Wiedźmi czar. Spells Trouble. Siostry z Salem. Tom 1 - P. C. Cast - ebook

Wiedźmi czar. Spells Trouble. Siostry z Salem. Tom 1 ebook

P C Cast

3,3

Opis

Sarah Goode, wiedźma z Salem, bez trudu umknęła prześladowcom: jako jedna z niewielu była prawdziwą czarownicą. Wiedziona przez swoją boską przewodniczkę, odnalazła w Illinois niezwykłe miejsce mocy. Choć wpierw musiała zapieczętować pięć bram Podziemia, jej magia zapewniła Goodeville spokój i dobrobyt na setki lat.
Kolejna z następczyń właśnie przygotowuje swoje córki bliźniaczki do objęcia jej schedy, ale w dniu rytuału zaklęcie słabnie. Święte drzewa nie bronią już Goodeville równie skutecznie jak dotąd. Mag i Hunter, nastoletnie wiedźmy, muszą narazić życie, by zmierzyć się z nadludzką potęgą wdzierającą się do naszego świata. Demony Tartaru, upiory nordyckiego piekła i bogowie dopominają się o swoje, podczas gdy one oprócz tego mają na głowie jeszcze (mega)przystojnego chłopaka, który jest kapitanem szkolnej drużyny, kilka morderstw, kota i bardzo dziwną ciotkę.
Czy magia i siostrzana więź okażą się silniejsze od zła zagrażającego jednocześnie z pięciu stron? Na szczęście bliźniaczki mogą liczyć na pomoc przyjaciół i to nie tylko z tego świata!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (81 ocen)
19
20
18
15
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BookAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Coś cudownego. Mam nadzieje, że będzie 2 cześć
10
yuping

Nie polecam

Macie możliwość że tak, że czasami bardzo się staracie, ale za nic w świecie nie możecie skończyć książki? niestety tak właśnie stało się że mną, przeczytałam ponad połowę i wymiękłam. Fabuła jakoś się nie klei, jest chaotycznie i mocno infantylnie, niby książka dla młodzieży, ale i tak wypada słabo.
11
MagdalenaLegimi123

Z braku laku…

przewidywalna
00
AlexLvnaB

Z braku laku…

Męcząca, trochę powtarzalna, główne bohaterki (siostry Hunter i Mercy) zdecydowanie nie są dobrym wzorem dla młodszych czytelników i czytelniczek; fabuła ma jakiś potencjał, liczę na to, że następne tomy mnie nie zawiodą.
00
zaczytanamarzycielka8

Nie polecam

mój pierwszy DNF !!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Spells TroubleRedakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Katarzyna Malinowska, Dorota PiekarskaSkład i łamanie: Arkadiusz Zawadzki/Aureusart

Text Copyright © 2021 by P.C. Cast and Kristin CastPublished by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.All rights reserved.

Projekt okładki i ilustracje: Leo Nickolls

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-001-2

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Monice Patterson, naszej wiernej redaktorce.

Dziękujemy za walki stoczone w naszych sprawach.

Ta książka jest dla ciebie!

Prolog

19 lipca 1692

Salem, Massachusetts

Sara Goode nie uniosła powiek, kiedy zaczęli sprawdzać, czy zapadnia szubienicy działa jak należy. Procter’s Ledge znajdowało się wprawdzie spory kawałek od budynku sądu, w którym uwięziono Sarę, ale wiatr niósł złowieszcze brzmienie i przeciskał je przez kraty nieoszklonego okna nad jej głową. Usłyszała metaliczne zgrzytnięcia dźwigni otwierającej klapę, a po nich odgłosy napinanego sznura, kiedy to zastępujący ciało ciężki, płócienny worek z piaskiem opadał w czeluście zapadni: zgrzyt-trzask-tonk. Prostacki rechot i fragmenty rozmów mężczyzn przygotowujących narzędzie kaźni przylatywały do Sary przez cichą, spokojną noc niczym osy, które lada chwila miały ją użądlić.

Leżąca obok matki na wąskiej pryczy maleńka Dorothy poruszyła się niespokojnie. Sara pogłaskała dziecko po wychudłych pleckach. Odetchnęła głęboko i wypełnił ją smak rozmarynu. Z ledwością utrzymywała na wodzy gniew, który czuła wobec tamtych. Nie dość, że wymyślili sobie, że wtrącą do więzienia i ukarzą za czary ją, to jeszcze umieścili w nieprzyjaznej zimnej celi jej niewinną czteroletnią córeczkę. Bezwzględni głupcy wykryli, że mała ma na paluszku ukąszenie pchły – tak, pchły!

Oczywiście, Sara zwróciła wcześniej uwagę na znaki ostrzegające o grożącym niebezpieczeństwie: kruka, który wykrzykiwał pod jej oknem przez trzy ranki z rzędu, korzenie mandragory, które, gdy je wykopała, okazały się całkiem przegniłe, a zwłaszcza na martwego królika, którego znalazła na progu swojego domu.

Nie zlekceważyła ostrzeżenia i przygotowała się na atak. Nie spodziewała się jednak, że miejskie władze zaczną działać tak szybko ani też, że jej mąż stanie po stronie oskarżycieli.

A w dniu, w którym ujrzała konstabla Lockera przy zakratowanym wejściu do jej więziennej celi, trzymającego maleńką dłoń Dorothy w swoim wielkim łapsku, kompletnie się załamała.

Konstabl otworzył wówczas kratę i wepchnął dziecko do środka, mówiąc:

– Ano, ano, znaczy, prawda to. Dziecię przyznało się do czarów i ma na sobie znak szatana. Z tobą tedy sczeźnie.

Tamtego dnia Sara zdała sobie sprawę, że miasto nieprędko otrząśnie się ze zbiorowego szaleństwa, które pochwyciło je w swoje szpony. Nie było szans, żeby mieszkańcy Salem przejrzeli nagle na oczy i uwolnili Sarę oraz jej ukochaną córeczkę. Zresztą nawet gdyby to zrobili, gdzie by się podziała mała? Miałaby wrócić do tego zdrajcy, swojego ojca?

Sara musiała radzić sobie sama.

Zgrzyt. Trzask. Tonk – odgłos gwałtownie naprężonego sznura. Tym razem do uszu Sary dobiegł odrażający męski rechot, po którym nastąpiły oklaski.

Dorothy poruszyła się niespokojnie, więc Sara zaczęła cichutko nucić melodię kołysanki, głaszcząc dziecko po plecach. Zazwyczaj śpiewała córeczce, ale nie tej nocy. Tej nocy Sarze zależało jedynie na tym, żeby uspokoić małą, by nie robiła hałasu. Musiała skupić się na czymś naprawdę ważnym – musiała starannie i niespiesznie przeżuć na wonną papkę gałązkę rozmarynu.

Najwyższy czas. Przygotowywali szubienicę nocą, Sara była więc pewna, że o świcie zawiśnie razem z czterema innymi kobietami: Martin, Howe, Nurse i Wilde.

To był jedyny logiczny scenariusz, bo kto bez konkretnej przyczyny zarywałby noc?

Dlaczego do tego wszystkiego doszło? Usta Sary wykrzywiły się w niemym grymasie, gdy odpowiedź pojawiła się w jej umyśle – wszystko to działo się dlatego, że okrucieństwo mieszało się w tych ludziach ze strachem.

Mężczyźni o ciasnych umysłach, rządzący miasteczkiem Salem, nazywali północ godziną czarownic, a tak naprawdę nie mieli o niczym bladego pojęcia. Wyobrażali sobie, że przegonią szatana i nie pozwolą stworowi z rozwidlonym jęzorem wmaszerować do miasta. I że tym sposobem ocalą przed złem kobiety nazwane przez wielebnego Noyesa diablimi służkami.

Każdą z kobiet umieszczono w innej części sądowego budynku, aby nie mogły się ze sobą porozumieć i wspólnie przywołać swojego mrocznego pana.

Sara żachnęła się – nieszczęsne ofiary losu. Wszystkie cztery.

Z tych czterech kobiet, które miały zawisnąć o świcie, były takie czarownice jak z wielebnego Noyesa czarnoksiężnik.

Oby ten ich potworny bóg dał im do picia wyłącznie krew za to całe nieszczęście powstałe z jego winy. Ja zaś, jeśli już jestem czyjąś sługą, to jedynie Wielkiej Matki Gai – pomyślała Sara.

Sara Goode wierzyła w szatana mniej więcej tak samo jak w krasnoludki.

Zgrzyt. Trzask. Odgłos naprężanego sznura.

Te dźwięki nie robiły już na Dorothy większego wrażenia. Spała spokojnie, cichutko pochrapując. Sara mogła dzięki temu bez reszty oddać się zaklęciu nadającemu moc wonnej rozmarynowej pulpie. Wcześniej zerwała ukradkiem pęd rozmarynu podczas krótkiego wyjścia, kiedy zaprowadzono je do latryny, aby sobie ulżyły. Teraz Sara, przeżuwając rozmaryn, powtarzała w myśli intencję, wciąż i wciąż.

Pamiętaj, pamiętaj, roślino święta;

żuj i czuj, i trzy razy po trzy,

niech sen go ogarnie i śnią mu się sny…

– Iiiau!

Głos kota rozległ się tuż pod drzwiami sądowego więzienia, dziwaczny akompaniament do makabrycznej muzyki szubienicy. Ale dla uszu Sary koci zew był niczym woda na pustyni dla spragnionego wędrowca. Delikatnie musnęła dłonią ramiona córeczki.

