Wieści znikąd. News from Nowhere - William Morris - ebook

Wieści znikąd. News from Nowhere ebook

William Morris

4,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Jest to klasyczna praca łącząca utopijny socjalizm i miękkie science fiction, napisana przez artystę, projektanta i pioniera socjalistycznego Williama Morrisa. W powieści narrator, William zasypia po powrocie ze spotkania w Lidze Socjalistycznej i budzi się, aby znaleźć się w społeczeństwie przyszłości funkcjonującym w oparciu o wspólną własność i demokratyczna kontrolę środków produkcji. W tym społeczeństwie nie ma własności prywatnej, dużych miast, władzy, systemu monetarnego, rozwodów, sądów, więzień ani systemów klasowych. To agrarne społeczeństwo funkcjonuje po prostu dlatego, że ludzie czerpią przyjemność z przyrody i dlatego czerpią przyjemność ze swojej pracy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 712

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

William Morris

 

 

Wieści znikąd, 

czyli

Epoka spoczynku

Kilka rozdziałów

utopijnego romansu

 

 

News from Nowhere

or An Epoch of Rest,

being some chapters from

A Utopian Romance

 

 

Przełożył Wojciech Szukiewicz

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej

A dual Polish-English language edition

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: William Morris (1834–1896), Kelmscott Manor Depicted In The Frontispiece To The 1893 Kelmscott Press

Edition Of William Morris's News From Nowhere, (fragment)licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/file:kelmscott_manor_news_from_nowhere.jpg,

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

Tekstpolskiwg edycji z r. 1902.

Tekst angielskiwg edycji z r. 1890.

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

Wieści znikąd,

czyli

Epoka spoczynku

Kilka rozdziałów

utopijnego romansu

ROZDZIAŁ I. DYSKUSJA I SEN.

Przyjaciel mój powiada, że w lokalach Ligi odbyła się pewnego wieczora ożywiona ustna rozprawa na temat, coby się stało nazajutrz po przewrocie, rozprawa, w której kilku towarzyszów objawiło dobitnie swoje opinie o przyszłości nowego społeczeństwa.

Mówi on, że wziąwszy pod uwagę sam przedmiot, dyskusya była bardzo łagodna; ponieważ obecni, przyzwyczajeni do publicznych zebrań jako też rozpraw poodczytowych, jeżeli nie wysłuchiwali wzajemnie swych opinij (czego nie można było po nich oczekiwać), to w każdym razie nie usiłowali mówić wszyscy na raz, jak to jest zwyczajem ludzi konwencyonalnie ogładzonego towarzystwa, rozmawiających o zajmującym ich przedmiocie. Zresztą było tam obecnych sześć osób, wskutek czego było też reprezentowanych sześć odłamów stronnictwa, z których cztery zdradzały wybitne, ale rozbieżne opinie anarchistyczne.

Jeden z tych reprezentantów partyi, powiada nasz przyjaciel, człowiek znany mu zaiste bardzo dobrze, siedział na początku dyskusyi niemal w zupełnem milczeniu, ale w końcu dał się w nią wciągnąć, i zakonkludował głośnym wybuchem, oraz uznaniem reszty za głupców; wskutek tego powstała chwilowa wrzawa, a potem cisza, podczas której ów wyżej wymieniony reprezentant, powiedziawszy bardzo uprzejmie dobranoc, udał się samotnie do domu, leżącego na zachodniem przedmieściu, używając środków komunikacyi, narzuconych nam jako zwyczaj przez cywilizacyę. Siedząc w tej łaźni parowej, wytworzonej przez zdyszanych i niezadowolonych ludzi, to znaczy w wagonie kolei podziemnej, prażył się z nieukontentowaniem tak samo jak inni, roztrząsając z wyrzutem, czynionym samemu sobie tę ogromną garść wybornych i rozstrzygających argumentów, których, pomimo, że je miał na końcu języka, zapomniał zupełnie w dopiero co minionej dyskusyi. Ale do tego stanu umysłowego tak był przyzwyczajony, iż nie potrwał on u niego długo, a po krótkiej chwili niezadowolenia, wywołanego wstrętem do siebie samego za niepanowanie nad sobą, do czego także był przyzwyczajony, zaczął rozmyślać nad przedmiotem dyskusyi, ale ciągle z niezadowoleniem i rozdrażnieniem. „Gdybym to mógł przeżyć choć jeden taki dzień“ — rzekł sam do siebie; „gdybym mógł go przeżyć!“

Gdy wymawiał te słowa, pociąg zatrzymał się na stacji o pięć minut drogi od jego własnego domu, wznoszącego się nad Tamizą, nieco powyżej szpetnego mostu wiszącego. Opuścił stacyę, ciągle jeszcze niezadowolony i nieszczęśliwy, oraz mruczący pod nosem: „Gdybym go jeno mógł przeżyć! gdybym go jeno mógł przeżyć!“, ale nie uszedł nawet kilku kroków ku rzece, gdy (tak powiada nasz przyjaciel) cale niezadowolenie i strapienie zdawało się opuszczać go.

Była to piękna noc zimowa, więc powietrze miało zaledwie tyle ostrości, aby podziałać orzeźwiająco po gorącej atmosferze izby i cuchnącym wagonie. Wiatr, który zwrócił się nieco na północo-zachód, oczyścił firmament od wszystkich chmur, z wyjątkiem jednego lub dwóch płatków, sunących się szybko ku dołowi niebios. Na połowie swej drogi niebieskiej znajdował się młody księżyc, a gdy wracający do domu ujrzał go wśród gałęzi smukłego wiązu, zaledwie mógł uprzytomnić sobie to wstrętne przedmieście Londynu, na którem się w danej chwili znajdował, bo czuł się tak, jak gdyby się ocknął w przyjemnem ustroniu wiejskiem, przyjemniejszem zaiste od tej głuchej wsi, jaką dobrze znał.

Poszedł prosto do brzegu rzeki i zatrzymał się chwilę, spoglądając poprzez nizki mur dla ujrzenia księżycem oświetlonej rzeki o wysokim stanie wody, toczącej swe spienione i błyszczące fale ku Chiswick Eyot: co się tyczę szpetnego mostu, to ani go nie spostrzegł, ani nawet nie pomyślał o nim, z wyjątkiem jednej chwili, w której (powiada nasz przyjaciel) nie widział szeregu świateł, biegnących w dół rzeki. Nakoniec zwrócił się ku drzwiom swego domu i wszedł do wnętrza; a kiedy zamknął za sobą drzwi, zniknęła pamięć tej świetnej logiki i sprytu, tak rozjaśniających niedawną dyskusyę; ze samej zaś dyskusyi nie pozostał ani ślad z wyjątkiem niejasnej nadziei, tak bardzo rozkosznej nadziei dni spokoju i wypoczynku, czystości i uśmiechniętej dobrotliwości.

W tym nastroju rzucił się na łóżko i według zwyczaju zasnął w ciągu dwóch minut; ale (wbrew swemu zwyczajowi) wkrótce potem ocknął się znowu i znalazł w tym stanie bezsenności, który przytrafia się nawet dobrze śpiącym ludziom; w stanie takim umysł ludzki jest nienaturalnie zaostrzony, a wszystkie nędzne sprawy, w jakieśmy się kiedykolwiek zamieszali, wszystkie potknięcia się i przegrane życia, wysuwają się uporczywie naprzód na udręczenie tego zaostrzonego umysłu.

W tym stanie leżał tak długo, (powiada nasz przyjaciel) aż w końcu zaczął w nim smakować: aż opowieść o jego własnej głupocie zaczęła go bawić, a zawiłości, czekające go, choć je widział jasno, zaczęły przybierać w jego umyśle postać zabawnej historyi.

Słyszał najpierw, jak uderzyła pierwsza godzina, potem druga, potem trzecia; wtedy zasnął powtórnie.

Przyjaciel nasz powiada, że ze snu tego obudził się znowu, poczem przeszedł przez tak zdumiewające przygody, że jego zdaniem, zasługują na to, aby je opowiedzieć naszym towarzyszom, a nawet szerokiemu ogółowi i dlatego postanawia je obecnie opowiedzieć. Ale, powiada, że lepiej jego zdaniem byłoby całą rzecz oddać w pierwszej osobie, jak gdyby mówił sam o sobie; co zaiste będzie i łatwiejsze i naturalniejsze, ponieważ zna on pragnienia i uczucia towarzysza, o którym mówi, lepiej niż ktokolwiekbądź inny na całym świecie.

ROZDZIAŁ II. KĄPIEL RANNA.

Tak więc zbudziłem się i spostrzegłem, żem zrzucił z siebie prześcieradło; i nic dziwnego, gdyż było gorąco, a słońce świeciło jasno. Zerwałem się na równe nogi, umyłem się i ubrałem pospiesznie, ale i z niejasnem uczuciem na poły obudzonego, jak gdybym spał bardzo, bardzo długo i nie był w stanie otrząsnąć ze siebie ciężaru snu. Istotnie, uważałem raczej za pewnik, iż się znajdowałem we własnym domu i we własnym pokoju, niż za fakt rzeczywisty.

Gdym się już ubrał, uczułem taki upał, żem co najszybciej opuścił pokój i dom; przedewszystkiem doznałem rozkosznej ulgi, wywołanej świeżością powietrza i miłym powiewem; powtóre, gdym zaczął zbierać swe zmysły, uczułem bezbrzeżny podziw: gdym ubiegłego wieczora udawał się na spoczynek, była zima, a teraz, według świadectwa nadbrzeżnych drzew, było lato, był piękny, pogodny ranek, prawdopodobnie czerwcowy. Ale mimo to zawsze jeszcze Tamiza połyskiwała od promieni słonecznych, i to przy wysokim stanie wody, jaki widziałem ostatniego wieczora przy świetle księżyca.

