Wielka księga koszykówki - Bill Simmons - ebook + książka

Wielka księga koszykówki ebook

Bill Simmons

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka o baskecie, jakiej jeszcze nie było!

Kiedy szalenie uparty i niezwykle zabawny, uzależniony od koszykówki dziennikarz bierze się za opisanie historii NBA, można oczekiwać absolutnie fantastycznej lektury. Billa Simmonsa znają miliony fanów w USA. Jego książka stała się biblią dla każdego, kto kocha basket.
Od odwiecznego pytania o to, kto był górą w rywalizacji Billa Russella i Wilta Chamberlaina, przez rozważania na temat najlepszego zespołu w historii, po ranking 96 największych graczy w dziejach NBA i odkrycie „sekretu koszykówki”.
Simmons otwiera – a potem zamyka raz na zawsze – każdą koszykarską debatę. Jego opinie są autorytarne, bywają kontrowersyjne, ale jednocześnie sprawiają, że każda strona Wielkiej księgi koszykówki dostarcza znakomitej rozrywki. Zupełnie tak, jakby Michael Jordan wrócił na parkiet w najlepszej formie i zmierzył się z drużyną LeBrona Jamesa. To po prostu trzeba przeczytać!

Znakomity amerykański dziennikarz napisał niezwykle emocjonalną książkę o swojej koszykarskiej pasji, skierowaną do innych fanów tego sportu. I co najważniejsze: w dobie Twittera, Facebooka i Instagrama, a także niezwykłych możliwości telewizji, która pokaże całą sytuację na wiele sposobów, Simmons opisuje to, co dzieje się na koszykarskim boisku, w sposób niezwykle obrazowy. Może nawet staromodny, ale ogromnie sugestywny. I co najważniejsze: jego wiedza poparta jest subiektywnymi ocenami. Możemy się z nimi zgadzać lub nie, ale autor zyskuje – właśnie dlatego – szacunek i wiarygodność u czytelnika. Niezwykle wciągająca, choć bardzo rozbudowana lektura.
Hirek Wrona, Trójka – Polskie Radio

Jak nie kochać Billa Simmonsa, skoro obaj jesteśmy fanami Celtics? Gdybyśmy się spotkali, na pewno byłoby o czym rozmawiać. Bill to legenda dziennikarstwa, bo otwarcie mówi o swojej ulubionej drużynie, bierze pod lupę niepopularne opinie i tworzy teorie, na które nikt inny nie wpada. Można powiedzieć, że jest w pewnym sensie ojcem nieszablonowego myślenia, jeśli chodzi o sport. Cięty język, fajny dowcip, humor, luźne i interesujące podejście – powinniśmy się od niego uczyć.
Maciej Zieliński

Najbardziej w tej książce lubię to, że można otworzyć ją na przypadkowej stronie i od razu zatopić się w fascynującej lekturze. Fachowość, niebanalne obserwacje, błyskotliwy język – koszykarskie arcydzieło.
Łukasz Cegliński, ekspert koszykarski

Bill Simmons wyjaśnia, że koszykówka to nie tylko statystyki, ale i emocje, ludzie oraz przede wszystkim szczęście. Udowadnia też, że można pracować jako pełnoetatowy kibic. Jego pasja do NBA wylewa się z każdej strony tej książki. PS. Poznajcie Sekret.
Łukasz Szwonder, Keepthebeat

Autor wie o koszykówce w USA wszystko, ale zamiast przytłaczającej faktografii serwuje nam książkę nasączoną humorem, anegdotami, ironią, nierzadko ostrymi ocenami poczynań zawodników, trenerów czy właścicieli klubów i ciekawymi odwołaniami pozasportowymi.
Maciej Cierniewski, redaktor książki

Wyjątkowe kompendium wiedzy dla wszystkich fanów NBA napisane przez jednego z najlepszych dziennikarzy sportowych w USA. Ta niezwykła książka zapoczątkowała niejedną zażartą dyskusję na temat najlepszych koszykarzy w historii NBA. Was też to czeka!
Michał Górny i Karol Śliwa,
Podcast Specjalny, blog Świat Koszykówki/blog Karol Mówi

 

Bill Simmons – urodził się 25 września 1969 roku w Marlborough w stanie Massachusetts. Studiował politologię w Worcester i dziennikarstwo w Bostonie. Jest amerykańskim felietonistą sportowym, analitykiem, autorem książek i podcasterem. W 2001 roku został zatrudniony przez stację ESPN, gdzie pracował przez 14 lat – najpierw jako felietonista publikujący swoje teksty na portalu ESPN, a potem między innymi gospodarz programu telewizyjnego o koszykówce i redaktor naczelny bloga Grantland. W 2016 roku prowadził talk-show Rozmowy Billa Simmonsa w telewizji HBO. Jest założycielem i dyrektorem generalnym portalu The Ringer zajmującego się sportem i popkulturą. Prywatnie mąż i ojciec dwójki dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1317

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla mojego ojca i dla mojego syna.

Chciałbym być choć w połowie tak dobrym ojcem.

WPROWADZENIE

Być może jesteście właśnie w księgarni, a może rozłożyliście się wygodnie na czyjejś sofie. Siedzicie na kiblu? Zażywacie kąpieli? Równie dobrze możecie robić zakupy w sklepie typu „Wszystko za dolara”, siedzieć na plaży, jechać samochodem lub czytać darmową zajawkę e-booka. Albo siedzicie w bibliotece lub Starbucksie i zastanawiacie się, czy gość siedzący dwa miejsca dalej ogląda właśnie pornola na swoim iPadzie. Lub po prostu zamierzacie zatłuc kogoś na śmierć tą książką – a uwierzcie, dałoby się – ale postanowiliście najpierw przeczytać chociaż kilka pierwszych stron. W każdym razie z pewnością przez głowę przechodzi wam jedna z czterech poniższych myśli.

„Ta cegła była

na

szczycie listy bestsellerów? Siedemset stron o koszykówce? Jakim cudem?”

„Zapomniałem, że

Bill

Simmons kiedyś pisał książki. Teraz prowadzi ten straszny program w ESPN. Sprzedał się jak nic”.

„A,

to

ta książka, którą pewien obrzydliwie bogaty właściciel klubu tak polubił, że zatrudnił Simmonsa jako generalnego menedżera swojego klubu i wyszła z tego totalna padaka! Chyba dalej ciągają się po sądach. Zawsze chciałem ją przeczytać”.

„Chwila, przecież

mam

ją już w twardej okładce… Teraz mam jeszcze kupić wydanie kieszonkowe? Co za chciwy typ”.

Tak, wyobrażam sobie, że przyszedł wam do głowy punkt czwarty. Nie wydawałbym tej książki ponownie, tym razem w miękkiej okładce, gdybym nie wierzył, że może być lepsza niż w pierwotnej wersji. Dlatego najpierw trochę ją odchudziłem (o jakieś 30 stron), poprawiłem wszystkie błędy rzeczowe (co prawda to drobne rzeczy, ale niech będzie), a potem wolne miejsce uzupełniłem nową treścią i kolejnymi 70 przypisami. Dodałem dwa nowe scenariusze z serii „co by było, gdyby”, do tego podrasowałem Piramidę, zmieniając ranking kilku graczy (największy wygrany: Dwyane Wade), napisałem też od nowa sekcje dotyczące Kobego, LeBrona, Wade’a i Howarda. Tyle samo stron – większa wartość.

Przeciągałem moment oddania wydawcy ostatecznej wersji tak długo, jak się dało. Chciał, żeby była gotowa po Finałach ’10. Ja nalegałem, by poczekać do momentu podjęcia przez LeBrona decyzji dotyczącej jego przyszłości. Mój instynkt podpowiadał mi: „Zdarzy się coś nieoczekiwanego”. I tak właśnie było. To jedna z cech tej książki – należałoby ją ciągle aktualizować. Po tym, jak LeBron przeszedł do Miami, zdałem sobie sprawę z tego, że ta książka nigdy nie będzie skończona. Musiałem przestać przy niej dłubać – dla własnego zdrowia psychicznego. Pięć lat to wystarczająco długo. Kolejnej wersji nie będzie. Nigdy. Przyrzekam.

Bill Simmons

1 września 2010

PRZEDMOWA – Malcolm Gladwell

1.

Nie tak dawno temu Bill Simmons postanowił ubiegać się o posadę generalnego menedżera Minnesoty Timberwolves. Jeśli jesteś stałym czytelnikiem tekstów Billa, to pewnie o tym wiesz, bo od czasu do czasu wspomina o tym w swoich felietonach. Ale jeśli jesteś jego stałym czytelnikiem, to wiesz też, że nie możesz być do końca pewien, co sądzić o tym pomyśle. Bill ma przecież wspaniałe poczucie humoru. Uwielbia żartować z ludzi, tak jak to kiedyś zrobił z Isiahem Thomasem, pisząc, że ten cierpi na rzadką chorobę psychiczną, przez którą Eddy Curry myli mu się z Billem Russellem[1]. Nawet po tym, jak dowiedziałem się, że zarząd Minnesoty otrzymał około dwunastu tysięcy maili od kibiców, popierających Sports Guya[2], wychodziłem z założenia, że to jakiś wyrafinowany żart. Słuchajcie, przecież ja znam Billa. Facet mieszka w Los Angeles. Kiedy przyleciał tutaj z Bostonu, padł na kolana i ucałował kalifornijską ziemię. Nie ma mowy, żeby porzucił tutejsze słońce dla mroźnej Minnesoty. Poza tym – przecież Bill jest dziennikarzem. Jest kibicem. Wie tylko to, czego można się dowiedzieć, oglądając mecze w telewizji. Ale potem przeczytałem tę wyśmienitą książkę, którą trzymacie w rękach, i dotarło do mnie, jak bardzo się myliłem. Simmons zna się na koszykówce. Mówi o tej propozycji poważnie. I równie poważnie powinny podejść do tego tematu władze T-wolves.

2.

Jaki jest Bill Simmons? Wbrew pozorom pytanie wcale nie jest takie nieistotne, bo odpowiedź pozwala zrozumieć, dlaczego Wielka Księga Koszykówki jest taka, jaka jest. Krótka odpowiedź brzmi: Bill jest dokładnie taki jak ty czy ja. Jest kibicem – szalonym kibicem, w najlepszym rozumieniu słowa „szalony”. Mam przyjaciela, którego syn dorastał, gdy New York Yankees przeżywali swoje najlepsze lata, więc wychodził z założenia, że każda kolejna jesień przyniesie następne zwycięstwo w World Series. Ale gdy Rivera spartolił tamtą pamiętną akcję[3], chłopak kompletnie się załamał. Płakał. Przez wiele dni się nie odzywał. Świat, który znał, legł w gruzach. To jest właśnie prawdziwy kibic. I taki właśnie jest Simmons.

Różnica polega oczywiście na tym, że normalni kibice, tacy jak ty czy ja, starają się swoje szaleństwo do pewnego stopnia ograniczać. Mamy pracę. Mamy narzeczone i żony. Zawsze kiedy zapraszam swojego kumpla Bruce’a, żeby wpadł do mnie do domu na mecz futbolu, odpowiada, że musi się zapytać swojej dziewczyny, czy aby nie przekroczył jeszcze limitu. Sądzę, że wszyscy dorośli ludzie mają podobne ograniczenia. Bill ich nie ma. Dlaczego? Bo oglądanie transmisji sportowych to jego praca. Zatrzymajcie się na chwilę i spróbujcie ogarnąć, w jak genialnym położeniu się znalazł. „Kochanie, muszę dziś wieczorem zostać dłużej w pracy” – to jego sposób na to, żeby powiedzieć, że w meczu Lakers zaczyna się właśnie trzecia dogrywka. „Dziś nie dam rady. Jestem zbyt zestresowany pracą” – to oznacza, że Patriots przegrali po akcji w ostatnich sekundach. Ten facet ma w swoim biurze pięć telewizorów z płaskim ekranem. Sam nie wiem, co budzi mój większy podziw – czy to, że jest w stanie oglądać pięć meczów naraz, czy to, że nazywa pokój, w którym ogląda pięć meczów naraz, swoim „biurem”.

