Wielki kuglarz - Tadeusz Kijański - ebook + książka

Wielki kuglarz ebook

Kijański Tadeusz

5,0

Opis

Wielki kuglarz – oto historia gadającej lalki skonstruowanej podobno przez „księcia niemieckich matematyków”, Carla Friedricha Gaussa. Marionetki potrafiącej posługiwać się słowami, nieskromnymi gestami i cyrkowymi sztuczkami. Lalki, którą na strychu starego domu dawnego właściciela, barona Berlichingena, znalazł Siwy, bohater opowieści. Hexenmeister – czarodziej–gadająca lalka, zawładnął wyobraźnią małego chłopca, młodzieńca i mężczyzny.

Wielki kuglarz to także tragikomiczna opowieść o życiu pięciu chłopaków, potem młodzieńców i mężczyzn, opowiedziana przez jednego z nich. Opowieść o przyjaźni na śmierć i życie rozpoczynająca się w miasteczku na Ziemiach Odzyskanych nad rzeką nazywaną przez jednych Gniewną, przez innych Wasserbose. O radości huncwotów, wykpiszy i elegantów. Ich smutkach, miłościach, dobroci i słabościach. O pięknie życia i nieustannym poszukiwaniu legendarnej krainy szczęścia. A także o ludziach nazywanych sukinsynami i kreaturami, którzy objawili się naszemu bohaterowi w snach i rzeczywistości.

Tadeusz Kijański – reżyser, malarz, scenarzysta, scenograf, autor książek, m.in.: Dzikie Serca, Dom Koni, Dziesięć kobiet, Czterech pór roku opisanie, Diabeł Pat, Opowieści znad stołu i kniei. Autor sztuk teatralnych, słuchowisk, filmów fabularnych i telewizyjnych. Selekcja według prozy Waldemara Łysiaka przyniosła mu wiele nagród.

Swoje malarskie projekty i kompozycje dekoracyjne wystawia w wielu galeriach, m.in.: w Niemczech, Danii, USA. W Teatrze Polskiego Radia realizuje cykl słuchowisk pt. Dotyk Głosu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 836

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Współpraca literackaEwa Borowik

WydawcaMagdalena Hildebrand Katarzyna Terentiew

Redaktor prowadzącyIwona Denkiewicz

RedakcjaMirosława Kostrzyńska

KorektaEwa Grabowska Marzenna Kłos

Okładka i strona tytułowaBolesław Polnar

Opracowanie komputerowe okładkiZdzisław Wawrzyniak

Copyright © by Tadeusz Kijański, 2020 Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2020

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Warszawa 2020

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamaniePeJot

Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-813-9793-3

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Czymże jest nasze życie?

Czymże jest nasze życie? Sceną namiętności, Muzyką w intermediach są nasze radości, W matczynym łonie skryci niczym w garderobie, Na tę krótką komedię strój sprawiamy sobie. Niebo – to widz rozumny i baczny nad nami, Który notuje, kto z nas lichągrą się splami, Grób zaś, co nas ukrywa przed ciekawskim słońcem,Jak spuszczona kurtyna jest spektaklu końcem. Tak to, grając, zdążamy do ostatniej mety I tylko umieramy na serio, niestety.

Sir Walter Raleigh[1]

1 W. Raleigh, Antologia angielskiej poezji metafizycznej XII stulecia, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo a5, Kraków 2009.

Przyjacielu…

Możesz tę opowieść przyjąć jako zapis biograficzny albo jak by powiedziała babka Łucja: Bery fanzolone. Możesz też, jak mówiła druga babcia, hrabina Helena, przyjąć jako zapis zdarzeń dwoistych – pomieszkujących na granicy jawy i snu. Opowieści o gadających lalkach, tańczeniu na powietrzu, o sztuczkach uzdrowicielskich mających na celu „wyprasowanie garbu” wariatce Irusi, o gadającym indyku z ogonem jak warkocz spadającej komety – posłużyły li tylko podkolorowaniu niektórych fragmentów z mojego życia. Ale zdarzenia, które opisałem, wydarzyły się naprawdę.

Może tylko zmieniłem nazwiska…?

Nazwy miast, ulic, rzek i ogrodów. Aa… może nie? Naprawdę chciałem się ożenić z Królewną z Żabiego Stawu. Była fascynująca i zjawiskowa. Kochali się w niej wszyscy moi kamraci i wszyscy chcieli pojąć ją za żonę. Ale okazało się, że królewna nie miała w sobie nic królewskiego. Była najzwyklejszą pijaczką i dziwką.

Kiedy spałem odurzony marzeniami – latała na miotle za innymi karlusami. Ale to właśnie ona sprawiła, że zacząłem opisywać dookolny świat. Nauczyła mnie też „bezgranicznie kochać i nienawidzić”. Umarła na chorobę zwaną krwawiączką.

Inna kobieta, którą poznałem w szpitalu, gdzie uznano mnie za martwego i odstawiono do brudownika z kaczkami pełnymi szczyn i basenami z gównem – została moją żoną. Urodziła syna, co wbił się cierniem w moje serce… Kobietę nazywano Engel. Nie była jednak aniołem…

Spotkałem w swoim życiu wielu dobrych ludzi, ale i wściekłych sukinsynów. Kreatury pierwszej wody. Tych drugich więcej. Dużo więcej. Miałem też kilku przyjaciół i kochałem wiele pięknych kobiet. Dzięki nim moje życie mogę nazwać szczęśliwym. Dostąpiłem też szczęścia „niebiańskiego” – większego niż wszystkie skarby Golkondy. Obdarowany zostałem miłością przez kobietę, która urodziła dziewczynkę. Moją córkę. Ale to historia, o której pewnie nigdy nie ośmielę się napisać.

Chciałem jednak pozostawić po sobie ślad. Jak mówiła babcia Helena: Jeśli ktoś nie opowie siebie – nie ma go! Pustka!

Mówią piękni ludzie, ci, których nazywamy energomenusami oddającymi swoją dobrą energię światu, iżby doświadczyć niezwykłego życia, nie wystarcza rozum i wszystko to, co ON-ROZUM wokół nas układa. Trzeba magicznego, kosmicznego cudu, aby nasza gwiazda zalśniła w konstelacji.

Opowiadam więc siebie i swój świat…

Na tych, których nazwałem „wściekłymi sukinsynami i kreaturami” – szczam z wysoka. Z chmur, na których podróżuję.

Bliżej słońca. Bliżej księżyca. Bliżej gwiazd.

Bliżej świata cudów, nazywanego przez babcię Helenę: Cocagne.

PROLOG

Z głośników umieszczonych na metalowych słupach wkopanych po obu stronach schodów prowadzących do dwuskrzydłowych drzwi okazałego budynku – rozbrzmiewała żołnierska piosenka.

Będzie Wielka Rzecz, Pospolita Rzecz, Potęga wyrośnie z nas Na pochwałę wsi, na pochwałę miast. Na spotkanie dniom Szklany stanie dom. Ruszaj! Pierwszy Korpus nasz, Po tę Wielką Rzecz, Na zachód marsz![2]

Dom z nowo postawionymi słupami był stary, ale doskonale utrzymany. Świeciły nową farbą pomalowane ostrołukowe okna, arkadowy przedsionek z dwiema kolumnami i zamalowanym herbem dawnych właścicieli posiadłości. Przy dwuskrzydłowych drzwiach, frontem do szerokiego podjazdu umieszczono dwa wykute w kamieniu lwy.