Bynajmniej nie otrząsnąłem się z uczucia przygnębienia, ponieważ posiadałem zaledwie jaką taką świadomość tożsamości miejsca; to też nic dziwnego, iż czułem się zmieszanym pomimo znanego mi widoku Tamizy. Doznawałem uczucia dziwnego zamętu; przypomniawszy sobie, że ludzie czasami najmowali łódź i używali kąpieli na środku rzeki, postanowiłem i ja uczynić to samo. Zdaje się być bardzo wcześnie, powiadam sam do siebie, ale mimo to ufam, że znajdę kogoś, ktoby mnie zabrał. W tejże samej chwili spostrzegłem, że prosto przedemną i przed moim domem znajduje się przystań, właśnie w tem miejscu, gdzie mój najbliższy sąsiad zbudował ją, jakkolwiek nie bardzo była do niej podobna. Zszedłem jednak w dół ku niej i tam wśród próżnych łodzi, przytwierdzonych do przystani, kołysała się łódka, wyraźnie dla amatorów kąpieli przeznaczona. Wioślarz kiwnął głową i tak mnie powitał, jak gdyby mnie oczekiwał, to też wskoczyłem nic nie mówiąc, a on popłynął przy pomocy wioseł spokojnie, gdy ja rozbierałem się do kąpieli. Gdyśmy się tak posuwali, spojrzałem na wodę i pomimo woli odezwałem się:

— Jakże dzisiaj przejrzysta jest woda!

— Czy tak? — spytał — nie zauważyłem tego. Oczywiście, że przypływ zawsze ją nieco zagęszcza.

— Hem — odparłem — ja tam widziałem ją dosyć brudną nawet przy pół-odpływie.

On nic nie rzekł w odpowiedzi, ale zdawał się być nieco zdumiony, a gdy tak pracował wiosłami przeciwko prądowi, zdjąłem ubranie i wskoczyłem do wody bez dalszej zwłoki. Gdym znowu wynurzył głowę ponad wodę, zwróciłem się w stronę fali i oczy moje, z natury rzeczy, szukały mostu, a tak ogromnie zdumiałem się tem, com ujrzał, że zapomniałem o ruchach, wskutek czego dostałem się znowu pod wodę, poczem wypłynąwszy, zwróciłem się wprost ku łodzi; czułem bowiem, że muszę postawić kilka pytań memu wioślarzowi, tak zdumiewającym był widok, jaki mi się przedstawił z powierzchni rzeki, kiedy woda spłynęła z mych oczu; teraz uwolniłem się już od uczucia ospałości i przygnębienia, byłem zupełnie otrzeźwiony i do myśli zdolny.

Gdym wstąpił po schodach, które mi podsunął, wysuwając równocześnie swe ramię na pomoc, zaczęliśmy się szybko posuwać ku Chiswick; ale po chwili uchwycił za wiosła, zwrócił łódź i rzekł:

— Krótka kąpiel, sąsiedzie; ale może być, że pan znajdujesz dzisiejszego ranka wodę za zimną po swej podróży. Czy mam pana zaraz na brzeg wysadzić, albo czy pan może zechcesz udać się w dół ku Putney przed śniadaniem.

Mówił on w sposób tak niepodobny do tego, czego mogłem się spodziewać od przewoźnika z Hammersmith, żem wytrzeszczył na niego oczy, mówiąc: „Proszę zatrzymać łódź na chwilę; pragnę się rozejrzeć nieco wokół siebie“.

— Bardzo dobrze — odparł — nie brzydziej jest w swoim rodzaju tutaj, niżeli przy Barn Elms; o tej porze ranka miło jest wszędzie. Cieszy mnie, żeś pan wstał tak wcześnie; niema jeszcze piątej.

Jeżeli widok brzegów rzeki wprawiał mnie w zdumienie, to nie mniej wprawiał mnie w podziw mój przewoźnik, gdym spojrzał na niego uważnie.

Był to przystojny młody człowiek o szczególnie miłym i przyjacielskim wyrazie w oczach, wyrazie wtedy dla mnie całkiem obcym i nowym, choć wkrótce się z nim oswoiłem. Co do reszty rysopisu, to był on brunetem o śniadej cerze, dobrze zbudowanym i mocnym, wyraźnie przywykłym do ćwiczenia swych mięśni, ale nie posiadał żadnych cech szorstkości czy ordynarności, a przytem był niesłychanie czysty. Strój jego nie był wcale podobny do nowoczesnego ubrania robotniczego, jakie ja kiedykolwiek widziałem, lecz mógłby bardzo dobrze służyć za wzór kostiumu do obrazu, przedstawiającego scenę z życia czternastego wieku; strój ten był zrobiony z ciemno-niebieskiego sukna, bardzo prostego, ale o delikatnej tkaninie i bez skazy. Opasany był brunatnym skórzanym pasem, którego klamrę wyrobiono pięknie ze stali damasceńskiej. Krótko mówiąc, czynił wrażenie szczególniej męskiego i delikatnego dżentelmana, bawiącego się w przewoźnika, co uważałem za faktyczny stan rzeczy.

Czułem, że wypada mi prowadzić jakąś rozmowę; to też wskazałem brzeg Surrey, na którym zauważyłem lekkie schody z desek, opatrzone windami od strony lądu i rzekłem: „Cóż się tutaj robi z temi rzeczami; gdybyśmy byli na rzece Tay, tobym przypuszczał, że służą do ciągnięcia siatek z łososiem; ale tutaj“.

— Ba! — odparł z milczeniem — oczywiście, że one są po to. Gdzie jest łosoś tam potrzebne są i sieci, bez względu na to, czy to Tay, czy Tamiza; ale oczywiście nie zawsze są w użyciu; nie potrzebujemy łososi każdego dnia sezonu.

Już chciałem zapytać: „Ale czyż to jest Tamiza?“, lecz zamilkłem ze zdumienia i zwróciłem swe osłupiałe oczy ku wschodowi, aby znowu spojrzeć na most, a stąd ku brzegom londyńskiej rzeki; zaiste było tam czego się dziwić i zdumiewać. Bo chociaż przebiegał tam most w poprzek rzeki i domy stały wzdłuż jej brzegów, to jakże się wszystko od ostatniego wieczoru zmieniło! Fabryki mydła z kominami, wyrzucającymi dym, zniknęły; fabryki ołowiu zniknęły; a od Thorneycroftu zachodni wiatr nie przynosił dźwięku lutowania lub kucia młotem. A potem sam most! Być może, śniłem o takim moście, lecz nie widziałem podobnego nawet w illuminowanym manuskrypcie; nawet wenecki Ponte Vecchio nie umył się do tego. Składał się on z łuków kamiennych, pysznych i mocnych, a tak pełnych wdzięku, jak i wytrzymałości; wznosiły się też one dosyć wysoko na to, aby umożliwić zwyczajny ruch przewozowy na rzece. Ponad parapetem widniały dziwaczne i fantastyczne małe budowle, które uważałem za budy i szopy, upstrzone malowanemi i złoconemi chorągiewkami i wieżyczkami.

Kamień był nieco zwietrzały, ale nie zdradzał śladów brudnych sadzy, do których byłem przyzwyczajony na każdym budynku londyńskim nieco starszym niż rok. Słowem, był to dla mnie cud, nie most.

Przewoźnik zauważył moje zdumienie i rzekł jak gdyby w odpowiedzi na moje myśli.

— Tak, to jest ładny most, nie prawdaż? Nawet mosty w górze rzeki, pomimo, że o wiele mniejsze, są nie wiele delikatniejsze; a te w dole rzeki są nie wiele wspanialsze i okazalsze.

Niemal, że mimo woli nie zapytałem: „Ile ten most ma lat?“

— Oh, nie dużo — odparł. — Został zbudowany, a właściwie otwarty w roku 2300. Przedtem wznosił się tu zwykły, drewniany most.

Data zamknęła mi usta tak samo, jak gdyby klucz obrócono w kłódce, przyłożonej do moich warg; widziałem bowiem, że musiało się stać coś niewytłomaczonego, i że jeżeli będę mówił dużo, to znajdę się w splocie krzyżowych pytań i wykrętnych odpowiedzi. Próbowałem więc robić wrażenie całkiem niezmieszanego i spoglądać w obojętny sposób na wybrzeża rzeki, chociaż oto, co widziałem na przestrzeni do samego mostu, a nawet i dalej, powiedzmy, aż do miejsca fabryki mydła. Oba brzegi posiadały szeregi bardzo ładnych domków, nizkich i nie zbyt dużych, oddalonych nieco od rzeki; po większej części wzniesione były z czerwonej cegły i pokryte dachówką, a wyglądały tak dziwnie wygodnie, jak gdyby, powiedzmy, żywe, odnosiły się sympatycznie do życia swych mieszkańców. Przed frontem domów ciągnął się nieprzerwany ogród, dotykający do wody, w którym kwitnęły właśnie bujne kwiaty, posyłając rozkoszne fale letnich woni wzdłuż rzeki. Poza domami widziałem wznoszące się wielkie drzewa, przeważnie platany, a w dół rzeki rozciągały się całe pola ku Putney, po prostu, jakby to było jezioro o brzegach lasem porosłych, tak drzewa były wielkie, to też powiedziałem głośno, ale jak gdyby sam do siebie.

— Rad jestem, że nie zabudowali Barn Elms.

Gdy te słowa wymknęły mi się z ust, zarumieniłem się za swą głupotę, a towarzysz mój spojrzał na mnie z pół uśmiechem, który, jak mi się zdało, zupełnie pojąłem; to też dla pokrycia swego zmieszania rzekłem:

— Proszę mnie teraz wysadzić na brzeg; mam już apetyt na śniadanie.

On kiwnął potakująco głową i zwrócił łódź silnem uderzeniem wioseł, a po chwili byliśmy znowu w przystani. On wyskoczył, a ja uczyniłem po nim to samo; nie dziwiłem się oczywiście, widząc, że czeka na naturalne następstwo oddania współobywatelowi przysługi. To też wsunąłem rękę do kieszonki od kamizelki i spytałem: „Ile?“ jakkolwiek nieustannie jeszcze z tem niemiłem uczuciem, że ofiarowuję może zapłatę dżentelmanowi.

