niegroźną rankę na głowie, ale już w porządku.

– Rankę? – Ian spojrzał zaskoczony na zakonnika. – Skoro to była ranka, to kogo znaleźliśmy nieprzytomnego w kałuży krwi?

Desire posłał Ianowi mordercze spojrzenie.

– Nieprzytomnego? W kałuży krwi?! – zapiał Sloan. – Pokaż!

– Nie ma potrzeby. Zagojone – wycedził ciemnowłosy zakonnik. – Ależ się człek potrafi regenerować, gdy trafi w odpowiednio czułe kobiece ręce. – Rozsiadł się wygodne na krześle, wyciągnął swoje długie nogi przed siebie, skrzyżował ramiona. – Pamiętasz Brendę? O niej też wspominałem w czasie kontaktów z Kinnonem. Świetna babka. Pielęgniarka z Instytutu. Zadbała o wszelkie moje… ehm… rany. – Teraz mówił powoli, zmysłowym głosem, patrząc przy tym z tupetem w oczy Sloana. – Na Onyksową Harfę, ależ ta kobieta miała fantastyczne… – Jego dłonie wykonały w powietrzu gest, jakby gładziły coś okrągłego. – A jakie usta! Wyobrażasz sobie? Duże. Miękkie. Słodkie. Chłopie, nic tylko całować!

Ktoś nieznający Desire mógłby odnieść wrażenie, że mężczyzna spędził noc życia w jakimś przybytku grzesznych uciech. Siedzący tuż obok na zydlach Treller z Ianem parsknęli śmiechem. Ten ostatni zakrył dłonią oczy.

– Ten facet to urodzony erotoman gawędziarz, nie sądzisz? – szepnął i puścił oko do Trellera. – Tancmistrz miał rację. Gdyby wszystkie randki Desire były tak upojne, jak to opisuje, musiałby zamieszkać na OIOM-ie, na stałe podpięty do kroplówek.

Jednak zraniony do żywego Sloan zdawał się nie słyszeć kpiny.

– Pokaż! – W jego głosie dało się słyszeć złość i niemal histerię. – Na czas choroby Tancmistrza ja tu jestem medykiem, pamiętasz? Więc… więc koniec dyskusji!

– Skoro się upierasz. Tylko bez dotykania! – ostrzegł Desire i rozchylił włosy w miejscu zranienia.

Niestety Sloan wyciągnął ręce. W jednej miał gazik, w drugiej butelkę płynu dezynfekującego.

– Nawet nie próbuj! – Desire wymierzył w niego flet ciągle opleciony stellum. Dante nie raczyła wystawić łebka spod koszuli, jakby uznała, że nie będzie się ośmieszać. – Mówiłem, żadnych macanek. Ian ma ranę na plecach. I trzeba sprawdzić tego śpiącego elfa, który przyjechał z nami. Trellerowi McLauriemu też bądź łaskaw poświęcić minutkę. Mnie możesz sobie darować. O takie zadrapania potrafię zatroszczyć się sam. Coś jeszcze ci pokazać? Nie? To żegnam. Wyrko wzywa. − Wstał z krzesła. − Widzimy się w południe, budzić mnie tylko w przypadku kolejnego armagedonu – rzucił i opuścił pomieszczenie.

Sloan odprowadził go wzrokiem i zamarł wpatrzony w drzwi, opuścił dłonie. Gazik wysunął się z jego ręki, lecz mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać. Zamrugał swymi długimi rzęsami, pociągnął nosem. Od teatralnej sceny rozpaczy dzieliły go jedynie sekundy. Treller szturchnął syna w bok, nachylił się i wskazując głową Sloana, szepnął Ianowi do ucha:

– Zrobisz coś czy mam iść po kuszę?

Ian skrzywił się, westchnął.

– Ehm, Sloan – wyrwał tamtego z zamyślenia. – Jeśli to nie problem, sprawdziłbyś, co z moją raną na plecach? Desire w Instytucie zaczął grać na flecie, wyczarował feniksy i wtedy…

– Grał dla was na flecie?! – Zakonnik przyjrzał się Ianowi ze wzburzeniem.