Hałaśliwą muzykę dochodzącą z głośników słyszał siedzący w salonie mężczyzna – graf Otto von Berlichingen.

Potomek średniowiecznego rycerza Gőtza von Berlichingena, rębajły z żelazną pięścią; oficer Waffen-SS osobiście odznaczony przez Adolfa Hitlera Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego za męstwo i umiejętności dowódcze w walkach na terenach Polski.

Graf Otto von Berlichingen był młodym człowiekiem, ale jego twarz: zmarszczki na czole, w kącikach oczu i same oczy – wydawały się stare.

Jeżeli można powiedzieć, że oczy wydają się „stare”. Nerwowo oblizywał wargi i szybkimi ruchami rąk pocierał krótko przystrzyżone włosy. Był pijany.

W znoszonym cywilnym ubraniu siedział na masywnym krześle z bosymi stopami opartymi o kant stołu i wychylony niebezpiecznie do tyłu – „huśtał się na krawędzi życia i śmierci”.

Obok na stole leżał pistolet walther P38 z błyszczącymi okładzinami z czarnego plastiku na rękojeści i opróżniona butelka francuskiego koniaku.

Przed frontem rodzinnego domu grafa z wojskowego samochodu studebakera GMC z wymalowaną na drzwiach sowiecką gwiazdą wyładowywano bagaże nowych lokatorów.

Przez zamknięte drzwi salonu Berlichingen wyraźnie słyszał słowa, które po skończonej pieśni wypowiadał radiowy lektor:

Odbudowanie niepodległości Polski, założenie fundamentów i umocnienie Ludowego Państwa Polskiego zawdzięczamy zwycięstwu Związku Radzieckiego nad niemieckim faszyzmem. Zasadniczą przesłanką odbudowania niepodległości Polski jest sojusz polsko-radziecki i braterska pomoc Związku Radzieckiego. To jego niezwyciężona armia rozbiła hitlerowską machinę wojenną…

Otto Berlichingen na moment powstrzymał oddech, wsłuchując się w rozmowy ludzi otwierających drzwi domu.

– Towarzyszu sekretarzu! – wykrzyknął jakiś człowiek wysokim głosem. – Willa, ogród, altany… Cały ten szwabski dom tych Berlin coś tam…

– Berlichingenów, żołnierzu – odpowiedział krzykaczowi drugi głos.

– No właśnie – zgodził się raportujący sprawę. – Jest do waszej dyspozycji, towarzyszu sekretarzu. Wszystko! Tak gadał towariszcz pułkownik: Bez ostatka!Wsjerioz i nadołgo[3].

– Doskonale, żołnierzu. Teraz galopem przyprowadźcie tu jakiegoś doktora – powiedział mężczyzna nazwany sekretarzem. – Moja żona pewnie niedługo będzie rodzić.

– Tak jest! – ucieszył się raportujący. – To się widzi. Znaleźliśmy już jednego takiego. Adolf Hund. Felczer. Tutejszy Niemiaszek, ale kuma po naszemu. Niemiecki pies!

– Pies?

– Hund, czyli pies. Tak?

– No, tak… – Mężczyzna się zaśmiał.

Graf pogroził palcem rozmawiającym za drzwiami mężczyznom i zakołysał się niebezpiecznie na krześle. Gwałtownym ruchem zsunął stopy z krawędzi blatu i chwiejnym krokiem podszedł do końca stołu, gdzie rozłożono makietę wnętrza jego rodzinnego domu; Vohnhausa.

Drewniany model z gotyckimi oknami, storami z bordowego aksamitu przypominającymi kurtyny teatralne, stołem, krzesłami z mahoniu z czarną intarsją, pianinem i biedermeierowskimi fotelami w bordowo-czarne pasy.

Wyjął z pudła drewnianą figurkę z wykaligrafowanym na plecach napisem: Hexenmeister[4] i zaśmiał się głośno.

– Panie czarodzieju… – powiedział, szarpiąc za sznurki poruszające kukiełkę. – Popatrz, panie błaźnie, na te wielkie osoby! – Poruszył palcem nieruchome postacie ustawione na makiecie. – Mój ojciec, dziadek, matka… Gdzie oni są?!

Lalka poruszyła ustami, zmrużyła porcelanowe oczy i przemówiła mechanicznym głosem:

– Ojciec. Matka. Dziadek…

– Tak jest, błaźnie! Zapewne powędrowali do nieba. Nie żyją. Zostali zamordowani przez sowieckie świnie…

Uniósł kukiełkę dość wysoko, wpatrując się w jej porcelanową twarz.

– Rozstrzelali mojego ojca. Generała Ericha von Berlichingena! Kawalera Złotego Krzyża Niemieckiego. – Załkał głośno.

Lalka przewróciła oczami.

– Tak jest. Zabili. – Ścisnął figurkę i odrzucił do pudła.

– Auł…

Wydało mu się, że jęknęła z bólu.

– Dawno temu mówił do mnie ojciec… – wybełkotał i pochylił się nad postacią ubraną w mundur niemieckiego generała z wykaligrafowanym na piersiach napisem: Vater. – Mówił ojciec… – Uniósł dumnie głowę ku niebu i naśladując głos starego człowieka, wycharczał: – „Otto, synu ukochany… Ten dom to nasza ojczyzna. Nasze miejsce na niemieckiej ziemi! Tu się urodziliśmy i tutaj musimy pozostać do końca, Otto”… – Pochylił się nad figurką ojca i ucałował w głowę. – Koniec przedstawienia, generale. – Uniósł prawą dłoń jak do przysięgi. – Przepraszam… za… ten teatrzyk, ojcze…

Głos nagle mu się załamał. Uniesiona dłoń zadrżała. Dotknęła rozpalonego czoła, a potem szybko schwyciła leżący na stole pistolet.

– Przepraszam, ojcze. – Zapłakał głośno i jeszcze raz spojrzał na figurkę z napisem:Vater.– Wielkie Niemcy! – krzyknął.

Przystawił lufę pistoletu do skroni i nacisnął spust.

„Pafff!”

Huk wystrzału zagłuszył krzyk rodzącej w kuchni kobiety.

Na ten odgłos mężczyzna nazywany przez żołnierza towarzyszem sekretarzem wyważył zamknięte drzwi i wtargnął do salonu. Zobaczył leżącego w kałuży krwi grafa Otto von Berlichingena. Dojrzał też trzymaną w zaciśniętej dłoni samobójcy figurkę w generalskim mundurze z napisem:Vater.

Odwrócił się do wbiegającego do salonu żołnierza i nakazał mocnym głosem:

– Zróbcie porządek. Sprowadźcie księdza, kapelana czy kogo tam chcecie…

– Tak jest, towarzyszu sekre…

– I nie nazywajcie mnie sekretarzem – przerwał młodemu. – Jestem cywilnym przedstawicielem Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Wiecie, co to znaczy żołnierzu?