Przewoźnik zrobił zdumioną minę i powtórzył: „Ile?“ Nie zupełnie rozumiem, o co mnie pan pyta. Czy ma pan na myśli odpływ? Jeżeli tak, to ma się już ku zwrotowi.

Zarumieniłem się i wyjąkałem: „Proszę nie brać mi za złe tego pytania; nie myślę wcale obrażać pana: chodzi mi o to, ile jestem panu winien? Jestem, jak pan widzi, obcym i nie znam waszych zwyczajów — ani waszej monety“.

Przy tych słowach wydobyłem z kieszeni garść pieniędzy, jak się to czyni na obczyźnie. Przytem spostrzegłem, że srebro zoksydowało i posiadało barwę czarnego ołowianego pieca.

Przewoźnik ciągle zdawał się być zdumionym, ale nie obrażonym; na monety spoglądał z pewną ciekawością. Wtedy pomyślałem sobie: „W każdym razie jest przewoźnikiem, więc rozważa sobie, ile może zażądać. Taki jest miły, że nie pożałuję mu małego naddatku. Ciekawy jestem, czy nie udałoby mi się nająć go za przewodnika na jeden lub dwa dni, do czego, jako człowiek inteligentny, ogromnie by się przydał.

Teraz mój nowy przyjaciel rzekł w zamyśleniu:

— Zdaje mi się, że już wiem, o co panu chodzi. Sądzi pan, żem mu oddał przysługę; wskutek tego uważa się pan za zobowiązanego do dania mi czegoś takiego, czego ja znowu nie mam oddać swemu sąsiadowi, dopóki on też nie przyniesie mi specyalnej usługi. Słyszałem o podobnej historyi; ale wybacz mi pan, jeżeli powiem, że nam wydaje się ten zwyczaj bardzo kłopotliwym i nużącym; bo nawet nie wiemy jak go stosować; to przewożenie i udzielanie ludziom pomocy na wodzie jest, widzi pan, mojem zajęciem, którebym pełnił dla każdego; to też przyjmowanie w związku z tem podarunków, wyglądałoby co najmniej bardzo dziwacznie. Zresztą, gdyby mi jedna osoba dała cokolwiek, to mogłaby to samo uczynić druga i dziesiąta, i tak bez końca; mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe, jeżeli powiem, że nie wiedziałbym, gdzie przechowywać tyle dowodów przyjaźni.

Mówiąc to, roześmiał się głośno i wesoło, jak gdyby idea otrzymywania za swą pracę zapłaty była czemś tak zabawnem. Wyznaję otwarcie, żem się zaczął obawiać, czy przewoźnik nie jest obłąkańcem, jakkolwiek robił wrażenie dosyć zdrowego; to też przyjemnie mi było pomyśleć, że jestem dobrym pływakiem, co mi się mogło było przydać, gdyśmy się tak bardzo zbliżyli do rwącego prądu rzeki. On atoli ciągnął dalej wcale nie tak, jak gdyby był obłąkanym.

— Co do pańskich monet, to są one niewątpliwie ciekawe, chociaż nie zbyt stare, wszystkie są bodaj z czasów królowej Wiktoryi; możesz je pan ofiarować jakiemuś licho zaopatrzonemu muzeum. Nasze posiada obfitość takich monet, obok znacznej liczby wcześniejszych, z których wiele jest bardzo pięknych, podczas gdy te z dziewiętnastego wieku są tak bezecnie szpetne, czyż nie prawda? Mamy jeden okaz z czasów Edwarda III, z królem na okręcie, ozdobionym po bokach pięknie wyrabianymi leopardami i fleurs-de-lys. Widzisz pan — rzekł z lekkim uśmiechem, lubię bardzo bawić się wyrabianiem przedmiotów ze złota i szlachetnych metali; ta oto sprzączka jest jedną z mych wcześniejszych prac.

Wskutek niepewności na punkcie zdrowia jego zmysłów, wyglądałem niewątpliwie tak, jak gdybym się go obawiał. To też urwał nagle i rzekł bardzo uprzejmie:

— Widzę, że nudzę pana, to też przepraszam pana za to bardzo. Bez udawania wielkiej przenikliwości widzę, że jesteś pan obcym, przybyłym z kraju bardzo do Anglii niepodobnego. Ale jest też rzeczą jasną, że na nic się nie zda przeładowywać pana informacyami o tej miejscowości, i że lepiej będzie dla pana, żebyś je wchłaniaj zwolna i stopniowo. Uważałbym sobie za wielką uprzejmość z pańskiej strony, gdybyś mi pan pozwolił służyć sobie za przewodnika w naszym, tak nowym dla pana świecie, skoroś pan już natknął na mnie pierwszego. Z pańskiej strony będzie to uprzejmością, gdyż każdy mógłby być tak samo jak ja dobrym przewodnikiem, a wielu znacznie lepszymi.

Stanowczo nie zdradzał w sobie wcale Colney Hatch - zakładu dla obłąkanych; zresztą mogłem przecież pozbyć się go z łatwością, gdyby się okazało, że jest istotnie obłąkańcem; więc też powiedziałem:

— Jest to bardzo uprzejma propozycya, ale trudno mi ją przyjąć, chyba że — chciałem powiedzieć, chyba że mi pan pozwolisz zapłacić sobie odpowiednio; ale z obawy wywołania znowu objawów z Colney Hatch, zmieniłem zdanie w ten sposób: „obawiam się, że odciągnę pana od pańskiej pracy lub rozrywki“.

— O! — rzekł przewoźnik — nie rób pan sobie nic z tego, ponieważ to dostarczy mi wybornej sposobności odwiedzenia jednego z mych przyjaciół, który pragnie objąć tutaj pracę po mnie. Jest to tkacz z Yorkshire, który się znużył już nieco swojem tkaniem i swoją matematyką zwłaszcza, że oba te zajęcia są pokojowe; będąc moim wielkim przyjacielem, zgłosił się, rzecz prosta, do mnie z prośbą o wyszukanie mu jakiej pracy na wolnem powietrzu; jeżeli się panu zdaje, że mu mogę być przydatny, to proszę, weź mnie pan za przewodnika.

Natychmiast potem dodał:

— Prawda, że przyrzekłem udać się w górę rzeki do pewnych przyjaciół na czas sianokosu, ale oni nie będą jeszcze gotowi przez dobry tydzień; zresztą i pan będziesz mógł udać się tam ze mną dla poznania bardzo miłych ludzi obok porobienia notatek z naszej włóczęgi po Oxfordshire. Trudno zrobić lepszy wybór, jeżeli pan chcesz kraj poznać.

Czułem się w obowiązku podziękowania mu, bez względu na rezultat; poczem on dodał skwapliwie:

— To zatem sprawa załatwiona. Naprzód poślę wezwanie do mego przyjaciela, który mieszka w Gościńcu, tak samo jak i pan, a jeżeli nie wstał jeszcze, to powinien to uczynić w tak piękny poranek letni.

Mówiąc to, ujął mały róg srebrny, wiszący u pasa i zadął weń mocno, ale przyjemnie dla ucha dwa czy trzy razy; niebawem z domu, wznoszącego się na miejscu mego dawnego mieszkania, (o czem dalej powiem więcej), wyszedł inny młody człowiek i zwrócił się w naszą stronę. Nie był on ani tak przystojnym, ani tak mocno zbudowanym, jak mój przewoźnik, posiadał płowe włosy, był blady i smukły; twarzy jego nie brakowało atoli tego szczęśliwego, przyjacielskiego wyrazu, jaki zauważyłem u jego przyjaciela. Gdy podchodził ku nam z uśmiechem, spostrzegłem z przyjemnością, że muszę zaniechać swej teoryi obłąkania w odniesieniu do przewoźnika, ponieważ nigdy dwóch waryatów nie zachowywało się w ten sposób wobec zdrowego człowieka. Ubiór jego miał ten sam krój, co i ubiór przewoźnika, chociaż może o kolorach nieco weselszych, surdut bowiem był jasno zielony ze złotą gałązką, wyhaftowaną na piersiach, pas zaś był zrobiony ze srebrnego filigranu.

Powitał mnie bardzo uprzejmie, a zwracając się do przyjaciela — rzekł wesoło:

— Dick, cóż mi masz do powiedzenia? Czy może mam się wziąć do swojej, albo raczej do twojej pracy? Dzisiejszej nocy śniło mi się, żeśmy byli na połowie ryb.

— All right, — Bob — rzekł mój przewoźnik; ty zajmiesz moje miejsce, a skoro ci się uprzykrzy, to już George Brightling czatuje na nieco roboty, a mieszka tuż obok ciebie. Ale patrz, oto obcy przybysz, który jest gotów rozerwać mnie dzisiaj, biorąc mnie za przewodnika po naszym szmatku kraju, a możesz sobie wyobrazić, że nie życzę sobie utracić tej sposobności; zabierz się więc niezwłocznie do łodzi. W każdym razie nie byłbym ci kazał długo czekać na nią, gdyż za kilka dni muszę być obecnym na łąkach.

Nowy przybysz zatarł ręce z radości, a zwracając się do mnie, rzekł uprzejmym tonem:

— Sąsiedzie, i ty i przyjaciel Dick jesteście szczęśliwi i spędzicie bardzo mile dzisiejszy dzień, co i mnie także czeka. Tymczasem chodźcie obaj ze mną dla zjedzenia śniadania, bo może zapomnicie o obiedzie wśród rozrywek. Przypuszczam, żeś pan przybył wczorajszego wieczora do Gościńca już po mojem udaniu się na spoczynek?

Kiwnąłem potakująco głową, nie chcąc zapuszczać się w długie objaśnienia, któreby nie prowadziły do niczego, i w którebym zresztą obecnie sam przestał wierzyć. To też wszyscy trzej skierowaliśmy swoje kroki ku domowi gościnnemu.

ROZDZIAŁ III. GOŚCINNY DOM I ŚNIADANIE TAMŻE.

Idąc za towarzyszami, ociągałem się nieco, aby rzucić okiem na dom, stojący, jak to już powiedziałem, na miejscu mego dawnego mieszkania.