Dziewczynka natychmiast otworzyła swoje zielone jak mech oczy.

Sara przyłożyła palec do ust, na co Dorothy skinęła główką, a w jej oczach błysnęło zrozumienie. Dziecko nie poruszyło się i nie odezwało. Wcale nie zamierzało już spać.

– Iiiiiau!

– Wciórności! – Konstabl Grant, młody mężczyzna pełniący tej nocy straż, kilkukrotnie już sprawdzał w celach, co się dzieje ze skazanymi, a od pewnego czasu siedział za dębowym stołem.

Usłyszawszy miauczenie, zerwał się jak oparzony. Odłożył tanie cygaro na półkę kominka, zatrzasnął biblię gwałtownym ruchem, lecz wciąż trzymał ją w kościstych dłoniach. Spoglądał na drzwi.

– Iiiau!

Konstabl sięgnął ponownie po cygaro, wetknął je w zęby i stanowczym krokiem ruszył w kierunku sądowego więzienia. W budynku znajdowały się trzy małe cele usytuowane wzdłuż tylnej ściany i tylko jedna z nich była zajęta.

– Idź precz, szatański pomiocie! – zawołał strażnik, nie wyjmując cygara spomiędzy zębów, a potem otworzył drzwi na oścież i machnął księgą.

Wielkie kocisko prześlizgnęło się obok niego bez trudu i pognało prosto do celi, w której przebywały Sara i jej córka. Konstabl Grant zatrzasnął drzwi, odwrócił się i dopiero wtedy zauważył kota. Wypluł cygaro, upuścił biblię i kręcąc z niedowierzaniem głową, wbił wzrok w pręgowanego zwierzaka, który bezczelnie ocierał się o pręty, mrucząc przy tym ostentacyjnie.

Sara ścisnęła ramię córki. Nadszedł czas.

Dorothy w jednej chwili usiadła, wyciągnęła rączki i zawołała:

– Mamo! Odyseusz! To Odyseusz!

Następnie zaś, jak ćwiczyły to wcześniej, mała podbiegła do zakratowanych drzwi, gdzie przysiadła na piętach i wyciągnęła obie rączki, aby pogłaskać kota. Kota tak ogromnego, że większość psów w miasteczku była od niego mniejsza, wszystkie zaś panicznie się go bały.

– Zabierz tego dzieciaka! Zabieraj go, mówię! Nie zezwolę, żeby się tu kręcił czarci zwierz!

Konstabl Grant chwycił pogrzebacz i zamachnął się nim, grożąc mruczącemu kotu i roześmianemu dziecięciu.

Sara krzyknęła z udawanym przerażeniem w głosie tłumionym przez kulę przeżutego rozmarynu, którą miała w ustach, i przypadła do dziecka – gdy zaś konstabl znalazł się przy samej kracie, spojrzenia Odyseusza i Sary spotkały się. Kobieta skinęła głową, na co kocur zgrabnie przecisnął się między prętami, a po chwili jak wystrzelony z procy wpadł do celi i natychmiast zwinął się w kłębek na kolanach Dorothy.

Konstabl Grant uderzył pogrzebaczem w kratę, czerwony ze złości, i znów zawołał:

– Nie zezwolę, żeby czarci pomiot się tu kręcił!

Sara stała już przy kracie. Zerknęła na rozjuszonego strażnika, którego miała na wyciągnięcie ręki, i plunęła mieszaniną rozmarynowej papki, śliny oraz intencji prosto w jego twarz.

Konstabl wypuścił z dłoni pogrzebacz. Żelastwo uderzyło z brzękiem o kamienną posadzkę, a mężczyzna zakwiczał dziwacznie, gorączkowo usiłując zetrzeć z siebie zielonkawą masę, która upstrzyła mu całą twarz i dostała się do oczu.

Sara uniosła ręce i ukorzeniła się w podłożu. Całym jestestwem sięgnęła głębiej i głębiej, i jeszcze głębiej przez kamienną podłogę, aż po żyzną glebę poniżej, i zaczerpnęła drzemiącej tam mocy, niezmiennej niczym siła księżyca przyzywająca przypływ. Poczuła, jak żar ziemi rozgrzewa jej skórę, a włoski na przedramionach stają dęba.

Sara Goode przemówiła naglącym tonem, a w jej głosie pobrzmiewały nieskończona pewność i bezbrzeżne przekonanie, które tak doskwierały mężczyznom z Salem, że aż uznali, że trzeba ją powiesić:

Rozmarynu moc o północy żutego zaraz uczyni z ciebie ślepego!

Grant jęknął, gdy tylko padło pierwsze słowo zaklęcia. Jego twarz pobielała niczym wapno, zachwiał się i zaczął rozpaczliwie przecierać oczy. Postąpił na oślep krok w tył – niezdarnie, jakby nie potrafił się przebudzić z dręczącego koszmaru. Opadł ciężko na kolana, wciąż gorączkowo ocierając twarz.

Ciężkie twoje serce, ciężkie myśli twe,

o wszystkim zapomnisz, gdy obudzisz się!

– Szatańska nierządnico! – wybełkotał jeszcze, dźwigając się z trudem.

Sara nie zwróciła na to uwagi i dalej wypowiadała zaklęcie:

Przemożny cię złoży sen,

lecz wpierw spełnij rozkaz ten:

nim myśl uśnie, głowo hucz:

wpierw rzuć klucz, rzuć klucz, rzuć klucz!

– Nie poddam się twojej woli! – Konstabl Grant sięgnął po omacku do kieszeni, namacał w niej żelazne kółko od kluczy, cofając się chwiejnym krokiem w kierunku drzwi. – Wiedźmo! Nigdy nie dostaniesz… – urwał, gdy potknął się o leżącą na podłodze, upuszczoną wcześniej biblię.

Runął, młócąc ramionami powietrze.

Głowa Granta uderzyła w róg stołu i strażnik padł bez czucia na podłogę. Podczas upadku dłoń konstabla otworzyła się i klucze wylądowały na kamieniach z melodyjnym brzękiem.

– Szybko, Odyseuszu! – nakazała Sara kotu, który w mig zeskoczył z kolan Dorothy, przecisnął się z powrotem między prętami, a potem dał susa w kierunku leżącego strażnika.

Błyskawicznie pochwycił w pysk kółko z kluczami i wrócił z nimi do celi.

Sara potrzebowała zaledwie chwili, żeby otworzyć kratę. Kiedy już razem z Dorothy znalazły się na zewnątrz, Sara zamknęła ją z powrotem, a następnie włożyła klucze do głębokiej kieszeni konstabla.

Odyseusz warknął cicho.

Sara skinęła głową.

– Tak, tak. Wiem. Ale gdy się obudzi, nie będzie pamiętał, co się wydarzyło. Zobaczy tylko pustą celę. Rozpowie potem, jak to ta czarownica Goode i jej czarci pomiot za sprawą czarów przeniknęły przez żelazne kraty, dosiadły zapewne grzbietu szatana i zniknęły w ciemnościach… Tym szatanem pewnie będziesz ty, mój drogi Odyseuszu.

Kocisko zamruczało, ocierając się o nogi swojej pani.

– Ta opowieść lepiej mnie uchroni przed pościgiem, niż gdybym go związała albo zamknęła w celi.

Odyseusz zaświergotał po kociemu, zadowolony, a Sara ujęła maleńką dłoń Dorothy i spokojnie wyszły razem na zewnątrz.

Noc była ciemna i cicha, przepełniona aromatem rozmarynu. Sara czekała niecierpliwie na kolejny złowieszczy zgrzyt dźwigni uruchamiającej zapadnię szubienicy. Nastąpił wkrótce, tak jak się spodziewała, a zaraz po nim rozległa się głośna rozmowa mężczyzn, której towarzyszyły, tak jak poprzednio, śmiech i aplauz. Wszystko to skutecznie zagłuszyło niepożądane dźwięki, jakie mogły powstać, gdy Sara i jej dziecko oraz futrzasty czworonóg wydostawali się z więzienia.

Przemykali wzdłuż ściany budynku, a potem przebiegali od cienia do cienia, zmierzając ku obrzeżom miasteczka.

– Mamo! Mamo! – szepnęła naglącym tonem Dorothy i pociągnęła matkę za rękę.

Sara, nie zatrzymując się, chwyciła córeczkę w ramiona.

– Co, kochanie?

– Pomyliłaś kierunek.

Sara przebiegła przez gruntową drogę, minęła dwa domy z bali i dopiero wtedy odpowiedziała:

– Idziemy do nowego domu. Jest daleko, bardzo daleko.

– Ale ojca tam nie będzie?

Sara zacisnęła usta. Pogłaskała córeczkę po główce, starając się opanować gniew.

– Nie, kochanie. Twój ojciec nie zapewnił nam bezpieczeństwa. Dlatego od dziś to ja będę o ciebie dbać.

Odyseusz, przemykający bezszelestnie obok nich, zaświergotał, zwracając się do Sary jakby z pretensją. Kobieta uśmiechnęła się i dodała:

– Ja i Odyseusz, oczywiście.

– Będziemy dbać o siebie nawzajem – oświadczyła Dorothy poważnym tonem.

Dziewczynka zachowywała się ostatnio jak dorosła osoba, choć miała zaledwie cztery lata.

– Właśnie tak, kochanie. Będziemy o siebie dbać.

Niebo powoli rozjaśniało się wczesną zapowiedzią świtu, przybierając stopniowo szary odcień, kiedy troje uciekinierów dotarło wreszcie do jabłkowego sadu oddzielającego zachodnią część Salem od wiejskich gospodarstw i ciągnących się za nimi lasów.

