Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka - Roman Żuchowicz - ebook
PROMOCJA

Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka ebook

Roman Żuchowicz

4,5
29,88 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 35,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza polemiczna publikacja popularnonaukowa dotycząca fenomenu teorii Wielkiej Lechii. Autor – doktorant na Wydziale Historii UW, dzienikarz, autor artykułów popularnonaukowych – poddaje analizie zjawisko popularności teorii wielkolechickich. Odnosząc się głównie do publikacji J. Bieszka, wykazuje błędy merytoryczne w interpretacji źródeł i przesłanek składających się na wyobrażenie Imperium Lechickiego. W książce znajdziemy też próbę analizy socjologicznej i odpowiedzi na pytania: kim są zwolennicy Wielkiej Lechii? Z czego wynika fenomen jej popularności?

Część zwolenników teorii Wielkiej Lechii pozostaje głucha na merytoryczne argumenty. Stąd wielu uczonych wątpi w sens polemizowania z nimi. Niektórzy uznają wręcz takowe działanie za niepotrzebne dowartościowywanie pseudonaukowców. Skala zjawiska jest na tyle duża, iż zasługuje ono na przyjrzenie mu się z uwagą. Fenomen Lechii mówi bowiem wiele interesujących rzeczy o naszych czasach – naszych aspiracjach, lękach i nadziejach.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 362

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright by Roman Żuchowicz, 2018

Copyright by Global Scientific Platform sp. z o.o., 2018

Redakcja

Zuzanna Guty

Korekta

Anna Kołtunowska

Projekt okładki

Paweł Pietrzyk

Rysunek na okładce

Michał Michałowski

W publikacji wykorzystano ilustracje znajdujące się w domenie publicznej.

Zdjęcie profesora Józefa Kostrzewskiego zamieszczono za zgodą Muzeum Archeologicznego w Poznaniu.

Zdjęcia Masłomęckiego Stowarzyszenia Wioska Gotów oraz szklanych paciorków zamieszczono za zgodą ich autora, Bartłomieja Barteckiego.

ISBN 978-83-65886-33-0

ISBN e-book 978-83-65886-36-1

Wydawnictwo Naukowe Sub Lupa

www.sublupa.pl

[email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Wizja

Początki Wielkiej Lechii datuje się na około 1800 rok p.n.e., gdy rozpoczęła się stopniowa migracja Elamitów z ziem dzisiejszego Iranu na tereny Europy Środkowej. Kroniki podają, że wówczas Sarmata został wybrany pierwszym Lehem/Lechem (tj. Królem) na wiecu słowiańskim. Założona przez niego dynastia przetrwała ponad trzy tysiące lat, o kilka stuleci dłużej niż samo Imperium. Kraj ten, w odróżnieniu od reszty świata antycznego, nie znał niewolnictwa. Na obszarze Imperium funkcjonowały największe metropolie starożytnego świata, takie jak Kodan (Gdańsk), Gniezno, Carodom (Kraków) i Szczyt (Szczecin). Zamieszkująca je ludność ario- -słowiańska stanowi wprost przodków dzisiejszych Polaków. Wielka Lechia, zanim zniknęła z kart historii, skutecznie opierała się perskim szachom, królom Macedonii i cesarzom rzymskim. Na terenach jej podległych powstała unikalna cywilizacja. W różnych momentach wojenne wyprawy Lechitów pustoszyły Ateny, Rzym, Kartaginę i Konstantynopol. Na gruzach zachodniego Imperium Rzymskiego lechiccy wodzowie stworzyli własne królestwa. Kres istnieniu Wielkiej Lechii – i to nie od razu – położył dopiero globalny spisek niemiecko-watykański. Również wpływy Kościoła katolickiego oraz Niemców sprawiły, że nasza wspaniała przeszłość przez długie stulecia była fałszowana i ukrywana. Dopiero w ostatnich latach niezależni uczeni, mający ledwie kilku poprzedników w XIX wieku, zdołali odsłonić prawdę skrywaną przez stulecia. Ich odkrycia potwierdziły najnowsze badania genetyczne, wskazując na odwieczne zamieszkiwanie Ariów-Słowian na ziemiach dzisiejszej Polski.

Roztoczona wyżej wizja pochodzi z książki Janusza Bieszka Słowiańscy królowie Lechii (2015). Pozostaje ona w sprzeczności z ustaleniami nauki akademickiej. Mimo to (a raczej właśnie dlatego) teoria istnienia Wielkiej Lechii cieszy się pewną popularnością. O skali zjawiska świadczą wielotysięczne nakłady książek poruszających tematykę wielkolechicką. Na to, że jest to szerszy fenomen, wskazuje także rozbudowana subkultura jej fanów: dziesiątki stron internetowych, blogi, filmy na serwisie YouTube, grupy dyskusyjne i memy.

Twórczość ta nosi znamiona, które pozwalają uznać ją za pseudonaukową. Zdefiniowanie terminu „pseudonauka”, jak i samej nauki, nie należy do zadań łatwych. Na potrzeby tej książki należy przyjąć, że teorie pseudonaukowe są sprzeczne z obecnym stanem wiedzy, nie respektują reguł prowadzenia badań w obrębie danej dyscypliny (czy dyscyplin), a przy tym aspirują do naukowości. Może się to przejawiać różnorako – w naśladowaniu języka publikacji naukowej czy w odwoływaniu się do przebrzmiałych lub kontrowersyjnych badań naukowych.

W książce Janusza Bieszka znajdziemy przypisy i bibliografię, ale jej wywód nie spełnia wymagań stawianych pracom historycznym np. w zakresie krytyki źródeł. Posługując się warsztatem badawczym historyka czy archeologa, nie sposób udowodnić istnienia Wielkiej Lechii. Co więcej, można bezsprzecznie wykazać, że takiego tworu państwowego nie było. W przypadku Słowiańskich królów Lechii nie mamy więc do czynienia tylko ze złą czy kontrowersyjną pracą naukową, ale z dziełem quasi-naukowym, tekstem w jakimś stopniu imitującym taką rozprawę, ale w sposób niedoskonały. W tym miejscu warto zaznaczyć, iż termin ten rozumiem głównie za założeniem, które Karl Popper zaproponował w artykule „Science, Pseudo-Science, and Falsifiability” z 1962 roku, oraz obudowuję je o własne refleksje. Ujęcie to zakłada, że dzieła pseudonaukowe często charakteryzują się m.in. wybiórczym podchodzeniem do faktów i przemilczaniem badań, które podważają forsowaną teorię. Postaram się udowodnić, że publikacja Bieszka do takich należy.

Osobną sprawę stanowi niezgoda autora Słowiańskich królów Lechiii innych zwolenników teorii lechickiej na weryfikację ich założeń. Osoba podejmująca się przeprowadzenia ustaleń naukowych w sposób rzetelny zwykle ma świadomość, że inni naukowcy dokonają sprawdzenia zasadności toku rozumowania, poprawności odczytania źródeł itp. Tymczasem w przypadku teorii Wielkiej Lechii mamy do czynienia z całkowitym odrzuceniem krytyki. Jej twórcy i propagatorzy uznają, że „odkryli prawdę”. Wielkolechici czują się awangardą i, jak zwolennicy wielu pseudonaukowych teorii przed nimi, inspirują się przykładami wyszydzanych i prześladowanych uczonych, którym czas przyznał rację. Każdy, kto się z nimi nie zgadza, w ich mniemaniu czyni to wyłącznie z pobudek pozamerytorycznych. W książce Bieszka wyrażona jest teoria spiskowa, zgodnie z którą naukowcy uczestniczą w wielkim spisku, mającym na celu fałszowanie prawdy o przeszłości naszego kraju. Dlatego moim zdaniem, choć określenie „pseudonauka” ma charakter wartościujący, posiłkowanie się tym terminem w opisie zagadnienia Wielkiej Lechii wydaje się wręcz uzasadnione.