Był to podłużny budynek, odwrócony szczytem od drogi, a wązkie okna tkwiły nieco nizko w murze, jaki się ukazał naszym oczom. Dom zbudowany był z czerwonej cegły i pokryty ołowianym dachem; wysoko ponad oknami biegł fryz, złożony z postaci ludzkich, wypalonych z gliny i bardzo dobrze wykonanych, a pomyślanych z taką siłą i prostotą, jakich nigdy nie widziałem uprzednio w pracach nowożytnych. Przedmioty przez fryz wyobrażone rozpoznałem natychmiast, gdyż zaiste wiązały mnie z nimi bardzo żywe wspomnienia.

Wszystko to objąłem w jednej chwili i jednym rzutem oka; wkrótce znaleźliśmy się wewnątrz domu, w sieni o posadzce z marmurowej mozajki, jakoteż o rozwartym dachu z belek. Na ścianie przeciwległej rzece, nie było wcale okien, a tylko łuki prowadzące do izb, z których jeden pozwalał dojrzeć ogród poza domem; ponad nizko umieszczonymi łukami wznosił się mur jasnemi barwami pomalowany (zdaje się al fresco) i wyobrażający te same sceny co i zewnętrzny fryz; całość czyniła bardzo pociągające wrażenie, jako wykonana z dobrego materyału; jakkolwiek budynek nie był wielki (nawet mniejszy być może od Crosby Hall), doznawało się mimo to tego rozweselającego uczucia obszerności i swobody, którego zawsze udziela dobra architektura człowiekowi, umiejącemu używać swego wzroku.

W tem to miłem miejscu, o którem wiedziałem, że jest halą Gościnnego Domu, trzy młode niewiasty krzątały się tu i tam. Ponieważ były to pierwsze reprezentantki swojej płci, jakie spotkałem owego pamiętnego ranka, przeto patrzyłem na nie oczywiście z wielką uwagą i znalazłem je co najmniej tak dobremi jak ogrody, architekturę i ród męski.

Co się tyczę ich sposobu ubierania się, na który, rzecz prosta, zwróciłem uwagę, to powiem, że były bardzo skromnie pokryte materyą, a nie obładowane modnymi materyałami; że były ubrane jak kobiety, a nie wypchane jak kanapy, co czyni wiele kobiet naszych czasów. Krótko mówiąc, ubiór ich był czemś pośredniem pomiędzy starożytnym kostiumem klasycznym, a prostszemi formami strojów z czternastego stulecia, jakkolwiek oczywiście nie był prostą imitacyą, ani pierwszego ani drugich; materyały były odpowiednio do pory roku jasne i wesołe. Co się tyczę kobiet samych, to istotnie miło było patrzeć na nie, taki miały uprzejmy i szczęściem promieniejący wyraz twarzy, tak miały kształtne i dobrze zbudowane ciała, tak wyglądały zdrowe i mocne. Wszystkie były co najmniej urodziwe, a jedna z nich bardzo przystojna i regularnych rysów. Podeszły ku nam natychmiast, wesoło i bez najmniejszej afektacyi nieśmiałości, a wszystkie trzy tak się ze mną przywitały przez podanie rąk, jak gdybym był przyjacielem, który świeżo powrócił z dłuższej podróży; zauważyłem przytem atoli, że patrzyły z ukosa na moje ubranie; miałem na sobie suknie dawne i nigdy nie lubiłem się stroić.

Po kilku słowach ze strony Roberta, tkacza, zaczęły się z naszego powodu krzątać, a wkrótce podeszły i ująwszy nas za ręce, poprowadziły do stołu w najmilszym kącie hali, gdzie nam zastawiono śniadanie; gdyśmy zasiedli, jedna z nich wyszła przez wyżej wspomniane pokoje i wróciła wkrótce z ogromnym pękiem róż, bardzo odmiennych wielkością i gatunkiem od tych, jakie ongi w Hammersmith hodowano, ale podobnych za to do produktów starych ogrodów wiejskich. Potem pobiegła do spiżarki i wróciła znowu z delikatnym wazonem szklanym, w który wetknęła kwiaty, stawiając go na środku naszego stołu. Tymczasem druga, która też na chwilę zniknęła, wróciła z wielkim liściem kapusty, pełnym poziomek, z których nie wszystkie były zupełnie dojrzałe, a kładąc go na stół, rzekła: „Myślałam o tem dzisiaj jeszcze przed wstaniem, ale potem przyglądanie się obcemu, wsiadającemu do twej łodzi, Dick, wyparło mi tę myśl z głowy tak, że nie zdołałam już uprzedzić rannych ptaków; ale mimo to pewna ich ilość jest nie gorsza od tych, jakie obecnie można dostać w całem Hammersmith“.

Robert pogłaskał ją po głowie w przyjacielski sposób; poczem zabraliśmy się do śniadania, które, chociaż skromne, było bardzo delikatnie zrobione i zastawione z wielkim wykwintem. Szczególniej dobrym był chleb i to w kilku różnych odmianach, od wielkiego, ścisłego, ciemnego, wiejskiego bochenka, który mi się najbardziej podobał, aż do cienkich rurek pszenicznych, jakie jadałem w Turynie.

Gdym wkładał w usta pierwszy kęs, oko moje padło na wypukły, złocony napis, który chciwie odczytałem. Brzmiał on jak następuje:

„Goście i sąsiedzi, na gruncie tej hali Gościnnego Domu znajdowała się ongi sala odczytowa Demokratów socyalnych z Hammersmith. Wypijcie po szklance na ich pamiątkę. Maj 1962 r.“.

Trudno mi wyrazić co czułem, odczytując te słowa, a wielkie wzruszenie musiało się zapewne malować na mojej twarzy, gdyż obaj przyjaciele spoglądali na mnie z zaciekawieniem, a na chwilę zapanowało ogólne milczenie.

W tejże atoli chwili tkacz, będący mniej wykwintnych obyczajów, niż mój przewoźnik, odezwał się do mnie w trochę niezgrabny sposób:

— Gościu, nie wiemy jak cię nazywać; czy popełniam może niedyskrecyę, pytając o nazwisko?

— Ba — odparłem — co do tego, żywię obecnie sam pewne wątpliwości; zatem przypuśćmy, że będziecie mnie zwać Gościem, dając mi na imię William, zgoda?

Dick skinął uprzejmie głową, lecz odcień zaniepokojenia przesunął się po twarzy tkacza, który rzekł:

— Spodziewam się, że mi pan nie weźmie za złe pytania, skąd pan właściwie przybywa? Jestem ciekawy takich szczegółów z dobrych powodów, mianowicie literackich.

Dick wyraźnie kopał go pod stołem; ale to go nie bardzo zmieszało, więc oczekiwał chciwie swojej odpowiedzi.

Co do mnie, to raz chciałem wybąknąć „z Hammersmith“, gdy mi przyszło na myśl, żeby to wywołało niesłychane zamieszanie; to też skomponowałem niewinne kłamstwo z odrobiną prawdy w tem, co mówiłem.

— Tak dawno nie byłem obecny w Europie, że stosunki wydają mi się być nieco dziwne; ale urodziłem się i wychowałem na skraju lasu Epping Forest, mianowicie w Walthamstow i Woodford.

— Bardzo ładna miejscowość — zauważył Dick — nawet bardzo wesoła miejscowość, zwłaszcza teraz, skoro drzewa miały już czas wyrosnąć od ogólnego poburzenia domów roku 1955.

Tymczasem niepojętny tkacz odezwał się znowu:

— Kochany sąsiedzie, skoro znałeś Forest tak niedawno, to czy nie mógłbyś mi powiedzieć, ile prawdy jest w tradycyi, że w dziewiętnastym wieku wszystkie drzewa miały poobcinane korony?

Była to łapka na moją archeologiczną wiedzę w odniesieniu do historyi naturalnej, i ani się spostrzegłem, jak niebacznie wpadłem w zatrzask; zacząłem więc odpowiadać na pytanie, gdy jedna z dziewcząt, mianowicie ta przystojna, która sypała na podłogę gałązki lawendy, oraz innych wonnych roślin, zbliżyła się, aby posłuchać i stanęła za mną z ręką na mojem ramieniu, trzymając w dłoni jakąś roślinę, którą zwykłem był nazywać balsamem; silny, miły zapach obudził w mym umyśle bardzo dawne wspomnienia ogrodu warzywnego w Woodford, jakoteż ogromne niebieskie śliwy, rosnące na murze poza grządką wonnych ziół — tę asocyacyę wspomnień pojmą od razu wszyscy chłopcy.

Tak tedy zacząłem: „Gdym był chłopięciem, a nawet i długo potem, oprócz kawałka koło Queen Elisabeth Lodge i części koło High Beech, cały Forest składał się prawie wyłącznie z grabów o ścinanych koronach i z gęstwy ostro-krzewu. Lecz gdy korporacya miasta Londynu objęła las w posiadanie, obcinanie gałęzi i wierzchołków skończyło się, a drzewom pozwolono swobodnie rosnąć. Ale teraz nie widziałem już miejscowości od wielu lat z wyjątkiem raz, gdyśmy wszyscy członkowie Ligi zrobili wycieczkę do High Beech. Zastanowiło mnie wówczas, jak miejscowość została zabudowana i zmieniona; a onegdaj słyszeliśmy, że filistrzy chcą go zamienić w sztuczny park. Co się tycze waszej wzmianki o wstrzymaniu zabudowywania miejscowości, to wiadomość jest bardzo pomyślna, tylko uważacie...