Inna rzecz związana z byciem kibicem polega na tym, że kibic jest zawsze kimś z zewnątrz. Co za tym idzie, większość dziennikarzy to nie kibice. Oni korzystają z tego, że mają dostęp do sportowców. Wczoraj wieczorem rozmawiali z Kobem, który zdradził im, że z jego palcem już wszystko w porządku. W marcu byli przez trzy dni na rybach z Brettem Favre’em i Brett mówi, że na sto procent wróci do gry w przyszłym sezonie. Oczywiście w takim podejściu nie ma niczego złego. Ale wiąże się ono z pewnymi ograniczeniami. Prędzej czy później człowiek z wewnątrz zaczyna niektórych sportowców faworyzować. Powstrzymuje się od swojej krytyki, choćby odrobinę, bo jeśli tego nie zrobi, to kto wie, czy Kobe nie przestanie odbierać od niego telefonów. Ta książka nie jest dziełem człowieka z wewnątrz. To dzieło kogoś, kto ma w swoim „biurze” pięć telewizorów i wyrobione zdanie na temat piątego meczu Półfinałów Konferencji Wschodniej w 1986 roku, bo oglądał wtedy ten mecz, a potem – tak na wszelki wypadek, gdyby pamięć miała mu odmówić posłuszeństwa – odgrzebał kasetę wideo i obejrzał go jeszcze trzy razy pewnego wtorkowego przedpołudnia wiosną zeszłego roku. Ty i ja nie bylibyśmy w stanie tego zrobić, bo przekroczylibyśmy limit. Dlatego właśnie potrzebujemy Simmonsa.

3.

Pewnie już się zorientowaliście, że Wielka Księga Koszykówki jest bardzo grubą książką. Jestem przekonany, że to najdłuższa książka, jaką czytałem od czasu studiów. Ale niech was to nie odstraszy. Gdyby była to powieść, to musielibyście przeczytać ją od razu w całości, w przeciwnym razie pogubilibyście się w fabule. (Chwila. Czy Celeste była żoną Ambrose’a, czy miała z nim romans w hotelu Holiday Inn?). Ale na szczęście to nie jest powieść. To raczej seria luźno ze sobą powiązanych opinii, historyjek i anegdot, po które możesz sięgnąć w dowolnej chwili i również w dowolnej chwili je odłożyć. To koszykarska wersja książek pod wspólnym tytułem Baseball Abstract, które w latach 80. wydawał Bill James. Jest długa, bo musi być długa – bo jej celem jest pomóc nam zrozumieć powiązania na przykład pomiędzy Elginem Baylorem i Michaelem Jordanem. Ale żeby to się udało, musimy najpierw dokładnie zrozumieć, kim był Baylor. Poza tym Bill nie chciał zrobić tylko rankingu dziesięciu najlepszych koszykarzy wszech czasów, albo 25, bo przecież mniej więcej tylu świetnie znamy. On chciał zrobić ranking najlepszych 96, a potem jeszcze wspomnieć o tych, którzy się na tej liście minimalnie nie zmieścili. No i pragnął dokładnie uzasadnić każdą pozycję – z charakterystyczną dla siebie swadą, humorem i argumentacją. A kiedy będziecie czytali tę książkę, dotrze do was, że zaczynacie rozumieć koszykówkę w sposób, w jaki nigdy wcześniej jej nie rozumieliście. Ale zorientujecie się też, że do tej pory nie mieliście w rękach podobnej książki poświęconej tej dyscyplinie. A zatem nie spieszcie się. Zarezerwujcie sobie kilka tygodni. Nie pogubicie się w postaciach. Przecież je znacie. Może nie zdawaliście sobie do końca sprawy z tego, jak dobry był Bernard King, albo dlaczego Pippen zasłużył na to, żeby znaleźć się wśród najlepszych koszykarzy wszech czasów. (Przy okazji: koniecznie czytajcie przypisy. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego, ale Simmons jest mistrzem przypisów).

I jeszcze jedno. Ta książka ma byćkontrowersyjna. Na przykład wciąż nie mogę pojąć, dlaczego Simmons tak wysoko umieścił Allena Iversona. Albo dlaczego Kevin Johnson ledwo się załapał do Piramidy. Pamiętam przecież czasy, kiedy K.J. był nie do zatrzymania. Ale polegam tylko na swojej pamięci. A pewnego wtorkowego popołudnia, kiedy my wszyscy byliśmy jeszcze w pracy, Simmons włączył sobie kasetę wideo i obejrzał raz jeszcze jakieś spotkanie. Pieprzony farciarz.

PROLOGBILET ZA CZTERY DOLARY

Latem 1973 roku, w środku afery Watergate, zaraz po niechlubnym zakończeniu kariery przez Williego Maysa, mój ojciec zastanawiał się, czy kupić sobie nowy motocykl, czy roczny karnet na mecze Celtics. Urząd podatkowy zwrócił mu właśnie 200 dolarów (przynajmniej taką kwotę pamięta mój tata), a może 600 (taką kwotę pamięta mama). Oboje zgadzają się co do jednego – że mama zagroziła rozwodem, jeśli kupi motocykl.

Wynajmowaliśmy wtedy skromny apartament w Marlborough w stanie Massachusetts, jakieś 25 minut od Bostonu. Ojciec za dnia pracował jako nauczyciel w dziewczęcej szkole z internatem, nocą dorabiał sobie jako barman. Choć zwrot podatku miał też pokryć jakieś rachunki, to tata chciał kupić coś dla siebie. Jego życie było do niczego. Pragnął mieć ten motocykl. I kiedy mama wybiła mu z głowy ten pomysł, zadzwonił do Celtics i dowiedział się, że za średnio cztery dolary na mecz może kupić karnet zaraz za ławką gości. W dzisiejszych czasach za 150 dolarów nie byłbyś sobie w stanie wykupić transmisji czterech walk bokserskich w systemie pay-per-view ani nawet nowego iPoda. Ale wtedy można było za te pieniądze zdobyć miejsce w piątym rzędzie, za ławką gości w hali Boston Garden, wystarczająco blisko, żeby móc zobaczyć coraz większą łysinę na głowie Kareema[4].

Ojciec się nie zawahał i wieczorem szczęśliwy poinformował mamę o swoim zakupie. Rozmowa wyglądała pewnie mniej więcej tak:

TATA: Kochanie, mam dobrą wiadomość. Kupiłem karnet na mecze Celtics. Będę spędzał 35 wieczorów[5] w ciągu roku w hali Garden, nie licząc oczywiście play-offów, więc będziesz musiała zajmować się naszym małym Billym, bo nie stać nas na nianię. Wydałem na to prawie cały zwrot podatku. Ale nie mogłem się powstrzymać – bo przecież możemy w tym roku zdobyć mistrzostwo!

MAMA (po długiej chwili milczenia): Mówisz poważnie?

TATA: Yyy… może będę mógł czasem zabrać Billy’ego ze sobą. Może siedzieć u mnie na kolanach. Co o tym myślisz?

MAMA: Myślę, że zbyt wcześnie się pobraliśmy.

Jeśli rzeczywiście tak powiedziała, to miała rację – pięć lat później rodzice zdecydowali się na separację. Z perspektywy czasu myślę sobie, że motocykl tylko przyspieszyłby sprawę. Ale sami widzicie, jak było blisko, żebym stracił szansę na spędzenie całego dzieciństwa w hali Garden[6]. Gdyby mama zgodziła się na motocykl, to być może ojciec skończyłby jak Gary Busey[7]. Może straciłby pięć mistrzowskich sezonów Celtics. Może koszykówka nie stałaby się dla mnie taka ważna. I może nie wściekałbyś się, że wydałeś tyle kasy na tę książkę. Cóż, życie jest dziwne.

Wpasowaliśmy się w czasy Celtic Pride w idealnym momencie – w poprzednim sezonie Boston wygrał 68 meczów, ale pechowo zakończył play-offy, kiedy John Havlicek po zderzeniu z zasłoną przeciwnika wybił bark i Celtics przegrali z niżej notowaną ekipą New York Knicks. Pomimo straconej szansy na tytuł mistrzowski i rywalizacji z niebywale popularną drużyną Bruins, która też grała w hali Garden, to Celtics byli ulubieńcami lokalnych kibiców, dzięki Havlickowi i zdobywcy nagrody MVP Dave’owi Cowensowi – rudzielcowi, który potrafił nawiązywać z kibicami tak bliskie relacje, jakie nigdy nie były udziałem Billa Russella. Po tym, jak hali nie udawało się zapełnić w czasach wspaniałej serii Russella (11 tytułów mistrzowskich w ciągu 13 lat – od 1957 do 1969 roku), Celtics zaczęli nagle rozkwitać w mieście, które było zawsze uważane za rasistowskie. Czy stało się tak dlatego, że dwóch najlepszych zawodników było białych? A może to dzięki rosnącej populacji młodych ojców, takich jak mój, którzy pokochali kosza, patrząc na grających zespołowo Celtics Auerbacha i Knicks Holzmana, którzy dorastali, przyglądając się Chamberlainowi i Russellowi toczącym co niedziela epickie pojedynki niczym dwa gigantyczne dinozaury, i którzy byli oczarowani niewiarygodną serią zwycięstw drużyny uniwersyteckiej UCLA oraz magicznymi popisami Maravicha na uczelni LSU? A może Cowens był po prostu fajniejszym, przystępniejszym i bardziej dającym się lubić gościem od zagadkowego Russella?

Odpowiedź brzmi pewnie: wszystko po trochu[8]. Może i miasto zaakceptowałoby afroamerykańskiego sportowca jako bohatera w latach 50. albo 60. – tak jak stało się to później z wieloma zawodnikami – ale nie było na to szans w przypadku kogoś o tak złożonej osobowości i tak upartego jak Russell. Podczas rozmów z dziennikarzami facet był humorzasty i wiecznie nadęty, dystansował się od kibiców, szokująco szczerze i bezpośrednio wypowiadał się w kwestiach rasistowskich, podkreślał na każdym kroku kolor swojej skóry. Russellowi zależało tylko na tym, żeby być świetnym kolegą z drużyny i dumnym czarnoskórym, nigdy nie dbał o swój wizerunek jako kogoś dostarczającego rozrywki albo ambasadora koszykówki. Obu tych ról konsekwentnie unikał: chciał tylko rywalizować, wygrywać, cieszyć się szacunkiem jako koszykarz i jako człowiek… I żeby zostawiono go w spokoju. Nawet kiedy w 1966 roku Auerbach mianował go pierwszym czarnoskórym trenerem w NBA, Russell nie doceniał ważkości tej decyzji. Uznał, że po prostu nie było nikogo lepszego na to stanowisko. Dopiero wiele lat później kibice docenili tego odważnego, legendarnego koszykarza, który zrobił dla społeczności Afroamerykanów więcej niż jakikolwiek inny sportowiec, może z wyjątkiem Muhammada Alego. Dopiero wiele lat później zaczęliśmy podchodzić z empatią do cierpienia, które przeżywał ten niebywały zawodnik – kibicowano mu jako gwieździe koszykówki, ale dyskryminowano go jako człowieka. Dopiero wiele lat później zaczęliśmy w tym nieufnym i twardym zachowaniu Russella dostrzegać sens.