– Taa… jest! – odpowiedział pewnie żołnierz.

Tej rozmowy nie słyszał już leżący w kałuży krwi niemiecki oficer, graf Otto von Berlichingen. Nie żył od kilku chwil, a jego mózg różową substancją wyorderował wiszący na ścianie portret starego generała.

Całą tę scenę zobaczyłem pewnie w mojej drodze ku ziemskiemu światu… W nadzwyczajnym przywidzeniu…

Obaj mężczyźni, młody żołnierz i wysoki, szczupły mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i szarych oczach, odwrócili się jednocześnie, słysząc krzyk dziecka.

To ja tak wrzeszczałem.

Obwieszczałem światu swoje narodzenie.

W drzwiach salonu pojawił się stary człowiek w białym kitlu. Był tak niskiego wzrostu, że połami ubrania zamiatał posadzkę. W rękach trzymał nowo narodzone dziecko.

– To jest ten… Pies… Czyli Hund, towarzyszu przedstawicielu… – wydukał żołnierz. – Czyli ten… Felczer…

Felczer gwałtownie postąpił kilka kroków do przodu. Pośliznął się i upadł wprost na leżącego grafa.

Wysoki mężczyzna, mój ojciec, pochwycił wrzeszczącego mnie, a potem podał rękę staremu. Uśmiechnął się do felczera i przytulił mnie do piersi.

– Syn – powiedział felczer. – Grau Kopf![5]– Wskazał na moją głowę porosłą siwym meszkiem.

– Mój syn… – stwierdził z dumą ojciec. – Mój pierworodny…

– Ja, ja… Herr Minister… – potwierdził felczer. – Grau Kopf.

– Tak. Ma piękne włosy – zgodził się ojciec i delikatnie mnie pogładził. – Nigdy nie widziałem u dziecka siwych włosów…

– Grau! – zachwycił się głośno Hund.

– Tak jest. Siwa głowa. Mój syn… Ochrzciliście go niemiecką krwią, Hund – zażartował, wskazując głową na leżącego. – Będzie wojownikiem.

– Dobra krew, Herr Minister. – Stary spojrzał hardo w szare oczy rozmówcy i dopowiedział: – Antik.

– Antik… – powtórzył ojciec za starym. – Starożytna krew potomka rycerza Götza von Berlichingena. Znam tę historię, Hund.

Urodziłem się w czepcu siwych włosów na kuchennym stole w starym domu Berlichingenów. Zostałem namazany ich krwią i nazwany – Siwym. Ale to był już mój dom. Dom stojący na wzgórzu łagodnie schodzącym ku rzece, nazywanej przed moimi narodzinami: Stromwärts-Oder[6], potem: Odrą.

I właśnie tam, w MIEJSCU, gdzie zgasła ostatnia gwiazda starego rodu Berlichingenów – narodziła się nowa gwiazda tworząca nową historię.

Moja gwiazda.

2Marsz I Korpusu, słowa A. Ważyk, muzyka A. Barchacz.

3Bez ostatka! Wsjerioz i nadołgo (ros.) – Bez końca. Wszystko i na długo.

4Hexenmeister (niem.) – czarodziej.

5Grau Kopf (niem.) – siwa głowa.

6Stromwärts-Oder (niem.) – Wielka Odra.

1

Od moich narodzin upłynęło kilkadziesiąt lat.

Jestem już stary.

Widzę to w lustrzanym odbiciu. Słyszę w krótkim oddechu, niemrawym stukocie serca, rękach i nogach, które są zbyt leniwe, by podążyć tanecznym krokiem w rytm melodii wystukiwanej na bębenku. Młoda jest tylko głowa, gdzie zamieszkały wszystkie zdarzenia, które wciąż rozpłomieniają moje życie…

– Byłeś i wciąż jesteś szczęściarzem, Siwy – powiedział do mnie znajomy głos.

Uniosłem głowę znad kartki papieru i spostrzegłem rozpartą w fotelu postać. Patrzyła na mnie nieruchomymi oczami, postukując delikatnie palcami w mały bębenek. Tak mi się wydawało…

Wielki Kuglarz – pomyślałem. – Marionetka znaleziona na strychu z wypisaną na plecach nazwą: Hexenmeister. Drewniana kukiełka z porcelanową twarzą, która przewędrowała ze mną kawał świata. Wielki Kuglarz – moja gadająca lalka.

– Tak, tak… – powtórzyłem za lalką. – Jestem szczęściarzem. I to szczęście zapisane w mojej gwieździe, wydrukowane wielkimi literami na moich ustach, oczach i dłoniach – burzyło zawsze krew niechętnym mi ludziom. Zawistnikom. Szydercom i kłamcom, których moje ukochane babcie różnie nazywały. Jedna mówiła: canaille, druga: „dubeltowe gizdy”. Ale oprócz nienawistników upiękniło moje życie wielu nadzwyczajnych ludzi. Spróbuję opisać jednych i drugich. I niech nie zadrży ręka!

Podszedłem do fantosza i ująłem za sznurki.

– Ty tak do mnie mówiłeś? – spytałem. – Czy wydawało mi się, przyjacielu…

Patrzył na mnie porcelanowymi oczami, w których odbijało się światło. Poruszyłem sznurkami.

– Gadaj! – fuknąłem na lalkę.

Poruszyła ustami i błazeńsko przewróciła oczami.

– Przecież lalka nie potrafi gadać, stary durniu – powiedziałem głośno do siebie i pacnąłem Kuglarza w głowę.

Spadł na podłogę.

Pochyliłem się nad nim i chwyciłem za rękę. Uszczypnął mnie złośliwie. Wrzasnąłem, ale natychmiast postukałem się w głowę i mamrocząc, wróciłem do biurka.

– Dziwactwa. Mistyfikacja umysłu, panie Siwy – skwitowałem wyobrażoną złośliwość homunkulusa.

Był przecież tylko drewnianą kukiełką poruszaną sznurkami przez animatora. Sztucznym „człowieczkiem”, którego podobno pierwszy egzemplarz zmajstrował Magnus in magia – Albert Wielki. O homunkulusie Alberta Wielkiego napisał w swoim dziele Histoire de la Magie – Eliphas Lèvi: „…sztucznego, żywego, mówiącego człowieka, który odpowiada na wszystkie pytania z wielką dokładnością, stworzył Albert Wielki”. Filozof, teolog, nigromanta, czarnoksiężnik, biskup Ratyzbony i nuncjusz apostolski w Polsce. Uznany przez Rzym za błogosławionego, został w roku 1931 kanonizowany przez Piusa XI.

Mój androgyn, Hexenmeister, którego nazwałem Wielkim Kuglarzem, został prawdopodobnie stworzony potajemnie w Getyndze, w grupie „księcia matematyków” Carla Friedricha Gaussa w roku 1837 i nazwany: Hexenmeister, co w języku polskim znaczy – czarodziej. Odkryłem tę wielce prawdopodobną historię niedawno, rozdziewając lalkę z przemoczonego kostiumu. Wpadła do beczki z deszczówką, wyczyniając przede mną akrobatyczne sztuczki. Rozebrałem lalkę „do rosołu”. Kapelusik, kubrak, pantalony i czarne trzewiki. Na miękkiej podeszwie przypominającej ludzką skórę wytatuowany był napis: C.F. GAUSS, na wzór komicznej kukły z Teatru J. Richardsona.