W tejże chwili przypomniałem sobie nagle datę Dicka i urwałem, nieco zmieszany. Chciwy wiadomości tkacz nie zauważył mego zmieszania, tylko rzekł pośpiesznie jakby posiadał świadomość pogwałcenia dobrego tonu. „Ależ w takim razie ileż pan masz lat?“

Dick i ładna dziewczyna parsknęli oboje śmiechem, jak gdyby ekscentryczność usprawiedliwiała zachowanie się Roberta; dusząc się od śmiechu, rzekł Dick:

— Zaczekaj Bob; to egzaminowanie gości jest nie na miejscu. Duża wiedza psuje cię. Przypominasz mi tych radykalnych partaczy w starych bzdurnych powieściach, którzy według świadectwa autorów, byli gotowi zgwałcić wszelkie dobre obyczaje, w pogoni za wiedzą utylitarną. Faktycznie zaczynam przypuszczać, żeś sobie tak zachwaścił głowę matematyką w idyotycznych starych książkach o ekonomii politycznej (he, he!), że już zapomniałeś zachowywać się przyzwoicie. Zaiste już pora zabrać ci się do jakiejś pracy na świeżem powietrzu, tak abyś uwolnił mózg od tych zakurzonych pajęczyn.

Tkacz roześmiał się dobrotliwie; dziewczyna podeszła ku niemu, pogłaskała go po policzku i rzekła z uśmiechem: „Biedak już się takim urodził“.

Co do mnie, to byłem nieco zmieszany, ale roześmiałem się również, częściowo dla kompanii, a częściowo z przyjemności na widok ich pozbawionego troski szczęścia i dobrego humoru; zanim Robert zdołał wytłomaczyć się przedemną, do czego się gotował, rzekłem:

— Sąsiedzi (uchwyciłem ten termin), nie mam zgoła nic przeciwko odpowiadaniu na pytania, skoro tylko potrafię; stawiajcie mi tyle pytań, ile chcecie; to zabawka dla mnie. Powiem wam wszystko o Epping Forest z czasu kiedy byłem chłopcem, jeśli wam się tak podoba; a co do mego wieku to nie jestem wykwintną damą, więc czemuż nie miałbym swych lat powiedzieć? Liczę sobie blizko pięćdziesiąt sześć lat.

Pomimo świeżej lekcyi o dobrym tonie tkacz nie mógł się powstrzymać od przeciągłego „fiu“, oznaczającego zdziwienie, a reszta tak się ubawiła jego naiwnością, że radość jaśniała na wszystkich obliczach, jakkolwiek przez kurtuazyę wstrzymali się od śmiechu; jam zaś przenosił zdumiony wzrok z jednego na drugiego i w końcu rzekłem:

— Powiedzcie mi, proszę, o co chodzi: chcę się od was uczyć. Śmiejcie się, ile chcecie, jeno mówcie.

Ba, śmiali się istotnie, a ja znowu poszedłem za ich przykładem, z wyżej wymienionych powodów. W końcu ładna dziewczyna rzekła tonem łagodnym:

— „Jest on niewątpliwie nieco rubaszny biedak! ale ja panu powiem, o co jemu chodzi; sądzi on, że na swój wiek wyglądasz pan za staro. Ale nie należy się temu wcale dziwić; skoroś pan podróżował i to zwłaszcza, jak można wnioskować ze wszystkich pańskich słów, po krajach nieuspołecznionych. Powiedziano już nieraz i to niewątpliwie ze słusznością, że się człowiek prędko starzeje, żyjąc wśród ludzi nieszczęśliwych. Powiadają też, iż południowa Anglia sprzyja zachowaniu dobrego wejrzenia. Zarumieniła się i dodała: „Jak się panu zdaje, ile ja mam lat?“

— No — powiedziałem — mówiono mi zawsze, iż kobieta ma tyle lat na ile wygląda, tak więc bez urazy i bez pochlebstwa, dałbym pani dwadzieścia lat.

Ona roześmiała się wesoło i rzekła:

— Słusznie zostałam ukarana za polowanie na komplementy, gdyż muszę panu wyznać całą prawdę i oświadczyć, że mam lat czterdzieści dwa.

Wytrzeszczyłem na nią oczy, zniewalając ją znowu do dźwięcznego śmiechu; ale miałem prawo wytrzeszczyć oczy, gdyż na całej twarzy nie było ani jednej troską wywołanej linii; skóra jej była gładkości kości słoniowej, policzki pełne i zaokrąglone, wargi zaś różowe, jak dopiero co przyniesione przez nią róże; piękne ramiona, które obnażyła do pracy, były mocne i jakby ulane od ramienia do stawu nadgarstkowego. Zarumieniła się nieco pod wpływem mego wzroku, jakkolwiek było rzeczą jasną, że brała mnie za ośmdziesięcioletniego starca; dla potwierdzenia tego rzekłem:

— Otóż stara piła zaraz się zdradzi, to też nie powinienem był dopuścić do tego, gdyś mnie pani skusiła do postawienia impertynenckiego pytania.

Ona atoli roześmiała się znowu i rzekła: „Teraz chłopcy, starzy czy młodzi, ja muszę znowu iść do roboty. — Wkrótce będziemy tu wszyscy znowu zajęci, pragnę uporać się co najrychlej, gdyż zaczęłam wczoraj czytać ładną starą książkę, którą chcę kontynuować, a więc tymczasem do widzenia“.

Pożegnała nas ruchem ręki i poszła lekkim krokiem w dół hali, unosząc ze sobą (jak mówi Scott), część słońca z naszego stołu.

Gdy zniknęła, Dick odezwał się: „No, gościu, czy nie masz ochoty zadać kilku pytań naszemu tu oto przyjacielowi? Należy się panu obecnie pańska kolej“.

— Bardzo mi będzie miło dać na nie odpowiedzi — rzekł tkacz.

— Jeżeli postawię panu jakie pytania — rzekłem — to nie będą one wcale trudne; ale skoro słyszę, żeś pan jest tkaczem, przeto pragnę pana spytać nieco odnośnie do tego rzemiosła, gdyż sam jestem, a raczej byłem z tem rzemiosłem nieco obznajmiony.

— Oh — rzekł on — obawiam się, że w tej materyi nie przyniosę panu wielkiego pożytku. Ja znam tylko najbardziej mechaniczny gatunek tkania i jestem w istocie bardzo lichym rzemieślnikiem, nie tak jak Dick. Obok tkactwa zajmuję się nieco maszynowem drukowaniem i składaniem czcionek, jakkolwiek znam się też nieco na delikatniejszych rodzajach drukarstwa; zresztą drukarstwo maszynowe zaczyna obecnie zanikać razem ze słabnięciem plagi robienia książek, wskutek tego muszę się zwracać do czego innego, do czego mam gust i dlatego wziąłem się do matematyki, piszę również rodzaj antykwarskiej książki o pokojowej i że tak powiem, prywatnej historyi końca dziewiętnastego wieku, więcej w celu dania obrazu kraju przed wybuchem walki, niżeli dla czego innego. Oto powód, dla którego pytałem się pana o Epping Forest. Wprawiłeś mnie pan nieco w zdumienie, wyznaję to otwarcie, jakkolwiek pańska informacja była bardzo interesująca. Ufam, że nieco później pod nieobecność Dicka będziemy mogli obszerniej pogadać. Wiem, że mnie uważa za piłę, i gardzi mną za małą zręczność w rękach; tak się dzieje w dzisiejszych czasach. Z tego, co czytałem z literatury dziewiętnastego wieku (a czytałem sporo), jest dla mnie rzeczą jasną, że jest to rodzajem zemsty za głupotę tamtych czasów, które gardziły każdym, co miał używać swych rąk. Ale Dick, mój chłopcze, ne quid nimis! Nie przesadzaj pod tym względem!

— Czyż jestem do tego zdolny? — spytał Dick. Czyż nie jestem największym tolerantem na świecie? Czyż nie jestem całkowicie zadowolniony, jak długo nie każesz mi studyować matematyki, albo zagłębiać się w twą nową wiedzę estetyczną, lecz pozwolisz mi zajmować się bodaj odrobinę moją praktyczną estetyką przy pomocy złota i stali, dmuchawki i młoteczka? Ale oto zbliża się twój drugi egzaminator, mój biedny gościu. Teraz, Bobie, musisz mi pomódz bronić go.

— Tu, Boffinie — zawołał po chwili — tu jesteśmy, skoro już tak być musi.

Spojrzał poprzez ramię i ujrzałem coś błyszczącego w świetle, padającem na poprzek sali; obróciłem się tedy i bez trudu ujrzałem wspaniałą postać, kroczącą zwolna po posadzce; był to mężczyzna, posiadający surdut haftowany, zarówno bogato jak elegancko, tak, że nawet promienie słoneczne odbijały od niego, jak gdyby miał na sobie złotą zbroję. Był to mężczyzna wysoki, ciemnowłosy, nadzwyczaj przystojny, a jakkolwiek twarz jego nie mniej miała uprzejmy wyraz, niżeli twarze innych, to jednak poruszył się z tą nieco wyniosłą miną, jaką piękność zwykła nadawać zarówno mężczyźnie jak i kobiecie. Zbliżywszy się usiadł przy moim stole z uśmiechem na twarzy, wyciągając ramię przez poręcz krzesła w ten pełen wdzięku sposób, jakiego wysocy i dobrze zbudowani ludzie mogą używać bez afektacyi. Przybysz był w sile wieku, ale miał taki szczególny wyraz jak dziecko, które tylko co otrzymało nową zabawkę. Ukłonił się z wdziękiem i rzekł:

— Widzę odrazu, że pan jesteś tym gościem, o którym Annie tylko co mówiła mi, gościem, który przybył z dalekich stron, nie znających ani nas, ani naszych obyczajów. Mam nadzieję, że nie odmówisz mi pan odpowiedzi na kilka pytań; uważa pan bowiem — “

W tej chwili Dick przerwał mu: „Nie, Boffinie, bardzo proszę! daj pokój w tej chwili. Pragniesz oczywiście, aby gość czuł się szczęśliwym i jakby u siebie; a jakżeby to być mogło, gdyby musiał nieustannie odpowiadać na wszelkie pytania wtedy, kiedy jeszcze nie połapał się z nowymi zwyczajami nowych dla siebie ludzi? Nie, nie; ja go zaprowadzę tam, gdzie będzie mógł sam stawiać pytania i otrzymać na nie odpowiedzi; to znaczy się do mego pradziadka w Bloomsbury; jestem pewien, że nie możecie mieć nic przeciwko temu. Zamiast więc nudzić, udaj się lepiej do Jamesa Allena i sprowadź mi ekwipaż, ponieważ powiozę go sam. No, dalej stary i nie rób zawiedzionego, nasz gość wystarczy jeszcze i dla ciebie, oraz twoich historyj. Gapiłem się na Dicka; dziwił mnie bowiem jego poufały ton, z jakim przemawiał do tak wspaniale wyglądającej osobistości; myślałem bowiem, że ów p. Boffin, pomimo swego nazwiska tak dobrze znanego z Dickensa, musi być co najmniej senatorem tego osobliwego narodu. On atoli powstał i odrzekł: — Zgoda, stary wioślarzu, zgoda na wszystko; nie mam dzisiaj wiele zajęcia; a jakkolwiek, z pełnym wdzięku ukłonem w moją stronę, moja przyjemność pomówienia z uczonym gościem podległa zwłoce, to przyznaję, że powinien co najrychlej ujrzeć twego zacnego krewnego. Zresztą być może, iż otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytania będzie zdolniejszy odpowiedzieć na moje!