Sara zwolniła, pozwoliła Dorothy znowu iść obok siebie. Odyseusz trzymał się nieco z tyłu. Cała trójka przemieszczała się pośród drzew, których gałęzie uginały się od ciężaru owoców, kierując się ku najstarszej z jabłoni, w samym sercu sadu.

Sara przyłożyła dłoń do szorstkiej kory i zwróciła się z uszanowaniem do prastarego drzewa:

– Bądź pozdrowiona, dobra przyjaciółko. Dzięki za ciebie składam naszej wielkiej bogini.

Sara uśmiechnęła się, gdy liście nad nią zadrżały w odpowiedzi, choć przecież leniwy nocny wietrzyk całkiem ustał nad ranem. Podeszła do drzewa od północnej strony, tam gdzie dwa potężne korzenie rozwidlały się niczym różdżka. Sara opadła na kolana i zaczęła kopać, zamiast szpadla używając ostrego kamienia.

Już po chwili kamień napotkał opór, a gdy Sara zaczęła odgarniać ziemię, jej oczom ukazało się wieko drewnianej skrzyni. Kobieta nie zadała sobie jednak trudu, żeby odkopać całą skrzynię. Oczyściła jedynie wieko, podniosła je i wyciągnęła ze środka płócienną sakwę, którą ukryła w skrzyni dzień wcześniej, kiedy po nią przyszli. Umieściła w sakwie swoje skarby, swoją wyprawkę na nową przyszłość: podróżne płaszcze dla siebie i Dorothy, trochę ubrań na zmianę, skórzaną sakiewkę ze wszystkimi oszczędnościami oraz grimoire oprawiony dla niepoznaki jak modlitewnik. Pod księgą spoczywało zawiniątko z materiału ufarbowanego pieczołowicie na zielony kolor mchu oraz oczu jej córki. Znajdowały się w nim puszeczka soli i cenny opal wielkości włoskiego orzecha, który połyskiwał teraz w pierwszej poświacie brzasku.

– Usiądź tu pod drzewem, kochanie – powiedziała Sara do córeczki.

Wokół prastarego drzewa usypała solny krąg. Potem zaś, mając Dorothy u swoich stóp i Odyseusza u boku, Sara odetchnęła głęboko po trzykroć, przyłożyła opal do czoła i rozpoczęła przywołanie:

Wzywam cię kamieniem, solą

prowadź, czuwaj nad mą dolą.

Wielka matko sprawiedliwa,

w tobie ma ufność spoczywa.

Proszę, wskaż mi drogę swoją,

ja na zawsze będę twoją.

Prowadź do miejsca wybranego,

gdzie nie zaznamy niczego złego!

Wypowiedziawszy ostatnie słowo zaklęcia, Sara zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że spogląda poprzez swoje czoło, poprzez gorejący opal i zawartą w nim magię.

– Och, błogosławiona bądź, bogini! Dzięki ci, wielka matko! Dzięki! – Te słowa Sara wypowiedziała bezwiednie, jakby jej usta żyły własnym życiem.

Poszycie zajaśniało nagle zieloną poświatą. Szmaragdowy szlak prowadził od stóp Sary gdzieś na zachód. Przepływająca przez opal moc Gai wzmagała jej widzenie: szlak jarzył się i pulsował energią, im dalej, tym silniej. Czuła jego zew, jakby ciągnęła ją jakaś magnetyczna siła.

Sara uniosła powieki i pokłoniła się nisko.

– Będę podążać twoją drogą, teraz i zawsze. Bądź błogosławiona, Wielka Matko. – Ucałowała opal i odwróciła się twarzą do drzewa. Wspinając się na palce, sięgnęła wysoko, żeby wsunąć kamień w szczelinę między popękaną korą. – Dzięki ci, o Matko Jabłoni. Zawsze będę pamiętać, że stanęłaś na straży mojego losu.

Liście znów zadrżały w odpowiedzi.

Dopiero wtedy pozbierała rzeczy, zakopała pustą skrzynię, następnie zaś, trzymając córkę za rączkę, z kocim sprzymierzeńcem u boku Sara Goode przekroczyła solny krąg i ruszyła na zachód, podążając szlakiem mocy, wibrującym pod jej stopami w rytm bijącego serca.

Teraz

Goodeville, Illinois – HRABSTWO SALEM

Jeden

Jezioro Goode wyglądało jak z pocztówki, jego brzegi porastały strzeliste drzewa, a piaszczyste brzegi opadały łagodnymi plażami ku błękitnej, czystej jak kryształ wodzie. Jezioro zawsze było piękne, lecz tego dnia z jakiegoś powodu postanowiło przybrać szczególny wygląd. Może to na cześć Hunter Goode, która właśnie tego dnia obchodziła swoje szesnaste urodziny. A może dlatego, że Hunter poszukiwała pretekstu, żeby jeszcze chwilę zamarudzić. Niezależnie od prawdziwej przyczyny Hunter zbiegła na sam brzeg z ręcznikiem w dłoni, zrzuciła koszulkę i szorty, a potem weszła do wody i zaczęła brodzić w kojącym błękicie.

Poczuła przejmujący chłód, a potem jej ciało pokryło się gęsią skórką, gdy spoglądała na swoje stopy zanurzające się coraz głębiej i głębiej. Woda sięgała jej do szyi, a ona wciąż jeszcze widziała czubki palców u stóp, blade kształty odcinające się od żółtego piasku na dnie jeziora. Jeszcze kilka kroków i zniknęły, pochłonięte przez czerń głębi, a Hunter unosiła się w wodzie.

Położyła się na powierzchni, rozpostarła ramiona, odgięła głowę do tyłu, mrużąc oczy od słonecznego blasku. Dryfowała na plecach, a zanurzone w wodzie uszy przekazywały do jej umysłu delikatny jednostajny szum, który przynosił ukojenie. Melodię, która sprawiała, że odpłynięcie w sen stało się nieuniknione. Hunter zawsze chętnie witała upragnioną ciszę, która wypierała z jej głowy myśli. A co ważniejsze, wypierała też wspomnienia.

Terkot motorówki wyrwał Hunter z marzeń i pustki. Przyłożyła dłoń do oczu i wyprostowała się, wracając do pozycji pionowej. Czerwono-czarna łódka płynęła wzdłuż przeciwległego brzegu jeziora, a potem zakręciła, zmierzając na środek. Jej dziób uderzał w wodę, skacząc po falach zwieńczonych białą pianą. Towarzyszyły temu radosne wrzaski kilku głosów. Łódź zwolniła, a potem stanęła, kołysząc się na uspokajającej się powierzchni wody.

Fala uderzyła Hunter w twarz. Dziewczyna otarła oczy, a potem, mrużąc powieki, przyjrzała się dokładniej łodzi i jej pasażerom. Pięciu pasażerom. Zamrugała, żeby otrzepać rzęsy z resztek wody. Tak, pięciu pasażerom rodzaju męskiego. Jeden z chłopaków machnął do kogoś ręką. Czyżby do niej…?

– Hej! – Chłopak bez koszulki stał na ławeczce, trzepocząc ramionami jak gęś. – Ty chodzisz do Goode High, no nie? Należysz do Mustangów.

Łódź ruszyła powoli. Hunter spoglądała na pięciu chłopaków, którzy gapili się na nią, wyraźnie oczekując odpowiedzi. Otworzyła nawet usta, żeby się odezwać, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Przeciwnie, serce podeszło jej do gardła i poczuła pulsowanie w uszach. Zanurkowała więc i odpłynęła, podążając ku bezpiecznej plaży, gdzie leżał jej ręcznik i ubranie, które zrzuciła, wiedząc, że nikt nie patrzy. Jej płuca domagały się tlenu, lecz płynęła dalej. Gonił ją nieprzyjemny rechot niespodziewanych intruzów. Rozbrzmiewał głośniej niż jej puls oraz wycie podwodnej ciszy. W podstawówce wszyscy się z niej nabijali i choć od tamtej pory minęły już dwa lata, Hunter wciąż nie była gotowa na niewybredne żarty.

W końcu musiała się wynurzyć. Chwyciła łapczywie powietrze, wypełzła na brzeg i omal nie przewróciła się na swój schludnie poskładany ręcznik. Nie chciała spoglądać za siebie na łódź, na chłopaków, bo nie miała ochoty widzieć, jak pokazują ją sobie palcami. Ale coś kazało jej to zrobić. Mimo obaw.

Piekły ją oczy. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić łzy. Od płaczu zawsze robiło się tylko gorzej. Wisiorek leżał na jej ubraniu; chwyciła za sznurek i zacisnęła dłoń na opalizującym kształcie przypominającym literę T. Zerknęła w stronę łodzi ponad połyskującymi falami. Tamci nie zwracali już na nią uwagi, tańczyli. Kolejny chłopak ściągnął T-shirt i zaczął wymachiwać nim nad głową. Zrobili głośniej muzykę. Szybki, urywany bit doszedł do uszu Hunter, a zaraz potem zawarczał motor i łódź się oddaliła.

Dziewczyna oddychała ciężko i szybko. Opadła na kolana. Nie śmiali się. W każdym razie nie z niej. Wtedy powróciły łzy. Pozwoliła im płynąć. Kapały na piasek, który w miejscach, gdzie padały wilgotne krople, stawał się ciemniejszy. Może ten następny etap życia będzie inny.

Otworzyła oczy, owinęła włosy ręcznikiem i wciągnęła szorty na mokry dół kostiumu kąpielowego. Wisiorek zwisał między jej palcami. Zarzuciła T-shirt na ramię, a potem ruszyła w stronę przystani. Znów była sama i tak było najlepiej.