Część zwolenników teorii Lechii pozostaje głucha na merytoryczne argumenty. Stąd wielu uczonych wątpi w sens polemizowania z nimi. Niektórzy uznają wręcz takowe działanie za niepotrzebne dowartościowywanie pseudonaukowców. Sądzę, że skala zjawiska jest na tyle duża, iż zasługuje ono na przyjrzenie mu się z uwagą. Fenomen Lechii mówi bowiem wiele interesujących rzeczy o naszych czasach – naszych aspiracjach, lękach, nadziejach. Na kartach niniejszej książki czytelnik znajdzie odpowiedź na pytanie, skąd wzięła się teoria Wielkiej Lechii oraz kim są jej zwolennicy. Pragnę przyjrzeć się tej teorii i sprawdzić jej akuratność w świetle obecnego stanu badań i spróbować odpowiedzieć na pytanie o źródła popularności tej koncepcji oraz jej mutacji.

Przedstawiono tu interpretacje dziejów ziem polskich, które mogą obecnie uchodzić za communis opinio, pogląd powszechnie podzielany w świecie nauki. Uczciwie przy tym zaznaczono wszelkie wątpliwości, kwestie sporne oraz „białe plamy” w naszej wiedzy. A tych w tematach dotyczących najdawniejszej przeszłości nigdy nie brakuje. Uprzedzić należy, że w tej skromnej objętościowo publikacji czytelnik nie znajdzie odpowiedzi na wszystkie argumenty używane przez wielkolechitów. Ważniejsze wydało mi się tu ukazanie i rozpatrzenie głównych punktów tej doktryny.

Zgodnie z decyzją Wydawnictwa zrezygnowano z opatrzenia tej publikacji przypisami. Zainteresowani pogłębieniem wiedzy znajdą na końcu książki propozycje dalszych lektur dotyczących poszczególnych zagadnień. By jak najdokładniej i najobiektywniej przeanalizować tezy lechickie, konsultowałem się z autorytetami z różnorodnych dziedzin, z jakich teorie te czerpią swoje argumenty. Część ich wypowiedzi została wpleciona w mój wywód.

Będę odwoływać się głównie do książki Janusza Bieszka Słowiańscy królowie Lechii(2015). Publikacja ta nadała kanoniczną formę teorii, która nieco wcześniej wykrystalizowała się w internecie. Ponadto pozwoliła jej trafić do zupełnie nowych grup odbiorców. W mniejszym stopniu będę odwoływał się do twórczości innych lechitów. Nie podjąłem się natomiast polemiki z rozproszonymi w sieci, anonimowymi mutacjami teorii Wielkiej Lechii. Po pierwsze, mają one znacznie mniejszy zasięg oddziaływania. Po drugie, nie zawsze można odróżnić, czy dany materiał rzeczywiście pochodzi od jej zwolenników, czy też jest dziełem internetowych trolli. Wielka Lechia należy przy tym do szerszego zjawiska, jakim jest pseudonaukowa (niekiedy po prostu amatorska) twórczość, mająca na celu „uwznioślenie” dawnej przeszłości Polski czy Słowiańszczyzny. Zarówno autorów tych teorii, jak i ich zwolenników określa się w sieci mianem „turbosłowian”. Ponieważ nazwa ta przeniknęła już do mediów, mimo jej pierwotnie pejoratywnego wydźwięku, również będę się nią posługiwał.

Mam nadzieję, że niniejsza książka przyniesie pożytek tym pasjonatom historii, którzy nie czują się pewnie na styku wielu dyscyplin, z których argumentację czerpią zwolennicy omawianej teorii.

Pragnę podkreślić, że wszystkie fragmenty książki Bieszka cytuję z oryginalną ich grafią.

Rozdział IJak powstała Wielka Lechia?

Słowiańscy królowie Lechii sekcji poddani

Kiedy byłem małym chłopcem, fascynowałem się naukami przyrodniczymi. Zbierałem skamieniałości, podglądałem życie mrówek i z przerażeniem czytałem, że w przyszłości Słońce pochłonie Ziemię. Kiedy widziałem żabę (czy podobne stworzenie), korciło mnie, by ją rozkroić i zobaczyć, jak jest zbudowana w środku. Dorośli studzili mój entuzjazm do sekcji zwłok, zapewniając, że gdy pójdę do szkoły, będę robił takie rzeczy na lekcjach biologii. Tymczasem zmieniła się społeczna wrażliwość i przestano nauczać w taki sposób, a i moje zainteresowania również uległy zmianie. Po wielu latach zostałem historykiem. Jednak my, historycy, także dokonujemy swoistej „sekcji zwłok”. Od pierwszych zajęć na studiach uczymy się krytycznej lektury tekstu. Wielu ludzi, nawet jeżeli sięga do prac naukowych, często nie korzysta z przypisów czy bibliografii. To tak, jakby podczas lektury powieści czytać wyłącznie dialogi. Niby wie się, o co chodziło, ale po drodze gubi się wiele znaczeń. Aby zrozumieć czyjąś teorię, potrzeba przejść tę samą drogę myślową, co jej autor. Żeby to zrobić, należy zobaczyć, na bazie jakich źródeł czy publikacji dochodził do swoich wniosków. Zrozumienie, dlaczego wielkolechici doszli do określonych tez, wymaga przyjrzenia się zarówno ich metodzie pracy, jak też ich intelektualnemu podłożu. Pora dokonać takiej analizy.

Pierwszym krokiem będzie próba całościowego spojrzenia na autora i jego dorobek. Kim jest Janusz Bieszk? W Słowiańskich królach Lechii nie zamieszczono jego biogramu. Pojawił się za to w najnowszej publikacji Bieszka Królowie Lechii i Lechici w dziejach (2017):

Janusz Bieszk – pasjonat i badacz historii, bibliofil. Ma wykształcenie wyższe z dziedziny handlu zagranicznego i służby zagranicznej. Pracował wiele lat na kierowniczych stanowiskach w kraju i za granicą […].

Sam brak fachowego wykształcenia nie skreśla jeszcze publikacji Bieszka. Przystępując do pisania o Lechitach, Bieszk miał na swoim koncie dwie książki. Pierwsza z nich, Zamki Państwa Krzyżackiego w Polsce, ukazała się w 2010 roku. Stanowi opracowanie informacji o twierdzach wybudowanych przez Krzyżaków na ziemiach Polskich. Uczeni wyspecjalizowani w tej tematyce prawdopodobnie wyłapaliby w niej różne niedoskonałości. Niemniej, jak na kompilację dokonaną przez amatora, można na tę książkę spojrzeć z pewną dozą wyrozumiałości. Autor raczej stronił w niej od głoszenia poglądów, które historycy mogliby uznać za pseudonaukowe. Cztery lata później ukazały się Cywilizacje kosmiczne na Ziemi. Książka ta otwiera nową epokę w twórczości Bieszka. Pojawiają się w niej przedpotopowe cywilizacje i kosmici. Trudno rozsądzić, jakie czynniki spowodowały ten zwrot w myśleniu autora. Jest on jednak faktem. Od tego momentu Bieszk zaczyna twórczość pseudonaukową. Po krótkim flircie z prehistorią, od 2015 roku pisze konsekwentnie o Lechii i Słowianach. Poświęcił tej tematyce już trzy książki. Odpowiada też za „wydanie” tzw. Kroniki Prokosza.

Co ciekawe, jak na poczytnego autora, Bieszk unika konfrontacji z publicznością. Próżno szukać śladów spotkań autorskich z jego udziałem. Jest to o tyle dziwne, że wydawnictwo Bellona dość intensywnie promuje jego książki. Nie udzielał też wywiadów żadnym poważniejszym mediom. Był za to gościem kanałów YouTube’owych lub występował w internetowych telewizjach ezoterycznych w rodzaju NTV. Znamienne, że nie gościł tam, gdzie istniało ryzyko konfrontacji z kimś, kto miałby argumenty, by podważyć jego tezy. Blog Sigillum Authenticum, prowadzony przez Artura Wójcika, poprosił Janusza Bieszka o udzielenie wywiadu. Ponieważ portal publikował wcześniej materiały wykazujące nienaukowość teorii Wielkiej Lechii, Bieszk odmówił, zarzucając jego przedstawicielowi nieprofesjonalność. Napisał nawet „odpowiedź” na część zarzutów, w której po prostu powtórzył niektóre tezy Słowiańskich królach Lechii. Zarzuty o charakterze metodologicznym zbył jednym zdaniem: „Odnośnie metod badawczych – mam swoje własne i nie muszą być one zgodne ze «stricte naukowymi»”. Przy takim podejściu trudno z kimś polemizować.