Mówiąc to, uczynił zwrot i opuścił halę.

Gdy już dobrze się oddalił, rzekłem: — Czy może niegrzecznie będzie z mojej strony spytać, kto to jest pan Boffin?, którego nazwisko przypomina mi wiele miłych chwil, spędzonych na czytaniu Dickensa.

Dick roześmiał się. — „Tak, tak“ — odrzekł, — to samo wrażenie i my odnosimy. Oczywiście jego prawdziwe nazwisko nie jest wcale Boffin tylko Henryk Johnson, nazywamy go jeno Boffinem przez figle, częścią dlatego, że jest czyścicielem śmietników i podwórców; częścią zaś dlatego, że się ubiera tak okazale i wkłada na siebie tyle złota, co średniowieczny baron. Bo i dlaczegożby nie miał tego czynić, skoro mu się tak podoba? ale my jesteśmy jego specyalnymi przyjaciółmi, to też pozwalamy sobie żartować z niego.

Milczałem, więc Dick ciągnął dalej:

— Wyborny to chłop, ale ma drobną słabość, mianowicie trawi czas na pisaniu reakcyjnych powieści i szczyci się bardzo należytem odtwarzaniem zabarwienia lokalnego, jak się o tem wyraża; a ponieważ sądzi, że pan przybywasz z jakiegoś zapomnianego kąta tej ziemi, gdzie ludzie są nieszczęśliwi, a więc interesujący dla powieściopisarza, przeto ma nadzieję uzyskać od pana jakieś informacye. Pod tym względem będzie z panem całkiem bez ceremonii. Dla własnej wygody atoli strzeż się go pan.

— No, no, Dick — rzekł tkacz — mnie się zdaje, że jego nowelle są wcale dobre.

— Oczywiście, że tak ci się zdaje — odparł Dick; — ptaki jednego opierzenia gromadzą się razem; matematyka i antykwarskie powieści stoją mniej więcej na tym samym poziomie, ale oto zjawia się znowu.

Istotnie złoty wymiatacz śmieci powitał nas ze drzwi hali; wskutek tego powstaliśmy wszyscy i udali się do portyku, przed którym zaprzężony w pięknego siwoszka stał pojazd gotów na nasze usługi. Był lekko zbudowany i wygodny, a nie posiadał cech tej obmierzłej wulgarności, która była nieodstępna od pojazdów moich czasów, zwłaszcza od tak zwanych „eleganckich“, lecz był w linii tak miły i pełen wdzięku, jak ekwipaże robione w Wessex. Dick i ja wsiedliśmy. Dziewczęta, które przeszły do portyku pożegnać się z nami, machały rękami ku nam; tkacz skłonił uprzejmie głowę; zamiatacz śmieci skłonił się z wdziękiem trubadura; Dick szarpnął lejcami i ruszyliśmy.

ROZDZIAŁ IV. TARG PO DRODZE.

Natychmiast opuściliśmy bieg rzeki, znajdując się niebawem na głównej drodze, przerzynającej Hammersmith. Ale nie mógłbym wcale odgadnąć, gdzie jesteśmy, gdybyśmy nie byli zaczęli jazdy od brzegu rzeki, gdyż King Street zniknęła, a szosa przerzynała rozległe słoneczne łąki i pola jak ogród uprawne. Strumień, przez któryśmy natychmiast w poprzek przejechali, został uwolniony od sklepienia, tak, że jadąc przez piękny most, widzieliśmy jego wody nabrzmiałe jeszcze przypływem i pokryte wesołemi łodziami przeróżnych rozmiarów. Naokoło stały domy, niektóre przy drodze, niektóre wśród pól, poprzecinanych miłemi ścieżynkami, a każdy dom otaczał bujny ogród. Odznaczały się one wszystkie ładnym rysunkiem, a choć budziły zupełne zaufanie co do swej mocy to na oko miały pozór małych domków wiejskich; jedne z nich, jak te nad samą rzeką, zbudowano z cegły, inne (a te przeważały) wzniesiono z drzewa i wapna, i te z racyi swej konstrukcyi tak były podobne do średniowiecznych domków z tego samego materyału wzniesionych, że takie odniosłem wrażenie, jak gdybym został żywcem przeniesiony w czternasty wiek; wrażenie to podnosiły ubiory ludzi, których mijaliśmy lub spotykali, tak w nich nic nie było, „nowoczesnego“ (modern). Każdy niemal przechodzień był wesoło ubrany, ale szczególniej kobiety, które były tak przystojne, a nawet ładne, że zaledwie mogłem się powstrzymać od zwrócenia na to uwagi mego towarzysza. Niektóre spotykane twarze były pełne myślącego wyrazu a w tych, odzwierciedlała się wielka szlachetność; ale ani jedna nie zdradzała nieszczęścia, większość zaś (spotykaliśmy sporo ludzi) była jawnie i otwarcie wesoła.

Zdawało mi się, że rozpoznaję Broodway po położeniu ulic, które zawsze jeszcze tam się przecinały. Na północnej stronie drogi wznosił się szereg budynków, nizkich lecz ładnie zbudowanych i ozdobnych, stanowiących w ten sposób kontrast z bezpretensyonalnością okolicznych domów; powyżej tych niższych budynków wznosił się pochyły, ołowiem kryty dach, filary i wyższa część muru wielkiej hali, o wspaniałym i bujnym stylu architektonicznym, o którym nie można mniej powiedzieć, niż to, że zdawał się według mnie obejmować wszystkie najlepsze cechy gotyku północnej Europy wraz z cechami stylu maurytańskiego i bizantyńskiego, jakkolwiek nie był on kopią żadnego z tych stylów. Po drugiej zaś to jest południowej stronie drogi wznosił się ośmioboczny budynek o wysokim dachu, zewnątrz nieco podobny do baptysteryum florenckiego, z tą różnicą, że otaczały go arkady: dach ten był również nad wyraz delikatnie ozdobiony.

Cała ta masa budowli, na które wyszliśmy tak nagle z pośród pięknych pól, była nie tylko wyszukanie piękną sama w sobie, lecz co więcej nosiła cechy takiej szlachetności i wybitności życia, że rozweseliłem się do niebywałego przedtem stopnia. Poprostu chichotałem z uczucia przyjemności. Przyjaciel mój zdawał się pojmować ten stan, bo patrzył na mnie z zadowoleniem i rozrzewnieniem. Zatrzymaliśmy się w tłumie wehikułów, w których znajdowali się zdrowo wyglądający ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, bardzo wesoło postrojone; były to wyraźnie wozy jarmarczne, gdyż znajdowały się w nich bardzo ponętne produkty wiejskie.

— Nie potrzebuję pytać, czy to targ — zauważyłem — bo widzę to dostatecznie jasno; ale cóż to za rodzaj targu, że wygląda tak świetnie? I cóż to za przepyszna hala, co za budynek na południowej stronie?

— Oh! — odparł — to jest nasz targ w Hammersmith; cieszy mnie, że się panu tak bardzo podoba, bo istotnie dumni jesteśmy z niego. Wewnętrzna hala jest miejscem naszych zebrań zimowych; w lecie bowiem zbieramy się po największej części wśród pół nad rzeką naprzeciwko Barn Elms. Budynek po prawej ręce, to nasz teatr; ufam, że się panu podoba.

— Byłbym idyotą, gdyby mi się nie podobał — odparłem. Zarumienił, się nieco, gdy tak mówił dalej: — Z tego też się mocno cieszę, bo jest w tem nieco i mojej ręki; ja sam bowiem wykonałem wielkie drzwi z damasceńskiego bronzu. Może nieco później obejrzymy je, bo teraz musimy iść dalej. Co do targu, to to nie jest wcale jeden z naszych ruchliwych dni; to też lepiej będzie przyjrzeć się mu innym razem, ponieważ wtedy zobaczymy więcej ludzi.

Podziękowałem mu i zauważyłem: — Czy to są zwyczajni wieśniacy? Jakież wśród nich ładne są dziewczyny.

Mówiąc to, spostrzegłem oblicze pięknej kobiety, wysokiej, ciemnowłosej, o białej skórze, ubranej w ładną jasno-zieloną suknię na cześć pory roku i upalnego dnia; kobieta owa uśmiechnęła się do mnie uprzejmie, a jeszcze jak mi się zdało, uprzejmiej do Dicka; to też przerwałem na chwilę, ale potem zaraz ciągnąłem dalej:

— Pytam, ponieważ nie widzę ani żywej duszy po wiejsku wyglądającej, jakich mógłbym się spodziewać na targu — to jest sprzedających towary.