Mojego kuglarza-czarodzieja znalazłem na strychu domu kilka lat po samobójczej śmierci ostatniego właściciela, grafa Otto von Berlichingena, który strzelił sobie w głowę w salonie rodzinnego domu z pistoletu walther P38 podczas moich narodzin. Kula kaliber 9 mm przebiła czaszkę na wylot, wyrzucając na zewnątrz około 200 gramów mózgu, który zapaskudził wiszący na ścianie portret starego generała.

Niemiecka starodawna rodzina przeszła do historii.

Nowi właściciele domu, moi rodzice, zamknęli w poniemieckich szufladach ich stare albumy, dokumenty i konterfekty antenatów. Na ścianach pozawieszali swoje obrazy i godło Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej: białego orła ze złotymi szponami na czerwonym polu.

– To kura, Juruś, nie orzeł – droczyła się babcia Helena z moim ojcem. – Ukurzyliście naszego orła, zabierając mu koronę… Ukurzyliście!

– Orzeł Kazimierza Sprawiedliwego, Leszka Białego, Przemysława Drugiego i Łokietka też jej nie miał, mamo.

– Orzeł Władysława Jagiełły powiewający na chorągwi grunwaldzkiej miał złotą koronę!

– O co mamie chodzi?!

– O prawdę.

2

Pochylony nad kartką papieru próbowałem wiele razy w swoich rojeniach opisać, namalować dom mojego dzieciństwa. Rzekę, ogród, drzewa, pomiędzy którymi ojciec rozpinał prześcieradło udające filmowy ekran i wyświetlał na nim inne światy. Ludzi, morza, drzewa, zwierzęta i ptaki. Zaczarowywał rzeczywistość.

Spróbuję przedstawić tamten czas. Odnaleźć znajome miejsca, ludzi i opisać tak, jak je zapamiętałem. Pozostawić po sobie ślad.

– Hej, Wielki Kuglarzu! – zawołałem znad kartki papieru. – Prześnijmy to moje życie jeszcze raz.

Wiatr gwałtownie otworzył okno i wydało mi się, że mój fantosz uniósł się z fotela i gwałtownie poruszając rękami, pofrunął do ogrodu. Ech, cóż to była za robinsonada.

Tańczył, unosząc się w powietrzu pomiędzy wiśniowymi drzewami. Miał wykrzywioną grymasem twarz i jego taneczne podskoki przypominały zmagania Mastroianniego ze starą Ginger z filmu Felliniego: Ginger i Fred.

Stąpał po powietrzu niezdarnie, jakby uciekała mu spod stóp niebiańska droga.

Był stary. Miał moją twarz. Oczy i usta. I włosy posiwiałe…

Zgrabiałymi rękami wyjmował z kapelusza filmową taśmę i rzucał ją w powietrze, wykrzykując dziwne, ale znane mi słowa.

– Nede! Nede…

Frunęły celuloidowe paski, zahaczając o chmury, słońce, księżyc i gwiazdy. Opadały na las, rzekę i łąkę nadrzeczną. Na domy-barki zacumowane przy kamienistym brzegu, wyspę z ogrodem zoologicznym, stocznię, żelazny most i ogród dziadka Józefa pielęgnującego karłowate jabłonie o jaskrawoczerwonych jabłuszkach, które nazywał „ponkami”.

Śnił mi się na jawie dawno przeszły czas.

Cyk-cyrykcyk-cyk – przesuwała się przed moimi oczami filmowa taśma obłaskawiająca pamięć.

– Nede… – Wielki Kuglarz uśmiechał się, wskazując kawałki taśmy. Zarejestrowano na niej maszerujących pięciu chłopców, którzy złożyli przysięgę krwi nad rzeką.

– Pamiętam, pamiętam! – wykrzyknąłem do siebie. – Wiem, co oznacza słowo Nede. Czytaj wspak! – odkrzyknąłem. – Eden! Słowo z tajemnego naszego alfabetu Tajnego Stowarzyszenia Pięciu. Założyliśmy je nad rzeką – dodałem cicho, obserwując zmagającego się z wiatrem Kuglarza. – Słowo sekretne. Zasłona tajemnic…

Było nas pięciu: Janek, Władek, Piotrek, Boguś i ja.

Nad rzeką przysięgaliśmy na krew.

Przysięgaliśmy dochować wierności przyjaźni i zachować w pamięci nasze zaczarowane miejsce. Miejsce tajemne, zapisane tajemnym pismem, zachowane w naszej mowie tajemnej. Nede, czyli Eden.

Nasza ziemia, nasze miejsce, nasz świat.

– Jestem z Nede. Dotrzymam wierności swoim przyjaciołom – powiedziałem, unosząc dwa palce w górę. – Powtórzcie.

– Jestem z Nede. Dotrzymam wierności przyjaciołom – powtórzyli chórem za mną czterej przyjaciele.

– Zdrada przyjaźni to złamanie najważniejszego prawa grupy.

– Zdrada przyjaźni to złamanie najważniejszego prawa grupy!

– Obowiązki wynikające z przyjaźni stoją ponad wszelkim prawem.

– Obowiązki wynikające z przyjaźni stoją ponad wszelkim prawem.

– Co to znaczy? – zapytał nagle Piotrek, najmniejszy z naszej piątki.

– W obronie przyjaciół wolno oszukiwać cały świat – odpowiedziałem konusowi słowami przysięgi. – Powtórzcie, panowie.

– W obronie przyjaciół wolno oszukiwać cały świat! – odkrzyknęli.

Patrzyliśmy na uniesione w górę palce skaleczone ogrodowym kozikiem, z których sączyła się krew. Wypełniała nas wzniosłość. Nie znaliśmy jeszcze tego słowa, ale wiem, że tak bym to wtedy nazwał, gdybym potrafił wyszukiwać odpowiednie hasła z IlustrowanejEncyklopedji Trzaski, Everta i Michalskiego, której pięć opasłych tomów dostałem na urodziny od ojca.

– Tak to zapamiętałem – powiedziałem do siebie, przeglądając kartki zapisane zamaszystym pismem. – Mój świat. Stary dom, ogród i rzeka. Siedzący pod jabłonką dziadek Józef, babcia Helena mówiąca jedenastoma językami świata, ciotka Victoria, pisana przez „V” i „c”, i jej garbata córka Irusia, którą podłączyliśmy do prądu, żeby się jej garb „naprościł”. Zobaczyłem babkę Łucję, starkę od dziadka Józefa, i Halinę-Piorun, kuzynkę moją, córkę Edwarda Srebrnego więzionego przez sowieckich komunistów w łagrach nad rzeką Kołymą. I matkę moją, i ojca opowiadającego o amerykańskim pisarzu, który napisał książkę o górze Kilimandżaro. O ośnieżonym szczycie tej góry, gdzie leży umarły król lampartów i śni sen o królestwie zwierząt.

– Widzę to wszystko i słyszę Wielki Kuglarzu! – powiedziałem do latającego, dodając w myślach: Przyjacielu serdeczny… Powierniku moich myśli sekretnych. Spełnionych i niespełnionych. Dobrych i złych. Czarodzieju, co wdarłeś się do mego serca i umysłu i zamieszkałeś tam na zawsze. Uczyń wielki cud! Zaprowadź mnie do utraconego Nede. Do Edenu, abym mógł jak dawniej zatańczyć na powietrzu. Łowić gwiazdy nad rzeką i skakać po łuku tęczy. Aby oczy moje dojrzały sokoła w podniebnym locie, a ręce uniosły jak gołębie piórko żelazny miecz średniowiecznego rycerza Gőtze! Wielki Kuglarzu, spraw, abym powrócił do tamtego najdawniejszego świata. Do Nede.

Przymknąłem oczy i zapłakałem bezgłośnie.

– Wszystko się skończyło? – spytałem. – A tak bym chciał, aby znowu pojawił się przede mną Minister Uczuć Pięknych. Albo Lancelot z baśni Szwarca! „Kocham was wszystkich, przyjaciele… A jak już się kocha, to wszystko będzie doskonale. I wszyscy po długich kłopotach i cierpieniach będziemy szczęśliwi, nareszcie bardzo szczęśliwi!”.

– Chciałbyś powrócić do świata błędnych rycerzy? – Wydało mi się, że powiedział do mnie Wielki Kuglarz. – Czarnoksiężników? Latających dywanów i złotoustych kotów? Tego byś chciał?!

– Właśnie tak!

– Masz odwagę, staruszku? – spytał przyciszonym głosem.

– Mam – odparłem po chwili.

– Na co masz odwagę?

– Na wszystko… – powiedziałem, wpatrując się w twarz Wielkiego Kuglarza…

3

Zaczęło się wszystko kilkadziesiąt lat temu…

Jesień. Padał deszcz. Znad rzeki, obok której jechaliśmy, napływały ciężkie chmury przesłaniające co jakiś czas słońce. Parowała ziemia i pachniała mokrym psem. Samochód, amerykański studebaker GMC zatrzymał się gwałtownie i wtedy poruszył się mój świat.

Plumm-bull-Glück![7]

Poczułem, że pływam w środeczku wszechświata. W brzuchu mojej matki.

Rześko. Bezpiecznie. Królewsko…

Jeszcze się nie urodziłem.

Byłem jeszcze tajemnicą. Żywą tajemnicą, próbującą wywalczyć prawo do drogi wiodącej do nowego świata. Świata nieznanego.

Plumm-bull-Glück!

Pływałem bezpiecznie w brzuchu mojej matki i „bosko rozumiałem” głosy siedzących na pace ciężarowego samochodu ludzi.

– Jezusie Nazareński. We tym brzuchu bydzie cheba cało armia huncwotów a nie jeden bajtel! – gadała pochylona nad swoją córką przyszła moja babka Łucja. – Rózia! Dowej gibko tego bajtla!

Plumm-bull-Glück!

– Różyczka wie, a może Różyczka słyszała… – Usłyszałem inny głos. Melodyjny, niski. To głos mojej drugiej przyszłej babci Heleny, matki mojego ojca, nazywanej „hrabinią”.

Opowiadała brzemiennej Różyczce legendę o miłości Tristana i Izoldy.

– Amour courtois…[8] – mówiła. – Różyczka słyszała o Tristanie?

– Ino takie bery hrabinia Helena naszej Rózi prawi? – Usłyszałem szorstki głos babki Łucji, która próbowała dyscyplinować opowieść nazwaną „berami”.

Nachodziły te głosy na siebie i zapisywały się w mojej głowie.

– Ach, Różyczko, widziałam tę opowieść o miłości i śmierci dawno, dawno temu. W Hof-theater w Monachium. Dyrygował wielki Hanz von Bülowd, a może jego uczeń, już nie pamiętam… Na dobrą naszą pamięć nie znaleziono jeszcze panaceum…Ach,amour courtois… Cóż to była za premiera…

– Czego zaś nie znaleziono, hrabinio Helenio? – denerwowała się babka Łucja. – Naszo Rózia musi mieć terozki blank czysto głowa, Helenio. A nie te hrabińskie bery co zaś jej klachacie!

Traciła cierpliwość babka w napominaniu hrabini, złośliwie przekręcając jej imię.

– Co przez to rozumiecie, Łucjo?

– Bery! To zaś som ino gupoty, ja?

Opadały te wadzące się ze sobą głosy na moją głowę. Zapisywały się w pamięci.

Poszukiwałem trzeciego głosu. Głosu Rózi-Różyczki. Tego najpiękniejszego, do którego głos babci Heleny wciąż mówił, przychylając się ku kołysce mojego świata:

– „Nie bój się. Wyspa ta pełna jest głosów. Szumów, melodii śpiewnych i przyjemnych” – szeptała Helena. – Słowa te napisał Szekspir, genialny angielski dramaturg i aktor… Będzie ci o tym opowiadał mój syn. Juruś…

– Jezusie Nazareński! – wystrzelił głos babki Łucji. – Helenio! Dejcie pokój tej dziołsze z tymi komediami! To nie jest tejater, ja?

Plumm-bull-Glück!

– Halo! Halo!

Jakiś inny głos wtargnął nagle w babko-babciną gadaninę.

– Halo! Wysiadać! Przyprowadzili felczera. Tutejszy, ale nie gryzie – zachichotał obcy głos. – Wołają go Pies.

– Pies?

– Adolf Hund, czyli po naszemu pies – odpowiedział głos.

Plumm-bull-Glück!

I wtedy na powłoce mojego świata poczułem ucisk. Coś, co potem nazwałem ręką, dotknęło mojej głowy. Zacząłem uciekać od tego dotyku. Prędko. Prędko! Palcami próbowałem schwycić ściankę klosza nakrywającego mój wszechświat. Głowa, moja biedna głowa wśliznęła się nagle w ruchomy lej, który wessał całe moje ciało!

Popłynąłem głową w dół.

I wtedy usłyszałem krzyk mojej matki.

7Glück (niem.) – szczęście.

8Amour courtois (franc.) – miłość dworska.

4

Urodziłem się na kuchennym stole, gdzie kucharz rodziny Berlichingenów przyrządzał śniadania, obiady i kolacje. Zawijał rolmopsy albo nadziewał cebulą, boczkiem, ogórkiem kiszonym zrazy wołowe, albo peklował golonkę i warzył piwo domowe.

Urodziłem się w chwili, kiedy kilka pomieszczeń dalej za zamkniętymi drzwiami salonu ostatni z męskich potomków rodu Berlichingenów kulą z pistoletu walther P38 – wysadził ze swojej głowy mózg.

Paff!

A potem mój ojciec, wysoki mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i szarych oczach – objął mnie ramionami, przytulił do serca i zapisał kaligraficznym pismem w rodzinnym albumie moje narodziny:

„Z ojca Jerzego, matki Róży narodził się Siwy. Mój syn…”.

O moich niezwykłych narodzinach opowiedział mi dziadek Józef, ojciec mojej matki. Przyjechał ze śląskiej mieściny na moją „cichą komunię”. Cichą, gdyż towarzyszowi z Polskiej Partii Robotniczej, której członkiem był mój ojciec, przedstawicielowi Ministerstwa Ziem Odzyskanych – nie wypadało łamać partyjnego zakazu dotyczącego posyłania dzieci do tak zwanej Pierwszej Komunii Świętej.

ZABRONIONE!

Złamał ojciec zakaz, zaskarbiając sobie miłość dozgonną babki Łucji i mojej matki. W kościele Marii Panny przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Cichą.

Siedzieliśmy w gabinecie oddaleni pokojami od salonu pełnego rozbawionych gości i oglądaliśmy komunijne prezenty. Zegarek Pobieda, wieczne pióro ze złotą stalówką, komplet książek J.F. Coopera i magiczny nóż Gerlacha, który przewędrował z dziadkiem przez pół świata, dwie wojny światowe i powstania śląskie. Opowiedział dziadek o miejscu moich narodzin. Ziemi nad rzeką, nazywaną przed wielką wojną: Stromwärts-Oder. O starym landgrafie Berlichingenie, restauratorze domu nazywanegoVohnhausem. Synu landgrafa, Erichu, co zginął w bitwie pod Sedanem i wnuku Ottonie, zdolnym strategu wojennym z reformatorskiej grupy młodych oficerów skupionych wokół Feliksa Steinera – twórcy osobistej armii Adolfa Hitlera, Waffen-SS.

Opowiedział o dwóch wojnach straszliwych, w których był żołnierzem. Mówił o bólu, rozpaczy, śmierci i nadziei. A potem, kiedy wychylił kilka potężnych łyków wiśniówki – opowiedział, jak to mój ojciec rozpoczął świętowanie narodzin swojego pierworodnego.

– Idę świętować narodziny pierworodnego! – powiedział dziadek Józef, naśladując głos ojca.

Ucałował ojciec żonę, matkę żony, swoją matkę Helenę, siostrę Natalię i z radości wielkiej starego felczera Hunda.

Kazał uruchomić wojskowego studebakera GMC stojącego na podjeździe domu i wyruszył na opijanie „pępkówki”. Rozkazał młodziutkiemu żołnierzowi wjechać na teren magazynów UNRRA, gdzie gromadzono zapasy bimbru i z blaszanego beczkowozu utoczyć do kanistra gorzałki.

– Młodziutki – powiedział z uśmiechem do kierowcy. – Co wam się tak ręce trzęsą? Zatankujcie do kanistra gorzałę, a wy, Herr Hund – zwrócił się do starego felczera – chodźcie ze mną po chleb i tuszonkę.

– Jawohl! – odparł Hund-Pies i zasalutował.

– Za pozwoleniem, towarzyszu – odezwał się do ojca wystraszony żołnierz. – Robimy kontrabandę?

– Tak jest, żołnierzu.

Tego nadużycia wystraszył się żołnierz.

– Ale, jak to…? – spytał.

– Jüngling![9] – Poklepał po plecach młodego rozbawiony felczer. – Herr Minister jest… der Herr über Leben und Tod! Rozumiesz? – zapytał felczer, zacierając dłonie.

– Nie.

– Pan od życia i od śmierci! – przetłumaczył stary, mrużąc oko, i podreptał szybko za Herr Minister.

Napełniono kanister, zapakowano tuszonkę i chleb i wyruszono na opijanie „pępkówki”.

– Kradziej, dziadku? Mój tata kradziej? – spytałem.

– A kaj tam! – fuknął dziadek. – Naduldał ino trocha gorzoły do kanistra, ja? Wzion pożyczka. Tak to się goda. Ostawił na kamieniu kole bańki ze bimbrem kilka rublów od cara Stalina.

– Ale wziął… Samowolnie, dziadku…

– Twojemu tacikowi było wolno. Robił socjalismus wiela lat. Był ale… – zamyślił się i potarł otwartą dłonią krótko przystrzyżone włosy. – Individuell! Nie doł sie, coby nim kierowały gupieloki. Te co ino wajały na wszystko „urra, urra!”. Nie wiem, synek, jak ci to wytuplikować… Twój tacik był na sto procentów Komunist. Mówił: „Wszystko dla wszystkich”. Alles! Ale jak chodziło o niego samego, to godoł jak ten amerykański pisarz London: „Wszystko dla wszystkich, ale dla mnie o jeden kąseczek więcej.” Rozumiesz to?

– Z powodu jednego kanistra zrobiła się awantura?!

– Jako awantura, synek?

– Noo, z gorzałą…

– Skąd ty to wiesz?

– Babcia Helena też mi opowiadała o świętowaniu taty…

– O kokotach i indorach?

– Nie. O kogutach i indykach nie mówiła.

– Ten synek, co odkręcił śruba od bani z bimbrem, zapomnioł wrazić pod śruba gumowa podkładka. Jerunie… To był ale Zirkus! Gorzała bul, bul! Polekućku zaczena wyciekać. Od zadka magazynu z bimbrem stały baraki UNRRA. Wiesz co to było UNRRA?

– Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy, wspomagająca najbardziej poszkodowane przez wojnę państwa – wyrecytowałem jednym tchem.

Wiedziało o tym każde dziecko z naszego miasteczka nad rzeką, bo każde dziecko uwielbiało łakocie z paczek UNRRA. Kakaowe łuski i słodką ovovitinę.

– Ja. W tych barakach były kokoty, gęsi, kaczki a indyki. Wszystko co ludkowie dostawali z UNRRA.

– Słodziutka ovovitinka też?

– Terozki dej pozór synek. Bimber, co bulkoł ze tej bani, dostoł się do koryta ze kukurydzom. Kiedy otwarto wrota baraku, ludkowie dojrzeli istny Zirkus! Chaja na sto pieronów. Kury, gęsi, indyki ożarły sie kukurydzy ze gorzałom i tańcowały waloszka!

– Co ty mówisz, dziadku?

– Z ręką na sercu! Wahrheit![10]

– Kury i gęsi tańczyły, a indyki śpiewały: „Szła dzieweczka do laseczka”? – Roześmiałem się. – Tak było, dziadku?

– Ty mosz dobra wyobraźnia, synek.

– Noo… Nie wiem, dziadku…

– Wyobraźnia synek to jest skarb. Zapytej o to twojego tacika.

– Co z tymi tańcownikami, dziadku?

– Rus, komendant miasta, trzymoł sie za brzuch i kwiczoł ze śmiechu na taki Zirkus!

– Czyli Victoria, dziadku.

– Jaka zaś Wiktoria?

– Noo… Zwycięstwo. Victoria po łacinie znaczy zwycięstwo.

– No, ja… – nagle dziadek zmarkotniał. – Tyn Rus to był dobry kamrat twojego ojca. Ale był jeden gagatek, co zrobił donos na twojego tacika i na tego Rusa.

– Szpicel?!

– Ja. Wtedy w Polsce dużo było rozmaitych szpiclów.

– Teraz też jest wielu, dziadku. Gienek-Krzywa Mordka, absztyfikant cioci Natalii, jest szpiclem. To świnia!

– Nie godej tak, synek. Nie wiemy tego… Zawsze musi być Schlagender[11]. Ucapić za rzyć gagatka. Krzywda łatwo jest zrobić człowiekowi. Musisz mieć Schlagender, ja?

Chwycił mnie za ramiona i uniósł w powietrze jak przysłowiowego szmacianego pajacyka. Przybliżył moją twarz do swojej twarzy i powiedział:

– Zawdy, synek, musisz mieć pewność. Sto procentów! Rozumiesz to?

– Rozumiem.

Dziadek Józef, potężnie zbudowany mężczyzna o okrągłej głowie, krótko przystrzyżonych włosach i ostrym spojrzeniu żółtych oczu; dawny mariner niemieckiej floty cesarza Wilhelma, opajęczony fioletowymi tatuażami przedstawiającymi okręty pirackie i morskie syreny z nagimi piersiami – był niezwykle prawym i sprawiedliwym człowiekiem. Tata mówił o nim, że „przepełniony jest prawdą i dobrocią dla drugiego człowieka i ukochanej ojczyzny”.

Kiedy zapytano go w roku 1945 na komisji kwalifikującej przynależność państwową, wykrzyknął do siedzących za stołem przedstawicieli władzy ludowej: „Jo jest Polak ze krwie śląskiej!”. A potem, mrużąc szelmowsko oko, dodał: „Schl’eiser. Śląski Polak”.

Komunijną rozmowę z dziadkiem zapamiętałem dokładnie.

Siedzieliśmy w gabinecie ojca i było mi nadzwyczajnie pięknie na duszy i sercu. Pomyślałem wtedy: Może dzisiaj ukażą mi się jakieś dziwne obrazy. Może dostąpię cudu latania jak starodawny Szymon Mag czy święty Franciszek z Asyżu. Czytała mi o tych zdarzeniach w Żywotach Świętych babka Łucja, wierząc w nie szczerze. A może zobaczę Wielkich Poruszycieli Świata, o których opowiadał ojciec? Myślałem: Może piękną Eurynome, boginię wszechrzeczy tańczącą na falach, co oddzieliła morze od ziemi, przybrała postać gołębicy i złożyła jajo wszechświata. Z jaja wykluły się Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy i Ziemia. Eurynome… Naga bogini, którą chciałbym spotkać…

Galopowały w głowie myśli i czułem, że dzisiaj, w dzień Pierwszej Komunii Świętej – wydarzy się coś nadzwyczajnego.

Dziadek wyszedł na chwilę po cygaretki. Pochyliłem się nad uchem Kuglarza i szeptem, bez stosowania tajemnej mowy spytałem:

– Czy nie uważasz, że powinienem posmakować napoju z dziadkowej filiżanki?

– To rozweselający eliksir boga Dionizosa, po którym wszystko staje się możliwe… – odpowiedział, zanurzając palec w filiżance z wiśniówką. – Ekstaza! – Oblizał chudy opuszek i zmrużył przyzwalająco oczy. – Uważam, że powinieneś spróbować, Siwy.

Poznałem już magiczne słowo: „Ekstaza”. Zanurzyłem palec w wiśniówce i szybko polizałem. Poczułem cierpko-słodki smak napoju rozweselającego.

– Upojenie… Ekstaza… – szeptał Kuglarz. – Czarowny świat, Siwy…

Czarowny świat. To słowa, które usprawiedliwiają tak mały grzeszek jak moje kradziejstwo z filiżanki dziadka – pomyślałem. Wypiłem łyk boskiego eliksiru i zatrzymując w płucach powietrze – czekałem na „ekstazę i upojenie”, a potem szepnąłem:

– Eurynome…

Wpatrywałem się w wielkie akwarium ze złotymi rybkami z nadzieją, iż na nieruchomej tafli wody ujrzę tańczącą boginię wszechrzeczy.

– Eurynome… – Przytuliłem twarz do zimnego szkła. – Eurynome, pół kobieto, pół rybo, boginko ze złotym ogonem… Zatańcz dla mnie – poprosiłem cicho.

Za szybą akwarium majestatycznie pływały ryby.

– Filiżanka z wiśniówką… – szepnął kusicielsko Kuglarz i spojrzał w kierunku, skąd mógł nadejść dziadek. – Drugi haust, Siwy… – powiedział z przekonaniem.

Wypiłem ponownie łyk wiśniówki i ściskając chudą dłoń Kuglarza – czekałem na cud. Poczułem w sobie kulę ognia. Uniosła się z żołądka, przetoczyła do wierzchołka głowy i eksplodowała. Zacisnąłem gwałtownie powieki. Wydawało mi się, że usłyszałem kobiecy głos. Otworzyłem oczy i spojrzałem na Kuglarza.

– Słyszałeś…? Słyszałeś, co powiedziała bogini?

Kuglarz poruszył przecząco głową.

– Nic nie słyszałem.

Szarpnąłem mocno za sznurki, ale kukiełka nie zareagowała na skarcenie.

– Więc co to było, Kuglarzu? Co?!

– Lawina emocyjna.

– Mów po ludzku, błaźnie! Nie wiem, o co ci chodzi.

– Chciałeś usłyszeć głos bogini, więc usłyszałeś…

– Skąd znasz to słowo.

– Z mądrych książek.

Nie znałem tego pojęcia, więc zapisałem na karteczce, dodając do poprzednich, które zamierzałem sprawdzić w Ilustrowanej Encyklopedji Trzaski, Evereta i Michalskiego.

LAWINA EMOCYJNA

Schowałem karteczkę i zauważyłem spoglądające na mnie akwariowe ryby. Prętniki karłowate.

Ryby uśmiechnęły się do mnie.

– Nie! Ryby nie potrafią się uśmiechać! – warknąłem do prętników, ale one wciąż się uśmiechały.

A może to jest ta EKSTAZA, o jakiej opowiedział Kuglarz? Skinąłem głową i odwracając wzrok, spostrzegłem kwaczące, gęgające i świszczące na bibliotecznej szafie wypchane kaczki, gęsi i indyki. Gadały do mnie ptasim językiem!

– Anser anser. Gęś gęgawa – odezwał się nosowym głosem popielatoszary gąsior.

– Tiku-tiku-tiku. Bekas jestem – zagadał inny ptak, a potem rozgadały się kolejne, stojące na bibliotecznej szafie.

Rozumiałem ich mowę.

– Na takich gości jak ja myśliwi mówią „wypióry” – powiedział mały kaczor, mrużąc do mnie szklane oko wprawione przez preparatora. – Wiesz, o czym mówię, Frycu?

– Wiem! – odparłem rozzłoszczony, że kwaka na mnie prześmiewczo, nazywając Frycem. – Po okresie godowym w końcu maja kaczory idą na „wypióry”. Po wypierzeniu się noszą suknię letnią, której barwa jest bardzo zbliżona do sukni kaczek-dam! – wyrecytowałem formułkę z książki Podstawowe wiadomości łowieckie.

– Brawo – kwaknął kaczor. – Opowiem ci, jak zabił mnie na wypiórach kłusownik. Najpierw zastawił siatkę, potem zdzielił pałką, a następnie wypchał morską trawą, wstawiając szklane oczy.

– Nie chcę tego słuchać!

– Szkoda. Tak właśnie ludzie mordują ptaki. Oddają do preparatorów, a potem ustawiają na biblioteczkach, Frycu…

– Nie nazywaj mnie Frycem! – wykrzyknąłem.

– A jak mam cię wabić?

– Człowieka się nie wabi.

– Nie?

– Nie. Człowiek ma imię i nazwisko. Albo zawołanie.

– Aha… To… jak na ciebie wołają?

– Siwy.

Kaczor skinął łebkiem, rozpostarł skrzydła i z głośnym „hre-hre-hre” wyfrunął przez okno.

Przymknąłem oczy i mocno potarłem pięściami powieki.

– Trutu-rutu-tu! – zatrąbił ktoś nad moim uchem. Zerwałem się z fotela.

– Trąbia ci Wecksignal[12] – powiedział dziadek, chichocząc. – Fest a fest trąbia. Wiesz synek, co to Wecksignal?

– Nie! – wrzasnąłem i zatoczyłem się na fotel. Dziadek ponownie zachichotał i spojrzał na pustą filiżankę.

– Jerzina! Trzymiesz się jeszcze, boroku? – Przystawił obie dłonie do ust i zatrąbił cichutko: – „Trutu-rutu-tu”…

Kiwnąłem głową i wyszczerzyłem w uśmiechu zęby. I tak pozostałem, szczerząc się głupkowato.

– No, ja… – Dziadek pokiwał głową. – Gorzała jest dla tych, synek, co potrafią pić. – Pogładził mnie delikatnie po głowie. – Gorzała, wino to jest dobro rzecz na rozweselenie. Ale ino wtedy, kiedy mosz trocha rozumu we głowie. Zapamiętaj to, synek. Alkohol jest dla tych, co mają rozum. Dla gupieloków… To Katastrophe!

Tamtego wieczoru dziadek opowiedział mi wiele ciekawych rzeczy w swojej śląsko-niemiecko-polskiej mowie. Słuchałem tego jak niekończącej się baśni. Było pięknie…

Ojciec grał na pianinie, bawiąc gości żartobliwymi piosenkami, komandir Rus spał w fotelu z nasuniętą na oczy czapką, a zaprzyjaźniony z naszą rodziną ksiądz Manthel objeżdżał rowerem biesiadny stół, wykrzykując: „Boże! Komandira chrani od sowieckich szpiclów!”.

Pewnie „dziebko” ponownie przysnąłem pokonany przez eliksir Dionizosa, ale dziadek niezrażony moim milczeniem wciąż snuł swoją opowieść.

– Twoje narodziny, synek, przyszły bez tyn wypadek na kole. – Uśmiechnął się, dolewając do filiżanki wiśniówki z płaskiej manierki.

– Na jakim kole… – bąknąłem sennie.

– Na rowerze… Kupił żech twojej matce na urodziny simsona 28. Blank biały… Ze niklem na błotniku. Dziołcha pojechała na wycieczka do parku Korfantego. A tam siedzioł na ławce ten Silber Fuchs[13]. Twój tacik. Krzyknął za dziołchom: „Panno Różo! Będę panienki hołdowniczym! Ożenię się z panienką!”. Tak było…

– I co?

– Rózia straciła równowaga na kole. Ciul-dup! Koło w jedna strona, a dziołcha w drugo. Rozumiesz to synek?

– Tak, dziadku.

– Biało szlajtka, co jom trzymała w garści, furgnęła do nieba jak jaki welon…

Wyobraziłem sobie tę szaleńczą jazdę matki na rowerze. Pędziła kasztanową aleją, a nowiuteńkie opony rżnęły wysypaną jasnym żwirem dróżkę. Odgłos chrzęstu nakładał się na hurkot wstążki-welonu, co powiewała na wietrze niczym ta z obrazuPawia sukniamalarza Beardsley’a. Piękna… Skopiował ojciec tę suknię i podarował mamie na urodziny wraz z żywym pawiem. Krzyczał paw w ogrodzie, goniąc kury z matczynej hodowli. Janek Cincilin, mój przyjaciel znad rzeki, którego wtedy nie nazywaliśmy jeszcze Cincilinem, wyperfumował kilka kurzych kuprów w nadziei, iż królewski ptak podepcze kwoczące elegantki. Przysięgał, że zniosą pisanki udekorowane w pawie pióra. Opowiedziałem ojcu o Jankowym perfumowaniu. Tata wymalował kilka jajek w pawie pióra i podłożyliśmy je do kurzego gniazda. Janek zwariował.

Nosił je w specjalnym pudełku i opowiadał wszystkim, że jest niczym angielski uczony Darwin i będzie robił różne eksperymenty.

Tata przyniósł mu książkę Charlesa Roberta Darwina O doborze płciowym wydaną w języku niemieckim i zachęcił do przestudiowania.

Pokładliśmy się ze śmiechu na czele z Jankiem-Darwinem, kiedy opowiedzieliśmy mu o psikusie.

Od zdarzenia z pawimi jajami zaczęliśmy wyczyniać przeróżne żarty, mając w krytycznych momentach za sprzymierzeńców ojca, dziadka i babcię Helenę.

– Dajesz pozór, huncwocie? – spytał dziadek, wybudzając mnie z zamyślenia.

– Tak, dziadku. Matka jechała na rowerze… W ręku trzymała białą wstążkę… I wtedy… Srebrny lis, mój ojciec, krzyknął za nią: „Panno Różo! Będę panienki hołdowniczym! Ożenię się z panienką”. A matka „ciul-dup”! Koło w jedną stronę, mama w drugą…

– Ja, ja – zadumał się dziadek. – Tak było. – Odchylił głowę na wysokie oparcie fotela i zasnął, nie wypuszczając z ręki porcelanowej filiżanki z niebieskim herbem Berlichingenów.

Długi czas szukała matka słowa, które powaliło ją na ziemię. „Hołdowniczy”.

Nikt z bliskich nie znał tego wyrazu. Ani ciocia Marynia, właścicielka masarni, ani Gerta, córka kulawego Alfreda, co był kopidołem na starym cmentarzu, ani Dorota, młoda żona nauczyciela z „koziej górki”, gdzie autochton Urbanek ubijał z mleka kozie sery, ani urodziwa Wichta, kochanka księdza Manthla – nie wiedzieli, co znaczy słowo: „hołdowniczy”.

Któregoś dnia zapytała babcię Helenę.

– Hołdowniczy?

– Tak, mamo. Hołdowniczy.

– Uległy. Posłuszny.

Uległy i posłuszny? – pomyślałem, słuchając odpowiedzi babci Heleny. Uległy i posłuszny, mój ojciec?! – Zachichotałem i spojrzałem spod oka na babcię, która z jaśniepańską dostojnością starała się nie zauważać mojego chichotania.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

9Jüngling (niem.) – młodzieniec.

10Wahrheit (niem.) – prawda.

11Schlagender (niem.) – dowód winy.

12Wecksignal (niem.) – pobudka.

13Silber Fuchs (niem.) – srebrny lis.