Już przy pobieżnej lekturze Słowiańskich królów Lechii widać, że autor posiłkował się różnymi dziedzinami wiedzy. Na bez mała trzystu stronach można znaleźć odwołania do źródeł historycznych powstałych w różnych kulturach i epokach (od starożytności po wiek XIX). Autor odwołuje się także do archeologii, epigrafiki, numizmatyki, kartografii i językoznawstwa. Ba, nawet genetyki! Rodzi to pytanie, na ile Bieszk jest w tych dziedzinach biegły.

W bibliografii Słowiańskich królów Lechii figuruje 175 pozycji. Jak na książkę próbującą naukowo opisać 2800 lat historii ziem polskich, jest to bardzo mało. Zauważmy jeszcze, iż Bieszk opierał się niemal wyłącznie na tym, co udało mu się wyszukać w internecie. Na zamieszczone w bibliografii 175 pozycji, aż 86 (49,14%!) autor podpisuje je po prostu: „Internet” lub w inny sposób daje do zrozumienia, że artykuł był mu dostępny za pośrednictwem sieci. Przeciętny wpis bibliograficzny w Słowiańskich królach Lechii wygląda następująco: „Tacitus – The Germany – Internet”.

To dość oryginalna forma zapisu bibliograficznego. Jej podstawowym celem jest nadanie książce znamion naukowości, próba upodobnienia publikacji do naukowej. Utrudnia ona jednak sprawdzenie wywodu. Czytelnik nie wie, z jakiego przekładu Germanii Tacyta korzystał autor. W tekście głównym autor nie podaje namiarów na ustępy, do których się odnosi. Szukanie ich jest nie lada wyzwaniem. Wróćmy jednak do statystyk. Można przypuszczać, że Bieszk również z co najmniej 24 kolejnymi publikacjami zapoznał się za sprawą internetowych repozytoriów. Dotyczy to zwłaszcza starszych wydań autorów starożytnych, jak i przekładów ich dzieł na języki nowożytne. Łatwiej je bowiem znaleźć na stronach typu Google Books, Perseus czy Archive.org niż w osiedlowej bibliotece. Ponadto kilka dalszych referencji wygląda na sformułowane na podstawie różnych haseł Wikipedii. Na pozostałe, zawarte w bibliografii pozycje, składają się w dużym stopniu atlasy, artykuły z czasopism ezoterycznych (np. „Czwarty Wymiar”, „Nieznany Świat”), historie różnych krajów z serii Ossolineum oraz wcześniejsze książki Bieszka. Autor zamieszcza dodatkowo listę dziewiętnastu wykorzystanych przez siebie materiałów filmowych, znalezionych na YouTube. O roli internetu dla swoich badań Bieszk pisze całkiem otwarcie w zakończeniu książki:

Trzeba poznać kilka podstawowych języków zachodnich i penetrować internet oraz szukać, szukać i jeszcze raz szukać wszelkich informacji na interesujący nas temat, i to na całym świecie!

(s. 278)

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest to działanie bardzo efektywne. Korzystanie z internetu nie jest przecież samo w sobie niczym złym. Jest to po prostu kolejne narzędzie, jakim dysponujemy. Wszystko leży jednak w sposobie jego użycia. Materiały dostępne online są niestety zwykle niewystarczające dla napisania pracy aspirującej do miana naukowej. Ze względu na obowiązujące prawa autorskie, w cyfrowych repozytoriach bibliotecznych dominują skany starych, głównie dziewiętnastowiecznych książek. Korzystanie z nich niesie ze sobą pewne ryzyko. Wiele koncepcji, na które można w nich natrafić, było gorąco dyskutowanych w epoce, w której powstawały. Nowsze badania, a zwłaszcza ogromny postęp archeologii, jaki dokonał się od tamtych czasów, uczynił ogromną ich większość całkowicie nieaktualną. Ponadto w XIX wieku znajdowały się w obiegu naukowym znaleziska, które są bezsprzecznie falsyfikatami, a w których autentyczność niekiedy wówczas wierzono. Dotyczy to np. rzekomych run słowiańskich czy Kroniki Prokosza, nowożytnego fałszerstwa, próbującego uchodzić za średniowieczną kronikę. Dla Bieszka i innych lechitów pozostają one bezsprzecznie autentyczne. Bardzo znamienne, że zwolennicy istnienia Wielkiej Lechii z dużą uwagą i czcią odwołują się do dawnej literatury naukowej, której jakość uchodziła za wątpliwą już w momencie powstania. I tak np. wydobyli z zapomnienia prace Tadeusza Wolańskiego (1785–1865) czy Ignacego Pietraszewskiego (1796–1869). Ich badania, jak się o tym przekonamy w dalszej części książki, uchodziły za ekscentryczne jeszcze za życia autorów. Obecnie zaś znajdują się poza obiegiem dyskusji akademickich. Opieranie się na obalonych teoriach czy nieaktualnych badaniach jest, jak już wspomniano we wstępie, jedną z cech charakterystycznych dla teorii pseudonaukowych.

Stulecia gry w głuchy telefon

To nie jedyne problemy, jakie niesie ze sobą poleganie na książkach łatwo dostępnych w sieci. Także korzystanie ze starszych wydań źródeł historycznych (lub ich przekładów) obarczone jest pewnym ryzykiem. Nasza wiedza o treści starożytnych tekstów opiera się na żmudnej pracy filologów. W starożytności i w średniowieczu nie znano druku. Książki były kopiowane ręcznie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Literówki, opuszczane jak i interpolowane (tj. nadpisane) zdania, to tylko niektóre problemy, z którymi mierzą się filolodzy, rekonstruując teksty zniekształcone stuleciami rękopiśmiennego przekazu. To jak zabawa w głuchy telefon, tyle że prowadzona przez wieki. Treść wydań pochodzących z XIX wieku niekiedy różni się od tych, które są przyjmowane współcześnie. Przyczyny są różnorakie. Teksty części antycznych autorów mamy obecnie poświadczone przez fragmentaryczne znaleziska papirusów. Inne zostały poprawione dzięki korzystaniu ze starożytnych przekładów na inne języki (np. ormiański). Część wydań dziewiętnastowiecznych nie była oparta o wszystkie dostępne rękopisy. Jeszcze inne okazują się reprintami przestarzałych wydań z epoki nowożytnej. Poza tym uczeni, wychowani od edukacji szkolnej na klasycznych wzorcach, znali perfekcyjnie łacinę i grekę. Stąd część dziewiętnastowiecznych filologów wykazywała tendencje do zbyt daleko idących poprawek w tekście.

Ponieważ starożytne teksty są w jakiejś mierze rekonstrukcją, wśród uczonych nierzadko powstają liczne kontrowersje, a źródła mówiące np. o geografii czy etnografii ludów barbarzyńskich, zawierające mało mówiące kopistom nazwy, były szczególnie podatne na zepsucie. Dlatego oprócz polegania na rekonstrukcji proponowanej przez uczonego filologa, trzeba w trakcie lektury zerkać do tzw. aparatu krytycznego. Zwykle znajduje się on w formie przypisów na dole strony. Można w nim przeczytać warianty tekstu podawane przez różne rękopisy (czyli lekcje) oraz poprawki (koniektury) zgłaszane przez różnych uczonych. „Jak to, Pan czyta Arystofanesa bez aparatu?” – miał krzyknąć Friedrich Leo do Eduarda Fraenkla, przyszłego wybitnego filologa, wówczas studenta pierwszego roku. Historyków powyższe zdanie również dotyczy. Zwykle nie dorównujemy filologom w zakresie opanowania języka greckiego czy łacińskiego, ale nie zwalnia nas to od sprawdzania ich ustaleń. Stąd badacze powinni opierać się na tzw. wydaniach krytycznych zawierających aparat. Czasem na wstępnym etapie badań korzystamy z przekładów czy edycji tekstów pozbawionych aparatu. Jednak koniec końców musimy zapoznać się z wydaniem krytycznym. Wyjątkiem są sporadyczne przypadki, gdy takowe wydanie danego utworu nie istnieje.

Przekłady i przekłamania

Podobne problemy niosą ze sobą starsze, a niekiedy nawet nowsze przekłady dzieł antycznych autorów. Przekład jest przecież interpretacją tekstu. Ta zaś w różnych punktach może być uzależniona od obecnego stanu wiedzy. Uczeni byli długo przekonani, że w świecie starożytnym istniało zjawisko prostytucji sakralnej. Pod wpływem tego poglądu prostytutki sakralne pojawiały się w przekładach tekstów, w których o niczym takim nie było mowy. Na tłumaczenie wpływa także mentalności epoki, w której działał tłumacz. Przykładowo – sto lat temu notorycznie cenzurowano „nieobyczajne” (głównie homoerotyczne) ustępy przekładanych starożytnych utworów

Charakterystyczne jest to, że Bieszk nie korzysta z polskich przekładów starożytnych autorów, jeśli istnieją, ale nie są dostępne w internecie. Wybiera wówczas dostępne online przekłady angielskie. Zresztą, jak czytelnik już się pewnie domyśla, opieranie się wyłącznie na przekładzie jest niewystarczające. Dlatego, pisząc pracę naukową, starożytnicy muszą zagryzać wargi i pocić się nad greckim bądź łacińskim tekstem. Choć z deklaracji autora wynika, że zna języki klasyczne, tymczasem, jak się przekonamy dalej, jest to nieprawda.

Pokaż mi swoją bańkę, a powiem ci kim jesteś

Pseudonaukowcy często sugerują, że ich prace są nowatorskie i reprezentują zupełnie nową jakość w nauce. Na okładce Słowiańskich królów Lechii można przeczytać, że „Jest to pierwsza publikacja na temat organizacji władzy i funkcjonowania Lechii […]”. Przegląd bibliografii każe jednak wątpić w nowatorskość pracy Bieszka. Czerpał on obficie od innych współczesnych autorów pseudonaukowych. Zrąb teorii Wielkiej Lechii przedstawił wcześniej Paweł Szydłowski na swoim kanale w serwisie YouTube. Opinie pokrewne teorii Wielkiej Lechii pisywał na swoich blogach Adam Fularz. Bieszk i Szydłowski stanowią dobry przykład tego, jak amatorskie uprawianie nauki w oparciu o internet może „sprowadzić na różne manowce”.

Kiedy w wyszukiwarce Google szukamy informacji, wyniki, które otrzymujemy, stanowią w jakiejś mierze pochodną naszych wcześniejszych działań w sieci. Podobnie działają serwisy typu YouTube, Facebook i sklepy internetowe. Komputerowe algorytmy próbują nam ułatwić życie (albo nam coś sprzedać), podsuwając to, co będzie najlepiej dostosowane do naszych potrzeb. Już po kilku dniach pracy nad książką o fenomenie Wielkiej Lechii wspomniane serwisy zaczęły mi proponować różnego rodzaju materiały ezoteryczne, alternatywne terapie i warsztaty z „gimnastyki słowiańskiej”. W takiej pułapce algorytmów tkwili dwaj główni twórcy teorii Wielkiej Lechii. Szukając w sieci informacji o Lechitach i Słowianach, trafiali w specyficzne rejony globalnej wioski. Ponieważ przejawiali wcześniej zainteresowanie różnymi paranaukami i doktrynami ezoterycznymi, algorytmy podsuwały im materiały dostosowane do ich potrzeb: różnego rodzaju twórczość nienaukową. W bibliografii Bieszka znajdują się strony prowadzone przez miłośników pogańskiej przeszłości Słowiańszczyzny, jak również portale i strony poświęcone szeroko pojętej ezoteryce i duchowości. Na tego rodzaju stronach można trafić na różnorakie, amatorskie hipotezy. Znajdują się tam wypisy ze źródeł dotyczących przeszłości i wierzeń Słowian czy starszej literatury naukowej i pseudonaukowej. Takim przykładem jest np. blog pisarza i scenarzysty Czesława Białczyńskiego, który od wielu lat pisuje w sieci o wierzeniach Słowian. Ma przy tym na swoim koncie niefachowe książki o rodzimej mitologii. Autor Słowiańskich królów Lechii wykazuje też pewne obeznanie z rosyjskimi teoriami pseudonaukowymi. Odwołuje się kilkakrotnie do rosyjskich filmów znalezionych na YouTube i kilku publikacji pseudonaukowych.

W ten sposób Bieszk zgromadził „słowiański” budulec niezbędny do napisania książki o Wielkiej Lechii. Dokonywał przy tym pewnej selekcji materiału. Pseudonaukowe koncepcje, które kłóciły się z jego teorią, pozostają w Słowiańskich królach Lechii przemilczane nawet wtedy, gdy autor bezsprzecznie się z nimi zapoznał. Nigdzie nie przeprowadza ich krytyki, jak można by tego oczekiwać po pracy historycznej, ale je ignoruje lub powołuje się nie punktowo, gdy jakieś ich szczegóły zdają się wspierać teorię Wielkiej Lechii. Bieszk najwyraźniej pisał zgodnie z przyjętym z góry założeniem, rozbudowując to o szczegóły, które udało mu się wyciągnąć z prac innych. Claude Lévi-Strauss, francuski antropolog, nazwał taką metodę pracy brikolażem. W odróżnieniu od uczonego, „majsterkowicz” nie pracuje metodycznie, ale tworzy swoje koncepcje przy użyciu tego, co ma pod ręką. Znacząco wybiórcze są czytelnicze preferencje autora. Dostęp do nowych publikacji naukowych jest w internecie możliwy. Bywa ograniczony (np. liczbą wyświetlanych stron), czasem wymaga znajomości specjalistycznych serwisów (np. Academia.edu). Tyle że Bieszk wykazuje się programową niechęcią wobec nauki akademickiej.

Paradoks otwartego laboratorium

Żeby móc obalić jakąś teorię, trzeba mieć argumenty. To rzecz oczywista. Jednak, żeby rozprawić się z ustaleniami nauki, trzeba je przede wszystkim… znać. Postanowiłem policzyć pozycje naukowe (w tym, niekiedy dość kontrowersyjne), zawarte w bibliografii Słowiańskich królów Lechii, które powstały w XXI wieku. Wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Można je policzyć na palcach! Nawet wówczas, gdy badania naukowe  w y d a j ą   s i ę  potwierdzać teorię Wielkiej Lechii (np. badania genetyczne przeprowadzone przez profesora Tadeusza Grzybowskiego), Bieszk zadowala się wyłącznie ich popularnym, dostępnym w sieci omówieniem. Na kartach Słowiańskich królów Lechii można znaleźć wiele gromkich słów krytyki pod adresem środowisk naukowych, a także głoszonych (jakoby) przez nie tez. Tyle że Bieszk współczesnych publikacji dotyczących pradziejów Polski zwyczajnie nie zna. Przez całą książkę prowadzi krucjatę przeciwko swoim, dość karykaturalnym wyobrażeniom o poglądach, które dominują w nauce. Jest to szczególnie widoczne w kontekście badań archeologicznych. Z wyjątkiem doniesień medialnych o różnych odkryciach, nie zna w ogóle dokonań rodzimych archeologów, ani żadnych współczesnych prac poświęconych archeologii ziem polskich. O niektórych odkryciach (prawdziwych lub domniemanych) czerpie wiedzę z materiałów o charakterze sensacyjnym czy ezoterycznym.

Kłamstwem byłby zarzut, że Bieszk zupełnie nie zaglądał do publikacji naukowych. Robił to zazwyczaj, gdy musiał łatać swoją opowieść faktografią. Widać to zwłaszcza wtedy, gdy opisuje losy różnych ludów, które rozbijały zachodnią część Imperium Romanum, jak w rozdziale Indoscytowie Gotowie-Słowianie. Bieszk pośpiesznie przedstawia własną hipotezę, wedle której Goci byli Słowianami. Gdy szybko uznaje ją za udowodnioną, do końca rozdziału zajmuje się wyliczaniem historycznych wydarzeń, w których brali udział Goci. I pomijając różne autorskie wtręty, informacje zawarte w tym rozdziale są mniej lub bardziej poprawne! Jest to wiedza podręcznikowa czy encyklopedyczna, którą wypisał z lepszych bądź gorszych opracowań. Tak jak liczne powtórzenia zawarte w Słowiańskich królach Lechii, tego typu rozdziały stanowią w istocie „zapychacze”, dzięki którym książka liczy prawie trzysta stron.

Przyglądając się temu, jak Bieszk pracował nad swoją książką, można zaobserwować coś, co nazwałem „paradoksem otwartego laboratorium”. Narzędzia przydatne w pracy badawczej, takie jak cyfrowe repozytoria starych książek, stały się obecnie dostępne dla wszystkich. Przy czym to, co w swoim pierwotnym założeniu miało służyć szerzeniu wiedzy, ułatwiło działalność osobom tworzącym nienaukowe koncepcje. Bynajmniej nie chcę postulować zamknięcia naukowców w wieżach z kości słoniowej i bronienia dostępu do niej „profanom”. Wprost przeciwnie. Sądzę, że otwierając szerzej nasze „laboratoria” (a biblioteki są laboratoriami humanistów), musimy udzielać nie tylko narzędzi, ale także wiedzy o ich poprawnym użytkowaniu. Zresztą, problem nie dotyczy tylko nauk humanistycznych. Powołajmy się na zupełnie odległy przykład: zdjęcia i inne materiały udostępniane przez NASA są przecież wykorzystywane przez zwolenników teorii płaskiej ziemi.

Rozdział IINauka i jej ograniczenia

Założenia teorii wielkolechickiej

To, co zobaczyliśmy w poprzednim rozdziale, można przyrównać do podpatrywania działalności fabryki czy warsztatu. Zaobserwowaliśmy, jak autor teorii pseudonaukowej gromadzi materiał, z czego korzysta i czym się inspiruje. Teoretycznie można już w tym miejscu zakończyć. Samo poddanie w wątpliwość kompetencji autora nie podważa jednak automatycznie, całościowo czy częściowo, jego wyników. Także np. fakt powoływania się na pisma ezoteryczne sam w sobie o niczym nie świadczy. Uczeni też są ludźmi i za ich pracami stoją niekiedy dziwne inspiracje, płynące z różnych doktryn filozoficznych, religijnych, czy nawet okultystycznych. Niekiedy powstają w ten sposób bardzo inspirujące, choć nie wolne od kontrowersyjnych tez prace. Dlatego pora ocenić produkt finalny. Żeby się tego dowiedzieć, rozłóżmy teraz na części samą teorię oferowaną w Słowiańskich królach Lechii. Jakimi argumentami Bieszk posłużył się, dowodząc istnienia Wielkiej Lechii? I przede wszystkim, czy wytrzymują one naukową krytykę? Żeby uzyskać wizję, którą przedstawiono czytelnikom na samym początku książki, autor musiał przyjąć pewne założenia. Jego teoria (lub znaczne jej wycinki) bez nich nie mają racji bytu. Przedstawiają się one następująco:

– Kronika Prokosza nie jest falsyfikatem.

– Starożytni Lechici/Ario-Słowianie znali i stosowali pismo.

– Istnienie Lechii potwierdzają źródła niezależne od polskich: inskrypcja wystawiona przez cesarza Tyberiusza oraz korespondencja Aleksandra Wielkiego z Arystotelesem.

– Archeologia potwierdza istnienie rozwiniętej cywilizacji lechickiej na ziemiach dzisiejszej Polski już w czasach starożytnych.

– Słowianie są autochtonami na ziemiach między Odrą a Wisłą, co potwierdziła genetyka.

– Źródła starożytne potwierdzają istnienie Wielkiej Lechii, choć opisują ją pod innymi nazwami (Scytia, Sarmacja itp.).

– Starożytni Germanie (Goci, Wandalowie, Suewowie) byli w rzeczywistości Ario-Słowianami.

– Średniowieczne kroniki potwierdzają istnienie Wielkiej Lechii.

Bieszk, chcąc dać swoim odbiorcom opowieść o najdawniejszych władcach Lechii, musiał przyjąć, że wspomniana już Kronika Prokosza jest autentyczna. Jednakże źródło może być autentyczne, ale niekoniecznie musi być wiarygodne. Każdy autor może coś pominąć, dodać, przekręcić. Dlatego, żeby korzystać z Kroniki Prokosza, a także z opowieści o czasach przed Mieszkiem I zawartych w średniowiecznych kronikach, Bieszk założył, że w Wielkiej Lechii istniało pismo. Dzięki temu pamięć o wydarzeniach historycznych mogła być przekazywana przez stulecia. Naśladując historyków, postarał się potwierdzić lechicką tradycję przez niezależne źródło: pewną łacińską inskrypcję, wzmiankującą jednego z władców Wielkiej Lechii. Za niezależne źródło uznał też pojawiającą się w polskich kronikach rzekomą korespondencję między Aleksandrem Wielkim a Arystotelesem. W opinii Bieszka istnienie lechickiego Imperium mają potwierdzać także znaleziska archeologiczne z terenów dzisiejszej Polski. O ich bezsprzecznie słowiańskim (czy lechickim) charakterze ma świadczyć genetyka. Stanowi ona również główny argument-wytrych dla zawłaszczenia przez Słowiańszczyznę różnych plemion scytyjskich, germańskich, celtyckich czy innych. Dzięki temu Bieszk uznaje różne nazwy starożytnych ludów za odnoszące się do Lechitów/Ario-Słowian. W jego teorii (oraz jej mutacjach) przewijają się też różnego rodzaju pomniejsze „dowody”: źródła nowożytne (dzieła historyczne, inskrypcja na kolumnie Zygmunta, poczty władców Polski), dawne mapy, starsze, zagraniczne publikacje naukowe.

Zanim wspólnie cofniemy się w przeszłość, by sprawdzić, czy Wielka Lechia rzeczywiście istniała, należy uprzedzić czytelnika o ograniczeniach wiedzy naukowej. Nawet nauki ścisłe napotykają na różne bariery. Istnieją w ich obrębie pytania, na które być może nigdy nie uzyskamy satysfakcjonujących odpowiedzi. W zakresie nauk historycznych podstawowym ograniczeniem jest materia źródłowa. Wbrew pozorom historyk nie bada „jak było”. Przeszłość, aż do wynalezienia wehikułu czasu, pozostaje dla nas niedostępna.  H i s t o r y k   z a j m u j e   s i ę   b a d a n i e m   ś w i a d e c t w   p o w s t a ł y c h   w   p r z e s z ł o ś c i. Z jednej strony, są nimi źródła pisane, szczególny obiekt zainteresowania historyków, a z drugiej – źródła niepisane – ikonografia, architektura, wyniki badań archeologicznych itp. Materią tą zajmują się głównie archeolodzy czy historycy sztuki, ale stawiają w swoich badaniach nieco inne pytania niż historycy.

To w oparciu o dostępne źródła, a także dane udzielane przez nauki pomocnicze, rekonstruujemy życie w dawnych wiekach. Z tego powodu nieprzekraczalną barierą jest dla nas baza źródłowa, jak również jej charakter.

Załóżmy, że pewien autor zbiera świadectwa dotyczące życia dwóch praprababć. Przyjmijmy, że jedna z nich należała do wyższych sfer. Prowadziła skrupulatnie dziennik, pojawia się też w zapiskach swoich znajomych. Zostało po niej bardzo dużo dokumentów, wspominano o jej działalności w różnych artykułach prasowych itd. W tej sytuacji możemy rekonstruować jej życie nawet z intymnymi szczegółami. W wielu przypadkach można podać konkretne daty, a nawet godziny różnych wydarzeń, w których brała udział. Przyjmijmy teraz, że druga praprababcia była niepiśmienną chłopką. W tej sytuacji można dysponować wspomnieniami członków rodziny. Szczęśliwiec mógłby posiadać kilka dokumentów, np. akt chrztu, akt zgonu. O ile w przypadku pierwszej praprababci nie sprawiałoby problemu napisanie liczącej tysiąc stron biografii, o tyle w przypadku drugiej można sporządzić zaledwie interesujący biogram. To, że nie można ustalić, co robiła choćby 16 lipca 1900 roku, nie jest argumentem przeciwko historii jako nauce. Zbadanie życia owej drugiej praprababci może udzielić interesujących informacji na temat życia pewnej warstwy społecznej. Zbierając dalej informacje o życiu ludzi z jej wioski, można uzyskać rekonstrukcję wartości, zwyczajów i problemów charakterystycznych dla jej środowiska.

Przenieśmy teraz te dwa przypadki szczegółowe na całokształt badań nad przeszłością. Na jednym biegunie znajdują się historycy zajmujący się XX wiekiem. W przypadku ich badań problem stwarza nadmiar informacji. Historyk zgłębiający przyczyny przewrotu majowego dysponuje wspomnieniami uczestników, artykułami prasowymi, dokumentami w archiwach, zestawieniami statystyk gospodarczych… Potencjalne źródła można wymieniać godzinami. Starożytnicy i mediewiści dysponują za to mniej lub bardziej ograniczoną bazą źródłową. Ich praca często przypomina układanie obrazka z puzzli, gdy większość elementów zaginęła, a reszta jest podniszczona i nie zawsze do siebie pasuje. Całość wielokrotnie nie układa się w spójny obrazek. Jeszcze inaczej sytuacja przedstawia się w przypadku badania epok lub kultur nieznających pisma. Wówczas historyk jest w zasadzie uzależniony od pracy archeologów.

Ogranicza nas nie tylko zasobność bazy źródłowej, ale także jej charakter. Zależnie od niego, zmienia się zestaw pytań, które możemy im zadać. Weźmy na przykład Grecję w epoce brązu. Archeolodzy wydzielili tam kulturę mykeńską. Źródła zewnętrzne (hetyckie, egipskie) wspominają państwo Achijawa, które możemy łączyć z kulturą mykeńską. Mykeńczycy znali pismo. Odkąd w 1953 roku Michael Ventris i John Chadwick odczytali pismo linearne B, zyskaliśmy dostęp do tysięcy tekstów zapisanych przez Mykeńczyków. Niestety, nie ma wśród nich dzieł historycznych. Tabliczki zapisane pismem linearnym B to niemal wyłącznie proste zapiski o charakterze gospodarczym. Źródła, którymi dysponujemy obecnie, nie oświetlają wielu dziedzin życia.

Przeprowadźmy teraz następujący eksperyment myślowy. Spróbujmy wiedzę o dzisiejszej Polsce wywnioskować na podstawie garści paragonów, faktur, etykiet i mandatu otrzymanego za przejście na czerwonym świetle. Nie można na ich podstawie uzyskać informacji o bieżących wydarzeniach politycznych. Można jednak ustalić, że w Polsce istnieją „komendy policji”, których „funkcjonariusze” zajmują się karaniem za wtargnięcie na jezdnię (co najwidoczniej jest nielegalne), że państwo pobiera akcyzę od wyrobów tytoniowych, że w Polsce istnieje pieniądz, że istnieje coś takiego jak „zakład krawiecki”, w którym można dokonać naprawy ubrania określanego jako „płaszcz męski”. I że kosztuje to 100 złotych.

Przejdźmy następnie do Grecji epoki brązu. Jakie odpowiedzi możemy uzyskiwać z dostępnych nam źródeł? Historycy w oparciu o tabliczki zapisane pismem linearnym B zdołali na przykład ustalić, że Mykeńczycy czcili bóstwa nieznane lub marginalne w greckim panteonie czasów późniejszych. Zdołali też odtworzyć zarys struktury społeczeństwa mykeńskiego. Okazało się przy tej okazji, że tytuł anax, przydawany w poematach homerowych Agamemnonowi, w formie wanax pojawia się jako określenie władcy w tabliczkach. Ponieważ dysponujemy garścią źródeł zewnętrznych o imperium Achijawa, jak również wynikami badań archeologicznych, możemy zastanawiać się nad jednolitością świata mykeńskiego (imperium? kilka równorzędnych ośrodków?) czy przyczynami jego upadku.

W przypadku źródeł zapisanych pismem linearnym B mierzymy się z jednolitym charakterem bazy źródłowej. Trudno na tym przykładzie pokazać inną, istotną w badaniach historycznych kwestię: wiarygodność źródła. W przypadku tabliczki, na której napisano, że Iksiński przekazał Igrekowskiemu dwadzieścia owiec, nie interesuje nas stan faktyczny. Iksiński mógł przykładowo oddać tylko piętnaście owiec, ale urzędnik Igrekowski zapisał stan niezgodny z prawdą, bo otrzymał łapówkę. Ważniejsze dla badaczy jest, że występuje zależność, na podstawie której Iksiński musi jakieś owce dostarczyć, nazwa urzędu itp. Kiedy jednak interesuje nas starożytny przekaz na temat wydarzeń z życia Peryklesa czy Cezara, kluczowa staje się kwestia autentyczności i wiarygodności naszego źródła. Musimy zadać sobie szereg pytań, np.: Czy źródło jest oryginalne? Czy jest autentyczne? Kim był autor? Czy był tym, za kogo się podaje? Skąd czerpał informacje? Czy był ich naocznym świadkiem? Jaki odstęp dzieli wydarzenie od zapisków je poświadczających? Jaki jest charakter gatunkowy źródła, które przekazuje nam ową informację? Zostawmy Cezara i Peryklesa i zajmijmy się bardziej życiowymi przykładami.

Otrzymałem kiedyś maila od wdowy po Nelsonie Mandeli. Zdesperowana kobieta napisała do mnie po angielsku, z błędami, że potrzebuje pieniędzy na prawnika. Jeśli uda jej się wygrać proces, odpłaci mi częścią spadku po zmarłym prezydencie. Jedyne, co należy zrobić, to wpłacić 1000$ na załączony numer konta. Jak zapewne czytelnik się domyśli, nie miałem wątpliwości, że jest to spam. Intuicyjnie zakładamy, że tak wysoko postawiona osoba powinna znacznie lepiej pisać po angielsku. Cała sprawa zresztą ma znamiona wyłudzenia. Dodatkowym argumentem przeciw autentyczności listu jest wiedza o istnieniu praktyki znanej jako nigeryjski szwindel. Gdyby tego wymagała sprawa, można zweryfikować realia prawne opisane w mailu, a także poszukać w niezależnych źródłach (np. przekazach medialnych) informacji o domniemanym konflikcie spadkowym po śmierci Mandeli. Jeśli jakiś historyk za sto lat pochyli się nad tego typu źródłem, uzna je za oryginalne (pochodzące z początku XXI wieku), ale nieautentyczne (autorem maila zdecydowanie nie była żona Mandeli).

Jeśli źródło jest oryginalne i autentyczne, podana w nim informacja wciąż nie musi być wiarygodna. Dlatego ważna jest kwestia autorstwa. Ważne jest wykształcenie, pozycja społeczna, jak i stosunek autora do postaci, o której życiu pisze. Na zajęciach ze wstępu do badań historycznych często konfrontuje się studentów ze źródłami pisanymi z perspektywy sługi czy lokaja. Ich autorzy bezsprzecznie mieli bezpośredni kontakt z różnymi ważnymi postaciami. Niekiedy w wyniku braku wykształcenia, autorzy tacy nie mają dostatecznego rozeznania w sprawach, które zaprzątały ich pracodawców. „Lokaje” nagminnie przyjmują optykę „Panów”, często też wybielają osoby, u których pracowali. Jeśli relacje sługi z pracodawcą były złe, w tekście pojawia się coś odwrotnego – oczernianie, pomówienia, plotki. Ponadto źródła takie często skupiają się na banalnych i codziennych sytuacjach oraz mało istotnych szczegółach. W niektórych przypadkach przez takich autorów przemawia megalomania. Czytając całość źródła, okazuje się, że „Pan” często słuchał uwag „Sługi”, który podsuwał mu najlepsze pomysły, trafne przewidywania i oceny charakterów innych osób. W ten sposób piszący zaspokaja swoją miłość własną. W przypadku badań nad życiem Cezara będzie dla nas istotne, czy źródło powstało za jego życia, czy później. Czy autorem był jego zwolennik, czy przeciwnik. Wraca także kwestia czasu, jaki upłynął od wydarzeń do powstania źródła. Znam anegdoty o niekonwencjonalnych metodach uświadamiania studentów w tym zakresie. Jeden z profesorów poprosił swoją uczoną koleżankę, by weszła do sali na początku jego zajęć i zrobiła mu awanturę. Teatrzyk rozegrany został na oczach nieświadomych studentów. „Zniszczyłeś mi życie!” – miała krzyknąć na odchodne, trzaskając drzwiami. Po chwili ciszy, profesor kazał studentom wyjąć kartki i opisać z detalami to, co się wydarzyło. Zebrał zapisane przez nich świadectwa, a na kolejnych zajęciach kazał opisać sytuację raz jeszcze. Okazało się, że już relacje świadków różniły się między sobą. Co więcej, gdy tydzień później studenci zostali poproszeni o napisanie raz jeszcze, co wydarzyło się na początku poprzednich zajęć, przy powtórnym sprawozdaniu znikały niektóre szczegóły, a pojawiały się inne.

Ta sytuacja pokazuje zmienność naszej pamięci. Na to, jak postrzegamy zdarzenia z przeszłości, składa się wiele elementów. Inna jest wiarygodność zdań zapisanych na świeżo w dzienniku, a inna wspomnień pisanych u kresu życia, na które wpłynęły późniejsze w stosunku do wydarzeń doświadczenia. Dlatego mówi się o badaniu świadectw pochodzących z przeszłości, a nie samej przeszłości. Jeśli nie mamy bezpośredniego świadectwa, istotne jest zbadanie, skąd autor czerpał swoją wiedzę. Wiele bezcennych informacji o czasach Peryklesa (V w. p.n.e.) zawdzięczamy dziełom Plutarcha (I/II w. n.e.). Mimo znacznego oddalenia czasowego nie ulega wątpliwości, że posługiwał się on niedostępnymi nam dziełami powstałymi w V/IV wieku p.n.e. Jeśli nie ma dowodów na to, że jakiś późny autor miał dostęp do niezachowanej w innych tekstach tradycji, przypuszczamy, że jest to tradycja wynaleziona z tych czy innych powodów. Wreszcie, istotne jest pytanie o charakter gatunkowy źródła. Jeśli czytamy o bieżącej polityce, inaczej odbieramy wiadomości podawane w opiniotwórczym magazynie, a inaczej w prasie brukowej. Inną rolę przypiszemy wypowiedzi polityka udzielonej w autoryzowanym wywiadzie, gdzie każde zdanie może zostać skorygowane, a inną wywiadowi udzielonemu na gorąco w sejmowych kuluarach. Wreszcie, jeśli o jakimś fakcie z życia polityka usłyszymy w kabarecie, mamy świadomość prześmiewczego charakteru tego rodzaju występów.

Ograniczenia badań nad pradziejami ziem polskich

Uświadomienie sobie przytoczonych wyżej ograniczeń jest niezbędne z kilku powodów. Po pierwsze, ogromną część tego, co wiemy o ziemiach polskich, od epok najdawniejszych po czasy Mieszka I, zawdzięczamy archeologii. W pewnym stopniu to samo dotyczy także innych obszarów, wchodzących jakoby w skład Lechii. Źródła archeologiczne pozostają jednak „niemymi” świadkami przeszłości. Nie naświetlają równomiernie wszystkich sfer życia, niekiedy spotykają się też z rozbieżnymi interpretacjami. Archeolodzy są w stanie wydzielać kultury archeologiczne. Kiedyś dokonywano tego w oparciu o określony typ ceramiki (np. kultura ceramiki wstęgowej, kultura pucharów lejkowatych) lub przez inne charakterystyczne cechy danej kultury materialnej (np. kultura grobów jamowych). Obecnie stanowiska archeologiczne są wiązane z konkretnymi kulturami na podstawie całych zestawów przedmiotów typowych. Ze względu na tematykę tej książki należy podkreślić, że kultury archeologiczne same w sobie nie mówią nam wprost o świadomości etnicznej ich wytwórców. Mogą pokrywać się z jakąś grupą etniczną, ale nie muszą. Bliższe ustalenia możliwe są tylko wówczas, gdy dysponujemy odpowiednimi świadectwami historycznymi. Te jednak, jak czytelnik się pewnie domyśla, także mają swoje ograniczenia. Autorzy starożytni na przestrzeni stuleci w różnym stopniu interesowali się obszarami północnej Europy. Przy czym, część podawanych przez nich informacji to przekazy o charakterze mitologicznym czy legendarnym. Dotyczy to np. opowieści o Amazonkach czy Hiperborejczykach. Inne przekazy bywają naznaczone piętnem toposów literackich i różnych stereotypów. Mówią wówczas więcej o tym, jak Grecy czy Rzymianie wyobrażali sobie barbarzyńców, niż jacy oni w rzeczywistości byli. Równocześnie autorzy starożytni potrafią być zaskakująco konserwatywni w stosowanej terminologii geograficznej czy etnicznej. Opisani przez Herodota Scytowie jeszcze w średniowieczu będą niekiedy lokowani na nadczarnomorskim stepie, choć setki lat wcześniej znikną z kart historii. Ponadto, pewne „stare” nazwy będą przypisywane „nowym” ludom czy plemionom.

Od pewnego momentu wiedza starożytnych o ludach zamieszkujących północ Europy znacząco wzrosła. Choć i wówczas źródła przekazują nam wiele informacji sprzecznych, błędnych czy trudnych do interpretacji. Autorzy starożytni niekiedy informują nas o językach mówionych na tych obszarach. Rzadko przekazują nam pojedyncze słowa czy zdania. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach dysponujemy dłuższymi zapisami wykonanymi w językach barbarzyńskich, które wyszły od samych zainteresowanych. Do pewnego stopnia o używanych językach możemy także wnioskować na podstawie przekazywanych przez źródła imion i toponimów. Te jednak, zlatynizowane czy zhellenizowane przez starożytnych historyków, mówią nam coś wówczas, gdy dysponujemy ich całą serią. W innym przypadku można narazić się na kontrargument, że imiona (zwłaszcza władców) mogły zostać przyjęte od sąsiadów.

Ze względu na charakter materii źródłowej, odnośnie do wielu kwestii, zarówno natury ogólnej, jak i szczegółowej, istnieją w nauce spory. Co więcej, na wiele pytań nie jesteśmy w stanie udzielić jednoznacznych, przekonujących odpowiedzi. Na niektóre prawdopodobnie nigdy ich nie znajdziemy. Tam, gdzie uczony postawi znak zapytania, pseudonaukowiec często stawia wykrzyknik. Może to czasem powodować wrażenie, że ci drudzy dysponują lepszymi metodami badań niż naukowcy. Na kartach tej książki wielokrotnie wspomniane będzie, że nasze poglądy na różne kwestie ulegały wraz z upływem czasu zmianie. Sama wiedza naukowa może przez to wydać się czytelnikom chwiejna. Zawdzięczamy ją jednak ciężkiej pracy wielu pokoleń badaczy. I stale poddajemy ją weryfikacji. To stanowi zarówno o słabości, jak i wielkiej sile nauki. A taka wiedza, choć miejscami niepewna, w dalszym ciągu ma większą wartość niż to, co można uzyskać metodami nienaukowymi. I pamiętając o tym, ruszajmy w przeszłość.

Rozdział IIIKronika Prokosza

Rękopis znaleziony w Lublinie

Prokosz (Prochorus, Procosius) był pierwszym arcybiskupem Krakowa i napisał powyższą kronikę w X wieku. Na samym początku chciałbym podkreślić, że pomimo brakujących kart, jest to nasza „perełka” wśród najstarszych kronik, bowiem dowodowo jest najobszerniejsza, najbardziej dokładna i szczegółowo obejmuje okres starożytny i wczesnośredniowieczny, opracowany w logiczny ciąg chronologiczny zdarzeń i panowania władców, potwierdzony w innych naszych kronikach, jak również zagranicznych […].

(Słowiańscy królowie Lechii, s. 124)

Fragment, który zacytowano powyżej, najlepiej pokazuje rolę Kroniki Prokosza w konstrukcji teorii Wielkiej Lechii. Ma to być bardzo stare, bardzo precyzyjne źródło, które jakoby zachowało najdawniejszą tradycję o dziejach naszego kraju. O tym dziele świat usłyszał w 1825 roku, gdy drukarnia Glücksberga w Warszawie „wypuściła Kronikę polską przez Prokosza w wieku X. napisaną. Z dodatkami z kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznemi kommentatora wieku XVIII”. Jej wydanie sponsorował generał Franciszek Morawski, który oprócz działalności wojskowej był masonem, płodnym literatem i całkiem uznanym krytykiem. Co więcej, jak głosi przedmowa, Morawski osobiście odkrył cenny manuskrypt: „[…] wynalazł ten rękopis w Lublinie w kramie żydowskim, przeznaczony na obwijanie drobnych towarów, które wykupiwszy, w Bibliotece Towarzystwa Królewski-Warszawskiego Przyjaciół Nauk złożył”. Znaleziony w tych cudownych okolicznościach rękopis składał się „z trzech poszytów na odmiennym papierze, nie iedną ręką zapisanych” i obejmował różne materiały dotyczące historii polski, jak również rozprawę o statystyce. Edycji odnalezionej Kroniki… dokonał historyk Hipolit Kownacki (1761–1854). Przygotowując jej drukowaną wersję, wypreparował z rękopisu to, co uznał za tekst Kroniki Prokosza. Przy czym, nie był zbyt konsekwentny i niekiedy trudno rozdzielić, co uznawał za jego dzieło, a co za późniejsze komentarze, które niekiedy załączał w formie przypisu. Tak zmontowaną Kronikę Prokosza przełożył nieco później na łacinę.

Gdyby znalezisko było prawdziwe, stanowiłoby sensację. Najdawniejsza polska kronika, bezcenny skarb… W autentyczność znaleziska początkowo uwierzyły (podobno) takie świetności, jak np. Julian Ursyn Niemcewicz. Aż zaskakujące, że nikogo nie zdziwiło, że kronikarz w X wieku zamiast po łacinie, pisał… po polsku. Kownacki przypuszczał, że zachowane fragmenty Kroniki Prokosza przełożył któryś z późniejszych komentatorów. Także domniemany autor powinien budzić uzasadnione wątpliwości. Prokosz utożsamiany jest z Prohorem, pierwszym krakowskim arcybiskupem i zakonnikiem benedyktyńskim. Komentator, którego głos przekazuje manuskrypt, podaje, że Prokosz miał pisać o kolejnych krakowskich arcybiskupach. Nawet niezbyt krytyczny Kownacki łapie się na tym, że przecież to niemożliwe, by pisał o swoich następcach. Zauważył też, że domniemany Prokosz nie mógł pisać o zakonach, które w X wieku nie działały. Historyczność samego Prohora negują dzisiaj niektórzy badacze. Zakładając jednak, że istniał, nie mógł być ani arcybiskupem, ani benedyktynem. W tamtych czasach nie było jeszcze zakonu oo. benedyktynów w Polsce, a Kraków nie był arcybiskupstwem. W najlepszym razie byłby to więc średniowieczny falsyfikat udający tekst Prokosza. Kownacki pisze w sposób zagmatwany, więc trudno zrozumieć, czy ostatecznie opowiadał się za wydrukowanym na stronie tytułowej X wiekiem, czy jednak za wiekiem XII.

J. Chodźko, „Joachim Lelewel”, [w:] La Pologne historique, littéraire, monumentale et illustrée ..., red. L. Chodźko, Paryż 1839–1841, po s. 452

Portret generała Franciszka Morawskiego, autor nieznany, przed 1861

Historyk mówi: „Sprawdzam”

Przekonanie o autentyczności odkrycia rozwiało się, gdy sprawą domniemanej Kroniki Prokosza zainteresował się Joachim Lelewel (1786–1861). Ten wybitny historyk i wielki patriota jest teraz odsądzany od czci i wiary przez zwolenników Wielkiej Lechii. Ponieważ pochodził ze spolonizowanej pruskiej rodziny, opluwa się go jako germanizatora, który działał w służbie zaborcy na rzecz fałszowania naszej przeszłości. Również Bieszk ciskał na niego gromy, nie wiedzieć czemu czyniąc przy okazji Lelewela... Austriakiem z pochodzenia (s. 125). Nietrudno jednak w przypadku tekstów tego autora zauważyć pewną ewolucję. W przedmowie do swojego „wydania” Kroniki… cytuje tekst Lelewela O kronice czasów bajecznych Prokosza kronikarza z X wieku. Przytoczywszy z niego dłuższy ustęp, stwierdza, że

Joachim Lelewel nie miał negatywnego stosunku do kroniki Prokosza, a wręcz przeciwnie, był nią zaintrygowany, doceniał jej wyjątkową treść i wartość poznawczą oraz zalecał dalsze analizy i badania.

(Kronika Prokosza, s. IV).

To częściowo prawda. Rzeczywiście, Lelewel początkowo napisał, w reakcji na publikację Kownackiego, dość neutralny artykuł. Obok okrągłych zdań o tym, że badanie przeszłości jest ważne, zajął się głównie referowaniem tego, co znajduje się w wydaniu Kroniki. Dostęp do książek w XIX wieku był znacznie trudniejszy niż obecnie. Dlatego pisywano tego rodzaju teksty. Dzięki nim każdy potencjalnie zainteresowany mógł dowiedzieć się, czy dana książka może okazać się przydatna. Bynajmniej nie było to ostatnie słowo historyka w sprawie Kroniki Prokosza. Niedługo później Lelewel poddał domniemaną Kronikę… druzgocącej analizie. Bieszk uległ pewnej manipulacji, gdyż korzystał z pośmiertnego wydania dzieł tego historyka. W tomie, do którego sięgnął, obok cytowanego przez autora artykułu, znalazł się tylko wypis podobieństw pomiędzy Prokoszem a innymi kronikami. Za takim wycinkowym wyborem stał Jan Konstanty Żupański, wydawca pism Lelewela, który najwyraźniej osobiście był przekonany o autentyczności Kroniki. Jakby tego było mało, Żupański kabotyńsko stwierdza we wstępie, że Lelewel „nie chciał jednakże twierdzić, aby ona zupełnie fałszywą być miała”. Nie chciał? No to oddajmy głos samemu zainteresowanemu:

O ile ważne i drogie są dla nas zabytki dziejów ojczystych, o tyle z drugiej strony, strzec należy, aby bezkarnie pod imieniem dawnych kronik, nie wychodziły na widok publiczny zbiory niezdolne wytrzymać żadnej historycznej krytyki i niemające cechy wiarygodności. Do takich utworów, należy niezaprzeczenie kronika Prokosza.

(O kronice czasów bajecznych…, s. 179)

W ten sposób zaczął swoją krytykę Lelewel. Pouczające, jak łatwo można manipulować dorobkiem kogoś, kto już nie żyje! Pora postawić pytanie, co skłoniło go do zmiany zdania o wartości Kroniki Prokosza.

Rękopis znaleziony w Wilnie

Po pierwsze, Joachim Lelewel natrafił w Wilnie na inny rękopis domniemanej Kroniki…