— Nie rozumiem — odparł — jakiego rodzaju ludzi mogłeś się pan tu spodziewać; albo co pan rozumie przez wieśniaków. To są sąsiedzi i w ten sposób noszą się w dolinie Tamizy. Są też części tej wyspy surowsze i bardziej dżdżyste, niż nasza część, i tam ludzie noszą się grubiej niż my; oni zaś sami są nieco surowsi od nas. Niektórzy atoli wolą ich wygląd niżeli nasz; powiadają, że mają więcej charakteru w rysach — oto wyrażenie. Zresztą jest to rzecz gustu. — W każdym razie mieszane małżeństwa między nimi a nami dają zawsze dobre wyniki — dodał w zamyśleniu.

Słyszałem go dobrze jakkolwiek wzrok mój odwrócony był od niego, gdyż owa ładna dziewczyna znikła właśnie we furtce z wielkim koszem wczesnego grochu, a ja doznałem tego niemiłego uczucia, jakiego się doznaje, ujrzawszy na ulicy interesującą lub miłą twarz, której się prawdopodobnie już nigdy w życiu drugi raz nie spotka; milczałem więc przez chwilę. W końcu atoli odezwałem się: — Ja miałem na myśli to, że nie widzę naokoło siebie biedaków — ani jednego.

Dick zmarszczył brwi, zrobił zdziwioną minę i rzeki: — Oczywiście nie; biedacy bowiem zostają w domu lub w najlepszym razie chodzą po ogrodzie, ale nie wiem o nikim chorym w tej chwili. Dlaczegoż spodziewałeś się pan spotkać takich biedaków na ulicy?

— Ależ nie — odparłem — nie miałem na myśli chorych. Ja miałem na myśli biedaków, obżartusów.

— Na prawdę nie rozumiem pana — zawołał, śmiejąc się wesoło. — Musisz pan co najrychlej poznać mego dziadka, bo ten pana łatwiej zrozumie niż ja. Wista, siwosz! Pociągnął lejce i pojechaliśmy dalej wesoło w kierunku na wschód.

ROZDZIAŁ V. DZIECI NA DRODZE.

Po za Brodwayem wznosiło się coraz mniej domów po obydwóch stronach drogi. Niebawem przejechaliśmy śliczny mały potoczek, płynący przez szmatek ziemi, obsadzony drzewami, a po chwili dojechaliśmy do innego targu i do innej hali miejskiej. Jakkolwiek okolica nie była mi wcale znana, wiedziałem doskonale, gdzie jesteśmy, i wcale mnie nie zdziwiło, gdy mój przewodnik rzekł lakonicznie: „Kensington Market“.

Zaraz potem wjechaliśmy w krótką uliczkę; po obydwóch stronach drogi wznosił się jeden długi dom, zbudowany z drzewa i wapna, a posiadający piękną arkadę od strony chodnika.

— Oto właściwe Kensington — objaśnił mnie Dick. — Ludzie lubią gromadzić się tu dosyć gęsto, ponieważ gustują w lesie; przyrodnicy błąkają się tu także; bo nawet ten kawałek jest sobie dosyć dziki; nie wiele go tu, gdyż się nie ciągnie daleko na południe, za to więcej na północ i zachód wprost przez Paddington a nieco dalej przez Notting Hill: stamtąd biegnie na północo-wschód ku Primrose-Hill i tak dalej; wąski szmat przeciąga przez Kingsland do Stoke-Newington i Clapton, gdzie rozciąga się po wzgórzach ponad moczarami Lea; po drugiej stronie tych moczarów znajduje się, jak panu wiadomo, Epping Forest. Część, do której się właśnie zbliżamy, nazywa się Kensington Gardens (Ogrody Kensingtonu); dlaczego mianowicie ogrody, tego nie wiem.

Chciałem koniecznie powiedzieć: „a ja wiem“, ale wokół mnie było tyle rzeczy nie znanych mi, pomimo jego przypuszczeń, że uważałem raczej za stosowne milczeć.

Droga weszła tymczasem w bardzo piękny las, rozciągający się po obydwóch stronach, ale wyraźnie znacznie dalej po stronie północnej, gdzie nawet dęby i kasztany cieszyły się dobrym wzrostem; zaś prędzej rosnące drzewa, wśród których za wiele, mojem zdaniem, było platanów i sykamorów, były bardzo duże i pięknie wyrośnięte.

Cień drzew był bardzo pożądany, gdyż dzień stawał się coraz gorętszy, chłód zaś i cień uspakajały mój podniecony umyśl, wprawiając go w stan pewnej bierności, tak, że uczułem chęć nieskończonego jechania przez ten balsamiczny las. Towarzysz mój zdawał się podzielać to uczucie, więc wdychając wonie leśne, pozwalał iść koniowi coraz wolniej.

O ile ten las kensingtoński był romantyczny, o tyle nie był opustoszały. Spotykaliśmy wiele grup zarówno idących jak wracających, lub błąkających się na skraju lasu. Wśród tych grup znajdowały się dzieci od lat sześciu lub ośmiu począwszy, a kończąc na szesnastu lub siedmnastu. Zdawały się one stanowić szczególniej pyszne okazy swojej rasy, i najwyraźniej weseliły się do najwyższego stopnia; niektóre biegały wokoło małych namiotów, rozpiętych na murawie, przy niektórych namiotach płonęły ognie, nad którym wisiały kotły na sposób cygański. Dick wyjaśnił mi, że w lesie były rozrzucone domy, a istotnie spostrzegliśmy z nich jeden czy dwa. Mówił mi, że przeważnie były to małe domy, noszące nazwy willi wtedy, kiedy jeszcze byli na świecie niewolnicy; wszystkie miały miłe wejrzenie i zupełnie odpowiadały leśnemu otoczeniu.

— Domki te muszą mieścić w sobie mnóstwo dzieci — rzekłem, wskazując na wielką ilość malców, bawiących się przy drodze.

— Nie wszystkie te dzieci — odparł Dick — pochodzą z najbliższych domów, leśnych domów, lecz z okolicy wogóle. Organizują one częste wycieczki i w porze letniej zbierają się w lesie dla wspólnej zabawy przez całe nieraz tygodnie żyjąc wtedy, jak pan widzisz, w namiotach. My ich do tego zachęcamy; uczą się one same robić dla siebie wiele rzeczy i mają sposobność poznać dzikie zwierzęta; czem mniej tłoczą się wewnątrz domów, tem dla nich lepiej. Muszę pana objaśnić, że nawet wielu dorosłych spędza chętnie porę letnią w lasach; ale wtedy wybierają po większej części rozleglejsze lasy jak Windsor, lub północne puszcze. Obok innych przyjemności mają nieco ręcznej pracy, której niestety coraz więcej zaczyna brakować w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.

Urwał nagle a potem dodał: — Mówię panu to wszystko, ponieważ widzę, że mówiąc, odpowiadam na pytania, które pan stawia w myśli, chociaż nie stawia ich pan głośno; ale mój krewny powie panu o tem wszystkiem znacznie więcej.

Widziałem, że znowu będę mógł się wydobyć z toni, to też jedynie w chęci pokrycia niemiłego położenia i dla powiedzenia czegoś odezwałem się:

— Malcy wypoczną tutaj dobrze i będą mieli świeże siły, gdy im po upływie lata przyjdzie znowu wracać do szkoły.

— Szkoła? — rzekł Dick; — tak, ale co pan przez to słowo zrozumie? Nie pojmuję, co to ma do czynienia z dziećmi. Mówimy wprawdzie o szkole malarstwa, ale nie znamy szkoły dzieci. Wyznaję, że jestem pobity.

Niech licho porwie! nie mogę otworzyć ust, żeby nie wywołać nowego zamieszania. Nie usiłowałbym zgoła wyjaśniać rzeczy memu przyjacielowi, to też pomyślałem sobie, że najlepiej będzie nic nie mówić o farmach dziecięcych, uważanych przezemnie za szkoły, które wyraźnie zniknęły z powierzchni ziemskiej; to też po chwili zakłopotania rzekłem:

— Użyłem tego słowa w znaczeniu systemu edukacyi!

— Edukacya? — powtórzył z medytacyą — rozumiem na tyle łaciny, aby wiedzieć, że słowo to pochodzi od educere, wyprowadzać; słyszałem je też używane; ale jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, któryby mi zdołał wytłómaczyć, co to słowo znaczy.

Możecie sobie wyobrazić, jak nisko moi nowi przyjaciele upadli w mojem pojęciu, gdym usłyszał to szczere wyznanie; to też powiedziałem nieco pogardliwie: — Słowo edukacya oznacza system uczenia młodzieży.

— A czemuż i nie dorosłych także? — rzekł Dick z mrugnięciem oka. — Ale — ciągnął dalej — mogę upewnić pana, że nasze dzieci uczą się, bez względu na to, czy przechodzą przez system uczenia, czyli też nie. Nie znajdziesz pan wśród obecnych tu dziewcząt lub chłopców ani jednego, któryby nie umiał pływać; każde zaś z dzieci umie doskonale uwijać się na drobnych kucach leśnych; oto jeden właśnie obecnie ugania. Wszystkie one umieją gotować; starsze chłopcy umieją żąć; wielu umie pokrywać strzechy dachówką lub wykonywać przedmioty stolarskie; umieją nawet zajmować się handlem. Zapewniam pana, że umieją oni mnóstwo rzeczy.

— Tak, ale jak stoi ich umysłowe wykształcenie, wyszkolenie ich mózgów — rzekłem, tłómacząc uprzejmie swój frazes.

— Gościu, — on znowu odparł — być może, iż nie uczyłeś się wcale tych rzeczy, o których tylko co ci mówiłem; a jeżeli tak jest, to niech się panu nie zdaje, że można to wszystko robić bez żadnej wprawy, i że to nie wymaga dosyć pracy ze strony umysłu; zmieniłbyś pan swoje zdanie, ujrzawszy chłopca z Dorsetshire, kryjącego strzechę dachówką. Mimo to rozumiem, że pan mówisz o wykształceniu książkowem; co się tego tyczę, to sprawa jest bardzo prosta. Największa ilość dzieci widząc wokoło siebie książki, dochodzi sama do sztuki czytania w czwartym roku życia; słyszałem, że nie zawsze tak było. Co się zaś tyczę pisania, to nie zachęcamy ich wcale do zbyt wczesnego smarowania (chociaż nieco koślawić litery będą koniecznie), ponieważ nabierają w ten sposób zwyczaju szpetnego pisania; a po cóż pisać brzydko, kiedy ordynarny druk tak jest łatwy. Rozumiesz pan, że przepadamy za ładnem pismem, a wielu ludzi pisze książki lub każe je pisać; mam na myśli książki, których potrzeba zaledwie kilka kopij, jako to poematy i tym podobne utwory. Widzę, że się zaczynam oddalać od właściwego przedmiotu; ale niech mi pan to wybaczy łaskawie, bo będąc sam dobrym kaligrafem, jestem tą sprawą nieco zainteresowany.