Spłowiałe deski pomostu trzeszczały, gdy szła do trzech stojących obok siebie leżaków i oprawionego w sztuczną skórkę brulionu, który tymczasowo porzuciła na rzecz błękitnych wód jeziora Goode. Hunter zdjęła ręcznik z włosów, potrząsnęła nimi i spięła je w wysoki kucyk, który zawsze nosiła. Potem wciągnęła T-shirt i usiadła na leżaku. Otworzyła pamiętnik, założyła wisior na szyję. Gładziła go palcami, patrząc jednocześnie na białe stronice. Irytująco białe w jasnym kwietniowym słońcu. Wyciągnęła długopis, kliknęła, wysuwając wkład, a potem znowu kliknęła. Już od trzech tygodni miała ten brulion oprawiony w sztuczną skórę, ale poza swoim imieniem i nazwiskiem zdołała napisać w nim zaledwie jedno zdanie, które potem zamazała, napisała od nowa, znów zamazała, aż wreszcie znowu napisała HUNTER GOODE, tym razem czarnym markerem. Nie, żeby przedtem napisała swoje imię i nazwisko nieprawidłowo, tylko coś… No coś było nie tak.

To samo coś powstrzymywało Hunter i teraz, bo wszystko, co chciała powiedzieć, było jakieś nie takie. Właśnie zamierzała stworzyć następną kultową powieść amerykańską i dopóki nie kupiła tego brulionu w eleganckim sklepiku papierniczym na Main Street, wydawało jej się, że właściwie połowę całej roboty ma już za sobą. Wymyśliła przecież tytuł i imiona bohaterów. W końcu to jest najtrudniejsze, tak czy nie?

Hunter potarła opalizujący klejnot zwisający z jej szyi na cienkim sznureczku. Kąpiel w jeziorze Goode miała jej rozjaśnić w głowie, a tylko rozbudziła uczucia, które desperacko usiłowała od siebie odpędzić. Głęboko fioletowy rdzeń wisiorka wirował jak fryga. Zawsze tak się działo, kiedy nie wiedziała, co ze sobą zrobić, tak jakby zamęt w jej głowie był mieszadłem, jej ciało źródłem energii, a jej kiełkująca magia mlecznym fioletowo-różowym koktajlem.

Zacisnęła w dłoni wirujący klejnot i spojrzała w niebo. Nad jeziorem unosiły się puszyste białe chmurki. Było ich zbyt wiele, żeby mogła zobaczyć bladą pieczęć księżyca na jasnym błękicie. A bez księżyca, bez jej księżyca, dzień stawał się niekiedy nieznośny. Źle zrobiła, zostawiając swoją talię tarota w domu.

Hunter westchnęła, a wisiorek opadł za dekolt. To dziwne, że wystarczyła cienka warstwa bawełny, żeby przestała odczuwać swoją magię. Być może było jej zbyt mało. Wyrównała farfocle strzępiącego się sznurka. Gdy minie dzisiejsza noc, będzie tak przepełniona magią, że żaden T-shirt jej nie powstrzyma.

Ostre, przenikliwe miauknięcie sprawiło, że Hunter wzdrygnęła się nerwowo. W następnej sekundzie brązowo-czarno-biała maine coonka znalazła się przy leżaku Hunter. Kotka zwinęła się w kłębek na jej udach, ziewnęła, przy czym czubeczki ostrych zębów zalśniły w blasku słońca, a następnie wyciągnęła pazury i zaczęła ugniatać skórę Hunter. Xena zawsze się za nią włóczyła, jakby jej pilnowała. Było to miłe, ale jednocześnie trochę krępujące.

– Dzięki za przywołanie do rzeczywistości, Xeno.

Hunter przyłożyła końcówkę długopisu do pustej strony. Po tych wszystkich bezproduktywnych tygodniach wreszcie to zrobi. Zamaszystą kursywą napisała słowo „tytuł” i obok narysowała równiutką, symetryczną gwiazdkę.

Gdy wzbiera mrok

Ponieważ napisała to dużymi literami, kropki nad „i” niczym nie przyozdobiła. Odtąd wszystko już będzie na poważnie – postanowiła. I to jest ostateczny tytuł. Skinęła głową sobie samej i podkreśliła te trzy słowa. Otóż to, niezmienne, jakby wykute w kamieniu.

Końcem długopisu dotknęła podbródka, pochyliła się i przeczesała palcami mięciutkie futro kotki. No i teraz główni bohaterowie, czyli Maisie i Mitchell, którzy pokonają wszystkie przeszkody, do szaleństwa się pokochają… – Hunter wpatrywała się w falującą lekko toń jeziora Goode, wciąż głaszcząc Xenę. – Może to przez nich mam tę blokadę pisarską… – pomyślała. – Hm. Maisie i Mitchell…

Hunter poczuła mrowienie w palcach, kiedy jej myśli powędrowały w inną stronę. Bo w tym wszystkim tak naprawdę nie chodziło o Maisie i Mitchella. Problemem był dzisiejszy wieczór.

Właśnie ten wieczór znajdował się na pierwszym miejscu listy rzeczy, o których nie należało myśleć. I to już od trzech tygodni. Ceremonia zawierzenia i do tego brama… Strasznie dużo tego wszystkiego. Jej życie miało ulec przemianie, zdumiewającej i magicznej, ale to nie zmieniało postaci rzeczy. Zmiana to coś ważnego. Trudnego. Hunter zaś nie była pewna, czy jest na to gotowa.

Xena poruszyła się, niezadowolona, bo palce Hunter miziające jej grzbiet znieruchomiały.

Hunter potrząsnęła głową, jakby chciała wygnać z niej te jałowe rozważania i poświęcić się bieżącemu zadaniu. Może by tak zmienić Maisie i Mitchella na Maisie i Madisona? Hunter napisała te imiona pod tytułem i każde z nich podkreśliła dwukrotnie, a potem skierowała swoją uwagę na domagającą się atencji kocicę. – W końcu wszyscy zalecają, żeby pisać o tym, co się zna.

Pomost zatrzeszczał, Xena położyła uszy po sobie, a „plask, plask” klapek się przybliżał. Emily Parrott machała do niej, a wiatr trzepotał jej żółtą jak płatki słonecznika sukienką.

– Z wami tak zawsze! Natura i natura! – zawołała, nasunęła okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy, a potem zebrała oplątujące się wokół nóg poły jedwabnej spódnicy. – Nigdy nie możecie zachowywać się tak jak wszyscy. – Umilkła na chwilę, poprawiła pasek ogromnej torby w kolorze neonowego różu i podjęła: – W mieście jest parę naprawdę niezłych miejsc, gdzie można urządzić imprezkę urodzinową. Miejsc, w których są klimatyzacja i darmowe wi-fi, dzięki czemu łatwiej byłoby znieść te śmieszne pomysły ze znikaniem przed północą. – Zmarszczyła nosek i wysunęła do przodu podbródek. – Przynajmniej dla mnie byłoby to łatwiejsze do zniesienia.

Hunter zamknęła brulion i zapięła go klamrą znalezioną w maminym koszyku z czarodziejskim ekwipunkiem Kuchennej Wiedźmy.

– Właśnie tak jest najlepiej, Em. Nawet bez klimy i wi-fi i mimo to, że musimy się urwać o północy.

Hunter coś ścisnęło w gardle i poszukała palcami swojego wisiorka. Zanim zdążyła wykonać ruch, żeby zdjąć z kolan kotkę, Xena zeskoczyła z leżaka i ruszyła na spotkanie Emily.

Zawartość torby Emily zagrzechotała niepokojąco, kiedy dziewczyna osłoniła się przed kotką.

– Jeśli nie zejdziesz mi z drogi, obedrę cię ze skóry i zrobię z ciebie etolę.

Kotka wygięła grzbiet i syknęła. Jej puszysty ogon w czarno-brązowe pręgi trzepał na boki niczym bicz.

Hunter odłożyła brulion i długopis na leżak, wstała i wzięła na ręce kłąb nastroszonego oburzenia.

– Już dobrze, Xeno – szepnęła, muskając kępki futra sterczące ze spiczastych uszu zwierzaka. – To przecież tylko ta wstrętna Emily Parrott. Na pewno nie obedrze cię ze skóry.

Emily kichnęła w rąbek sukienki i otarła oczy.

– A właśnie że tak, kocico. Tylko spróbuj, a zobaczysz. – Kichnęła znowu. – Przecież ona wie, że mam alergię. Po prostu chce mnie zabić. – Wysmarkała się w sukienkę, zmarszczyła brwi. – Widzisz? – Pokazała Hunter mokrą plamę. – To wszystko przez twoją koteczkę!

Pod dotykiem palców Hunter złość Xeny minęła, poskutkowało zwłaszcza drapanie pod pyszczkiem. Ogromna maine coonica snuła się po Goodeville, sprawując pieczę nad pięciotysięcznym miasteczkiem, jeszcze zanim Hunter przyszła na świat. Xena była obecna przy narodzinach Hunter; jak opowiadała jej matka, przyglądała się wszystkiemu spokojnie i uważnie, a było to piętnaście lat, trzysta sześćdziesiąt cztery dni, dziewiętnaście i pół godziny temu. Czy coś koło tego.

Futro kotki wibrowało od głębokiego pomruku, podczas gdy Hunter głaskała ją po grzbiecie.

– Powinnaś już iść, Xeno. – Dziewczyna pocałowała zwierzaka w czubek brązowo-białego łebka. – Dzięki, że wpadłaś.

Xena otarła się jeszcze o podbródek Hunter i zeskoczyła na ziemię. Wylądowała tuż przy obutych w klapki stopach Emily, zerknęła z ukosa na szczupłą, wysoką brunetkę i jeszcze raz syknęła, a potem się oddaliła, krocząc godnie po pomoście.

– Pa, kociszcze! – zawołała Emily, kiedy Xena znalazła się już na stałym lądzie i zniknęła w nabrzeżnych zaroślach. – Chociaż ten twój kot to właściwie pies, przecież ciągle chodzi krok w krok za tobą i twoją siostrą.

Hunter podniosła brulion i długopis, a później opadła z powrotem na leżak.

– Nie byłaby zachwycona, gdyby to usłyszała.

– Przecież ona jest jednak kotką. O ile twoja mama nie zna jakiegoś zaklęcia na koty, to Xena raczej nie ma pojęcia, co mówię. – Emily upuściła torbę na pomost, czemu towarzyszył brzęk i grzechot. – Chociaż wcale bym się nie zdziwiła, gdyby twoja mama potrafiła nauczyć kotkę ludzkiej mowy. A poza tym ona przecież ma już z milion lat…

Hunter popatrzyła na swoje paznokcie. O pewnych rzeczach nawet Emily nie powinna wiedzieć.

– O rany, nie mów? To jednak twoja mama nauczyła ją mówić! – Emily zrzuciła klapki i wsunęła je pod wolny leżak obok Hunter. – Nie do wiary, a ty nic mi nie powiedziałaś. Gadaj!

Łomot muzyki ze zbliżającej się motorówki wybawił Hunter z kłopotu, musiałaby bowiem okłamać Emily, a ta jak zawsze bezbłędnie by to rozpoznała.

Emily wykręciła szyję, żeby przyjrzeć się nadpływającym.

– No, no, no. Patrzcie państwo.

Hunter spojrzała w tamtą stronę. Czarno-czerwona łódź powróciła. Pięciu chłopaków podrygiwało w rytm pulsującej muzyki. Jeden z nich przykucnął. W słońcu co chwila błyskał metal puszek rzucanych kolegom.

Emily wspięła się na palce, zsunęła cienkie ramiączka sukni z opalonych na brąz ramion. Kiedy Emily zamierzała być czarująca, przyciągała do siebie facetów jak magnes.

Hunter przygryzła koniuszek paznokcia, obserwując, jak jeden po drugim nieruchomieli, aż wreszcie wszyscy patrzyli w stronę molo niczym rodzina surykatek. Hunter znów poczuła, że coś ją ściska za gardło, i usiadła głębiej w leżaku.

Tymczasem Emily kontynuowała popis. Najpierw poprawiła górę od bikini (pozbawioną ramiączek), a później pozwoliła opaść sukience wzdłuż szczupłych bioder aż do stóp. Ani razu nie spojrzała na łódź, jej pasażerów czy nawet na Hunter. Była sama. Była wyspą na morzu zachwyconą własnym pięknem. Nie zadała sobie trudu, żeby podnieść zrzuconą sukienkę. Usadowiła się na leżaku.

– Lubię mieć dobry widok, a ty?

Zsunęła okulary przeciwsłoneczne na sam czubek nosa, żeby lepiej widzieć motorówkę.

Hunter odruchowo dotknęła wisiorka.

– Jestem Hunter, nie Mercy – powiedziała bez zastanowienia.

To stwierdzenie padało z jej ust częściej niż jakiekolwiek inne słowa. I zazwyczaj zamykało rozmowę.

Emily westchnęła z ubolewaniem i spojrzała na Hunter.

– Tak, wiadomo. – Złote oczy Emily zarejestrowały mokry kucyk Hunter, zamknięty brulion, zwykły biały T-shirt i jeszcze zwyklejsze dżinsowe szorty. – Większość ludzi uważa, że jesteście identyczne, ale ja was przecież znam od drugiej klasy. A poza tym nie ma takiej możliwości, żeby ktoś przyłapał Mercy bez jakichś… – tu Emily machnęła ręką, obejmując tym gestem całą Hunter – …no, bez jakichś ozdóbek. Poza tym twoja siostra w życiu nie przyszłaby na imprezę pół godziny przed jej rozpoczęciem. – Owinęła długi lok wokół palca. – Ta dziewczyna sama jest imprezą, więc bez niej i tak nic się nie zacznie.

Hunter obciągnęła koszulkę i przycisnęła do piersi brulion. Poczuła wisiorek Tyra ukryty pod spodem i znów przygryzła paznokieć. Spoglądała za łódź, na słoneczny blask złocący powierzchnię jeziora pulsującą delikatnymi falkami.

– No dobrze, a dlaczego ty przyszłaś tak wcześnie?

Emily wciągnęła ciężką torbę na kolana i wydobyła z niej wetknięte jeden w drugi czerwone plastikowe kubki.

– Moja mama właśnie wróciła z wyprawy do Waszyngtonu, a ojciec dopiero za kilka dni wyjeżdża do Los Angeles na jakąś superważną konferencję w sprawie balsamowania zwłok. – Wzięła sobie jeden kubeczek, a drugi podała Hunter. – To zaś oznacza, że oboje są w domu. Że w tym samym czasie zajmują tę samą przestrzeń. A wszyscy wiemy, jak świetnie sobie z tym radzą.

Hunter popatrzyła na kubeczki czerwone jak znak stopu i przełknęła ślinę. Nie miała ochoty na drinka, ale też nie chciała być nieuprzejma.

– Przykro mi, Em – powiedziała i jednak wzięła kubeczek.

– Daj spokój. Sami sobie to robią. – Emily potrząsnęła głową, ustawiła wieżę z kubków na deskach pomostu i znów sięgnęła do torby. Tym razem pojawiła się spora szklana butelka. Odkręciła ją. – Wypijmy za rozwód.

Hunter się skrzywiła.

– Czy to wódka?

Emily uniosła brwi.

– Przyniosłam też różne domieszki. Nie jestem dzikuską. – Jasny płyn zaciurkał, kiedy Emily nalała go trochę do kubka Hunter i nieco więcej sobie. – Jest sok pomarańczowy, tonik, sok z żurawiny, jakieś dziwne coś pod nazwą Lemonberry Spritz, znalazłam to w lodówce mamy… – Wzruszyła ramionami. – Wybieraj swoją truciznę, panno Goode.

Hunter poczuła niemiły ucisk w żołądku.

– Nie, dzięki. Potrzymam to sobie, aż nabierzesz ochoty na kolejnego drinka.

– Wyluzuj, dziewczyno. Mogłabyś się czasem trochę zabawić. – Emily sięgnęła teraz po plastikową butelkę z sokiem pomarańczowym; sobie nalała dużo mniej wódki niż przedtem, za to nie żałowała jej Hunter. – Jako ktoś, kto ma szesnaście lat już od chyba sześciu miesięcy, mogę ci służyć dobrą radą. – Wypiła łyczek, prychnęła i wypiła drugi. – Faceci, dziewczyny i w ogóle wszyscy chcą przebywać w towarzystwie osoby, która jest bezproblemowa i wyluzowana, a nie spięta i zamknięta w sobie. Popatrz na Mercy. Wyrwała Kirka, bo jest zwariowana i nieobliczalna, i dziwna, ale w najlepszym sensie, jak latawiec albo jednorożec. – Napiła się znowu, dając Hunter znak, żeby zrobiła to samo, i oparła się wygodnie. – Inna sprawa, czy było warto, no ale to nie zmienia faktu, że ten typ inni ludzie po prostu lubią.

Hunter przeciągnęła odgryzionym paznokciem po materiale szortów.

– Ludzie lubią jednorożce i latawce?

– Otóż to. – Emily jednym haustem wypiła resztę drinka, po czym sięgnęła, żeby stuknąć kubeczkiem w kubek Hunter. Pomarańczowy płyn chlapnął na palce Hunter. – Dodam trochę żurawiny. Może wtedy będzie lepiej wchodzić – stwierdziła Emily, zbyt zajęta grzebaniem w torbie, żeby zauważyć spowodowany przez siebie drobny wypadek.

Hunter otarła więc dłoń o krawędź T-shirtu. Owszem, to była zwykła biała bawełna, bez żadnych kolorków, frędzelków czy błyskotek, ale przecież to nie znaczyło, że nosząca go osoba jest pozbawiona osobowości. Była po prostu inna niż siostra. I podobało jej się, że jest inna niż Mercy. Dzięki temu mogła być oparciem dla impulsywnej, ciągle pakującej się w kłopoty siostrzyczki. Gdyby obie były nieodpowiedzialne i spontaniczne, całe miasto w końcu stanęłoby w płomieniach. Ona stanowiła przeciwwagę dla Mercy, Mercy przeciwwagę dla niej. Razem tworzyły parę idealną, nawzajem dla siebie doskonałą. Jax potrafił to zrozumieć. Czasem miała wrażenie, że z ich przyjaciół tylko on jest do tego zdolny.

Emily dolała do kubeczka Hunter nieco szkarłatnego soku i popatrzyła na nią wyczekująco. Hunter podniosła kubek do ust i zamknęła oczy. Woń specyfiku przypominała zapach spirytusu do nacierania przy przeziębieniu. Przechyliła kubek i przełknęła. Płyn palił ją w gardło, a potem spłynął ognistą strugą do żołądka. Zamrugała gwałtownie i rzuciła kubkiem w Emily.

– Co… za paskudztwo! – stwierdziła, krztusząc się.

– No cóż. – Emily wzruszyła ramionami, napiła się i skierowała uwagę na motorówkę pełną chłopaków. Właśnie kolejny ściągnął koszulkę, po czym potrząsnął ciemnymi włosami. – Czyż to nie wspaniałe obserwować dzikie zwierzęta w naturze? – spytała, nachylając się lekko w stronę Hunter.

Chłopak pokłonił się przesadnie głęboko, a potem wszedł na burtę i skoczył do wody.

– To nie jest zoo, Em. Nie możesz im się tak przyglądać. Oni też są ludźmi.

Hunter chciała znów nadgryźć paznokieć, ale skrzywiła się, bo jej palce cuchnęły alkoholem.

Emily spojrzała pytająco na przyjaciółkę znad krawędzi kubeczka, jakby czekając na puentę.

Hunter westchnęła.

– Oni są zwyczajnymi ludźmi, którzy cieszą się pogodą i jeziorem, tak samo jak my.

Emily wydęła umalowane błyszczykiem usteczka i poprawiła długie nogi, tak że teraz była wyciągnięta na leżaku niczym kot.

– A ja lubię, kiedy ktoś mi się tak przygląda.

Nasunęła ciemne okulary z powrotem na oczy i ułożyła usta w uroczy dziobek.

Hunter poczuła ciepło w sercu, to podnoszące na duchu uczucie, kiedy pojawiała się jej siostra. Tak jakby właśnie w śnieżny zimowy dzień wypiła pierwszy łyk gorącej czekolady. Jedno z najwspanialszych doznań.

– Mercy zaraz tu będzie – powiedziała, zatykając długopis za okładkę brulionu.

Minął kolejny pisarski dzień, podczas którego nic nie napisała. Ale tej nocy, jeśli zdobędzie się na odwagę, by przejść ceremonię, nadrobi to z nawiązką.

Emily uniosła wysoko kubeczek i zwróciła twarz do słońca:

– Impreza się zaczyna!

Dwa

– Impreza, impreza, impreza się zaczyna!

Mercy wbiegła tanecznym krokiem na pomost, na którym wylegiwały się jej najlepsza przyjaciółka oraz jej siostra bliźniaczka. Uniosła ramiona nad głowę i zakołysała biodrami jak w klasycznym tańcu brzucha, przy czym długie frędzle własnoręcznie wykonanego paska zakołysały się na jej biodrach opiętych dżinsami, które przez wiele miesięcy sama haftowała w kwiaty i pędy winorośli. Górę stroju stanowił halter top w stylu retro, tak samo różowy jak frędzle przy jej talii. Długie i gęste czarne włosy rozpuściła, tak że opadały jej na ramiona – to była ulubiona fryzura Mercy. Wielka, sfatygowana torba w stylu boho, którą zawsze nosiła na ramieniu, odbiła się teraz od jej biodra jak tamburino. Mercy zawsze wyglądała świetnie i zawsze świetnie się z tym czuła, a wiedziała, jak znakomicie się prezentuje, bo Kirk Whitfield – jak zresztą i większość drużyny futbolowej przybywającej w ślad za nim do przystani – nie mógł od niej oderwać oczu.

– Super, czerwone kubeczki solo, jak w tym kawałku! – zawołał Kirk, wraz z kolegami rozglądając się za kegiem z piwem.

– Jasne, spoko! – odpowiedziała Mercy i posłała do niego pocałunek, zrzucając torbę, która ciężko zwaliła się na wolny leżak.

– Laska, te dżinsy normalnie zwalają z nóg! – stwierdziła Emily.

Dźwignęła się z leżaka, na którym się opalała, jednak nie wstała całkiem, tylko pochyliła się, żeby przyrządzić Mercy drinka, demonstrując przy tym jędrną, krągłą pupę, co spotkało się z należytym uznaniem tych futbolistów, którzy jeszcze nie wybrali się za swoim rozgrywającym w poszukiwaniu piwa – wydali kilka pełnych entuzjazmu okrzyków.

Mercy odwróciła się i spiorunowała ich wzrokiem spod przymrużonych powiek.

– E, walcie się, co? To tylko dziewczyna w bikini. Moglibyście się troszkę pilnować, jeśli już tu jesteście. Keg z piwem jest tam, przy ognisku, które przydałoby się rozpalić, żebyśmy mogli upiec sobie kiełbaski. Więc może tym się zajmijcie, bo jak nie, to zrobię małe czary-mary i niektóre paróweczki zmienią się w coś bardziej wege.

Mercy podniosła ręce, strzeliła palcami, a potem wskazała nimi gdzieś poniżej pasa zawodników.

Jak należało się tego spodziewać, zmieszali się i zniknęli jak niepyszni – to znaczy ruszyli po piwo oraz by zająć się stosem podpałki i drewna; poprawiali przy tym swoje niewegańskie kiełbaski, zerkając podejrzliwie, żeby upewnić się, czy na pewno żartowała.

– Wiesz, że oberwałoby ci się od mamy za takie teksty. Zaraz by powiedziała, że cokolwiek posyłamy w świat, to zawsze wraca, i to dotyczy myśli, czynów oraz energii.

Mercy uśmiechnęła się łobuzersko.

– Wszystko prawda, tyle że akurat Abigail tutaj nie ma. – Objęła siostrę, swoją ulubioną istotę na tym świecie, choć mama była zaraz po niej. – Wszystkiego najlepszego na urodziny, młoda!

– Już nie rób z siebie takiej staruchy, bo jesteś ode mnie tylko trzy minuty starsza. – Hunter powtórzyła zdanie, które padało w rozmowach między nimi, odkąd obie bliźniaczki sięgały pamięcią, a potem też wyściskała siostrę, szepcząc jej do ucha: – Wszystkiego najlepszego, kochana.

– Wzruszający widok.

Kilka stóp za nimi na pomoście stał wysoki chłopak o kruczoczarnych włosach i szczerzył do nich w uśmiechu swoje krzywe zęby.

Hunter natychmiast wyswobodziła się z objęć siostry i podbiegła do kumpla, żeby uściskać go jak najmocniej, jakby nie widziała go kilka godzin wcześniej w szkole.

– Jax! No wreszcie! Myślałam, że już nigdy tu nie dotrzesz.

– Sorka. Chciałem wpaść wcześniej, ale trening się przeciągnął, a poza tym czekałem na pocztę, bo miało coś przyjść… – Jax urwał i teatralnym gestem wydobył zza pleców maleńkie pudełeczko. Owinięte było lśniącym błękitnym papierem w gwiazdki i przewiązane srebrną wstążką. – A był to... twój prezent urodzinowy! Tadaaam!

– Ojej! No co ty, no po co... Ale, oczywiście, bardzo się cieszę! – pisnęła Hunter i podskoczyła z radości.

Emily trąciła Mercy łokciem.

– Dla mnie to jednak nie do pojęcia, że najlepszą kumpelą twojej siory jest facet.

Mercy machnęła ręką.

– Dobra, dobra, kochana. Najlepszą moją przyjaciółką podobno jesteś ty, więc oczekuję takiego prezentu, że Jax schowa się pod ziemię ze wstydu.

Tymczasem jednak obie dziewczyny patrzyły, jak Hunter otwiera pakuneczek, a potem pudełeczko. Krzyknęła z zachwytu, kiedy ujrzała wspaniałe pióro wieczne zrobione z dziwnej, świetlistej materii.

– O rany, rany! To opal! Pióro z mojego ukochanego kamienia! Jesteś mistrzem, Jax!

Mercy znów spojrzała na Emily i stanowczym gestem wyciągnęła ręce.

– Teraz ty.

Emily wzruszyła ramionami i wręczyła jej plastikowy kubeczek, który przed chwilą właśnie napełniła.

– Wszystkiego najlepszego.

Mercy wzięła naczynie, powąchała jego zawartość i skosztowała.

– Wódka z żurawiną.

– Wiem, sama zmieszałam – odpowiedziała Emily. – Twój ulubiony drink, no nie?

– Em. – Mercy westchnęła, kręcąc głową. – Następnym razem musisz się bardziej postarać. Nie możesz pozwolić, żeby pod względem prezentów prześcignął cię jakiś chłopak!

Emily ściągnęła piękne usteczka, lekko wysuwając dolną wargę.

– Ale o co ci chodzi? Przecież to twój ulubiony drink. Chyba wiem, co mówię.

– Wiesz, wiesz. I masz za to punkt – odpowiedziała Mercy i oddała kubek Emily. – Który natychmiast tracisz, bo nawet nie mogę się napić. Nie dzisiaj. Wiesz, że ja i Hunter za parę godzin mamy spotkanie z mamą i taką tam rodzinną celebrację. Nie mogę być przy tym narąbana. Tak więc ograniczę się teraz do piwa, a i to z umiarem.

– No to słabo. Bardzo mi przykro – odparła Em. – Na szczęście ja sama i moja błyskotliwa osobowość jesteśmy najlepszym prezentem.

– Lepsze to niż nic.

– Mercy, popatrz, jakie cudne. – Hunter podsunęła siostrze pod nos nowe pióro.

Mercy odpowiedziała jej uśmiechem.

– Pewnie, super. – Zerknęła na chłopaka, który był najlepszym przyjacielem jej siostry już od drugiej klasy, i jego również obdarzyła promiennym uśmiechem. – Popisałeś się, Jax. Poważnie, trafiłeś w punkt.

– A dla ciebie mam to. – Jax przeczesał czarne włosy palcami i rzucił jej małą plastikową torebeczkę.

Mercy otworzyła ją, a wtedy wypadł z niej badge opatrzony sentencją: „Nie domagam się względów z powodu mojej płci. Życzę sobie tylko, żeby nasi bracia zdjęli nam stopę z szyi – RBG”.

– Doskonałe. Mówię poważnie. Wielkie dzięki, Jax! – Mercy umocowała przypinkę do wielkiej torby i wyściskała mocno barczystego przyjaciela swojej siostry, otulając go powiewem swojego ulubionego aromatu wiosennych bzów, on zaś wyszczerzył się znowu i poklepał ją czule po plecach.

Rozległ się głęboki, dudniący głos, w którym pobrzmiewały udawana rozpacz i pretensja:

– No co jest? Znikam na dwie minuty i już ktoś mnie wygryzł?

Mercy wyswobodziła się z objęć Jaxa i szerokim uśmiechem powitała Kirka. Niósł dwa kubki pełne piwa. Gdzieś między kegiem a przystanią pozbył się koszulki, więc w blasku zachodzącego słońca można było podziwiać rzeźbę jego torsu i bicepsy. Włosy miał jasne i potargane, a jeden lok opadał na twarz, nieco przysłaniając jedno z perfekcyjnie błękitnych oczu.

– No co ty, Kirk. Przecież to Jax. – Mercy wspięła się na palce, żeby go pocałować, i wzięła od niego piwo.

– …który został naszym kumplem lata świetlne przed tym, jak ty raczyłeś w ogóle spojrzeć na Mercy – stwierdziła Hunter z wyrzutem w głosie.

Kirk uniósł rękę. Tę, w której nie miał piwa.

– Tak, jasne. Przecież tylko żartuję, nie, Jaxie? – Kirk pochylił się i uderzył Jaxa pięścią w ramię, na co Hunter zmarszczyła brwi i wzięła się pod boki.

Jax zaśmiał się niezręcznie.

– Oczywiście, że Kirk tylko żartował! – Mercy stanęła między nimi, aby stłumić w zarodku kolejną kłótnię siostry z Kirkiem. – Zobaczcie tylko, co dostałam od Kirka na urodziny. – Ciągnąc za tani stalowy łańcuszek, Mercy wyłowiła spod swojego topu wiszący na nim pierścień (notując jednocześnie w myśli, by łańcuszek zmienić zaraz po powrocie do domu na coś porządniejszego). Pokazała go wszystkim. – Od dzisiaj noszę jego klasowy pierścień.

– Tak jest, mała. Jesteśmy razem, oficjalnie, wszem i wobec!

– Ty, jestem twoją dziewczyną, a nie twoją własnością. Pamiętasz? Już rozmawialiśmy o tym, że wychodzisz na buca, kiedy mówisz takie rzeczy – skarciła go Mercy.

– Dlatego nic takiego nie mówię, przecież. – Kirk rozpostarł ramiona, choć w jego niebieskich oczach pojawił się przekorny błysk. – Chodź do mnie, piękna.

Mercy zmiękła w kontakcie z doskonałym ciałem rozgrywającego, lecz dosłyszała, że jej siostra mruknęła pod nosem:

– No super. Taki prezent nic go nie kosztuje, a w zamian dostanie wszystko.

Mercy postanowiła zignorować typowe zrzędzenie swojej siostry, która chociaż raz mogłaby sobie odpuścić i przestać się czepiać jej chłopaka. Przez ramię Kirka dostrzegła pomarańczowożółtą poświatę. Odsunęła się od niego.

– O, już jest ognisko!

– Super! – zawołała Emily. – Pora na kiełbaski!

– Dobry pomysł. Trening był taki, że się porzygałem, więc teraz jestem wściekle głodny – wtrącił Jax.

– Fuj – żachnęła się Hunter. – W ogóle nie rozumiem, po co zajmujesz się czymś, od czego robi ci się niedobrze.

– Co cię nie zabije, to cię wzmocni! – oznajmił Kirk.

Objął ramieniem Mercy. Ledwo zdążyła zgarnąć swoją gigantyczną torbę, gdy poprowadził ją ze sobą po pomoście. Za nim ruszyli koledzy. Wkrótce znaleźli się na łące, gdzie płonęło ognisko i skąd rozciągał się widok na jezioro.

Wtedy Kirk dodał:

– Wiesz, mała, że zawsze mam dla ciebie porządną kiełbasę.

Mercy zachichotała i go szturchnęła.

– Przestań! Poza tym wiesz, że mięsa nie biorę do ust.

– Cały czas mam nadzieję, że uda mi się wzbogacić twoją dietę o jakieś proteiny.

Niby szeptał, ale ten szept wyraźnie słyszeli wszyscy znajdujący się w pobliżu, czyli Emily, Hunter i Jax.

Emily wydała z siebie odgłos wymiotny. Hunter się nie odezwała, natomiast Mercy doskonale wiedziała, że usłyszy potem niejedno o głupiej uwadze Kirka, i zanotowała sobie w pamięci kolejną rzecz – musi przy okazji upomnieć swojego chłopaka, żeby tak bez mózgu nie chlapał jęzorem. Kiedy byli sami, zachowywał się zupełnie inaczej, nie wydurniał się, nie popisywał. Wręcz przeciwnie, był strasznie miły, delikatny i zabawny, natomiast kiedy tylko pojawiali się inni, zaraz zaczynały wyłazić z niego te bzdurne kompleksy.

– Nic takiego – powiedziała do siebie Mercy. – Kiedy pobędziemy ze sobą dłużej, na pewno się ogarnie, przecież wie, że ja się nie zmyję tak jak jego matka.

– Wszystkiego najlepszego, Mercy i Hunter!

Wciąż rosnący wokół ogniska tłumek powitał bliźniaczki mniej lub więcej chóralnym okrzykiem.

– Kiełbaski, chipsy i inne pyszności dla wszystkich! – zawołała Mercy. – Maestro, muzyka! – Wskazała palcem Emily.

– Robi się! – Emily wyciągnęła z kieszeni telefon i chwilę potem wydała zwycięski okrzyk, gdy z zatkniętego pośród paczek chipsów głośnika bluetooth rozległy się dźwięki najnowszego utworu Taylor Swift.

– Chodź, Hunter! Zatańczymy! – Mercy chwyciła siostrę za nadgarstek, ale Hunter wyrwała się jej ze śmiechem.

– Nie ma mowy. Z tobą nie tańczę. Przecież zachowujesz się jak striptizerka.

Mercy zerknęła za siebie, w stronę ogniska, przy którym futboliści witali się z czirliderkami i drużyną pomponową. Dziewczyny właśnie zjawiły się przy wtórze pisków i krzyków.

– Wcale że nie – oświadczyła Mercy i zakręciła biodrami, zamiotła dookoła włosami, zupełnie jak striptizerka. – A poza tym dzisiaj są nasze urodziny! Weź, zatańcz ze mną.

– Ona stanowczo tańczy jak striptizerka – stwierdził Jax z uśmiechem.

– Czyli jak zawsze – roześmiała się Hunter, spoglądając na swojego rosłego kolegę. – Ja się tam nie wybieram.

Jax pochylił się w stronę Hunter.

– Przestań się chować jak żółw w skorupie i zatańcz urodzinowy taniec z siostrą!

Hunter zmarszczyła brwi, wpatrując się w ziemię pod stopami, jakby to w niej kryła się jakaś odpowiedź. Potrząsnęła głową i westchnęła, a potem kącik jej ust odrobinę się uniósł, a biodra zaczęły kołysać. Już całkiem tanecznym krokiem ruszyła w stronę Mercy, a wtedy muzyka nagle się zmieniła i załomotały dźwięki Witchy Woman.

– Tak! Moja ulubiona! – Mercy wykonała piruet, zbliżając się jednocześnie do ognia.

– Zgadza się, mała! Dlatego ją puściłem.

Podrygujący tuż przy ognisku Kirk przyzywał ją do siebie zakrzywionym palcem. Kiedy była już całkiem blisko, dyskretnie wsunęła dłoń do zewnętrznej kieszeni torby i znalazła się tuż przy ognisku. Szybko rzuciła w ogień garść widłaków, po czym uniosła ręce nad głowę i poruszając się w takt muzyki, wyszeptała do ognia:

Na drzewo i liście,

na ogień i drwa,

płoń jasno, strzeliście,

dopóki pieśń trwa;

w popiół się obrócisz,

z którego wyrosłeś,

z popiołu powrócisz,

już na przyszłą wiosnę.

Poczuła, jak energia ziemi wznosi się w niej niczym wzlatujące ku niebu świetliki.

Błysnęło, wzniosła się ognista kula, aż wszyscy – oprócz Mercy i Hunter – zachłysnęli się, zaskoczeni.

– Chodź no tu, moja mała czarownico! – Kirk porwał ją do tańca, tymczasem kula ognia przeistoczyła się w biały dym, który uniósł się znad ogniska, tworząc zarys wielkiego dębu, którym kiedyś były płonące polana.

– Ty, ale super! Zupełnie jak drzewo, no nie? – Czyjś okrzyk przebił się ponad dźwięk muzyki.

Mercy uśmiechnęła się do siebie, pozwalając, by Kirk przesunął dłonie po jej biodrach na pośladki. W następnej chwili wdzięcznym ruchem wywinęła mu się i w tym samym momencie dostrzegła twarz siostry. Jeszcze przed chwilą Hunter spoglądała na dym z pobłażliwym uśmiechem kogoś, kto wie, co się wydarzyło, lecz teraz ten pogodny wyraz przemienił się w zdumienie i obawę. Gdy Hunter napotkała spojrzenie Mercy, szybkim ruchem głowy wskazała ognisko. Rozległo się też kilka okrzyków przerażenia.

Mercy odwróciła się w samą porę, żeby zobaczyć, jak sylwetka dębu przeistoczyła się w upiorną twarz przypominającą wilkołaka lub coś jeszcze gorszego. Upiornego stwora o niewiarygodnie długich kłach. Takiego, który nie powinien istnieć na tym świecie. Mercy szybko sięgnęła do kieszeni torby po torebkę z chlorkiem miedzi, którą przygotowała na później. Wszyscy gapili się jeszcze na upiornego dymnego zębacza. Mercy rzuciła torebkę do ognia. W mgnieniu oka płomienie zmieniły kolor na błękitny, buchnął zupełnie inny dym, posyłając zjawę do jakichś tam piekieł, z których musiała przybyć.

Mercy odwróciła się, szukając spojrzenia siostry. Hunter skinęła na nią ruchem oznaczającym „chodź tutaj”, ale oto znowu pojawił się Kirk. Przyciągnął ją do siebie, objął za szyję, a potem zanucił jej fałszywie do ucha „uuuu-huuu, witchy woman”.

– Nie mam pojęcia, co to było! Zaczekaj, zaraz będę! – powiedziała bezgłośnie do Hunter ponad ramieniem Kirka.

Hunter pokręciła głową i odpowiedziała w ten sam sposób:

– Nieważne.

Zanim odwróciła się plecami do Mercy, żeby wziąć od Jaxa hot doga, wyciągnęła swój wisiorek Tyra spod kołnierzyka, żeby zawisł na wierzchu niczym ochronna tarcza.

No dobrze, wkurzyła się, ale niby skąd ja mam wiedzieć, co to było? – zastanawiała się Mercy, pozwalając się prowadzić Kirkowi w tańcu wokół ogniska. – To pewnie ma coś wspólnego z tą ceremonią o północy, ale nic z tego nie rozumiem, dokładnie tak samo jak Hunter. Bogini! Ona ciągle czymś się zamartwia. Naprawdę mogłaby wreszcie trochę wyluzować. – Jednak Mercy zaraz poczuła się parszywie, że w ten sposób myśli o swojej siostrze. – Nic dziwnego, że Hunter ma takie usposobienie. Tak się dzieje z ludźmi, którzy byli dręczeni w szkole przez rówieśników. Teraz już nie jest taka mała, ale wciąż musi sobie radzić z tym emocjonalnym śmietnikiem, który zrobiła jej w głowie ta banda dupków i palantów. – Mercy westchnęła. – Próbowałam ją chronić, ale przecież też byłam tylko dzieckiem…

– Co jest? Nie chce ci się tańczyć? – spytał Kirk, kiedy trochę się od niego odsunęła.

– Tańczę, tylko… – Spojrzenie Mercy znów odruchowo odnalazło siostrę.

Kirk ujął dłonią jej podbródek i delikatnie uniósł twarz.

– Nie przejmuj się tak bardzo Hunter. Postaram się, żeby choć trochę mnie polubiła. Obiecuję. Przecież wiesz, jaki potrafię być uroczy.

Pocałował ją, leciutko i delikatnie.

– Oczywiście, że wiem. Oczywiście, że potrafisz.

– Przepraszam, że tak beznadziejnie się zachowywałem – wyszeptał, gdy znów kołysali się razem. – Postępuję jak fiut, kiedy jestem zdenerwowany.

Cofnęła się trochę, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Ty? Zdenerwowany?

Błękit jego oczu wciągnął ją i uwięził jak w pułapce.

– No jasne. Przecież wiem, że nie zaliczam się do ulubieńców twojej siostry, a przy okazji chciałem, żeby wszystko było super, bo to przecież twoja noc. Powinienem sprawić ci coś jeszcze oprócz tego pierścienia. Głupi byłem, bo myślałem sobie, że…

– Cicho. – Mercy przerwała mu, dotykając palcem jego warg. – To było super, że dałeś mi ten pierścień. Najlepszy prezent, jaki w życiu dostałam. I nie przejmuj się Hunter. Z czasem się ogarnie. A teraz mam ochotę na hot doga! – Kirk otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i była pewna, że znowu rzuci jakiś chamski tekst, więc po raz drugi położyła palec na jego ustach. – To jest właśnie jedna z takich sytuacji, o których rozmawialiśmy. Nie musisz żartować na temat kutasa za każdym razem, gdy powiem coś o parówkach.

Roześmiał się.

– Trafiony, zatopiony! W takim razie chodźmy po tę parówkę dla ciebie!

Mercy uznała, że jest to jakaś poprawa, choć nieznaczna. Kiedy szli w kierunku grilla, rozglądała się za Hunter. Wypatrzyła ją, ale jej siostra zajęta była rozmową z Jaxem i nie spojrzała w jej stronę. Mercy westchnęła cicho. Wszystko będzie dobrze – pomyślała. – Hunter przywyknie do Kirka, Kirk przyzwyczai się do Hunter i wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie.

Trzy

Mercy w końcu namierzyła przyjaciółkę, która nadciągała od strony plastikowych kibli. Zatrzymała ją.

– Hej, Em. Widziałaś gdzieś Hunter?

– Rany, ale te sracze są, kurwa, obrzydliwe. – Emily skrzywiła się i wytarła delikatnie dłonie o spodnie. – Sorry, co mówiłaś?

Mercy westchnęła.

– Hunter. Widziałaś ją?

– Tak, jasne. Cały czas była z Jaxem. – Spojrzała w stronę jeziora. – Mam wrażenie, że ostatnio robili zdjęcia księżyca na przystani, co jest może trochę dziwnym zachowaniem jak na urodziny, ale jednocześnie całkiem w normie, jeżeli chodzi o twoją siostrę.

– Tak, dostała od mamy taką przystawkę do telefonu, specjalnie do fotografowania nocnego nieba. – Mercy sięgnęła do swojej torby bez dna, żeby sprawdzić telefon. – O fak! Już wpół do dwunastej. Musimy ją znaleźć, żebyśmy zdążyły do domu przed północą.

Pospiesznie wystukała esemesa:

GDZIE JESTEŚ?!

Potem rozejrzała się po rozproszonych w grupkach mocno już nastukanych gościach. Niektórzy tańczyli przy ognisku, niektórzy obściskiwali się w cieniu, a całkiem sporo dziewczyn kąpało się na golasa, wydając przy tym przeraźliwe okrzyki. Skakały z molo do wody.

– Jasna cholera! Czy to nie Hunter stoi tam na samym końcu pomostu? Przecież chyba nie będzie się kąpała na golasa? Nie ma szans, żeby się osuszyła, zanim Abigail ją zobaczy!

Mercy już miała ruszyć biegiem w stronę wody, kiedy zatrzymała ją duża dłoń Kirka.

– Czyżbym z twych ust słyszał magiczne słowa o kąpieli na golasa?

Oparł się o nią ciężko, mówił z trudem i bełkotliwie.

Mercy odwróciła się gniewnie w jego stronę.

– Nie dzisiaj. – Prosiła go, żeby się dziś nie nawalił. Zrzuciła jego dłoń z ramienia. – Muszę znaleźć Hunter i zaraz lecimy. Przecież wiesz, że musimy być w domu przed północą.

Pochylił się, a wtedy poczuła ostry zapach wódy.

– Nie możecie się troszeczkę spóźnić?

– Nie. – Emily stanęła między nimi, oparła pięści na biodrach całkiem jak Wonder Woman. – Nie mogą. Abigail jest spoko, ale jeśli chodzi o rodzinne tradycje, to podchodzi do tego poważnie. Tak samo jak nie lubi, kiedy koleś, który jest na imprezie z jej córką, zaleje się w trupa. Spadaj, Kirk. I weź wytrzeźwiej. Nara.

Stanowczym ruchem wzięła Mercy pod ramię i odciągnęła ją od Kirka.

– Napiszę do ciebie jutro. Tylko żebyś nie prowadził, kiedy będziesz wracał do domu. – Mercy posłała mu buziaka i pomachała.

– Zaraz! Myślałem, że to ja odwiozę cię do domu!

– Na pewno nie w takim stanie – fuknęła Mercy, ale jednocześnie się do niego uśmiechnęła. – Zresztą, nie ma sprawy. Zostań sobie. Baw się. Tylko nie prowadź samochodu. No pa!

Emily nie odezwała się, co sprawiło, że Mercy westchnęła.

– Ty też go nie cierpisz, co?

– Bez przesady. Jest wysoki, przystojny i jest kapitanem drużyny. Dlaczego miałabym mieć coś przeciwko niemu?

Mercy czekała, a ponieważ Em nie powiedziała nic więcej, ponagliła ją:

– Ale?

– Żadnych ale. Jesteś moją przyjaciółką. Jeżeli koleś ci się podoba, to jestem po twojej stronie. I tak samo będę po twojej stronie, kiedy będzie próbował zrobić coś głupiego, na przykład odwieźć cię do domu po pijaku. Zresztą było przecież ustalone, że to ja odwożę was obie, więc już parę godzin temu przerzuciłam się na wodę. A jeżeli on nie potrafi się zdobyć na taki wyczyn, no to trudno, nie wsiadasz z nim do samochodu. Koniec kropka.

– Szkoda, że Hunter nie jest taka jak ty. Strasznie wrednie się odnosi do Kirka.

Emily zatrzymała się i stanęła przed nią.