W przeciwieństwie do Russella Cowens nie dźwigał żadnego brzemienia. W jego przypadku nie trzeba było się niczego domyślać ani odkrywać żadnej tajemnicy. Ten wielki rudzielec po prostu nurkował za każdą straconą piłką, gnał przez cały parkiet do kontrataku, szalał na atakowanej tablicy, wykorzystując każdy centymetr posiadanego talentu. Kłócił się z sędziami donośnym głosem, który było słychać nawet w ostatnich rzędach Garden. Puentował swoje zbiórki głośnym chrząknięciem i wymachiwaniem nogami w różnych kierunkach, co byłoby w porządku, gdyby nie działo się w Czasach Ciasnych Spodenek, w związku z czym wszyscy zastanawiali się, czy za którymś razem nie ujrzą jego jaj. Kiedy Cowens pojawiał się na środku boiska, żeby próbować wygrać wznowienie, walcząc z ogromnym Abdul-Jabbarem, swoją nemezis i najlepszym koszykarzem w lidze, wyglądał zawsze jak zawodnik wagi półśredniej, który szykuje się do wymiany ciosów z pięściarzem wagi ciężkiej. W tym pojedynku było coś zgoła niesprawiedliwego. Wyglądało to trochę tak, jakby nasz pierwszy center był na chorobowym. Po czym zaczynał się mecz i okazywało się, że pojedynek wcale nie jest taki nierówny. Cowens odciągał Kareema od kosza, oddając rzuty z pięciu metrów i pozbawiając drużynę Milwaukee jej najlepszego specjalisty od bloków i zbiórek. A w obronie nadrabiał 20-centymetrową różnicę wzrostu, próbując zamęczyć Kareema i każąc mu ciężko walczyć o oddanie rzutu. Za każdym razem można było zaobserwować między nimi ten sam pełen przepychanek taniec – Jabbar próbował zająć swoją ulubioną pozycję pod tablicą, a Cowens ze swoim szalonym błyskiem w oku napierał piersią na plecy Kareema, nie chcąc odpuścić nawet na centymetr. Może na papierze ta rywalizacja była nierówna, ale obaj dawali z siebie wszystko, co najlepsze niczym Frazier i Ali. Cowens napawał się możliwością gry przeciwko najbardziej dominującemu centrowi w NBA, Kareem nie był w stanie się rozpędzić, bo Cowens mu na to nie pozwalał, a Finały ’74 okazały się ich własnym Dreszczowcem w Manili. Celtowie wygrali w siedmiu meczach, a w decydującym z nich wielki rudzielec zdobył 28 punktów i miał 14 zbiórek. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nierówny pojedynek[9].

Najważniejsza akcja Cowensa miała miejsce, kiedy Mike Newlin padł na ziemię, próbując wymusić faul Dave’a w ataku. Takich rzeczy nie robiło się przeciwko Cowensowi, bo koszykówka dla nikogo nie była większą świętością niż dla niego[10]. Nakrzyczał na sędziego pod koszem, a kiedy odpowiedź arbitra go nie usatysfakcjonowała, wrzeszczał dalej, po czym się odwrócił i zauważył Newlina, kozłującego w kierunku kosza. Wściekły Cowens wpadł w Newlina od tyłu, pod kątem 45 stopni, atakując go wystawionym barkiem, niczym futbolista. Biedny Newlin wylądował na stoliku sędziowskim. Jeśli oglądało się to na żywo (a ja miałem taką przyjemność), wyglądało to dosyć przerażająco. Trochę jakbyś podczas pobytu w Pampelunie znajdował się w odległości trzech metrów od rozjuszonego byka, próbującego zaatakować przechodniów. Ale to wcale jeszcze nie było najlepsze. Podczas gdy szczątki Newlina rozlatywały się po parkiecie, Cowens odwrócił się do tego samego sędziego i ryknął: „No i to jest pieprzony faul!”. Podsumowując: tak, Cowens był biały, a Russell był czarny. Ale Cowens mógłby sobie być nawet purpurowy – sam jeden był wart wydania czterech dolców na mecz. Podobnie jak Havlicek. To oni byli powodem, dla którego mój ojciec wysupłał pieniądze na karnet Celtics i nigdy tego nie żałował.

Tak się złożyło, że nasz pierwszy sezon zbiegł się w czasie z pierwszym tytułem mistrzowskim Celtics w epoce po Billu Russellu, co stało się jednocześnie początkiem całkiem obiecującej epoki Simmonsowskiej. Moje wspomnienia zaczynają się jednak dopiero od kolejnego sezonu, kiedy przeprowadziliśmy się do Chestnut Hill (15 minut od Garden), a ojciec zaczął zabierać mnie na mecze częściej. Ludzie z naszego sektora szybko zaczęli mnie kojarzyć jako malutką sportową encyklopedię, rozczochranego dzieciaka, który obgryzał paznokcie i którego życie obracało się wokół drużyn z Bostonu. Przed meczami woźni z Garden pozwalali mi stawać za naszym koszem i mogłem uganiać się za piłkami i podawać je swoim bohaterom. Wciąż pamiętam, jak stałem, obgryzałem paznokcie i modliłem się o airballa albo żeby piłka odbiła się od obręczy i poleciała w moim kierunku. Mógłbym ją złapać i oddać jednemu z zawodników. Kiedy mówię, jakie to było podniecające dla małego chłopca… zresztą nie macie nawet pojęcia. Tak jakbyś mógł odwiedzać Disneyland 40 razy w ciągu roku i za każdym razem wchodzić do największych atrakcji bez kolejki. W końcu nabrałem dość odwagi, żeby podchodzić do ławki Celtics[11] i rozmawiać z rozbawionymi trenerami, Tommym Heinsohnem i Johnem Killileą, co doprowadziło w końcu do tej chwili podczas meczu play-offów z Buffalo, kiedy fotograf „Herald American” zrobił mi zdjęcie, jak gapię się na kontuzjowanego Johna Havlicka (ubranego w błękitny garnitur i wspierającego się na kulach). Następnego dnia to zdjęcie wylądowało na czołówce działu sportowego gazety. Możecie sobie wyobrazić, co się wydarzyło, kiedy skończyłem sześć lat: uznałem się za członka Boston Celtics. To stało się zaczątkiem mojego kryzysu rasowego w pierwszej klasie (dokładnie opisałem go w książce poświęconej Red Sox), kiedy nadałem sobie muzułmańskie imię „Jabaal Abdul-Simmons”. Chciałem grać w Celtics, a większość koszykarzy NBA było czarnoskórych. Zresztą łączyło mnie z nimi znacznie więcej: moja ulubiona dyscyplina sportu była czarna, mój ulubiony zawodnik (Charlie Scott) był czarny, moi ulubieni komicy (Flip Wilson, Jimmie Walker i Redd Foxx) byli czarni, w moich ulubionych serialach telewizyjnych (Sanford and Son, The Jeffersons, Good Times, The Mod Squad) główne role grali czarni. Namówiłem nawet mamę, żeby zabrała mnie w 1975 roku do Roxbury, żebym mógł obejrzeć jedyny film z Keithem Wilkesem[12]Cornbread, Earl and Me[13]. Wkurzało mnie to, że byłem biały. Kazałem więc nauczycielowi w pierwszej klasie nazywać się „Jabaalem”, podpisywałem się „Jabaal” na pracach domowych i na klasówkach, a na rysunkach przyciemniałem sobie twarz.

W międzyczasie Celtics próbowali w sezonie ’76 jeszcze raz zawalczyć o mistrzostwo NBA. Silas i Havlicek najlepsze lata mieli już za sobą. Podstarzały Don Nelson – tak jest, ten sam facet, który potem trenował Milwaukee i Dallas – grał w koszykówkę z wystającym brzuszkiem, przez który wyglądał jak zapracowany tatuś z popularnych w latach 70. amerykańskich sitcomów. Każdy kluczowy zawodnik (w tym Cowens i Jo Jo White, najlepsi zawodnicy drużyny) miał już swój najlepszy sezon za sobą, no i brakowało świeżej krwi na ławce, bo Auerbach – co dla niego nietypowe – zmarnował kilka wyborów w drafcie. Golden State wydawało się zdecydowanym faworytem do momentu, w którym obrońcy tytułu w przedziwnych okolicznościach pokonali sami siebie w siódmym meczu Finałów Konferencji Zachodniej: na samym początku meczu Ricky Sobers z Phoenix rzucił się na gwiazdę Warriors Ricka Barry’ego i zanim koledzy z drużyny odciągnęli go, zdążył mu zadać kilka ciosów[14]. W przerwie meczu Barry (który zawsze był kutasem) obejrzał sobie tę akcję na ekranie i dotarło do niego, że koledzy z drużyny nie ruszyli mu na pomoc. Wściekł się i w drugiej połowie, żeby zrobić im na złość, niemal przestał rzucać – serio, odmawiałoddawania rzutów – pozbywał się piłki jak gorącego kartofla za każdym razem, kiedy ktoś mu ją podawał. I w ten oto sposób Suns, którzy sezon zasadniczy zakończyli z bilansem 42-40, awansowali do Finałów, sensacyjnie pokonując obrońców tytułu na ich parkiecie i wykorzystując to, że najlepszy zawodnik rywali postanowił pokazać kolegom z drużyny środkowy palec.

Celtics stanęli nagle przed ogromną szansą. Dodatkowo zwiększał ją fakt, że był to ostatni sezon przed połączeniem NBA z ligą ABA, najsłabszy od czasów George’a Mikana. Przez większość ostatniego dziesięciolecia ABA przepłacało utalentowanych zawodników z liceów i uczelni, w tym Juliusa Ervinga, Maurice’a Lucasa, Mosesa Malone’a, Davida Thompsona i George’a Gervina – fantastycznych koszykarzy, którzy tchnęliby nowe życie w skostniałą NBA. Każda liga oferowała to, czego ta druga nie miała. Zdyscyplinowany, fizyczny styl gry i zespołowość (NBA) kontra wyluzowany, nieprzewidywalny styl z naciskiem na umiejętności indywidualne (ABA). Kiedy ligi się w końcu połączyły, nastały trzy lata koszykarskiego chaosu – zawodnicy, dla których liczyła się tylko gra zespołowa, próbowali się zgrać z kolesiami, dla których najważniejsze były popisy indywidualne. Potem wszystko się jakoś ułożyło[15], NBA wprowadziło linię rzutów za trzy punkty, do ligi dołączyli Bird i Magic i nadeszły lepsze czasy. Celtics z 1976 roku byli zbyt starzy i zbyt wolni, żeby utrzymać się na topie po fuzji, ale wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Także z tego, że biali faceci, jak Nelson, prędzej zjedzą zegar odmierzający czas do końca akcji, przetrawią go i wysrają, niż będą w stanie powstrzymać gości takich jak Erving czy Thompson. Koszykówka się zmieniała, ale nikt o tym jeszcze nie wiedział.

Po pierwszych czterech meczach Finałów pomiędzy Bostonem i Phoenix był remis 2-2. Piąty mecz zaczął się o dziewiątej wieczorem, żeby pójść na rękę CBS, stacji telewizyjnej, która miała ligę totalnie gdzieś i nie widziała żadnego problemu w transmitowaniu meczów play-offów z poślizgiem albo w przesuwaniu ich rozpoczęcia na jakieś chore godziny. Wiesz, co się dzieje, kiedy zaczynasz grać tak późno dla tłumu szalonych kibiców Bostonu w czasach, kiedy na bilet na mecz finałowy NBA mógł sobie pozwolić każdy? Musisz się zmagać z najbardziej rozwydrzoną, szaloną i pijaną hordą bostońską wszech czasów. Jeśli na rozpoczęcie meczu trzeba czekać cztery godziny, a sam mecz trwa trzy kolejne, to średni poziom alkoholu we krwi kibica staje się najwyższy w historii, podobnie zresztą jak poziom gry. Opowiedziałbym wam więcej, ale przespałem całą czwartą kwartę, wspaniały powrót Phoenix i pierwsze dwie dogrywki, leżąc na kolanach u ojca i jakichś łaskawych obcych ludzi, którzy siedzieli obok niego[16]. Obudziłem się na siedem sekund przed końcem drugiej dogrywki. Celtics przegrywali jednym punktem i wszyscy się podnieśli, żeby na stojąco obejrzeć ostatnią akcję. (Tak naprawdę to właśnie dlatego się obudziłem – wszyscy w naszym sektorze wstali). Zobaczyłem, jak Havlicek otrzymuje podanie z autu, wkręca się w kierunku kosza (kozłując lewą ręką), po czym w ostatniej sekundzie oddaje rzut od tablicy, stojąc na niewłaściwej nodze i doprowadzając do najbardziej przerażającej chwili mojego dzieciństwa: tysiące oszalałych ze szczęścia kibiców wylało się na parkiet, a wielu z nich przeskakiwało przez mój sektor, żeby się tam dostać. Wyglądało to jak bunt w więzieniu, tyle że nastroje były pozytywne. A ja wtedy cały czas jeszcze na dobre się nie obudziłem.

Resztę znacie: sędziowie orzekli, że do końca meczu została jeszcze jedna sekunda, jeden z nich, Richie Powers, został zaatakowany przez pijanego kibica, Suns poprosili o czas, żeby wyprowadzić piłkę ze środka boiska, choć wcześniej wykorzystali już wszystkie przerwy na żądanie, Jo Jo trafił rzut wolny za przewinienie techniczne, Gar Heard trafił niewiarygodny rzut z obrotu, doprowadzając do trzeciej dogrywki (pamiętam, że wtedy wydawało mi się, że rzucał z odległości 15 metrów), i wreszcie Celtics minimalnie wygrali dzięki końcowym popisom Jo Jo i mało znanego rezerwowego, niejakiego Glenna McDonalda. Mimo że niektóre z najlepszych chwil przespałem, to następnego dnia Jabaal Abdul-Simmons stał się najfajniejszym chłopakiem w szkole – nie tylko dlatego, że byłem na najsłynniejszym meczu w historii koszykówki, ale też dlatego, że rodzice pozwolili mi nie spać do pierwszej trzydzieści, żebym mógł to obejrzeć[17].

Dwa dni później w Phoenix zapewniliśmy sobie 13. tytuł mistrzowski. W ciągu dwóch kolejnych lat staliśmy się jedną z najgorszych drużyn w lidze, co wcale nie było dla rodziny Simmonsów takie złe: ojciec mógł sobie pozwolić (z trudem) na zakup drugiego karnetu na wszystkie mecze, a w związku z tym, że liczba chętnych do wydawania pieniędzy na te bilety znacząco zmalała, dostaliśmy lepsze miejsce na wysokości środka boiska, zaraz obok Tunelu Imienia Nancy Parish (wyjaśnię to później), z którego, ku uciesze kibiców, wychodzą zawodnicy, trenerzy i sędziowie[18]. Moje miejsce znajdowało się o dwa rzędy przed miejscem taty – żeby siedzieć razem, musielibyśmy przesiąść się dalej od tunelu, a wcale tego nie chcieliśmy – ale mogłem przejść pod poręczą, stanąć w tunelu i gadać sobie z ojcem podczas przerw w meczu. Co lepsze – w tunelu gromadzili się czasem, żeby obejrzeć kawałek meczu, przeróżni kontuzjowani gracze, weterani, którzy już pokończyli kariery, i ludzie mediów. Dzięki temu mam jedno z moich ulubionych wspomnień z dzieciństwa: podstarzały Marvin „Bad News” Barnes stał niespełna pół metra ode mnie, udając jakąś kontuzję. Ubrany w długie futro opierał się o moją poręcz. Co kilka minut, po dobrych akcjach Celtics, uśmiechał się do mnie, jakby chciał powiedzieć coś w stylu „Nieźle, co, mały białasku?”. A ponieważ jeszcze całkiem nie przezwyciężyłem wtedy swojego kryzysu tożsamości rasowej, przez cały czas gapiłem się na jego futro i zastanawiałem się, czy zechciałby mnie adoptować. Nic takiego się nie stało. Ale zamieniliśmy ze sobą kilka zdań:

JA (w końcu się na to zdobyłem po trzech kwartach): Panie Barnes, kiedy pan wraca?

BAD NEWS (ochoczo): Wrgrghjsdhshs nmdmakalkm nbbd jsjajajpldksaksjhj, chłopcze![19]

News rozegrał dla nas tylko 38 meczów, ale ta rozmowa uosabiała wszystko, co z nim związane. W ciągu 24 miesięcy era Celtics Pride dobiegła kresu. Nelson i Hondo zakończyli kariery. Silas i Jo Jo zostali w kiepskich okolicznościach sprzedani. Cowens zatracił gdzieś ten ogień, który czynił go wyjątkowym. Heinsohn wyleciał i postanowił kontynuować karierę jako komentator meczów Celtics[20]. Ale najgorsze było to, że niewiele brakowało, a Auerbach wylądowałby w Knicks po tym, jak właściciel John Y. Brown lekkomyślnie oddał trzy wybory w pierwszej rundzie draftu w zamian za Boba McAdoo, zapominając uprzedzić o tym Reda. Staliśmy się jedną z mających olbrzymie problemy drużyn w mającej olbrzymie problemy lidze – zdesperowaną ekipą podejmującą desperackie decyzje i poszukującą własnej tożsamości. A potem, równie szybko, wszystko się zmieniło. Auerbach wygrał wojnę o władzę z Johnem Y.[21], wybrał w drafcie Larry’ego Birda w 1978 roku i myślał na tyle perspektywicznie, że był skłonny zaczekać przez rok, żeby Bird mógł skończyć studia na Uniwersytecie Indiana State[22]. Choć nasza drużyna grała tragicznie, to widzieliśmy na horyzoncie potencjalnego zbawcę. Po zażartych negocjacjach dotyczących kontraktu Bird podpisał w końcu rekordową jak na tamte czasy pięcioletnią umowę wartą 3,25 miliona dolarów, pojawił się na obozie przygotowawczym, po czym w ciągu kilku tygodni sprawił, że drużyna, z której wszyscy się śmiali i która rok wcześniej wygrała tylko 29 meczów, stała się potęgą, która wkrótce zanotowała 60 zwycięstw w sezonie. Udało mu się zrobić porządek szybciej niż Patrickowi Swayzemu w knajpie Double Deuce w filmie Wykidajło (i nie trzeba było nawet zatrudniać Sama Elliotta). Znów zaczęto się z nami liczyć. Larry zdobył trzy tytuły mistrzowskie i trzy nagrody MVP, pomógł uratować pogrążoną w kryzysie NBA i stał się najpopularniejszym sportowcem w historii Bostonu. Ja w tych czasach wszedłem w okres dojrzewania, skończyłem liceum i studia, i wyprowadziłem się z domu. Kiedy Bird kończył karierę w 1992 roku, moje życie dopiero się zaczynało.

A teraz…

Zastanówmy się nad czymś. Odkąd nauczyłem się chodzić, moja miłość do sportu była ważniejsza niż wszystko inne. Wyjątkowo pokochałem koszykówkę, pewnie dlatego, że mój ojciec kupił karnet Celtics po tym, jak matka oprotestowała jego potencjalną karierę motocyklisty. W ciągu trzech pierwszych lat zdobyliśmy dwa tytuły mistrzowskie, potem nastąpił ciąg fatalnych zdarzeń, które sparaliżowały drużynę i odstraszyły tak wielu kibiców, że załapaliśmy się z ojcem na najlepsze miejsca, jakie można sobie było wymarzyć w najlepszej hali świata. A do tego te miejsca zdobyliśmy tuż przed tym, jak do drużyny dołączył jeden z pięciu najlepszych koszykarzy w historii. Nie był to tylko ciąg szczęśliwych zdarzeń – to jak wygrana w totolotka trzy razy z rzędu. Jakby Justin Timberlake pukał Britney Spears, Jessicę Biel, Scarlett Johansson i Cameron Diaz w ich najlepszych latach, po czym dodał do swojej kolekcji jeszcze Lindsay Lohan, Angelinę Jolie i Katie Holmes[23]. Dorastałem i uczyłem się koszykówki, patrząc na profesora Birda i rozsmakowując się we wszystkich wiążących się z tym niuansach. Przyglądanie się komuś, kto bez przerwy szuka możliwości, żeby oddać piłkę koledze, było zaraźliwe i koledzy Birda z drużyny zaczynali grać tak samo zespołowo, jak on sam. Nawet tacy, w przypadku których na początku wydawało się to niemożliwe, jak McHale i Parish. Czułem się tak, jakbym patrzył na grupkę facetów bez poczucia humoru, spędzających czas z jakimś totalnym jajcarzem. I totalny jajcarz oczywiście z czasem wpływa na podwyższenie ilorazu komediowej inteligencji u wszystkich innych[24]. Kiedy wystarczająco długo przyglądałeś się Birdowi, to zaczynałeś dostrzegać te same niuanse, które widział on – zamiast reagować na akcję, która się właśnie rozegrała, reagowałeś podczas samej akcji. McHale wchodzi pod kosz, widzę go, podaj mu piłkę, o właśnie tak… Łatwe punkty! Bird podarował nam wspólny szósty zmysł i pozwolił doceniać ten sport w bardziej wyrafinowany sposób. To jak dar. Właśnie tak.

I dlatego czytasz tę książkę. Dorastałem, przyglądając się koszykówce rozgrywanej tak, jak powinno się to robić. Przyglądając się facetom, którzy próbują podać piłkę niekrytemu koledze, a nie rzucać samemu. Facetom, którzy dają z siebie wszystko i wypadają najlepiej w decydujących chwilach. Gdy Bird kończył karierę, miałem już doktorat z koszykówki. Gdy twoja ukochana drużyna pozyskuje w okresie twojego dorastania jakiegoś dominatora – jak Lakers Magica, Bulls MJ-a, Broncos Elwaya, Oilers Gretzky’ego – to naprawdę człowiek czuje się tak, jakby wygrał na loterii. Nawet teraz, 20 lat później, jestem w stanie odtworzyć najlepsze akcje Birda, tak jakbym wspominał chwile z własnego życia. Jak wtedy, kiedy wrzucił 60 punktów Atlancie, a rezerwowi Hawks przybijali sobie piątki, patrząc na jego popis[25]. Albo wtedy, gdy przez niespełna trzy kwarty rzucił 42 punkty w meczu przeciwko Doktorowi J., co doprowadziło Doca do takiej frustracji, że w pewnym momencie rzucili się sobie do gardeł na środku boiska[26]. Mam setki takich wspomnień. Najlepsze momenty kariery Birda stały się też moimi najlepszymi. To zabawne, że sport tak działa, prawda? Łapię się na tym, że coraz bardziej brak mi tych chwil z Birdem, kiedy do wszystkich zgromadzonych w hali Garden docierało w tym samym momencie, że zaraz będą świadkami czegoś magicznego. Przez halę przechodził wtedy szmer podziwu, który przypominał elektryzującą atmosferę tuż przed rozpoczęciem koncertu rockowego albo mistrzowskiej walki bokserskiej[27]. Kiedy czuło się tę atmosferę, to wiadomo było, że zaraz nastąpi coś wyjątkowego. Pewnie myślicie sobie teraz, że jestem jakimś szaleńcem, ale naprawdę – każdy, kto chodził wtedy na mecze, wie dokładnie, o czym mówię. Czuło się to w powietrzu – Larry przejmuje kontrolę.

Przez większość jego dwóch pierwszych sezonów (’80 i ’81) wyczuwało się lekki dystans pomiędzy Birdem i kibicami Bostonu – on wybudował tę ścianę, a my nie byliśmy w stanie się przez nią przebić. Był nieśmiały w kontaktach z dziennikarzami, czuł się niekomfortowo podczas towarzyszących mu owacji na trybunach, zachowywał się jak ktoś obdarowany niebywałym talentem sportowym i niczym poza tym. Nie przeszkadzało mu, że jednym z jego przydomków był „Wieśniak z French Lick”. Myśleliśmy, że jest głąbem, że nie potrafi się wypowiedzieć, że nie zależy mu na kibicach, że chce po prostu być sam. To wszystko odeszło w niepamięć w końcowej fazie siódmego meczu Finałów Wschodu, ostatniego aktu niesamowitego potrójnego comebacku w rywalizacji przeciwko Filadelfii. Nie ma żadnych wątpliwości: to był najlepszy pojedynek w historii play-offów NBA. Stanęły naprzeciwko siebie dwie drużyny, które w sezonie zasadniczym wygrały ponad 60 meczów, dwaj znienawidzeni rywale. Po obu stronach składy naładowane gwiazdami[28], w głównych rolach dwóch spośród najlepszych skrzydłowych w historii, cztery mecze rozstrzygające się w ostatniej akcji, Celtics wygrywający w sumie różnicą czterech punktów trzy mecze z rzędu, w których porażka byłaby równoznaczna z ich odpadnięciem. Kulminacją był mecz numer siedem – zażarta bitwa, w trakcie której sędziowie pochowali gwizdki i pozwolili na pojedynek będący skrzyżowaniem koszykówki z rugby. Znacie to stare sportowe powiedzenie: „Te dwie drużyny nie pałają do siebie miłością”? Tak właśnie było w siódmym meczu. Jeśli ktoś podjął próbę wejścia pod kosz, żeby zdobyć punkty rzutem kelnerskim lub wsadem, to wiadomo było, że skończy, leżąc na parkiecie. Jeśli ktoś próbował stanąć za wysokim przeciwnikiem, żeby odebrać mu piłkę przy zbiórce, to wiadomo było, że dostanie łokciem w twarz. A jeśli ktoś podjął lekkomyślną próbę kozłowania piłki w podkoszowym tłoku, mając nadzieję na gwizdek sędziów… no to powodzenia. To był męski pojedynek. Dziś już takich nie ma. I nie będzie.

Kibice też już przestali się zachowywać jak kibice – byli bardziej jak Rzymianie wiwatujący na cześć gladiatorów w Koloseum. Przy jednopunktowym prowadzeniu w ostatniej minucie Dawkins z Filadelfii ruszył w kierunku kosza, został powalony na ziemię przez Parisha i McHale’a i upadając na parkiet, oddał paskudny rzut o tablicę. Bird wskoczył w tłum, zebrał piłkę, wydostał się z tego tłoku (trzech graczy leżało na parkiecie, niczym w ostatniej scenie filmu Rollerball), po czym ruszył pod przeciwległy kosz, zatrzymując się w pewnym momencie i oddając celny rzut od tablicy z czterech i pół metra. Sixers wzięli przerwę na żądanie, podczas gdy Larry biegł przez boisko z uniesionymi w górę rękami, napawając się ekstazą tłumu, aż w końcu machnął zaciśniętą pięścią w geście triumfu. Bird nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na kibiców – po raz pierwszy w karierze okazał jakieś emocje. Wreszcie rzucił nam kość. Wpadliśmy w totalną ekstazę, wrzeszczeliśmy przez całą przerwę, zagłuszając muzykę i radując się, kiedy odgłos syreny dał sygnał do powrotu zawodników na parkiet[29]. Gdy Celtics wygrali po tym, jak przeciwnicy spartolili alley-oopa i wszyscy kibice wpadli na parkiet, Bird przez kilka sekund pozostał na środku boiska otoczony przez tłum fanów, podskakując niczym rozentuzjazmowana uczennica, trzymając się za głowę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ze wszystkich wielkich zwycięstw epoki Birda to był jedyny mecz niedecydujący o mistrzowskim tytule, po którym kibice Bostonu przez wiele godzin wałęsali się wokół hali, trąbiąc klaksonami, przybijając piątki, padając sobie w ramiona i skandując „Sixers są do bani!”. Chcieliśmy, żeby Bird stał się nowym Billem Russellem, nowym Orrem, nowym Havlickiem. I po raz pierwszy wydawało się, że jest to możliwe.

To, co stało się później, nie było zaskoczeniem: w 1981 roku Bird sięgnął po swój pierwszy tytuł mistrzowski, w 1984 po pierwszą nagrodę MVP, potem w pamiętnym siódmym meczu Półfinałów Wschodu przeciwko Knicks skopał tyłek Bernardowi Kingowi, a w Finałach w wielkim stylu pokonał wstrętnych Lakers, zaliczając w piątym meczu jeden ze swoich najwspanialszych występów, kiedy na zewnątrz było 36 stopni Celsjusza, a w pozbawionej klimatyzacji hali Garden ze 136. Kibice mdleli na trybunach. Ładnie ubrane gospodynie domowe wycierały makijaż spływający po czole[30]. Grubi Irlandczycy mieli plamy od potu pod pachami swoich zielonych T-shirtów Celtics. Nawet odwodnieni zawodnicy Lakers nie mogli się doczekać powrotu do Kalifornii – Kareem i Worthy musieli podczas przerw korzystać z masek tlenowych. Bird oczywiście był zachwycony tymi bezlitosnymi okolicznościami i zakończył mecz ze zdobyczą 34 punktów i 17 zbiórek, a przegrzani kibice wiwatowali na jego cześć. Gdy Bird dobijał ich w czwartej kwarcie, Lakersi poprosili o czas, a M.L. Carr zaczął ręcznikiem wachlować Birda… ale Larry go pogonił, jakby poczuł się urażony. Jakby M.L. chciał mu zepsuć przyjemność napawania się tą chwilą. Wyobraźcie sobie, że psuje wam się samochód w Dolinie Śmierci, przy 43-stopniowym upale, a wy jesteście uwięzieni w aucie wraz z 17 innymi osobami. Właśnie tak gorąco było wtedy w Garden, ale my nic sobie z tego nie robiliśmy. Wszyscy wiedzieli, że Bird jest Bogiem i że Lakers słaniają się na nogach jak wymoczki. I byliśmy częścią tego wydarzenia. Nas też zalewał pot.

W tamtych czasach Bird i hala Garden współpracowali ze sobą niczym Lennon z McCartneyem. Wyobrażacie sobie Birda grającego w nowej hali TD Banknorth Garden, lekko zatrwożonego, kiedy podczas przerw na żądanie z głośników zaczyna pobrzmiewać muzyka taneczna, a zbyt podekscytowani kolesie strzelają z armatek T-shirtami w kierunku publiczności? Ja też nie. Kiedy era Birda osiągnęła punkt szczytowy w 1986 roku, mariaż pomiędzy właściwą drużyną i właściwymi kibicami również sięgnął ideału. W sezonie zasadniczym nasza drużyna wygrała 67 meczów, a do tego zwyciężyła w 50 z 51 spotkań na własnym parkiecie (wliczając play-offy). Pamiętacie scenę z filmuMistrzowski rzut zaraz po tym, jak Jimmy Chitwood kończy swoją przemowę, w której mówi: „Ja gram, trener zostaje”, dołącza do zespołu, po czym następuje ten inspirujący montaż scen pokazujących, jak „zawodnicy stają się drużyną”? Tak właśnie wyglądał każdy mecz na naszym boisku. Sezon zakończył się zejściem Birda z parkietu po szóstym meczu Finałów, w którym zmasakrował Rockets, zaliczając triple-double. Jego koszulka była cała mokra od potu, a kibice wrzeszczeli przepełnieni szczęściem. To był idealny obrazek. W tamtym sezonie wszystko było idealne. A wyobraźcie sobie, co by było, gdyby mój tata kupił ten kretyński motocykl.

*

Pozostawało tylko jedno pytanie: jak wiele wspaniałych chwil ma jeszcze przed sobą Bird? W swoich najlepszych latach, w sezonach ’86 i ’87, zaczął ostro pyskować na boisku (nikt nie był w tym lepszy)[31] i wygłupiać się w trakcie meczów (tak jak w jednym ze spotkań przeciwko Portland, w którym postanowił oddawać wszystkie rzuty lewą ręką), jakby już mu się nudziło i musiał podbijać stawkę, rzucając wyzwania samemu sobie. Słynna anegdota o pierwszym konkursie rzutów za trzy punkty w historii głosi, że kiedy wszedł do szatni, poinformował wszystkich, że walczą o drugie miejsce. Według innej opowieści Xavierowi McDanielowi z Seattle powiedział, z którego dokładnie miejsca zamierza oddać decydujący o zwycięstwie rzut, po czym dotrzymał słowa, rzucając wprost sprzed twarzy X-Mana. Z tego typu anegdot można by nakręcić cały film dokumentalny i rzeczywiście NBA Entertainment w końcu to zrobiła, wypuszczając film Larry Bird: A Basketball Legend[32]. Po kolejnych zwycięskich rzutach i innych historiach tego typu zawodnik z numerem 33 wylądował na bostońskim Mount Rushmore razem z Orrem, Williamsem i Russellem. Wydawało nam się, że potrafi wszystko. Że jest superbohaterem. Kiedy przed rozpoczęciem meczu ogłaszano pierwszą piątkę, nazwisko Birda było wywoływane jako ostatnie, żeby wszyscy kibice Celtics mogli krzyczeć najgłośniej, jak potrafili, zaraz po tym, jak spiker wołał: „I drugi skrzydłowy, z Indiana State…”. A i tak nie byliśmy w stanie krzyczeć tak głośno, żeby w pełni oddać nasze uwielbienie dla niego.

Kiedy dwa dni po drafcie w 1986 roku Lenny Bias przedawkował, Bird stracił młodego kolegę z drużyny, który mógłby przedłużyć mu karierę, przejąć część obowiązków strzeleckich i pozwolić na spędzanie na parkiecie mniejszej liczby minut. W końcowych latach kariery poobijane ciało zaczęło go zawodzić po zbyt wielu ostrych faulach i zbyt wielu nieostrożnych pogoniach za uciekającymi piłkami. W lidze pojawili się silni czarnoskórzy skrzydłowi, którzy sprawiali, że goście tacy jak Kelly Tripucka czy Kiki Vandeweghe, nad którymi w przeszłości dominował Bird, odchodzili w zapomnienie[33]. A kontuzjowane pięty i poobijane plecy Birda sprawiały, że ledwo był w stanie przemieszczać się po parkiecie. Robił wszystko, bazując na odruchach i przypływach adrenaliny. W swoich dwóch ostatnich sezonach (’91 i ’92) opuścił po trzy czy cztery tygodnie, spędzał wiele nocy w szpitalu podwieszony na wyciągu, by odciążyć plecy, po czym powracał do gry w nieporęcznym gorsecie, jak gdyby nigdy nic[34]. I zaliczał kolejne mecze nadawane dziś na ESPN Classic, takie jak niesamowity piąty mecz przeciwko Indianie z 1991 roku, kiedy uderzył głową w parkiet, po czym powrócił do gry niczym Willis Reed i poprowadził Celtów do zwycięstwa nad Pacers. Albo 49 punktów przeciwko Blazers w meczu transmitowanym przez telewizję, kiedy publiczność skandowała: „Lar-ree! Lar-ree!”, a on odpowiedział, doprowadzając do wyrównania rzutem za trzy. To było tak, jakbyśmy patrzyli na karaoke w wykonaniu Birda. Punkt kulminacyjny miał miejsce w meczu na własnym parkiecie przeciwko Pistons w sezonie ’91, kiedy Birdowi nic nie wychodziło, po czym do hali wleciał ptak i zatrzymał grę, siadając na środku parkietu. Kibice szybko podłapali powiązanie z nazwiskiem Birda i zaczęli skandować „Lar-ree! Lar-ree! Lar-ree!”. I jedyny raz w ciągu całej serii poobijany bohater pokazał, że jeszcze może. Zaczął trafiać rzuty z wyskoku i Celtics wygrali ważny mecz. Kiedy szczęśliwi opuszczaliśmy halę, ojciec zapytał mnie: „Czy to się naprawdę stało?”.

Stało się. Chyba.

Kiedy w 1992 roku Bird zakończył karierę, zrobił to z jedynego słusznego powodu: jego ciało nie było już w stanie wytrzymać reżimu związanego z ciężkim terminarzem NBA. W przeciwieństwie do Magica nigdy nie wrócił na parkiet, nie zniżył się do gry w meczach weteranów[35]. W przeciwieństwie do Jordana nigdy nie zdecydowałby się na męczarnie w przeciętnej drużynie, kiedy najlepsze lata miał już za sobą. Odszedł i pozostał wierny tej decyzji. Celtics nigdy się nie odbudowali. Choć to mało powiedziane. Wszystko zaczęło się od Biasa, ale kiedy Bird skończył karierę, to Celtics też umarli i stali się czymś innym. Potem zmarł Reggie Lewis, McHale skończył karierę, hala Garden została zburzona, M.L. Carr wszystko schrzanił, przegraliśmy loterię draftową, w której główną nagrodą był Tim Duncan, potem Rick Pitino wszystko schrzanił, potem Chris Wallace wszystko schrzanił, potem Danny Ainge wszystko schrzanił i gdzieś podczas tej koszmarnej serii Celtowie przestali być Celtami. Po tym, jak Bird zawiesił na kołku swoje converse’y, mój ojciec trzy razy prawie zrezygnował ze swoich miejsc, które nagle stały się bardzo drogie. Ale nie był w stanie tego zrobić. Po tym, jak w 2007 roku Celtics przegrywali mecz za meczem (w sumie ponieśli 61 porażek), a mimo to i tak nie udało im się zapewnić sobie w drafcie pozycji umożliwiającej wybór Kevina Duranta albo Grega Odena, cena za bilet na jeden mecz w dobrym miejscu na wysokości linii środkowej wynosiła 175 dolarów. Tak jest, to, co w 1974 roku wystarczało na karnet na cały sezon, w 2008 roku nie pozwalało na zakup połowy biletu. Nikt nie mógłby mieć do tatka pretensji, gdyby po tak fatalnym sezonie podjął decyzję o rozstaniu, zresztą zdarzył się jeden taki tydzień, gdy był już bardzo bliski tej decyzji. Ale koniec końców nie potrafił jej podjąć. Gdyby zrezygnował z tego karnetu i nie miał okazji oglądać z bliska, jak Celtom udaje się wrócić na właściwe tory, nigdy by sobie tego nie darował. Dlatego odnowił karnet i po raz 15. z rzędu miał nadzieję na to, że coś się odmieni. Wszystko jedno, czy miałoby się to stać dzięki transferowi, wyborowi w drafcie, czy też dzięki temu, że Brian Scalabrine po zetknięciu się z reaktorem nuklearnym uzyskałby nagle nadludzkie zdolności. Tata wciąż miał nadzieję na kolejny mecz w stylu słynnego pojedynku Birda z Dominikiem[36], w którym Larry wznosił się na najwyższy poziom tyle razy, że można było bez problemu wyczuć, że coś się za chwilę wydarzy. Po takim doświadczeniu nie mogliśmy ot tak po prostu pójść sobie do domu, więc wstąpiliśmy do lodziarni Bailey’s w Wellesley i zamówiliśmy sobie czekoladowe desery lodowe. Przez jakieś 20 minut siedzieliśmy w milczeniu. Po prostu jedliśmy lody i kręciliśmy głowami w niedowierzaniu. Bo i jak mieliśmy to skomentować? Jak mieliśmy ubrać to w słowa? Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Byliśmy wykończeni. Ale mieliśmy fart.

Niełatwo zrezygnować z kolejnych potencjalnych pomeczowych wizyt w Bailey’s, nawet jeśli NBA robi wszystko, by takie chwile zdarzały się jak najrzadziej. Od kiedy liga liczy 30 zespołów, szczęście stało się dużo ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Musisz mieć fart w loterii draftowej, fart z młodymi zawodnikami, fart z transferami, we wszystkim musisz mieć fart. Phoenix mogło wybrać Amar’e Stoudemire’a tylko dzięki temu, że wcześniej osiem drużyn go pominęło. Portland wybrało Grega Odena[37], mając 5,3% szans na pierwszy wybór w drafcie. Dirk Nowitzki trafił do Dallas, bo Milwaukee uznało, że oddanie praw do niego w zamian za Roberta Traylora to świetny pomysł. Nowy Orlean mógł wybrać Chrisa Paula, bo trzy inne głupie drużyny go pominęły. Do cholery, nawet Auerbach pozyskał Birda, bo miał fart. Pięć innych drużyn mogło go wybrać przed Bostonem, ale wszystkie zrezygnowały. To jest właśnie NBA. Musisz być sprytny i musisz mieć fart. Kiedy siedem lat po tragicznej śmierci Biasa zmarł Reggie Lewis, Celtics z pewnością przestali mieć fart i z pewnością przestali być sprytni. Ale mój ojciec konsekwentnie każdego lata odnawiał te karnety, trzymając kciuki za odwrócenie fortuny i licząc na to, że stare czasy w końcu powrócą.

Może wyda się wam to dziwne, ale trudniej jest wieść życie kibica koszykówki, gdy twój klub osiąga wielkie sukcesy, a potem spada na dno, niż wtedy, gdy nigdy na tym szczycie nie był. Wyobraźcie sobie, że drużyna koszykarska jest jak samolot. Jeśli nigdy nie leciałeś biznesklasą, to nie wiesz, co tracisz, kiedy tłoczysz się w klasie ekonomicznej. Ale jeśli przez kilka lat latasz biznesklasą, rozkładasz sobie siedzenie do pozycji leżącej, wykorzystujesz mnóstwo miejsca na nogi, popijasz drogie drinki, zajadasz steki i ciepłe ciasteczka czekoladowe, siedzisz obok celebrytów i ich pięknych żon i czujesz się jak książę? Powracasz do klasy ekonomicznej i cały czas myślisz sobie: „O rany, ale syf!”. To właśnie przyniósł mojemu ojcu zwrot podatku w 1973 roku – dwa dziesięciolecia koszykówki, mnóstwo szczęśliwych wspomnień, 40 czy 50 wspaniałych nocy rocznie, a kiedy już myślisz sobie, że lepiej być nie może, szansa na to, żeby być świadkiem całej kariery jednego z najlepszych koszykarzy wszech czasów… A kiedy wszystko to zwolniło i Celtics przesiedli się z klasy biznes do ekonomicznej, została nadzieja na to, że to tylko chwilowy kryzys i że zaraz znowu będziemy lecieć biznesem. I nawet jeśli oznaczało to konieczność płacenia co roku ceny za biznesklasę, to ojciec nie zamierzał się tym przejmować. Był w pełnej gotowości, żeby znowu przesiąść się do pierwszych rzędów samolotu. Zawsze był na to gotów.

Podjął decyzję, że każdej wiosny będzie za to płacił.

Bez względu na wszystko.

*

Nikt, kto nie widział Birda w jego najlepszych latach, albo Magica, Jordana, albo Knicks w latach 70. czy Lakers w ’01, albo jakiegokolwiek innego magicznego zawodnika czy drużyny, która tak skutecznie porywała kibiców, nie zrozumie znaczenia poprzednich zdań. Żeby móc to pojąć, trzeba to było przeżyć. Oczywiście wpływ Birda z czasem malał, taki proces ma miejsce w przypadku każdego wspaniałego sportowca, który prędzej czy później kończy karierę[38]. Historie i anegdoty przetrwają, podobnie jak filmiki na YouTube i powtórki najlepszych akcji na ESPN Classic, ale to wszystko i tak nigdy nie wystarczy. Wiosną 2007 roku trafiłem w NBA TV na powtórkę pożegnalnego meczu Havlicka, nadawaną w niedzielę rano, kiedy jedynymi telewidzami byłem prawdopodobnie ja i rodzina Havlicków. Z tego meczu zapamiętałem dwie rzeczy. Po pierwsze, rozpoczynający mecz rzut sędziowski opóźnił się o osiem i pół minuty, bo kibice Celtics nie przestawali wiwatować po tym, kiedy wywołano Hondo[39]. Jakoś nie widzę szans na to, żeby w 2009 roku podobny zaszczyt spotkał… kogokolwiek[40]. I po drugie – według archaicznie wyglądających grafik CBS pokazywanych w przerwie meczu statystyki Havlicka 9 kwietnia 1978 roku wyglądały tak:

Najwięcej meczów w historii (1269)

Najwięcej meczów w play-offach (172)

Jedyny koszykarz, który zdobywał 1000 punktów przez 16 sezonów z rzędu

Trzeci na liście strzelców wszech czasów (26 895 punktów)

Drugi w klasyfikacji największej liczby minut spędzonych na parkiecie (46 407)

Kiedy 30 lat później patrzę na te statystyki, jestem w szoku. Owszem, pamiętałem, że Hondo poprowadził nas do mistrzostwa w 1976 roku i że był jednym z najlepszych koszykarzy swoich czasów, fizycznym wybrykiem natury, kimś, kto w każdym meczu grał po 42–44 minuty i się nie męczył. Pamiętam, że w ostatnim sezonie przed każdym meczem rywale obdarowywali go prezentami[41]. Ale trzeci na liście najlepszych strzelców, drugi w liczbie rozegranych minut, pierwszy w liczbie meczów? John Havlicek? Pogrzebałem trochę i okazało się, że Hondo 13 razy z rzędu był wybierany do Meczu Gwiazd, cztery razy do pierwszej i siedem razy do drugiej piątki NBA, osiem razy zdobywał mistrzostwo NBA i zgarnął nagrodę MVP Finałów w 1974 roku, w 1980 roku z okazji 35-lecia NBA został wybrany do jedenastki najlepszych koszykarzy wszech czasów. Dziś wciąż jeszcze jest dziesiąty w rankingu najlepszych strzelców, ósmy w rankingu rozegranych minut, siódmy w punktach zdobytych podczas play-offów[42]. W każdej klasyfikacji znalazłby się wśród 20 najlepszych koszykarzy wszech czasów. Ale poproście 100 zagorzałych kibiców NBA poniżej trzydziestki, żeby wymienili dwudziestu najlepszych według nich graczy. Jak myślicie, ilu z nich wymieni Havlicka? Trzech? Może pięciu? Ilu z nich będzie w ogóle w stanie poprawnie wymówić jego nazwisko?

Co prowadzi nas do kolejnego pytania: czy wielkość ma swoją datę ważności?

Kilka tygodni po retransmisji tamtego meczu Havlicka młody LeBron James rzucił 48 punktów i w pojedynkę ocalił Cavs w rywalizacji z Pistons (podobnie zresztą jak całe liche play-offy ’07). Ewidentnie stało się wtedy coś wielkiego. Marv Albert ocenił ten występ jako jeden z najlepszych w historii play-offów, ale wydawało się też wówczas, że to przełomowe spotkanie w karierze LeBrona – wieczór, gdy wzbił się na wyższy poziom. Kiedy eksperci, dziennikarze i blogerzy prześcigali się w porównaniach, choć raz wydawało się, że mają one uzasadnienie. Niektórzy twierdzili nawet, że „choć MJ był wielki, to nigdy nie zaliczył takiego meczu”, tak jakby niesamowita kariera Jordana musiała zostać umniejszona tylko po to, żeby móc w pełni docenić osiągnięcie LeBrona. Dzień później napisałem w felietonie na stronie ESPN, że Jordan nigdy nie zdominował fizycznie rywali w sposób, w jaki LeBron zmiażdżył wtedy Pistons, porównując jego występ do najlepszych lat baseballisty i futbolisty Bo Jacksona.

Kilka dni później, kiedy wszyscy już trochę ochłonęli, zacząłem sobie przypominać niektóre z najlepszych chwil Jordana – jak na zimno wykończył Drexlera w Finałach ’92, jak przetrwał brutalną grę Knicksów Rileya, jak wykradł wygraną Pacersom w serii z ’98, wymuszając faule i ciągle stając na linii rzutów wolnych, jak zakończył karierę w Chicago genialną sekwencją rzut kelnerski – przechwyt – rzut z wyskoku w Utah. Zacząłem – tak jak prawie wszyscy – żałować tego, że wpadłem w pułapkę i chciałem deprecjonować osiągnięcia staruszka, żeby móc koronować nowego króla. Obiecałem sobie wtedy, że nigdy więcej tego nie zrobię. Jedną z moich ulubionych książek jest Wait Till Next Year, w której dziennikarz sportowy (Mike Lupica) i scenarzysta hollywoodzki (William Goldman) w kolejnych rozdziałach opisują na zmianę pewien szalony dla nowojorskiego sportu sezon. Goldman, pisząc z perspektywy kibica, żarliwie broni dziedzictwa Wilta Chamberlaina w rozdziale zatytułowanym „Aż po śmierć”, który jest jednym z moich ulubionych tekstów i stanowi główną inspirację dla powstania niniejszej książki. Zdaniem Goldmana wielcy sportowcy znikają z naszych wspomnień wcale nie dlatego, że zastępują ich lepsi zawodnicy, ale dlatego, że o nich zapominamy, albo dlatego, że nasze wspomnienia zostają skażone przez rzeczy, które nie mają nic wspólnego ze sportem (jak to, że Bill Russell okazał się nędznym komentatorem sportowym, a O.J. Simpson nędznym byłym mężem). Najlepszy fragment brzmi: „Najtrudniejsza walka sportowca to bitwa o nasze wspomnienia. Przebiega ona stopniowo. Zaczyna się, zanim jeszcze masz tego świadomość, a kończy się fatalnym wypadnięciem z łask. To bitwa, która toczy się aż do śmierci”.

Książka ukazała się w 1988 roku, kiedy Bird i Magic znajdowali się na absolutnym szczycie, a Jordan był o krok od przełomu, który w Detroit stał się udziałem LeBrona. I Goldman, który już wtedy martwił się, że pewnego dnia zacznie ich krytykować, przewidywał: „Czas Birda i Magica dobiega końca. Dziś łatwo jest nam być ich fanami. Ale poczekajcie. Zobaczymy, co będzie za dziesięć lat”. Potem napisał cały zmyślony akapit, w którym opisywał kibiców w 2000 roku, jak narzekają, że Magic był marnym obrońcą, a Bird był wolny. Zakończył takim zmyślonym cytatem: „Bird był oczywiście niezły, Magic też – ale w dzisiejszych czasach obaj by sobie nie poradzili”. Może do tego jeszcze nie doszliśmy, bo styl gry obydwu był wyjątkowy, a ich kariery przebiegały niezwykle podobnie i przyczyniły się do powstania mitu o tym, jak „Bird i Magic uratowali NBA” (jeszcze do tego dojdziemy). Ale Jordan? Przecież to już się dzieje. Nie tak dawno temu, bo w 1998 roku, wszyscy zgadzali się z tym, że nigdy nie zobaczymy lepszego koszykarza od Jordana. Ale nie przeszkodziło nam to w tym, żeby go zaraz potem próbować zastąpić Grantem Hillem (nie udało się), Kobem Bryantem (nie udało się), LeBronem Jamesem (wciąż próbujemy), a potem znowu Kobem (czasami się udawało). To, jak wszyscy byli gotowi zastąpić Jordana LeBronem w 2007 roku, mogło naprawdę wprawić w zakłopotanie. Owszem, mecz LeBrona określany jako „48 Special” był fenomenalnym wyczynem sportowym, ale jak można to porównywać ze spotkaniem w Filadelfii, w którym Magic wystąpił na pozycji centra, zastępując kontuzjowanego Kareema, grał na pięciu pozycjach, zaliczył 42 punkty, 15 zbiórek i 7 asyst i poprowadził Lakers do mistrzostwa NBA. Gdyby coś takiego wydarzyło się dzisiaj, to szczątki Skipa Baylessa byłyby rozrzucone po całym Bristolu[43].

Co więc sprawia, że wciąż mamy tendencję do faworyzowania teraźniejszości kosztem przeszłości? Goldman uważa, że każda epoka jest „arogancka i lekceważąca” i znów ma rację, choć przecież wcale nie jest tak, że celowo jesteśmy lekceważącymi arogantami. Dobrze jest nam wierzyć w to, że współczesne gwiazdy są lepsze od tych, które kiedyś oglądaliśmy. Dlaczego? Bo najfajniejsze w sporcie są niewiadome. Zastanawianie się nad tym, co może się zdarzyć, jest dużo ciekawsze od tego, co już się stało. Wiemy, że nie zobaczymy już nowego Birda czy Magica, przestaliśmy już nawet ich wypatrywać. Byli zbyt wyjątkowi. Ale Jordan… to już potrafimy sobie wyobrazić. Bo może zobaczymy jeszcze za naszego życia jakiegoś hiperambitnego, niewyobrażalnie utalentowanego rzucającego obrońcę. Kto wie? Nie chodzi więc o to, czy LeBron będzie tak dobry jak MJ. Chcielibyśmy, żeby był lepszy niż MJ. MJ-a już widzieliśmy. A kto chciałby wypożyczać dwa razy ten sam film? Chcielibyśmy, żeby LeBron zabrał nas w miejsca, których jeszcze nie zwiedziliśmy. Z tego samego powodu przekonywaliśmy samych siebie, że Shaq był lepszy od Wilta Chamberlaina, a Steve Nash od Boba Cousy’ego. Nie wiedzieliśmy tego na pewno. Ale bardzo chcieliśmy, żeby tak było.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie potrafimy doceniać przeszłości. Tamta transmisja z Havlickiem pokazała mi, jak łatwo jest o wszystkim zapomnieć, jeśli się o tym wystarczająco długo nie myśli. Nie pomaga nawet to, że mamy to coś silnie zakorzenione w głowie, tak jak to miało miejsce w moim przypadku – „Kiedy byłem mały, w mojej ukochanej drużynie koszykarskiej grał jeden z 20 najlepszych koszykarzy wszech czasów i przez całe dzieciństwo mogłem oglądać go w akcji”. Kiedyś owacja kibiców w hali Boston Garden na cześć Hondo trwała 510 sekund. Widziałem to. Byłem w tym budynku. Biłem brawo przez każdą z tych 510 sekund i było to jedyne pozytywne wspomnienie z całego nędznego sezonu. Ale w takim hałasie kryje się jedna śmieszna rzecz: wiadomo, że prędzej czy później dobiegnie końca.

I o tym właśnie jest ta książka – to próba uchwycenia tego hałasu, przedarcia się przez to, co nieistotne, i rozgryzienia, o których zawodnikach i o których drużynach warto pamiętać. To też książka o NBA – jak dotarła tu, gdzie jest dziś, i dokąd zmierza. Pewnie to zbyt ambitne przedsięwzięcie i powinienem był ograniczyć się do ogólnego szkicu, ale chrzanić to – na końcu książki okaże się, że to wszystko miało sens. Przysięgam. Robię się coraz starszy i wkurza mnie, że wspomnienia sportowe coraz częściej mi uciekają… zwłaszcza gdy chodzi o koszykówkę, czyli tę dyscyplinę, której nie da się wytłumaczyć samymi statystykami. Chciałem spisać swoje wspomnienia, myśli i opinie, zanim o nich pozapominam. Albo zanim zabije mnie koszulka wystrzelona z armaty podczas meczu Clippersów. Zobaczymy, co nastąpi wcześniej.

Weźmy na przykład takiego Birda. Można powiedzieć po prostu, że numer 33 był bardzo wysokim gościem o świetnej koordynacji, który wyjątkowo dobrze wykonywał swoją pracę. I tyle. Nie można nazwać go superbohaterem, bo przecież nie ratował nikomu życia i nie zbawiał świata. Ale przecież jednocześnie musiał posiadać nadludzkie umiejętności, skoro cała Nowa Anglia uwierzyła w to, że nie da się go pokonać. Tyle razy ratował nam skórę. Z czasem zaczęliśmy od niego oczekiwać, żeby znów to robił, a gdy tak właśnie się stawało, na dobre się w nim zakochaliśmy. Wiem, że tak właśnie było, bo żyłem w jego najlepszych czasach i choć nie wiem, czy zyskałem już w waszych oczach wiarygodność jako znawca koszykówki[44], to mówię wam, że tak właśnie to wyglądało wiosną 1987 roku oczami fana Bostonu. Niestety w oficjalnych statystykach NBA nie można przy Birdzie znaleźć pozycji zatytułowanej: „Najwięcej sytuacji, w których kibice oczekiwali, że najlepszy zawodnik uratuje skórę ich drużynie, i on to rzeczywiście zrobił”. Opowiem wam więc historię o jego najbardziej pamiętnym rzucie, który miał dać zwycięstwo. O rzucie, który niestety nie wpadł.

Po zdobyciu trzech nagród MVP Legenda był wiosną 1987 roku w trakcie najlepszej serii w całej swojej karierze, w pojedynkę przez trzy rundy ciągnął na swoich barkach starzejącą się drużynę, pomimo że McHale miał złamaną nogę (choć dzielnie grał), Bill Walton i Scott Wedman byli kontuzjowani (i nie grali), a Parish i Ainge mieli skręcone kostki (grali z kontuzjami). No cóż, to nam daje pięciu z siedmiu najlepszych zawodników drużyny. Kiedy w piątym meczu Finałów Konferencji Wschodniej wydawało się, że jesteśmy skończeni, Bird uratował cały sezon, zaliczając przechwyt na Isiahu Thomasie, co wywołało w hali Garden największy hałas, jaki słyszałem kiedykolwiek w życiu. To jedyny raz, kiedy nawet balkon zaczął się trząść, bo ludzie podskakiwali w ekstazie. To jest właśnie wspaniałe w sporcie: kiedy masz nadzieję, że wydarzy się coś nieprawdopodobnego, w 4999 przypadkach na 5000 to się nie dzieje, ale w końcu następuje ten pięciotysięczny raz i, na Boga, to się dzieje! Tak właśnie było z przechwytem Birda. Dwa dni później wykończył Detroit serią karkołomnych rzutów, takich jak ten śmieszny rzut od tablicy z czterech i pół metra z lewej ręki – trzeba go było zobaczyć, żeby uwierzyć[45]. Byliśmy wtedy przekonani, że Birda nie da się powstrzymać. Wciąż wynosił swoją grę w koszykówkę na jeszcze wyższy poziom, tylko jak wysoko mógł dojść? Na 30 sekund przed końcem czwartego meczu, który musieliśmy wygrać, przegrywaliśmy jednym punktem. Celtics próbowali rozegrać akcję na Birda, ale James Worthy przykrył go i przytrzymał za koszulkę[46]. Piłka w jakiś dziwny sposób powróciła do Birda. Worthy nierozważnie zostawił go, żeby doskoczyć do Danny’ego Ainge’a, i Legenda znalazł się na chwilę niekryty w rogu.

(Odgłos 15 tysięcy ludzi wzdychających głośno).

DJ podał do Birda, który oddał rzut za trzy punkty, stojąc przed samą ławką Lakers.

(Odgłos 15 tysięcy ludzi, jęczących błagalnie: „Trzyyyyyy…”).

Szelest piłki wpadającej do siatki.

(Odgłos 15 tysięcy ludzi, wrzeszczących: „Jeeeeeeeeeeeeeest!”).

Gdyby wtedy przerwano tamten mecz i ogłoszono, że Bird przejdzie przez rzekę Charles, to nie tylko byłbym pierwszym dzieciakiem, który by tam poszedł, ale jeszcze przyniósłbym swój aparat fotograficzny. Staliśmy tak, radowaliśmy się, wrzeszczeliśmy i tupaliśmy przez całą przerwę na żądanie, nawet do głowy nam nie przyszło, że po tym, czego właśnie byliśmy świadkami, możemy jeszcze przegrać ten mecz. Lakers rozegrali swoją typową akcję „podajemy do Kareema, sędziowie dadzą się nabrać”. Stanął na linii rzutów wolnych. Pierwszy rzut trafił, a drugi spudłował, co zaowocowało skandalicznym przekrętem, kiedy sędzia Earl Strom nie odgwizdał ewidentnego faulu Mychala Thompsona, który wpadł na McHale’a i Parisha i doprowadził do tego, że piłka, którą próbowali zebrać, wypadła na aut. Piłka dla Lakers. To z kolei sprawiło, że Magic miał szansę na swój legendarny rzut hakiem, który przecież zostałby przez McHale’a zablokowany, gdyby ten nie grał z tą pieprzoną złamaną nogą. (Przepraszam, wciąż jestem zły. Naprawdę bardzo zły). Do końca meczu pozostały już tylko dwie sekundy, Lakers podskakiwali w górę z radości… ale przecież mieliśmy swojego gracza z numerem 33. Wszyscy zgromadzeni w hali wiedzieli, że piłka powędruje do Larry’ego. I wszyscy wiedzieli, że wciąż jeszcze jesteśmy w grze.

I co się dzieje? Dwóch gości kryje Birda. Ale on w jakiś niewiarygodny sposób urywa się obrońcom na środku boiska (serio, nadal nie wiem, jak mu się to udało), rusza wzdłuż linii bocznej, łapie piłkę, ustawia się do rzutu za trzy tuż przed Rileyem, po czym niepilnowany, stojąc przed ławką Lakers, oddaje rzut za trzy. Stałem wtedy na swoim miejscu i pewnie sikałem w gacie. W tamtym momencie założyłbym się o wszystko, że piłka wpadnie do kosza. Postawiłbym na to swoją kolekcję kart baseballowych. Postawiłbym swoją konsolę Intellivision, a nawet swoje dziewictwo[47]. Postawiłbym całe swoje życie. Nawet Lakersi byli chyba pewni, że piłka wpadnie do kosza. Obejrzyjcie sobie powtórkę tej akcji, to zobaczycie, jak rezerwowy Lakers Wes Matthews kuca i zaczyna wrzeszczeć przerażony, jakby był świadkiem czyjegoś morderstwa w horrorze. Usłyszycie kibiców, jak wydają z siebie przedziwny, piskliwy odgłos, który można przetłumaczyć tak: „O kurde, zaraz będziemy świadkami najwspanialszego rzutu w historii koszykówki”. Rany, możecie sobie nawet zatrzymać akcję na klatce tuż przed tym, zanim piłka uderzy w obręcz. Naprawdę wygląda, jakby miała wpaść. I powinna była wpaść.

Ale nie wpadła.

Kiedy Bird oddał ten rzut, jego ciało poruszało się bezpośrednio pomiędzy mną i koszem – można by wytyczyć linię zgodną z trajektorią rzutu i przedłużyć ją od głowy Birda prosto do mnie. Dwadzieścia lat później wciąż widzę tę linię; najpierw wydawało się, że jest nakreślona idealnie, po czym – kiedy piłka uderzyła w tył obręczy – poczułem się jak znokautowany przez Mike’a Tysona. Bird spudłował minimalnie, może o długość paznokcia. Może nawet mniej. Nie da się w koszykówce chybić rzutu jeszcze bardziej nieznacznie[48].

Wiecie, co pamiętam najlepiej? Wcale nie odgłosy z hali Garden (najpierw westchnienie nadziei i oczekiwania, potem straszliwy jęk rozpaczy i wreszcie najbardziej przeraźliwa cisza, jaką można sobie wyobrazić)[49] ani nie radujących się Lakersów, podskakujących po parkiecie, jakby wygrali w totka (wiedzieli, jakie mają szczęście), ani nawet nie zszokowane twarze kibiców znajdujących się obok mnie (wszyscy stali na swoich miejscach, z otwartymi ustami, spoglądając z niedowierzaniem w kierunku kosza). Nie. Najlepiej pamiętam Larry’ego. Kiedy piłka odbiła się od obręczy i wypadła z kosza, zamarł na chwilę i gapił się z niedowierzaniem w stronę obręczy, nie zwracając uwagi na świętujących za nim Lakersów. Dokładnie tak samo jak my – nie wierzył w to, co się właśnie stało.

Przecież ta piłka miała wpaść.

Po chwili Bird dołączył do grupy kolegów i trenerów opuszczających parkiet. Kiedy szedł przez tunel, mijając mnie i mojego ojca, wydawał się tak samo zdezorientowany jak wszyscy[50]. Zszokowani kibice pozostawali na swoich miejscach, przygotowując się powoli do wyjścia, nie mogąc pogodzić się z tym, że Celtics właśnie przegrali. Jeśli byliście w kinie na Szeregowcu Ryanie, to być może pamiętacie, jak wszyscy widzowie siedzieli niczym sparaliżowani, nie mogąc się ruszyć z miejsc, kiedy pojawiły się napisy końcowe. Tak właśnie było wtedy w hali Garden. W ciągu dwóch minut wszyscy przeszliśmy przez siedem faz żałoby. Mój ojciec również. Osunął się na swoje krzesełko, jakby właśnie ktoś go zastrzelił. Wydawało się, że nigdy już nie wstanie. Nie zareagował nawet, kiedy powiedziałem do niego: „Hej, tatku, wychodzimy”.

Minęło jeszcze kilka sekund. W końcu na mnie spojrzał.

„Przecież to powinno było wpaść – jęczał. – Jak to możliwe, że nie wpadło?”

Od tamtego wieczora minęły ponad 22 lata… a ja wciąż nie wiem, jak mam mu odpowiedzieć na to pytanie. Na wszystko inne mam odpowiedź. Tak mi się przynajmniej wydaje.

ROZDZIAŁ 1SEKRET

Wielką tajemnicę koszykówki poznałem, wylegując się na basenie topless w Las Vegas. Kiedy mi ją zdradzano, z odległości dwóch i pół metra przyglądała mi się akurat para nagich piersi. Osobą, która zdradzała mi tę tajemnicę, był członek Hall of Fame NBA[51], który kiedyś obiecał, że skopie mi tyłek, a zmienił zdanie tylko dlatego, że zaręczył za mnie Gus Johnson.

(Czy opowiem wam tę historię? Tak. Opowiem).

Wróćmy do lipca 2007 roku. Mój kumpel Hopper nalegał, żebym towarzyszył mu w spontanicznej wyprawie do Vegas. Wiedział, że mu nie odmówię, bo mam taki sam problem z hazardem jak Tim Donaghy[52]. Potrzebowałem pozwolenia na wyjazd od ciężarnej żony, która była na mnie wściekła – po pierwsze dlatego, że będąc w ciąży, musiała się zmagać z kalifornijskimi upałami, po drugie dlatego, że wpadliśmy, bo w lutym namówiłem ją do wycofania bramkarza[53]. Ale jestem przecież geniuszem zła: skoro w tym samym czasie w Vegas grała liga letnia NBA, to udało mi się jakimś cudem przekonać ją, że wydawca „ESPN Magazine” chce, bym napisał felieton poświęcony czterem meczom, w których mieli wystąpić m.in. moja ukochana drużyna (Celtics), mój ulubiony debiutant (Kevin Durant) i dwie drużyny z Los Angeles (Clippers i Lakers). „Załatwię to w 36 godzin” – powiedziałem.

Zgodziła się, a całą swoją złość przeniosła na mojego pracodawcę za to, że zmuszał mnie do pracy w weekend. (Mówiłem, że jestem spryciarzem). Szybko zadzwoniłem do swojego wydawcy, po czym miała miejsce następująca wymiana zdań:

JA: Nie mam w tym tygodniu żadnego sensownego pomysłu na felieton. Zaczynam panikować.

NEIL (mój wydawca): Kurde. Sam nie wiem, co ci poradzić. Nic się nie dzieje.

(Kilka sekund ciszy).

JA: Zaraz, zaraz… Czy w Vegas nie odbywa się teraz letnia liga?

NEIL: Tak, chyba tak. Ale dlaczego niby miałbyś o tym pisać?

JA: Czekaj, sprawdzę, kto gra w piątek. (Kolejne 20 sekund spędzam, udając, że wchodzę na NBA.com i sprawdzam terminarz gier). O rany – o trzeciej Clippers, o piątej Celtics, o szóstej Lakers, a o siódmej Durant i Sonics! Muszę tam pojechać! Napiszę tekst na 1250 słów. (Neil nie odpowiada). No weź, Vegas? Celtics i Durant? Felieton sam się napisze!

NEIL (po długim westchnieniu): No dobra, dobra.

Czy przejmowałem się, że brzmiał tak, jakbym właśnie przekonał go, by oddał mi nerkę? Jasne, że nie. W piątek poleciałem do Vegas, odbębniłem te cztery mecze, po czym dołączyłem do Hoppera na popijawę i blackjacka do białego rana[54]. Następnego ranka obudziliśmy się na czas, żeby zjeść słynne śniadanie w Vegas (półlitrowa kawa, bajgiel i duża szklanka wody), po czym udaliśmy się na dwór, do eleganckiej sekcji blackjacka znajdującej się nad basenem:

Osiem stolików do blackjacka, rozmieszczonych wokół barków, takich jak ten, w którym pracował po ucieczce na Jamajkę Brian Flanagan w filmie

Koktajl

. Wystarczy, że raz będziesz uprawiał hazard na dworze, a twoje życie już nigdy nie będzie takie samo. To trochę tak jak przejechać się pierwszy raz w życiu kabrioletem.

Nad stolikami znajdowały się kurtyny wodne, które dmuchały chłodnym wodnym sprayem, żeby nikt się nie przegrzał, co było dość prawdopodobne, biorąc pod uwagę temperatury w Vegas sięgające często 45 stopni Celsjusza w cieniu i 75 stopni Celsjusza w kroczu każdego faceta.

Zaraz za stolikami był przepiękny europejski basen. W jakim sensie „europejski”? To taki wymyślny sposób, żeby móc powiedzieć, że można się w nim kąpać topless

[55]

.