— Zatem — zauważyłem — co się tyczę dzieci; kiedy już umieją czytać i pisać, to czyż nie uczą się czego innego — naprzykład języków?

— Oczywiście, że tak — odparł — czasami jeszcze przed nauczeniem się czytać umieją mówić po francusku, ponieważ tym językiem mówią najbliżsi sąsiedzi po drugiej stronie wody; wkrótce przyswajają sobie niemczyznę także, używaną przez ogromną ilość szkół i gmin na kontynencie. Oto są główne języki, jakich używamy na tych wyspach równocześnie z angielskim, walijskim lub irlandzkim, który jest tylko odmianą walijskiego; dzieci uczą się ich bardzo szybko, ponieważ wszyscy starsi znają je; obok tego goście nasi z za morza przywożą ze sobą swoje dzieci, które schodzą się razem i nauczają się wzajemnie swojej mowy.

— A cóż się dzieje ze starszymi językami? — spytałem.

— O tak — odparł — uczą się one przeważnie łaciny i greki razem ze współczesnymi językami, których nie potrzebują się uczyć inaczej niż praktycznie.

— A historya? — spytałem — jakże uczycie historyi?

— Kiedy człowiek umie czytać — odparł — to czyta, co mu się specyalnie podoba; bez trudności można u nas znaleść takiego, który poradzi, co należy czytać o tym lub owym przedmiocie, lub wyjaśni to, czego w czytanych książkach trudno zrozumieć.

— Czego więc jeszcze się uczą? — spytałem. — Boć chyba nie wszyscy studyują historyę.

— O nie — odparł — wielu całkiem nie dba o historyę; sądzę nawet, że nie wielu to wogóle czyni. Mój pradziadek mówił mi, że przeważnie w okresach zamieszania i walki ludzie troszczą się o historyę, a co do tego — rzekł mój towarzysz z miłym uśmiechem — tośmy od podobnych rzeczy bardzo dalecy. Nie; wielu ludzi studyuje fakty odnośnie do budowy rzeczy, do prawa przyczyny i skutku, tak że wiedza nasza wzrasta; niektórzy, jak pan słyszałeś o Bobie, poświęcają się matematyce. Niema zgoła sensu zadawać gwałt ludzkim upodobaniom.

— Nie chciałeś pan atoli powiedzieć, że wszystkie dzieci uczą się tych przedmiotów? — spytałem.

On zaś odparł na to: — To zależy od tego; co pan rozumie przez dzieci; nie powinieneś pan też zapominać o tem, jak bardzo się pomiędzy sobą różnią. W zasadzie nie oddają się bardzo wiele czytaniu, z wyjątkiem kilku opowieści, aż do piętnastego roku życia; nie zachęcamy wcale do wczesnego ślęczenia nad książką: jakkolwiek znajdują się dzieci, które już bardzo wcześnie zabierają się do książki; nie wychodzi im to na dobre, ale nie byłoby sensu krępować ich; zresztą częstokroć nie trwa to w nich bardzo długo, tak, że przed dwudziestym rokiem dochodzą do równowagi. Dzieci, uważa pan, naśladują przeważnie starszych, a skoro widzą wokoło siebie ludzi oddanych głównie takiej pracy, jak budowaniu domów, brukowaniu ulic, ogrodnictwu i t. d., to wtedy i one pragną czynić to samo; tak więc niema obawy, abyśmy mieli za dużo uczonych ludzi.

Cóż miałem na to powiedzieć? Siedziałem w milczeniu, z obawy nowego zamieszania. Zresztą ze wszech sił używałem swych oczu, myśląc o tem w miarę, jak się koń posuwał, kiedy nareszcie dotrzemy do właściwego Londynu, i jak on będzie teraz wyglądał.

Ale towarzysz mój nie mógł jeszcze rozstać się z poruszonym tematem, to też ciągnął dalej.

— Nie zdaje mi się, żeby to przynosiło dzieciom wiele szkody, jeżeli wyrosną na pilnych czytelników książek. Wielka to przyjemność widzieć ludzi szczęśliwymi przy pracy na ogół nie zbyt poszukiwanej. Zresztą uczeni ci są bardzo miłymi ludźmi; są oni tak uprzejmi, tak słodkiego usposobienia, tak pokorni, a równocześnie tak chciwi nauczenia każdego tego co sami umieją. Istotnie, lubię ogromnie tych, których znam.

Słowa te wydawały mi się tak niesłychanie dziwacznemi, że już miałem mu zadać inne pytanie, gdy nagle wydostawszy się na wierzch małego wzniesienia na końcu polany leśnej po swej prawej ręce spostrzegłem wspaniałą budowlę, której zarysy nie były mi obce i zawołałem:

— Opactwo Westminster!

— Tak — rzekł Dick. — Opactwo Westminster — a raczej tyle, ile z niego pozostało.

— Jakto, cóżeście z niem zrobili? — spytałem z przerażeniem.

— Co myśmy z tem uczynili? — spytał; — nic nad oczyszczenie. Tylko, uważa pan, całość została z zewnątrz zniszczona przed wiekami; co się zaś tycze wnętrza, to pozostało ono w całej swej piękności po usunięciu przeszło sto lat temu wstrętnych pomników, wystawionych głupcom i rzezimieszkom, które, jak mój dziadek powiada, zupełnie je kiedyś wypełniały.

Zbliżyliśmy się nieco bardziej, poczem znowu rzuciłem wzrokiem na prawo i odezwałem się z pewnem powątpiewaniem w głosie:

— Wszakże tam wznosi się parlament! Czy go jeszcze używacie?

Wybuchnął głośnym śmiechem i nie prędko mógł się uspokoić; potem poklepał mnie po plecach i rzekł:

— Rozumiem sąsiedzie, że się dziwisz, iż nie zburzyliśmy go jeszcze; wiem ja coś o tem wszystkiem, a mój krewny dał mi do czytania książki o dziwnych komedyach, które się w nim rozgrywały. Czy go używamy? Oczywiście używamy go jako dodatkowego targu oraz składu nawozu, do czego się doskonale nadaje, stojąc nad brzegiem rzeki. Zdaje mi się, że na początku naszych dni był zamiar zburzenia parlamentu; ale słyszałem, że istniało wtedy dziwaczne towarzystwo antykwarskie, które poniosło pewne zasługi w minionych czasach, i ono to podniosło gwałt przeciwko destrukcyi parlamentu, jak to uczyniło z wieloma innymi budynkami, na które większość patrzyła jako na rzeczy bezwartościowe a nawet zbędne; towarzystwo to było tak energiczne i umiało podać tak dobre argumenty, że wogóle wygrywało sprawę, co mnie, otwarcie mówiąc, cieszy, bo w najgorszym razie, te stare bezsensowne budynki służą jako rodzaj korzystnego tła dla pięknych budowli, jakie my obecnie wznosimy. W tej stronie ujrzysz pan jeszcze kilka innych budynków, między nimi gmach, w którym mieszka mój pra-dziadek, i ogromny budynek, noszący nazwę św. Pawła. Zresztą nie mamy co wyrzucać, że tych kilka nędznych budynków stoi jeszcze, boć możemy zawsze stawiać nowe gdzieindziej; ani też nie powinniśmy się zgoła troszczyć o stwarzanie sobie roboty w tym kierunku, ponieważ zawsze jest miejsce dla mnóstwa pracy w każdym nowym budynku nawet bez szczególniejszego sadzenia się. Swoboda wewnątrz budynku tak jest cenna, że gdyby już o to chodziło, to dla jej osiągnięcia poświęciłbym przestrzeń nazewnątrz domu. Pozostaje oczywiście ornament, który, jak to wszyscy musimy przyznać, może łatwo uledz przesadzie w zwyczajnych domach mieszkalnych, ale nie w budynkach przeznaczonych na zebrania lub targi. Zresztą muszę panu powiedzieć, że mój pra-dziadek czyni mi zarzuty, iż jestem troszkę pomieszany na punkcie pięknych budowli; istotnie jestem zdania, że energia rodu ludzkiego powinna się głównie zwracać do tego rodzaju pracy, gdyż w tym kierunku nie widzę granicy dla wysiłków, podczas gdy w innych granica zdaje mi się być możliwą.

ROZDZIAŁ VI. TROCHĘ SPRAWUNKÓW.

Gdy tak mówił wyjechaliśmy nagle z lasu w krótką uliczkę ładnie zbudowanych domów, którą towarzysz mój nazwał odrazu Piccadilly; niższą część tych domów nazwałbym sklepami, gdyby nie to, że, o ile mogłem spostrzedz, ludzie całkiem byli nieświadomi sztuki kupowania i sprzedawania. Towary leżały rozpostarte przed pięknymi frontami jak gdyby po to, aby nęcić ludzi do środka, a ludzie stali i patrzyli na nie, lub wchodzili i wychodzili z paczkami pod pachami, jak gdyby to wszystko nie było tylko zabawką. Po każdej stronie ulicy biegła elegancka arkada dla ochrony przechodniów, tak zupełnie, jak w niektórych starych miastach włoskich. Niemal w połowie drogi olbrzymi budynek w takim rodzaju, jakiego obecnie mogłem się już spodziewać, mówił mi, że jestto też centrum swego rodzaju i że posiadało swe specyalne publiczne budynki.

Wtedy Dick odezwał się do mnie: