Wieczni tułacze. Powojenna emigracja polskich Żydów - Halina Hila Marcinkowska - ebook

Wieczni tułacze. Powojenna emigracja polskich Żydów ebook

Halina Hila Marcinkowska

4,4

Opis

Emigracja, wygnanie, wyjazdy dobrowolne, wymuszone, upragnione, albo niechciane, legalnie, albo nielegalne, wyjazdy bez powrotu - to los niemal dwustu tysięcy Żydów, którzy po wojnie opuścili Polskę. Emigracja to jedno z najtrudniejszych doświadczeń, jakie mogą spotkać człowieka, to niepewność i lęk przed nieznanym. To także oderwanie - często na zawsze - od wszystkiego, co pokochaliśmy, od miejsc i ludzi.
Gdy mówi się o żydowskiej emigracji, zazwyczaj przychodzi nam na myśl rok 1968 i symboliczny Dworzec Gdański. Jednak rok 1968 to tylko epizod znacznie dłuższej historii. Po 1968 roku Polskę opuściło kilkanaście tysięcy osób pochodzenia żydowskiego. Dla porównania, w latach 1945-1947 wyjechało 150 spośród 250 tysięcy mieszkających w Polsce Żydów! Była to emigracja na masową skalę, w większości przypadków nielegalna, która doczekała się własnej nazwy i jest zazwyczaj określana jako "bricha" (hebr. ucieczka).
"Wieczni tułacze" to książka która oddaje głos ludziom, którzy w różnym czasie i różnych okolicznościach opuścili Polskę. Opowiada o ich dramatycznych losach i przedstawia żydowską emigrację w zupełnie nowym świetle.

Halina Hila Marcinkowska - działaczka społeczności żydowskiej w Polsce, aktywny członek Gminy Wyznaniowej Żydowskiej we Wrocławiu. Redaktor naczelna Forum Żydów Polskich (w październiku 2018 r. w Parlamencie Europejskim w Brukseli Forum Żydów Polskich otrzymało Europejską Nagrodę Obywatelską). Przewodnicząca Rady Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP. Działaczka Kaliskiej Inicjatywy Miejskiej, z ramienia tej organizacji jest społecznym obserwatorem pracy kaliskiego samorządu. Współzałożycielka i wieloletnia prezes Towarzystwa Opieki nad Zabytkami O/Kalisz, honorowy przewodnik Miasta Kalisza. Opiekunka cmentarza żydowskiego w Kaliszu. Członek Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.
Autorka licznych artykułów z zakresu historii, religii i tradycji polskich Żydów, publikowanych w Polsce, USA, Izraelu i Wielkiej Brytanii. Autorka książki "Miasteczko w kolorze niebieskim - Żydzi z Błaszek". W polu jej zainteresowań, szczególne miejsce zajmują cmentarze żydowskie. Jest inicjatorką i realizatorką kilku inwentaryzacji cmentarnych w Polsce i na Ukrainie. Mieszka w Kaliszu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © Halina Hila Marcinkowska, 2019

 

Projekt okładki

Magdalena Palej

 

Zdjęcie na okładce

© Dmitri Kessel/The LIFE Picture Collection/Getty Images

 

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

 

Redakcja

Renata Bubrowiecka

 

Korekta

Małgorzata Denys

 

Zdjęcia na wkładce

Archiwum autorki

 

ISBN 978-83-8169-865-8

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Mojej córce Idze,

Mordechajowi Rozbruchowi

i błogosławionej pamięci Ester Kawe,

którym tak wiele zawdzięczam.

 

 

WPROWADZENIE

Na niniejszą książkę składają się wspomnienia, których wysłuchałam w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Relacje zebrałam dzięki rozmowom z polskimi Żydami, których historia i los rzuciły w różne zakątki świata. Opuścili Polskę, ale cząstka ich na zawsze tu pozostała. W spisaniu tych wspomnień bardzo pomocna okazała się moja praca w redakcji „Forum Żydów Polskich”, którego od lat jestem redaktor naczelną. „Forum” jest platformą dialogu między Żydami a Polakami, to na jego łamach zamieszczane są wspomnienia polskich Żydów i Polaków na temat ich żydowskich sąsiadów. Przez lata powstał spory zbiór relacji, zwłaszcza dotyczących Marca ’68. Część z tych materiałów także znalazła się w tej książce.

Emigracja, migracja, wychodźstwo, wyjazdy. Dobrowolne, wymuszone, upragnione, niechciane. Legalne i nielegalne. To słowa, które padają najczęściej. Bez względu na to, czy moi rozmówcy sami decydowali się na opuszczenie Polski, czy też zdecydowano o tym za nich, pozostał u nich sentyment do kraju urodzenia i dzieciństwa. Nie ma dobrego czasu na wyjazd, a emigracja to jedno z najcięższych doświadczeń, jakie może spotkać człowieka. To stres i niepewność. I choć większość moich rozmówców twierdzi, że w wyniku wyjazdu polepszył się ich status materialny, że zamieszkali wśród ludzi takich jak oni, to w ich sercach pozostały ból i brak niezrozumienia wobec zaistniałej sytuacji.

Odczuwam ogromną wdzięczność dla wszystkich moich rozmówców, którzy powierzyli mi swoje wspomnienia i tajemnice rodzinne. Te wszystkie relacje, których przez te lata słuchałam, nagrałam i spisałam, ale też przeżywałam wraz z ich bohaterami. Często tym spotkaniom towarzyszyły łzy, złość i żal, padały emocjonalne słowa wobec Polski i Polaków. I choć byłam przekonana, że po tylu latach stałam się odporna na wspomnienia, że nie będą mnie już dotykać słowa, że nie będę ich już tak głęboko przeżywać, to nadal mają one dla mnie taką samą siłę i są tak samo wyraziste jak wtedy, gdy usłyszałam je pierwszy raz. Dziękuję także za zdjęcia, często bardzo prywatne i naładowane niezwykłą dawką emocji, które moi bohaterowie pozwolili mi wykorzystać w tej książce.

Moim rozmówcom za wspomnienia, czas i gościnę jeszcze raz dziękuję.

Rozdział I

BRICHA I EMIGRACJA LEGALNA W LATACH 1944–1947

W wyniku drugiej wojny światowej świat Żydów polskich legł w gruzach. Z mniejszości narodowej, liczącej przed wybuchem wojny 3 miliony 460 tysięcy osób, ocalało niewielu. Wśród nich możemy wyodrębnić trzy znaczące grupy: pierwszą byli ci, którzy przeżyli okupację na ziemiach polskich, ukrywając się dzięki tak zwanym aryjskim papierom lub – jak to wówczas mówiono – „w szafie”, drugą grupą byli żołnierze walczący w oddziałach partyzanckich i zdemobilizowani żołnierze Ludowego Wojska Polskiego (LWP), a ostatnią – więźniowie obozów koncentracyjnych i obozów pracy. Szacuje się, że stanowili oni łącznie 150 tysięcy Żydów. Do czerwca 1945 roku zarejestrowano w Komitetach Żydowskich 20 tysięcy tych, co przeżyli w ukryciu i na aryjskich papierach, oraz 10 tysięcy osób uwolnionych z obozów. W dzierżoniowskim Komitecie Pomocy Żydom z Obozów Koncentracyjnych zapisało się do ewidencji sześć tysięcy ocalonych, którzy wyzwoleni zostali na terenie Dolnego Śląska. W 1946 roku do Polski zaczęli także przybywać repatrianci ze Związku Radzieckiego. Pierwszy ich transport dotarł do kraju w lutym 1946 roku. Na terenie Związku Radzieckiego ocalała największa grupa polskich Żydów. Byli to zarówno wojenni uciekinierzy z Polski centralnej, jak i deportowani w latach 1939–1941 mieszkańcy Kresów. W lipcu 1946 roku w kraju znalazło się już około 250 tysięcy Żydów. Przy czym jednych można określić mianem „widzialnych”, a drugich – „niewidzialnych”. Do pierwszej grupy zalicza się osoby nieukrywające swojego żydowskiego pochodzenia, do drugiej te, które to robiły. Podstawowym pytaniem, jakie sobie wówczas stawiali powracający z kacetów, ukrycia, wojska czy repatriacji, było to, czy odbudowywać swoje życie w Polsce, czy też z niej wyjechać, a jeśli tak, to gdzie. Decyzje podejmowano różne.

Powroty do przedwojennych miejsc zamieszkania były utrudnione, a nawet niemożliwe, gdyż domy były zburzone lub zajęte przez polskich sąsiadów. Powracający spotykali się z niechęcią i wrogością, gdyż mogli się starać odzyskać swoje majątki. Inna sytuacja była na Ziemiach Zachodnich. Nadmiar ziemi, wysoko rozwinięty przemysł i brak rąk do pracy powodowały, że tereny te stały się bezpiecznym i przyjaznym miejscem do osiedlenia. Dolny Śląsk szybko stał się centrum życia żydowskiego w Polsce. Działało tam osiem komitetów żydowskich i żyła połowa polskiej ludności żydowskiej (90 tysięcy osób). Pojawiła się nawet propozycja utworzenia jiszuwu, to jest autonomicznego okręgu żydowskiego. Drugim skupiskiem ludności żydowskiej był Górny Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie. Na Górnym Śląsku mieszkało 21 tysięcy Żydów, w Łodzi – 30 tysięcy, w Szczecinie – 20 tysięcy, w Krakowie – 13 tysięcy, a w Warszawie – osiem tysięcy.

Bricha (hebr. „ucieczka”) to określenie masowej nielegalnej emigracji Żydów po zakończeniu drugiej wojny światowej, ale to także nazwa samych struktur organizacyjnych powstałych po to, aby umożliwiać Żydom dotarcie do Palestyny. Takie wyjazdy odbywały się już przed wojną. Nowa Koordynacja Syjonistyczna (Bricha) zainicjowana została w lutym 1944 roku po zajęciu przez Armię Czerwoną Wilna i Równego. Jej działalność na terenach zajętych przez Związek Radziecki była nielegalna, a za pracę w niej groziło aresztowanie przez Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR, czyli NKWD. Reaktywacją Brichy na polskich Kresach zajęli się ocaleni Żydzi, głównie wywodzący się z młodzieży syjonistycznej, wspartej przez członków Ha-Szomer ha-Cair, Noar Syjoni oraz Betar (skrót od Brit Trumpeldor, czyli Związek im. Trumpeldora). W Wilnie głównym jej działaczem był Aba Kowner – poeta, żydowski partyzant.

Pierwszym miastem (w ówczesnych granicach Polski), w którym zespolono działania emigracyjne, był Lublin – centrum władz państwowych oraz punkt zborny dla ocalonych Żydów. W marcu 1944 roku powstał tam przy Krajowej Radzie Narodowej Referat do spraw Żydowskich, na którego czele stanął Adolf Berman. Przyjęto jego program pracy, przedstawiający główne zasady, na których miała się oprzeć odbudowa życia żydowskiego w Polsce. Nie przewidywał on emigracji żydowskiej. W lipcu 1944 roku w Moskwie powstał Komitet Organizacyjny Żydów Polskich w ZSRR, stanowiący agendę Związku Patriotów Polskich (ZPP) i utrzymujący kontakt z Referatem do spraw Żydowskich przy KRN. W jego skład weszli wybitni działacze żydowscy, przebywający na obszarze ZSRR: Emil Sommerstein, późniejszy szef Tymczasowego Centralnego Komitetu Żydów Polskich (TCKŻP), Leo Finkelstein, Dawid Sfard, Szymon Zachariasz, Berek (Bernard) Mark, Ida Kamińska, Rachela Korn, Majer Melman, Józef Rubinstein i rabini Sztejnberg, Szczekacz i Soroczkin. Jednym z punktów programowych KOŻP była „współpraca z ZPP w przygotowaniu repatriacji mas żydowskich z ZSRR do Polski”.

W październiku 1944 roku w Lublinie powołano Tymczasowy Centralny Komitet Żydów Polskich (TCKŻP), przekształcony w lutym następnego roku w Centralny Komitet Żydów Polskich (CKŻP). Dla ocalonych CKŻP stanowił erzac samorządności. Dawał możliwość zarządzania wewnętrznymi sprawami, a Żydom, którzy znaleźli się poza krajem, szansę na emigrację i repatriację do Polski.

Zakres działań CKŻP rozszerzono w połowie stycznia 1945 roku. W wyzwalanych polskich miastach zaczęły powstawać jego oddziały, a sam komitet przeniesiono około lutego do Warszawy. Sytuację Żydów na wyzwolonych terenach referował wówczas Paweł Zelicki:

Na oswobodzonych obecnie terenach zostają tysiące Żydów, a liczba ich dojdzie do kilkudziesięciu tysięcy. (…) Należy stworzyć kilka ośrodków jak: Łódź, Częstochowa, Kraków, Warszawa, Radom, do których należałoby kierować oswobodzonych, a tam udzielić im wydatną pomoc. Do tych ośrodków wydelegować przedstawicieli Centralnego Komitetu. Ludzi energicznych, którzy by na miejscu interweniowali u Władz Państwowych i Miejskich celem wydostania maksimum pomocy w odzieży i żywności dla ludności żydowskiej. Należy również postarać się o natychmiastowe uruchomienie kuchen ludowych. Jednym z głównych zadań delegatów jest stworzenie możliwości zarobkowania dla naszych ludzi. Należy również zająć się losem dzieci.

Koordynacja Syjonistyczna (Bricha), jeszcze działając na Kresach, chciała nawiązać współpracę z przedstawicielami utworzonego Tymczasowego Centralnego Komitetu Żydów w Polsce. Emil Sommerstein, kierownik Resortu Odszkodowań Wojennych w Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego (PKWN) i prezes TCKŻP, odmówił tej współpracy. Przyczyną braku zgody było przeświadczenie Sommersteina o możliwości legalizacji emigracji i działalności organizacji syjonistycznych w powojennym układzie politycznym. Brak współpracy ze strony TCKŻP nie spowodował, że Bricha przestała funkcjonować. W grudniu 1944 roku kierownictwo przeniosło się z Wilna i Równego do Lublina.

Jesienią 1944 roku w ramach powrotów ze Związku Radzieckiego przybyła do Lublina z republik azjatyckich pierwsza grupa młodzieży syjonistycznej. Byli to głównie deportowani w głąb ZSRR żołnierze, działacze polityczni i społeczni, wywodzący się przede wszystkim z Ha-Szomer ha-Cair. W większości osoby te dość szybko wyjechały nielegalnie do Palestyny, ale część organizowała żydowskie życie na Dolnym Śląsku i opuściła ostatecznie Polskę przed 1950 rokiem. Lublin w styczniu 1945 roku był centrum działania Brichy, a na szefa konspiracyjnego ruchu emigracyjnego powołano Mordechaja Rosmana. W lutym Koordynacja przeniosła się do Krakowa, ale pogrom na tamtejszym Kazimierzu z 11 sierpnia tego samego roku spowodował kolejną przeprowadzkę, tym razem do Łodzi.

Na przełomie lat 1945 i 1946 powołano w Łodzi niejawną Centralną Koordynację Syjonistyczną (CKS). W jej skład weszli przedstawiciele wszystkich jawnych i tajnych środowisk syjonistycznych. W ramach CKS powołano Centralny Wydział Emigracyjny, który utworzył zakonspirowane ekspozytury w przygranicznych regionach Polski. W październiku 1945 roku przybył do Polski Isser Ben Cwi, pierwszy emisariusz instytucji Mosad le-Alija Bet z Palestyny, który koordynował działania w zakresie nielegalnej emigracji. Wyznaczono szlak przerzutowy, prowadzący przez Krosno i Sanok do Słowacji, przez Węgry do Rumunii, a następnie przez porty czarnomorskie drogą morską do Palestyny. Przerzutów ze względu na zasadzki organizowane przez wojsko dokonywano w nocy. Od wiosny 1945 roku coraz częściej wykorzystywano nowe punkty ulokowane wzdłuż zachodniej granicy Polski. Powody były dwa. Nowe granice nie były jeszcze dostatecznie pilnowane, a utworzenie w Niemczech i Austrii obozów dla displaced persons (dipisów – osób, które wskutek działań wojennych znalazły się poza swoją ojczyzną) pozwalało na ukrycie uciekinierów w rzeszach niezdecydowanych co do swych dalszych kroków ocaleńców wojennych. Punkty przerzutowe podzielono na rejony z głównymi ośrodkami. Były to: ośrodek emigracji sektora północnego w Szczecinie, centralny ośrodek w Żarach i Zgorzelcu i południowy ośrodek w Wałbrzychu i Kudowie-Zdroju. Nadal wykorzystywano sektor górski z ośrodkami w Krośnie i Sanoku. Pod koniec 1945 roku zaostrzono jednak kontrole graniczne, co spowodowało spadek liczby nielegalnych emigrantów z kilku tysięcy do kilkuset miesięcznie.

Po przekroczeniu granicy Żydzi uciekający z Polski dołączali do tych, którzy wracali z obozów koncentracyjnych do swoich krajów. Podczas zatrzymania przez służby graniczne lub wojsko stosowano tak zwany grecki blef, który polegał na przekonywaniu strażników, że cała grupa to na przykład Żydzi greccy wracający z obozu do ojczyzny. Od wiosny 1947 roku nielegalnie przekraczano tylko polską granicę, a następnie osoby te trafiały do obozów dla żydowskich uchodźców, jakie powstawały głównie w Austrii i Niemczech, gdzie oczekiwały na legalne wizy imigracyjne do Palestyny, Stanów Zjednoczonych czy Australii.

Polskie władze państwowe początkowo akceptowały nielegalną emigrację, ale jednocześnie demonstrowały opinii światowej, iż zapewniają Żydom odpowiednie warunki do rozwoju społeczno-politycznego, gospodarczego, religijnego i kulturalnego. I tak w styczniu 1945 roku, podczas VI sesji Krajowej Rady Narodowej, premier Edward Osóbka-Morawski deklarował: „Rząd nie będzie krępował emigracji Żydów, opartej na zasadach całkowitej dobrowolności” – i rzeczywiście przymykano oko na setki ucieczek. Ale władze współorganizowały też namiastkę autonomii żydowskiej na Dolnym Śląsku. Zapraszały przedstawicieli światowych organizacji żydowskich, twórców kultury, filantropów, by pokazać im, że nowa Polska to kraj otwarty na wszystkich obywateli, a Żydzi, którzy tak ucierpieli podczas wojny, pod skrzydłami ludowej władzy znajdą w niej swoje miejsce, bezpieczne i nienaruszalne.

W 1946 roku akcję wyjazdową zaczęli kontrolować przedstawiciele Centralnego Komitetu Żydów Polskich. W swej odezwie zapisali: „Centralny Komitet Żydów Polskich stwierdza, że sytuacja w kraju nie daje żadnych podstaw do tak panicznych nastrojów, i ostrzega ludność żydowską przed poddawaniem się tej panice”.Sytuacja zmieniła się w lipcu 1946 roku, gdy po pogromie kieleckim rząd polski przyjął ułatwienia emigracyjne dla ludności żydowskiej w zakresie kontroli przez Wojska Ochrony Pogranicza i nastąpiła fala jej masowych wyjazdów z Polski. W połowie lipca Icchak Cukierman oraz Adolf Berman, szef Referatu Spraw Żydowskich przy Krajowej Radzie Narodowej i przewodniczący CKŻP, zwrócili się do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych o zgodę na swobodną i masową emigrację Żydów. Odpowiedzi obu instytucji były odmowne. Podobną prośbę skierowano do Ministerstwa Obrony Narodowej, które zgodziło się na otwarcie granic. W wyniku tej cichej aprobaty wyjazdy mogły się odbywać przez południową granicę i Szczecin. Operacja rozpoczęła się 30 lipca i trwała pół roku.

W latach 1945 i 1946 w wyniku działalności Brichy Polskę opuściło około 40 tysięcy osób. Nielegalną (a także legalną) emigrację organizowała w owym czasie także Hagana (hebr. Obrona)1. W pierwszych latach po drugiej wojnie światowej zajmowała się ona werbowaniem Żydów z państw europejskich, szkoliła ich, a następnie przerzucała do Palestyny w celu prowadzenia akcji militarnych. Działania te nazywano Gijus Chuc La-Arec (Fundusz Pomocy Walczącej Palestynie). Najważniejszym miejscem szkoleniowym Hagany w Polsce był obóz w Bolkowie. Nieoficjalny nadzór nad nim pełnili przewodniczący CKŻP Adolf Berman oraz kilku działaczy Poalej Syjon, a półoficjalny – Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

W marcu 1946 roku reaktywowało swoją (oficjalną) działalność Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom (Hebrew Immigrant Aid Society – HIAS)2 – utworzono placówki w pięciu polskich miastach – a od kwietnia oficjalną instytucją zajmującą się sprawami emigracyjnymi Żydów polskich był Pal-Amt3 – Biuro Emigracyjne Agencji Żydowskiej w Warszawie. Wydział Emigracyjny CKŻP, który powstał w 1946 roku, i HIAS organizowały głównie legalne wyjazdy osób posiadających wizy innych krajów. Pozwolenia przydzielano na zasadach łączenia rodzin, wykonywanego zawodu, poparcia organizacji lub partii. Część państw dysponowała kontyngentami imigracyjnymi, na których podstawie przydzielano wizy. Pal-Amt pośredniczył w przyznawaniu polskim Żydom dokumentów pozwalających na osiedlenie się w Palestynie oraz pomagał w uzyskaniu wiz do innych krajów, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych.

Elementem pokieleckiej polityki władz komunistycznych stało się również powołanie w sierpniu 1946 roku Urzędu Komisarza ds. Produktywizacji Ludności Żydowskiej, którego działalność miała utwierdzać program osadnictwa żydowskiego w Polsce. Rząd zaczął wspierać zagrożone upadkiem w wyniku emigracji pracowników spółdzielnie żydowskie. Jesienią 1946 roku nastąpiło wyciszenie nastrojów emigracyjnych. Sytuacja ludności żydowskiej stała się stabilniejsza. A jesienią kolejnego roku władze ogłosiły dotyczący jej program, zawarty w uchwale Sekretariatu KC PPR. Dokument ten zatytułowano „Praca i zadania PPR wśród ludności żydowskiej”. Stwierdzano w nim:

Rozwój wydarzeń w kraju i za granicą (…) dowiódł, że naród żydowski może liczyć na oparcie jedynie w obozie antyimperialistycznym, demokratycznym, że rozwiązanie kwestii żydowskiej w Polsce oparte być musi na zasadzie wspólnej pracy i walce ludności żydowskiej w kraju razem z całym narodem polskim nad ugruntowaniem ustroju i władzy demokracji ludowej. (…) Zaprzeczenie możliwości i potrzeby normalnego rozwoju narodowego Żydów w Polsce, jak i tendencje podporządkowania życia ludności żydowskiej w Polsce, rozwiązania problemu palestyńskiego jest niesłuszne, prowadzi bowiem do zahamowania sił twórczych ludności żydowskiej, sprzyja działalności wrogich Polsce Ludowej elementów reakcyjnych wśród ludności żydowskiej.

Uchwała Sekretariatu KC PPR precyzowała także zasady współpracy partii żydowskich z kongregacjami religijnymi oraz organizacjami międzynarodowymi, a także to, jak ma wyglądać ich działalność społeczna i kulturalna. Dokument stanowił oficjalną wykładnię komunistycznej polityki w tej sprawie. Jednocześnie trwały nieoficjalne działania Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego wobec ludności żydowskiej, jak aresztowania syjonistów, rewizjonistów lub osób podejrzanych o organizowanie, nielegalnej emigracji.

Z początkiem 1947 roku fala wyjazdów opadła. 22 lutego władze cofnęły ułatwienia w opuszczaniu Polski, tłumacząc to uszczelnieniem granic, a legalne procedury okazały się tak trudne do przejścia, że było to możliwe dla coraz mniejszej grupy potencjalnych emigrantów. Ale ta pierwsza powojenna fala emigracyjna znacząco zmieniła obraz demograficzno-kulturowy kraju. Był to największy exodus Żydów polskich, którego apogeum przypadło na 1946 rok. Według szacunkowych danych w ramach akcji Bricha w latach 1945–1947 Polskę opuściło ponad 150 tysięcy Żydów (z 250 tysięcy tu mieszkających), czyli dwie trzecie, przy czym w latach 1945–1946 – 120 tysięcy osób. Od 70 do 100 tysięcy z nich opuściło kraj w sposób nielegalny.

DZIECI TEHERANU

Na początku drugiej wojny światowej około 300 tysięcy polskich Żydów znalazło się pod okupacją sowiecką, a byli w tej grupie zarówno mieszkańcy terenów zaanektowanych przez Związek Radziecki, jak i uciekinierzy z obszarów zajętych przez Niemców. Za najmniejsze przewinienia dostawali wysokie wyroki łagrów, a część za nieprzyjęcie radzieckiego obywatelstwa została zesłana na Syberię lub do sowieckich republik w Azji Środkowej. Bieżeńców (uciekinierów) umieszczano w tysiącach rozsianych po całym sowieckim państwie obozów, gdzie marli z głodu, z powodu chorób i katorżniczej pracy. Tysiące dzieci pozostało sierotami.

Dawid Szpigiel:W 1941 roku premier Sikorski podpisał z Rosjanami układ o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych i współpracy w wojnie przeciwko Niemcom. Zgodnie z nim rząd ZSRR ogłosił amnestię dla wszystkich obywateli polskich, którzy przebywali na terenie ZSRR, i zaczęto tworzyć armię polską. Ludność cywilna o układzie dowiedziała się z wielkim opóźnieniem. Głównymi winowajcami byli komendanci obozów, którzy nie informowali więźniów o ogłoszonej amnestii i nie poczuwali się do obowiązku udzielenia im pomocy z chwilą zwolnienia. Zwolniono wtedy prawie 100 tysięcy Żydów. (…) Amnestia dała nam nadzieję życia. Kto tylko był na siłach, wszelkimi możliwymi środkami transportu udawał się na południe – tam, gdzie formowała się armia generała Andersa. Ta droga ku wolności stała się dla wielu ostatnią, dziesiątki tysięcy zmarły z głodu, zimna, upału lub wyczerpania. Pozostawały dzieci, chore i wyczerpane.

Dawidowi Szpiglowi udało się dotrzeć do punktu zbornego i został przyjęty do wojska. Ewakuowano go koleją w sierpniu 1942 roku do Krasnowodzka, a później przez Morze Kaspijskie do Pahlevi w Iranie. Wraz z jego transportem wyjechała grupa żydowskich dzieci. Łącznie Związek Radziecki opuściło 13 948 dzieci. Między nimi było około tysiąca żydowskich dzieci i ośmiuset dorosłych. Większość dzieci była pełnymi sierotami, kilkanaście przybyło z jednym rodzicem lub opiekunem. Dawid zdezerterował z polskiego wojska i pozostał w Palestynie. Do Polski już nigdy nie wrócił.

Mojżesz Beker:Znalazłem się w Iranie w Pahlevi, a potem byłem w Teheranie. Wojsko Andersa przeniesiono do Palestyny, a stamtąd do Iraku. My pozostaliśmy w Iranie. (…) W Teheranie zatrzymaliśmy się w obozie numer trzy, gdzie mówiono, że nas wyślą do Afryki. Baliśmy się nowej dalekiej podróży, ale przyszedł przedstawiciel Agencji Żydowskiej i zabrał żydowskie dzieci do obozu numer dwa. Było nas trzysta sierot. (…) Na początku opiekowali się nami Polacy, a potem przysłano z Agencji Żydowskiej nauczycieli, którzy przygotowywali nas do życia w Palestynie. (…) W Palestynie odnalazł mnie tata. Był u Andersa, ale ze względu na stan zdrowia zwolniono go z wojska. (…) Po wojnie tata zdecydował, że wrócimy do Polski. Trochę to trwało, nim uzyskał pozwolenie, ale wyjechaliśmy. Wszyscy stukali się w głowę, co my robimy, ale to była decyzja taty, a ja chciałem być z nim. (…) Zamieszkaliśmy w Łodzi. Ten nasz powrót do Polski to nie do końca był powrót do kraju, bo tata był działaczem syjonistycznym i zajmował się wyjazdami Żydów do Palestyny. (…) Myślę, że ja byłem przykrywką dla niego, bo ojciec z dzieckiem, który wraca po wojnie do Polski, był chyba dla władz mniej podejrzany. (…) Byliśmy też we Wrocławiu, a potem sami opuściliśmy Polskę. Wyjechaliśmy nielegalnie do Czechosłowacji, a tam już czekali na nas i znów byłem w Palestynie.

W Teheranie żydowscy uchodźcy utworzyli sierociniec (aktywnie wspierany przez tamtejszą żydowską społeczność), a dwaj emisariusze – Reuven Shefer i Avraham Zilberberg – przybyli z brytyjskiej Palestyny w celu utworzenia na miejscu Biura Palestyńskiego. Mimo ogromnego wsparcia Agencji Żydowskiej i miejscowej społeczności sierociniec borykał się z wielkimi brakami, głównie żywności.

Dora Brigel: W Teheranie umieszczono mnie w angielskim domu sierot. Były tam głównie dzieci w gorszym stanie zdrowia. Kiedy wyzdrowiałam, zostałam przeniesiona do sierocińca żydowskiego, za który płacili amerykańscy Żydzi. Dzieci polskie obrzucały nas kamieniami i wołały: „Mośki przyjechały”. One nas nie lubiły, bo im się wydawało, że my mamy lepiej, bo prócz polskiego rządu dbała też o nas Agencja Żydowska. Ale tak naprawdę to często chodziliśmy głodni. Nie był to taki głód jak w Rosji, ale najedzona byłam rzadko. Mieliśmy też problem z ubraniami. To, co mieliśmy jeszcze przed wyjazdem, rozpadało się, a nowe ubrania przysyłali rzadko. (…) Ja nie trafiłam do Palestyny. Z Indii popłynęłam do Australii. Do Polski już nie wróciłam.

W styczniu 1943 roku przedstawicielstwo władz brytyjskich w Iranie wydało pozwolenie, aby dzieci i personel sierocińca odpłynęli do Karaczi w Indiach (obecnie Pakistan). Stamtąd wyruszyli do Suezu i 18 lutego dotarli pociągiem do Palestyny. Razem do miejsce przybyło 369 dorosłych i 861 dzieci; 719 dzieci było bez rodziców, 142 – z jednym albo dwojgiem rodziców. Większość tych dzieci nie wróciła już do Polski. Teraz, już jako dorośli ludzie, spotykają się co kilka lat. Przyjeżdżają ze wszystkich zakątków świata, opowiadają o swoim obecnym życiu i myślą o tym, jakie życie by mieli, gdyby nie wybuchła wojna i gdyby nie zmuszono ich do emigracji.

HUŚTAWKA NASTROJÓW

W czerwcu 1945 roku na konferencji komitetów żydowskich w Dzierżoniowie przedstawiciele byłych więźniów obozów koncentracyjnych wystosowali rezolucję o treści:

Zebrani na zjeździe w Rychbachu w dniu 17.6.45 r. delegaci Komitetów Żydowskich Województwa Dolnego Śląska, reprezentujący pozostałe przy życiu resztki mas żydowskich z obozów koncentracyjnych na tym terenie, składają uroczysty hołd i pamięć swych bohaterskich towarzyszów, poległych z rąk okrutnych zbirów hitlerowskich. Zebrani stwierdzają, iż ziemia Dolnego Śląska zbroczona jest krwią i nasiąknięta potem tysięcy niewinnie umęczonych i straszliwie maltretowanych Żydów. Jako wolni Obywatele Rzeczypospolitej (…) stwierdzamy swe nienaruszalne prawo do zakładania tutaj naszych ognisk domowych i do ugruntowania sobie na tym terenie naszego bytu materialnego i kulturalnego (…).

Ludzie jednego dnia odczuwali euforię wynikającą z odzyskania wolności, a kolejnego – beznadzieję osamotnienia. Mieli pracę, mogli się cieszyć z możliwości zarobienia na chleb, ale czuli i strach, bo przyszłość wcale nie była taka jasna i pewna.

Luba Moldauer w październiku 1939 roku wraz z rodzicami i siostrą Genią uciekła do Rosji. Najpierw zmarła ich mama, a potem Sowieci aresztowali ojca. Dziewczynki znalazły się w radzieckim domu dziecka. Była to dla nich szkoła życia. Państwowa placówka, ale w środku rządziło inne prawo, prawo silniejszego. Jeśli nie ukradłeś, to głodowałeś, jak nie biłeś, to byłeś bity. Szkoła przetrwania, ale i wylęgarnia ludzi o słabym kręgosłupie moralnym.

Gdy wybuchła wojna z Niemcami, starszą Genię, jako prawie pełnoletnią, wysłano z innymi dziećmi w jej wieku do Kołymy, do kopalni złota. Została tam aż do 1958 roku. Młodsza Luba pojechała w głąb Związku Radzieckiego, bo przecież dzieci to przyszłość narodu i sam Stalin rozkazał ewakuację sierocińców.

Luba niewiele pamięta z transportu. Wie, że ciężarówkami dowieziono ich do stacji, potem był pociąg i długa jazda. Były ich w transporcie jakieś trzy setki dzieci w bardzo różnym wieku. Te starsze zajmowały się maluchami, bo opiekunów było niewielu. Do tornistrów zapakowano im chleb i kazano zabrać ubrania, których i tak nie mieli zbyt wiele, więc ten ich „bagaż” był niewielki. Jechali w głąb Rosji.

Nie potrafię powiedzieć, jaką trasą jechałam. Tęskniłam za siostrą. Tak nagle nas oddzielono, a ona była jedyną bliską mi osobą… Płakałam, ale już wtedy wiedziałam, że tak musi być, że ja nic nie zmienię. Nie wiedziałam, gdzie ona pojechała, a potem nawet nie wiedziałam, czy żyje.

Dziewczynka przebywała w kilku sowieckich domach dziecka, aż trafiła do ochronki nadzorowanej przez delegaturę polskiego rządu emigracyjnego. Były tam sieroty i półsieroty i część z nich wraz z armią Andersa ewakuowano do Iranu. Luba została w Sowietach. Do 1946 roku zorganizowano w Związku Radzieckim ponad dziewięćdziesiąt domów dziecka – w republikach rosyjskiej, kazachskiej, kirgiskiej, tadżyckiej i uzbeckiej – dla dzieci zesłańców głównie narodowości polskiej i żydowskiej. Od lutego do czerwca 1946 roku przeprowadzono repatriację wychowanków polskich domów. Wtedy ze Związku Radzieckiego wróciło siedem tysięcy polskich sierot.

Dom dziecka Luby znów przejęli Sowieci. I chociaż z inicjatywy Związku Patriotów Polskich polskie sieroty zabierano z radzieckich placówek i umieszczano w domach podległych związkowi, gdzie również trafiła Luba, to za utrzymanie ochronek płacili Rosjanie, więc wprowadzali tam też swoje zwyczaje. Dzieci jednak przygotowywano do powrotu do Polski. Dziewczynka przyjechała do Gostynina na początku 1946 roku, skąd przedstawiciele Komitetu Żydowskiego zabrali ją i inne sieroty pochodzenia żydowskiego do Legnicy.

Było nas kilkanaście dzieci żydowskich w tym domu dziecka nadzorowanym przez Związek Patriotów Polskich. Byliśmy polskimi sierotami, ale dzieci nie dawały nam zapomnieć, że jesteśmy inne, że jesteśmy Żydami. (…) Przyjechała dwójka ludzi, kobieta i mężczyzna, i nas zabrali. Te polskie dzieci to nawet nam zazdrościły, bo dostaliśmy nowe ubrania, słodycze i ktoś po nas przyszedł, a one nadal były same i czekały, czy ich ktoś zabierze. (…) Pojechałam do Legnicy. (…)

Zgodnie z wytycznymi dzieci miały być wychowywane w duchu socjalizmu i przywiązania do Polski, ale w trakcie zajęć przemycano syjonistyczne ideały i dość szybko włączono te sieroty do programu nielegalnej emigracji przez Czechosłowację do Palestyny (Bricha). W ten sposób Polskę opuściło około dziesięciu tysięcy żydowskich dzieci. Jesienią 1946 roku w legnickim domu dziecka przebywało jakieś dziewięćdziesięcioro podopiecznych. Placówka mieściła się w kamienicy przy zbiegu dzisiejszych ulic Piastowskiej i Senatorskiej. Grupa młodszych wychowanków mieszkała w innym domu, także znajdującym się przy ulicy Piastowskiej. Nauka odbywała się w języku polskim, ale posługiwano się też jidysz. Czasami trzeba było mówić nawet po rosyjsku, bo zwłaszcza najmłodsze dzieci, urodzone już w Związku Radzieckim, miały problem z polskim. Nie było zajęć z religii, choć organizowano Chanukę i Purim, ale była również choinka i obchodzono Nowy Rok. Luba przebywała w Legnicy tylko rok. Gdy skończyła szesnaście lat, przeniosła się do Bielawy, do bursy żydowskiej, czyli w samo syjonistyczne serce ówczesnej Polski.

W bursie byli młodzi ludzie, głównie z Ha-Szomer ha-Cair. Ja też do nich wstąpiłam. Ale była także silna grupa komunistów, którzy uważali, że trzeba zostać w Polsce i budować nowe socjalistyczne państwo, kraj równości i sprawiedliwości. Obie grupy niosły idee. Ja wybrałam syjonistów, bo tam chłopcy bardziej mi się podobali. (…) Nie zostałam długo w Bielawie, ruszyliśmy do Izraela.

Luba szybko postanowiła, że jej przyszłość jest w Izraelu. Uczyła się razem z dziewczynami i chłopakami takimi jak ona, którzy przyjechali ze Związku Radzieckiego. W tej grupie była jedną z najmłodszych, dlatego początkowo była traktowana jak dziecko – bo fajnie jest mieć młodsze rodzeństwo (im to odebrano). Ale Luba nie zapomniała o siostrze, rozpoczęła poszukiwania. Ze Związku Radzieckiego ciągle przychodziły pisma, że Genia zaginęła. Nie pisano, że nie żyje ani że żyje. Jest zaginiona i tyle. Dla Luby było to równoznaczne z tym, że jej nie ma. Wyszła więc za mąż i wspólnie z mężem zadecydowali o wyjeździe. Nie opuścili jednak Polski tak od razu, bo po ślubie dostali mieszkanie, obydwoje pracowali i cieszyli się życiem. Ale znajomych ubywało.

Po piętnastu latach Luba dostała wiadomość, że Genia żyje i mieszka w Warszawie. Spotkały się dopiero w 1969 roku, kiedy siostrę wyrzucono z Polski.

Nigdy nie pogodziłam się z tym, że utraciłam siostrę. Nie miałam potwierdzenia, że nie żyje, więc dla mnie ona była. (…) Moja siostra do 1950 roku nie wiedziała, że wojna się zakończyła. Pracowała w kopalni złota, a to było jak obóz koncentracyjny. Tylko praca i jedzenia tyle, aby móc wstać do roboty. Tam kto nie pracował, ten nie jadł. Im nic nie mówili, oni pracowali i myśleli, że trwa nadal wielka wojna ojczyźniana i że pracują dla wygrania tej wojny. Tak ich w niewiedzy trzymano jeszcze przez pięć lat od zakończenia wojny. (…) Genia dopiero po latach opowiedziała mi, jak tam było. To był koszmar. Ja cierpiałam w domu dziecka, ale ona przeszła gehennę. Jak zmarł Stalin, to zaczęli takich jak ona wypuszczać, ale nie od razu, to trwało jeszcze kilka lat. (…) Do Polski od razu nie mogła przyjechać, bo zbyt wiele wiedziała o Rosji, i to na dodatek bardzo złych rzeczy. Kopalnie złota traktowane były jako obiekty strategiczne (wojskowe). Nie chcieli jej wypuścić z ZSRR, bo mogła przecież zdradzić te wielkie tajemnice. A Genia jeździła tylko traktorem w tej kopalni. Jakie ona tajemnice mogła znać? Jak wyszła z obozu, to i tak do europejskiej części ZSRR nie mogła przyjechać. Ciągle była na Syberii. Nie miała też prawa do poszukiwań rodziny i wysyłania listów. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych pozwolili jej na wyjazd na południe ZSRR i tam zaczęła ubiegać się o repatriację. Do Polski przyjechała na początku lat sześćdziesiątych. (…) Genia zamieszkała w Warszawie, wyszła za mąż za pilota, urodziła syna i wydawało się, że nareszcie jej życie będzie się układało. Długo nie cieszyli się spokojem. Męża po wojnie sześciodniowej zwolniono z pracy, bo w Locie nie chciano żydowskiego pilota. Czekali dwa lata na zgodę na wyjazd do Izraela.

ŻYD Z WYBORU

Marek trafił na Dolny Śląsk z Krakowa. Wojnę przeżył po aryjskiej stronie. Jego dziadek był przechrzczonym Żydem ożenionym z Polką, a ojciec – profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, który nigdy nie powiedział mu o żydowskich korzeniach. Mama to Polka z krwi i kości. Marek mieszkał z matką, a ojciec zmarł jeszcze przed wojną. Żył więc w aryjskiej części Krakowa jak Aryjczyk, którym się czuł.

Przed wojną nie miał związków z „żydowskim wychowaniem”. To po jej wybuchu w bibliotece ojca znalazł kilka niedozwolonych książek i pochłonęły go żydowska historia i tradycja. Z lektur opanował żydowskie rytuały do tego stopnia, że kiedy przybył na Dolny Śląsk, koledzy z żydowskiej bursy sądzili, że jest Żydem. Opanował też podstawy języka hebrajskiego.

O Marku opowiada Nuchem Rozenfeld, jego dzierżoniowski kolega, który mimo swoich lat opiekuje się grobem przyjaciela.

Marek pojawił się w Dzierżoniowie na przełomie 1945 i 1946 roku. Miał matkę w Krakowie, ale nie utrzymywał z nią kontaktu. Tam coś strasznego między nimi zaszło. Dowiedziałem się, co, grubo później, już po jego śmierci.

Do Dzierżoniowa przyjechał śliczny chłopak, za którym każda dziewczyna się oglądała i w którego towarzystwie każda chciała przebywać. Zgłosił się do żydowskiej bursy, gdzie go przyjęto. Nikt nawet nie pomyślał, że nie jest Żydem, bo kto o zdrowych zmysłach po tym wszystkim, co spotkało Żydów, dobrowolnie by się za niego podał? To w głowie się nie mieściło. Ludzie uciekali wtedy od swej tożsamości, pozostawali przy aryjskiej – wojennej – lub przyjmowali nową. A tu wręcz na odwrót: Marek chciał być Żydem. Młodzi w bursie nie żyli religijnie, więc ten aspekt, który najłatwiej mógłby zdekonspirować Marka, odpadł. Młody człowiek znał święta, tradycję… Nie znał wprawdzie jidysz, a to właśnie w tym języku głównie rozmawiano, ale wytłumaczeniem było to, że pochodził z wielkiego miasta, z inteligenckiej rodziny. Był tak zachłanny żydowskiego życia, że w rok opanował jidysz w mowie. Poza tym w bursie nikt nikogo nie wypytywał, każdy mówił o sobie to, co chciał powiedzieć, i tyle, ile chciał. Inni też nie mieli rodzin, zaczynali nowe życie. Dziewczyny z Wilna wychodziły za mąż za chłopaków z Radomska. Synowie bogatych kupców żenili się z dziewczynami bez posagu z malutkich sztetli. To nie miało znaczenia, startowali z tego samego poziomu, bez przedwojennego bagażu i wolni od przedwojennych konwenansów. Było to na swój sposób wspaniałe, bo powstał nowy typ człowieka – wolnego i ideowego. Jak ktoś nie chciał mówić, nie pytano, szanowano cudze tajemnice. Zresztą każdy z nich miał za sobą straszne przeżycia i nie zawsze chciał o tym rozmawiać.

Owszem, dziwiłem się, że nie utrzymuje kontaktu z matką, bo my w większości nie mieliśmy nikogo, a on, mając najbliższą osobę, zerwał z nią stosunki. Ale nie pytałem, bo pytać nie można było, nie wypadało. (…) Już po śmierci Marka dowiedziałem się, że jego matka nie mogła pogodzić się z tym, że jej jedynak został Żydem, że zostawił świat, w którym został wychowany, i wybrał coś, od czego już jego dziadek uciekał. (…) Ona nie potrafiła się z tym pogodzić. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek dowiedziała się, jak zginął jej syn. Nie mieli ze sobą kontaktu, cierpieli obydwoje, ale utrzymywali ten stan bycia – wspomina Nuchem.

Ideały w życiu tych młodych ludzi były niezwykle ważne, urastały do rangi nowej wiary. Odeszli od tradycyjnej religii, a ich wyznaniem stał się Izrael – magiczny i coraz bardziej dostępny. To od nich zależało, kiedy się w nim znajdą. Nie wszyscy jednak byli tacy. Dla innych wiara w Boga była podstawą, trzymała ich przy życiu. W Dzierżoniowie była synagoga, piękny budynek i pełen ludzi. To było ich centrum. Przychodzili tam się modlić i poczuć namiastkę przedwojennego życia. Dzierżoniów i Bielawa to były magiczne miasta, pełne ocalonych z pobliskich obozów – to tu przybywali ci, którzy przeżyli pobyt w Związku Radzieckim – i pełne żydowskich kontrastów i różnorodności, z coraz liczniejszymi Polakami i stale ubywającymi Niemcami. W takim świecie upływał wspaniały czas młodości wychowankom z domów dziecka. Czas nauki, poszukiwań, pierwszych uniesień, ale także pełen strachu przed tym, co przyniesie kolejny dzień.

Mówienie o tym, co można by zrobić, nie wystarczało Markowi. Chciał walczyć o powstanie Izraela. Uważał, że tylko z bronią w ręku można tego dokonać, bo nikt Żydom państwa nie da. Wielu mieszkańców bursy sądziło tak samo, ale to Marek potrafił o tym mówić i przekonywać tych, co myśleli inaczej. Jako jeden z pierwszych poszedł do obozu szkoleniowego w Bolkowie.

To był niesamowicie zdolny, pracowity i inteligentny człowiek, a przy tym pełen idei. To on mówił o konieczności ćwiczeń wojskowych. Przyprowadził Icyka, żydowskiego żołnierza, który zwolniony został z polskiego wojska. Uczył nas obsługi broni. Dla własnej ochrony utworzyliśmy samoobronę żydowską. O broń nie było trudno, wszędzie była, a mundury dostaliśmy z polskiego wojska.

Bolków był wojskowym obozem Hagany, założonym na jesieni 1947 roku. Okoliczna ludność wiedziała o jego istnieniu i przeznaczeniu, więc to nie była żadna tajemnica. Centrum szkoleniowe mieściło się w budynkach przy ulicy Wysokogórskiej. Ćwiczenia były prowadzone w poniemieckiej strzelnicy na Górze Ryszarda. Nad wszystkim czuwało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. A ponieważ Urząd Bezpieczeństwa zatwierdzał listy uczestników ćwiczeń, wielu musiało zobowiązać się do współpracy z polskim wywiadem. Generalnie szkoleniem zajmowali się wysłannicy Hagany, ale byli też instruktorzy wojskowi z Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego. Zajęcia były finansowane przez Joint, czyli American Jewish Joint Distribution Committee (Amerykańsko-Żydowski Połączony Komitet Rozdzielczy). Kurs trwał dziesięć dni. W sumie wzięło w nim udział ponad siedem tysięcy osób.

Takich obozów było kilka, ale ja najwięcej wiem o Bolkowie, bo tam trafiło kilku naszych chłopaków. Tam był Marek. Przed wyjazdem do Palestyny przyszedł do nas w zielonym amerykańskim mundurze z demobilu, przysłanym ze Stanów Zjednoczonych do Polski przez działaczy Jointu. Miał już wystawione przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego dokumenty podróży. Jedną nogą był w Palestynie. Z Bolkowa pojechał pociągiem do Katowic, a następnie do Pragi, Paryża i do Marsylii, skąd statkiem popłynął do Palestyny. Od razu wstąpił do oddziału Hagany. Walczył i zginął w 1948 roku. W Izraelu traktowany jest jak bohater, Żyd z wyboru.

Nuchem podążył za Markiem – wyjechał w 1947 roku. Powoli ubywało kolegów, więc nic już go tu nie trzymało. Pojawiali się wprawdzie nowi, ale to już nie było to samo.

Wiesz, jak to jest: te same losy, chodzenie w jednych portkach, wspólna nauka i cele. To tak zbliża, że traktujesz tych obcych ludzi jak rodzinę. Chcesz być tam, gdzie oni. Bardzo przeżywaliśmy kolejne wyjazdy ludzi, ale to nie był żal, wiedzieliśmy, że i tak spotkamy się w Izraelu, że prędzej czy później wszyscy tam będziemy. (…) Z naszej grupy nikt nie myślał, aby jechać gdzie indziej, wszyscy obraliśmy jeden kierunek i się go trzymaliśmy.

A CO Z POLSKĄ?

To zawsze będzie miejsce mojego urodzenia. Kiedy słyszę język polski, otwiera mi się szufladka w głowie i jest mi dobrze. Wiele lat nie mówiłem w tym języku i sam jestem zdziwiony, że tyle pamiętam. Przed wojną byłem dzieciakiem, miałem trzy klasy szkoły, potem Rosja i znów trzy lata w Polsce. Te trzy lata były intensywne, ale mój polski nigdy nie był literacki. W latach osiemdziesiątych zacząłem wracać do polskiego, czytałem gazety i książki, ale to dzięki internetowi nawiązałem kontakt z Polakami i zaczęły się rozmowy i powrót do języka i Polski.

SZARONA, MAŁA PALESTYNKA

SzaronaIgra urodziła się we Lwowie. Jej ociec Dawid był członkiem tamtejszego oddziału Poalej Syjon, a mama, Perla Pnina Dwojra, panienką z dobrego domu. Dawid przed ślubem mieszkał w Palestynie i chciał zostać nowym Hebrajczykiem, budującym własny kraj. Pracował fizycznie, między innymi na plantacji obok osady, która nazywała się Szarona. Został tam okradziony i chyba to wydarzenie spowodowało, że miejsce to zapadło mu w pamięć. Postanowił przyjechać do Polski, aby znaleźć tu żonę, i poznał Pninę.

Urodziła im się córeczka. Dziewczynce, która była córką zapalonych syjonistów, nie można było dać zwykłego żydowskiego imienia. Dawid wymyślił więc Szaronę. Chciał, aby pierworodna miała hebrajskie imię, ale nie takie zwykłe biblijne, tylko cechujące nowoczesnego Izraelczyka. Rodzina zamierzała wrócić do Palestyny – dziecko miało podrosnąć, a małżonkowie chcieli odłożyć trochę pieniędzy.

Rozkwitałam rozpieszczana przez rodzinę we Lwowie. O Palestynie słyszałam z opowiadań ojca. Wiedziałam, że jest to kraj, do którego kiedyś dotrę. Na razie jest Lwów i dziadkowie, ciotki i wujkowie. (…) Z pierwszych dni wojny pamiętam, że wszyscy zrobili się bardzo nerwowi. Byliśmy akurat na wakacjach za miastem, ojciec martwił się, co dzieje się ze sklepem pozostawionym we Lwowie. Postanowiliśmy wracać do domu. W mieście byli już Sowieci – opowiada Szarona.

Na ulicach Lwowa zawisło ogłoszenie, aby syjonistyczni działacze zgłosili się do NKWD. Dawid był pełen obaw, wahał się. Ale znajomy Rosjanin poradził mu, aby na kilka dni opuścił dom, bo nic dobrego takie zaproszenie nie wróżyło. Posłuchał. Potem weszli do miasta Niemcy, ale brudną robotę wykonali Ukraińcy. Zaczęły się pojawiać kolejne ogłoszenia, w których nakazano, aby wszyscy Żydzi pojawili się na placu przed budynkiem policji. Tak zorganizowano pierwszy pogrom.

Pamiętam to ogłoszenie. Tato ukrył się w łazience, drzwi zastawiliśmy szafą. Mama, babcia, ciocia i ja poszłyśmy na zbiórkę. Mówiono, że kobietom nic nie zrobią, niebezpiecznie było tam dla mężczyzn. Miałam na sobie białe skarpetki i cały czas powtarzałam, że zaraz będą zupełnie czerwone, bo tak krwawiły moje obtarte stopy. (…) Cały plac zaczął spływać krwią, Żydów bito i mordowano.

Rodzina Igry nie poszła do getta, pozostali we własnym mieszkaniu przy ulicy Gazowej. Ojciec pracował w fabryce produkującej materiały na mundury. Niemcy traktowali go jako wysokiej klasy specjalistę. Ich mieszkanie po aryjskiej stronie stało się miejscem spotkań dla uciekinierów z getta. Ludzie przychodzili i odchodzili, niebezpieczeństwo było niewyobrażalne.

Sielanka nie mogła trwać wiecznie. Rodzice Szarony wiedzieli, że i na nich przyjdzie pora. Matka zajęła się „edukacją” córki. Trzeba było przygotować dziecko do ukrycia. Dała Szaronie kilka kostek cukru i kazała jej nauczyć się ssać tak, żeby nie było słychać. „Ssać, a nie gryźć” – powtarzała córce. Tak jak przewidzieli rodzice, akcja przeciwko „asocjalnym” – tym, którzy nie pracują, czyli dzieciom i starszym – zaczęła się. Tego poranka, tak jak co dzień, rodzice Szarony wyruszyli z córką do fabryki. Dziecko ukryli w drewnianej skrzyni, na której podczas pracy siedziała Perla. Najważniejsze było, żeby dziewczynka ssała cicho. Kiedy przyszli Niemcy, Szarona ssała cukier tak, jak kazała jej mama, i o piątej wszyscy bezpiecznie wrócili do domu. Pozostała niepracująca część krewnych ukryła się w piwnicy. Byli razem do kolejnej akcji.

Kolejna akcja wypadła w piątek. Ukryto mnie pod grubą pierzyną. Do mieszkania na chwilę przyszła babcia, bo przed zejściem do piwnicy chciała zapalić szabatowe świece. Wiedziałam, że nie wolno mi wychylić głowy i przywitać babci. Przyszli Niemcy i zabrali sawtę [babcię]. Tak jak zostałam wyuczona, nie wychyliłam głowy. Słyszałam jedynie krzyki, a potem jak głowa babci uderza o schody. I nastała cisza.

W 1942 roku Niemcy zaczęli się bać, że ich obywatelom mieszkającym na terenie Palestyny mandatowej będą groziły wojenne konsekwencje. Wpadli więc na prosty pomysł: wymiana jeden do jednego, czyli obywatel mandatowy za niemieckiego rodaka. Zaczęto szukać Żydów z palestyńskimi paszportami czy też innymi dokumentami, będącymi niepodważalnymi dowodami posiadania takowego obywatelstwa. Dawid rok wcześniej nie uwierzył NKWD i nie zgłosił się jako syjonista, zastanawiał się więc, co zrobić teraz, gdy takich osób szukali Niemcy. Rozważał wszelkie warianty. Pnina miała dobry wygląd, mogłaby więc mieszkać po aryjskiej stronie. Córkę też dałoby się jakoś tam ukryć. Problemem był Dawid, który ze względu na swe warunki fizyczne nie mógł zaprzeczyć przynależności do narodu wybranego, a najgorsze było to, że nie mówił dobrze po polsku, bo nigdy do polskiej szkoły nie chodził. Zwyciężył argument ojca:„Lepiej być w paszczy lwa, niż być przez niego gonionym czwarty już rok”. Dawid poszedł na gestapo.

Nie miał paszportu, zabrał ze sobą jedynie bilet na przejazd pomiędzy Afulą a jakimś innym miastem w Palestynie, zaświadczenie, że zapisał się do jakiejś organizacji, i list, w którym NKWD wzywało go do zgłoszenia się jako obywatela mandatowego. Czyli wszystko, co posiadał. Niemcom to nie wystarczyło. Nie chcieli uwierzyć w to, że to właśnie NKWD zabrało mu paszport, kiedy zgłosił się na przesłuchanie (na które tak naprawdę nie poszedł). I wtedy uratowała ich mała Szarona.

Niemiec zapytał Dawida, jak ma na imię jego córka. Dawid usunął „z” i powiedział „Sarona”. Wydarzył się cud lub niesamowite zrządzenie losu: przesłuchujący Dawida gestapowiec nie tylko znał nazwę Sarona, ale był też w stanie uwierzyć, że dziecko o takim imieniu jest obywatelem Palestyny. W palestyńskiej Szaronie Dawid został okradziony, ale w Saronie było osiedle Niemców, tzw. templerów. I tam właśnie żyli krewni gestapowca. Szarona stała się paszportem do życia.

We Lwowie Niemcy znaleźli sporą grupę posiadaczy mandatowego obywatelstwa. Umieszczono ich w jednym budynku. Więźniowie z palestyńskimi paszportami mieli być dobrze traktowani i przeznaczeni na wymianę. Po trzech miesiącach wywieziono nas do Bergen-Belsen do Sonderlager – obozu specjalnego.

Szarona miała sześć lat, kiedy trafiła do Bergen-Belsen. Prócz niej było tam kilkoro innych dzieci. Uczyły się czytać – wychodziły przed barak, a jedna z kobiet wskazywała litery na walizkach. Lekcje były więc możliwe tylko wtedy, kiedy przybywały transporty więźniów. Warunki początkowo były znośne. Obóz specjalny był odseparowany drutem kolczastym od prawdziwego lagru, a Niemcy starali się, aby tak zwanym obcokrajowcom było dobrze. Nie znaczyło to, że zza drutów nie widzieli ludzkich szkieletów snujących się po pozostałych częściach obozu. „Specjalni” nie wykonywali pracy fizycznej, a raz nawet przyszły do nich paczki ze Szwajcarii.

Po dwóch miesiącach „sielanki” więźniowie zaczęli znikać. Pierwsi poszli ci, którzy mieli paszporty paragwajskie i urugwajskie. Tak naprawdę to nie były oryginalne dokumenty, tylko fałszywki, kupione za spore pieniądze, a wraz z nimi nadzieja na przeżycie. Tych ludzi nie wymieniono na Niemców. Potem zaczęli znikać ci z prawdziwymi dokumentami. Już po latach Szarona słyszała, że kiedy osadnicy z templerskich kolonii wrócili do Niemiec, trafili akurat na bombardowania i zginęli. Likwidacja „obcokrajowców” miała być zatem odwetem. Inna sprawa, że sytuacja w Niemczech zmieniła się diametralnie i dla Niemców bezpieczniej było w Palestynie, więc na Stary Kontynent nikt się nie wyrywał.

Obcokrajowcy z Bergen-Belsen nie chcieli być bezimienni. Kiedy w pobliżu ich podobozu zakwaterowano więźniów z pociągu Kastnera, wiedzieli, że to ich jedyna okazja, żeby świat się o nich dowiedział. Na podszewce dziecięcego palta wypisali imiona i nazwiska całej grupy i przerzucili płaszczyk przez druty. Kiedy pociąg Kastnera dotarł do Szwajcarii, lista została opublikowana w prasie.

Zaczęły się bombardowania, wszędzie dookoła były trupy, cały czas pracowały krematoria. Więźniowie czekali na oswobodzenie. Nie miało znaczenia, przez kogo – Amerykanów, Anglików czy Rosjan. Trzy dni po sederze pesachowym Niemcy nakazali wyjście z obozu. Szarona dostała od mamy naprędce uszyty plecak, a w nim trzy książki i wszystkie rodzinne fotografie.

Trwało bombardowanie. Niemcy wsadzili więźniów do pociągu i mieli utopić w Elbie. Tata zaczął negocjacje z dowódcą transportu. Żołnierze chcieli od niego list, który miał potwierdzać, że pomagali Żydom. Więźniowie w zamian mieli dostać możliwość pochowania ciał zmarłych. Tata napisał list i wykopano groby. Wtedy pojawił się Abraham Cohen – amerykański zwiadowca, wyzwoliciel. Ludzie płakali, całowali jego buty. Za nim przyjechali amerykańscy czołgiści.

Rodzina Igry była wolna. I oto cała trójka stanęła przed wyborem: wracać do Polski? Ale jakiej? Bo ich Lwów nie był już w Polsce. Dawid z innymi syjonistycznymi działaczami zebrał sieroty z Bergen-Belsen i Buchenwaldu. Wraz z amerykańskimi żołnierzami pojechali do paryskiego Sochnutu4, aby wysłać dzieci do Palestyny. Matka i córka pozostały w Niemczech. Pnina z innymi kobietami z Bergen-Belsen zorganizowała wyjazd do Holandii, następnie znalazły się w Belgii. Dawid wystarał się dla grupy o dokumenty wyjazdowe. Znaleźli się na pierwszym okręcie, który legalnie zmierzał do Palestyny. To był okręt floty brytyjskiej, wypłynął z Marsylii. Wraz z wyjazdem z Europy Sarona ponownie została Szaroną.

Tylko dwie rodziny z obozu Bergen-Belsen zdecydowały się na powrót do Polski.

ZAPACH WOSKU

Miasto Łódź, wysoka kamienica przy ulicy Gdańskiej. Mieszkanie, jakich teraz się nie spotyka, wielkie, z ciężkimi mieszczańskimi meblami, cztery pokoje, osobne wejście dla służby i wypastowana podłoga. Właśnie zapach pastowanej podłogi jest dla Chai zapachem Polski.

Chaja Rozenberg miała dokładnie trzy lata, kiedy przyjechała z Palestyny do Polski. Był czerwiec 1939 roku. Jej rodzice, znani syjonistyczni działacze, już 1933 roku wyruszyli do swojej upragnionej Ziemi Obiecanej. Poznali się w syjonistycznej organizacji, obydwoje pochodzili z zamożnych łódzkich familii. Ku radości obu rodzin zdecydowali się na małżeństwo, bo ich rodzice sądzili, że dzięki temu przejdzie im pomysł opuszczenia Polski. Ślub jednak był przemyślaną i konieczną decyzją, gdyż zgodę na zamieszkanie w Palestynie najłatwiej otrzymywały małżeństwa.

Rozenbergowie zamieszkali w Tel Awiwie. Dzięki wsparciu rodziny z Polski kupili dom. Ojciec Chai jako młody inżynier szybko znalazł pracę, a jego piękna żona zajmowała się domem. Po trzech latach przyszła na świat Chaja. Imię dziewczynka otrzymała po zmarłej prababce, a znaczy ono „życie”.

Dziadkowie z Łodzi bardzo chcieli zobaczyć swoją pierwszą wnuczkę, pisali więc błagalne listy, aby dzieci i mała Chaja przypłynęli do Polski, bo oni sami nie mogli wyruszyć w tak daleką podróż. Rozenbergowie na przyjazd do Polski zdecydowali się dopiero latem 1939 roku. Wcześniej ich córeczka była zbyt mała na tak trudną podróż. Zamierzali tu spędzić tylko wakacje, a dziadkowie mieli w tym czasie nacieszyć się wnuczką. Tymczasem mała Chaja złapała infekcję i bilety na statek powrotny, który odpływał w połowie sierpnia, trzeba było przepisać na wrześniowy termin.

Wybuchła wojna, bilety straciły ważność. Do Łodzi weszli Niemcy i szybko zainteresowali się pięknym mieszkaniem przy ulicy Gdańskiej. Rodzina musiała je opuścić, wynajęła więc mniejsze, przy ulicy Pomorskiej. Potem poszła do getta.

Miałam trzy lata, jak przyjechałam do Polski. Pamiętam wielkie mieszkanie i dziadków, którzy zrobiliby dla mnie wszystko, rozpieszczali mnie strasznie. Zapach Łodzi dla mnie to zapach pastowanej podłogi. Moja babcia bardzo dbała, aby podłogi błyszczały, a ja spędzałam na nich sporo czasu. Kiedy Niemcy wyrzucili nas z mieszkania, przenieśliśmy się do mniejszego i skromnego, ale babcia nadal dbała, aby podłoga lśniła. Do tego mieszkania poszła z nami Zosia, służąca dziadków, ona nie chciała ich zostawić, bardzo kochała naszą rodzinę, a chyba najbardziej mnie.

Dziadek Chai nie pozwolił, aby jego syn z żoną i dzieckiem poszli do getta. Wysłał ich do Warszawy, a sam z rodziną pozostał w Łodzi – tu znał wszystkich i wydawało mu się, że dzięki temu przetrwa.

Dziadek wyposażył nas w polskie metryki. Żyliśmy na aryjskiej stronie jako Polacy – ja z mamą w jednym mieszkaniu, a tata w innym, bo metryki mieliśmy na różne nazwiska. Dziadkowie pozostali w Łodzi, Zosi nie pozwolili, aby poszła z nimi do getta. Wywieziono ich do Chełmna nad Nerem i tam zamordowano. W Warszawie tata często do nas przychodził, ale kiedyś nie przyszedł. Mama szalała, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Już po wojnie dowiedzieliśmy się, że na ulicy rozpoznał go jakiś Polak z Łodzi i wydał granatowej policji. Tatę prawdopodobnie odstawiono do getta i tam zabito.

Chaja została z mamą sama. Pieniądze szybko się skończyły, a za mieszkanie i jedzenie trzeba było płacić. Nie było wyjścia – mama Chai musiała iść do pracy. Jako panienka z dobrego domu miała ukończone kursy kroju i szycia, zaczęła więc pracę u krawcowej, a ponieważ miała talent w tym kierunku, szybko zgromadziła wierne klientki i zaczęła szyć u siebie. Tak doczekały powstania warszawskiego.

Z powstania pamiętam, że nie mogłam wychodzić na podwórko do dzieci. Mama bardzo się bała i chyba z tego strachu ciągle pastowała w mieszkaniu podłogę, a ja razem z nią. Potem Niemcy nakazali nam opuścić Warszawę i trafiłyśmy do Pruszkowa. Mama zabrała maszynę do szycia. Uciekłyśmy z obozu w Pruszkowie i jeszcze przez kilka miesięcy błąkałyśmy się po wsiach. Mama obszywała wiejskie kobiety i dzięki temu miałyśmy gdzie spać i co jeść.

Przyszło wyzwolenie.

Szłyśmy za frontem, aby dotrzeć do Łodzi. Widziałam trupy w rowach i tłumy ludzi idących do swoich domów. Zaraz po wyzwoleniu Łodzi poszłyśmy na ulicę Gdańską. Mieszkanie dziadków było już zajęte, ale władze dały mamie bumagę, że ma prawo tam zamieszkać i zająć jeden pokój. Nie była to dobra sytuacja, bo polskie rodziny nas nie akceptowały, a wręcz nienawidziły. Byłyśmy dla nich obce. Zwłaszcza kobiety nas prześladowały. O mamie mówiły „Żydowica”, a mnie zawsze przeganiały i nie pozwalały bawić się ze mną swoim dzieciom. (…) Mama próbowała dowiedzieć się czegoś o swoich rodzicach i rodzicach taty. Kiedy zaczęli z Oświęcimia wracać ludzie, to oni opowiedzieli, co stało się z dziadkami i siostrą mamy, poznałyśmy wtedy straszną prawdę o Chełmnie nad Nerem. Mama nie chciała żyć w Polsce, nie miałyśmy tu już nikogo.

Rozenbergowa wraz z córką miała palestyński paszport, który przechowała służąca Zosia wraz z biżuterią, jaką zdeponował u niej dziadek Chai. Z dokumentami i wszytymi w ubrania rodzinnymi precjozami kobieta i jej córka przez Czechosłowację uciekły do Włoch, skąd statkiem popłynęły do Palestyny. Dotarły tam na początku 1946 roku. Pierwsze, co zrobiła matka Chai po przyjeździe do telawiwskiego domu, to wypastowała podłogi.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

WPROWADZENIE

BRICHA I EMIGRACJA LEGALNA W LATACH 1944–1947

Rozdział I. ALIJA, CZYLI WĘDRÓWKA DO OJCZYZNY – EMIGRACJA W LATACH 1948–1955

Rozdział II. W DRODZE DO IZRAELA – EMIGRACJA GOMUŁKOWSKA 1956–1962

Rozdział III. BAGAŻ OSOBISTY – EMIGRACJA LAT 1966–1975

EPILOG

ZDJĘCIA

1 Hagana – żydowska tajna organizacja wojskowa założona w 1920 r. z inicjatywy środowisk lewicowych jako forma samoobrony osiedli żydowskich w Palestynie przed atakami arabskimi.

2 HIAS (od ang. Hebrew Immigrant Aid Society) – Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom, nazywane Stowarzyszeniem Pomocy Imigrantom – międzynarodowa organizacja o charakterze społeczno-charytatywnym, której celem było udzielanie pomocy imigrantom żydowskim; utworzona w Nowym Jorku w 1909 r. w wyniku zjednoczenia Hebrew Sheltering House Association i Hebrew Immigrant Aid Society. HIAS udzielał pomocy materialnej i prawnej żydowskim imigrantom z Europy Środkowej i Wschodniej.

3Palestina Amt – zwany Biurem Palestyńskim lub Urzędem Palestyńskim albo Biurem Emigracyjnym Agencji Żydowskiej.

4 Ha-Sochnut ha-Jehudit le-Erec Israel, czyli Agencja Żydowska na rzecz Izraela, w skrócie Sochnut lub JAFI (od ang. Jewish Agency for Israel).