Widmo przeszłości. The Mystery of Cloomber - Arthur Conan Doyle - ebook

Widmo przeszłości. The Mystery of Cloomber ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. „Widmo przeszłości”, czy też „Tajemnica Cloomber” - „The Mystery of Cloomber” to powieść brytyjskiego autora Sir Arthura Conan Doyle'a. Narratorem jest John Fothergill West, Szkot, który przeprowadził się z rodziną z Edynburga do Wigtownshire, aby opiekować się majątkiem przyrodniego brata swojego ojca, Williama Farintosha. W pobliżu ich rezydencji, Branksome, znajduje się Cloomber Hall, przez wiele lat nieużytkowany. W końcu jednak zamieszkuje w nim John Berthier Heatherstone, służący ongiś w armii indyjskiej. Generał Heatherstone jest znerwicowany do tego stopnia, że wpada w obłęd. W miarę rozwoju opowieści staje się jasne, że jego obawy są związane z niektórymi ludźmi w Indiach, których w jakiś sposób obraził. W jego obecności ludzie słyszą dziwny dźwięk, podobny do pobrzmiewania dzwonka, który jest bardzo niemiły. Co roku jego obłęd osiąga apogeum około piątego października, po czym jego lęki na chwilę ustępują. Po pewnym czasie w zatoce dochodzi do rozbicia się statku, a wśród ocalałych jest trzech buddyjskich mnichów, którzy weszli na statek z Kurrachee… To jednak nie jest koniec tej dziwnej historii...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

 

 

Widmo przeszłości

The Mystery of Cloomber

 

 

książka w dwóch wersjach językowych:

polskiej i angielskiej

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji z roku 1910. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-155-7 

 

 

 

Widmo przeszłości

I. Rodzina West z Edynburga.

Nazywam się John Fatterjeal West, jestem słuchaczem wydziału prawnego w St. Andrews i pragnąłbym w treściwej formie podać do publicznej wiadomości moje zeznania.

Nie gonię za sławą literacką, nie pragnę bynajmniej czarem mego słowa i artyzmem opowiadania rzucać jeszcze głębszego cienia na to niezwykłe wydarzenie, o którem mam opowiedzieć.

Chcę przedewszystkiem, aby ludzie, wiedzący coś nie coś o tej sprawie, przeczytawszy moje sprawozdanie, mogli świadomie i w dobrej wierze osądzić je, nie znajdując w mojem opowiadaniu najmniejszego nawet rozminięcia się z prawdą.

Osiągnąwszy ten cel, będę mógł spokojnie spocząć, zupełnie zadowolony z rezultatu mojej pierwszej i, prawdopodobnie, ostatniej próby na polu literackiem.

Pierwotnie chciałem jedno za drugiem, w należytym porządku, opisać wszystkie wydarzenia, opowiadając o tem, co się działo w mojej obecności i cytując wiarogodne zeznania świadków o tych wypadkach, przy których sam nie byłem obecny. Jednak, dzięki współdziałaniu moich przyjaciół, ułożyłem inny plan, wprawdzie, zyska on mniej uznania dla mnie, da jednak więcej zadowolenia czytelnikom.

Pragnę przytoczyć rozmaite rękopisy, znajdujące się w mem posiadaniu, a dotyczące tej sprawy; zaliczam do nich przedewszystkiem zeznania osób, dobrze znających generała Levis’a.

A zatem, przedstawię czytelnikom zeznania Izraela Stacksa w Cloomber-Hall, oraz Johna Esterlinga, lekarza. Przyłączę do tego urywki z dziennika nieboszczyka Johna Bertier Levis’a, dotyczące wypadków, jakie miały miejsce w dolinie Thul, w jesieni 1841 roku, mniej więcej przy końcu pierwszej wojny w Afganistanie, z opisem potyczki w wąwozie Therada i śmierci Hulab Szacha.

Biorę na siebie obowiązek wypełnienia wszystkich luk i niedomówień. Tym sposobem więc zrzekam się tytułu autora, stając się jedynie pospolitym kompilatorem. Praca moja przestaje być opowiadaniem historyczno-kronikarskiem i zamienia się w serję zeznań naocznych świadków.

Ojciec mój, John Hunter West, był znanym uczonym, zajmującym się literaturą wschodnią, jakoteż sanskrycką; dotychczas cenią go wszyscy, którzy interesują się tym przedmiotem. On pierwszy, po Wiliamie Johnsie, zwrócił uwagę na wielkie znaczenie literatury perskiej, a jego przekłady utworów Hawiza i Ferid-Eddina Atara zyskały mu gorące pochwały barona von Hammer z Wiednia i innych znanych krytyków Kontynentu.

W styczniowym zeszycie ˝Przeglądu nauk wschodnich˝ za rok 1861, nazywają go ˝znakomitym i nader uczonym Westem z Edynburga˝; doskonale pamiętam, jak ojciec wyciął tę wzmiankę z pisma i z łatwo zrozumiałą dumą schował wycinek pomiędzy najważniejsze dokumenta familijne.

Ojciec by ukończonym prawnikiem, zajęcia jednak naukowe pochłaniały go do tego stopnia, że praktyki całkowicie prawie zaniechał.

Gdy klijenci zjawiali się w mieszkaniu przy Georges-Street, okazywało się zazwyczaj, że ojciec zatopiony jest całkowicie w odczytywaniu jakiegoś dokumentu, lub też zapleśniałego manuskryptu, a myśli jego zajęte są więcej kodeksem, wydanym przez Manu na sześćset lat przed Narodzeniem Chrystusa, aniżeli zawiłymi problemami prawodawstwa szkockiego z dziewiętnastego wieku. Nic więc dziwnego, że w miarę tego, jak praca naukowa mojego ojca postępowała naprzód, klijenci jego rozpraszali się, tak, że w chwili, gdy dosięgnął zenitu swej sławy, pod względem materjalnym, znalazł się w smutnem ze wszech miar położeniu tureckiego świętego.

W żadnym z uniwersytetów jego ojczyzny nie było katedry literatury sanskryckiej, nigdzie też nie objawiano najmniejszej podaży na jedyny w swym rodzaju towar umysłowy, jaki ojciec mój mógł społeczeństwu zaofiarować; bylibyśmy też zmuszeni zapoznać się z dotkliwą nędzą, pocieszając się aforyzmami i przepisami życia Firdusiego, Omara, Khajama i innych pisarzy – wschodnich ulubieńców ojca, gdyby nie pomoc, okazana nam przez jego dalekiego kuzyna, Wiliama lorda Brinksome z hrabstwa Wichtowne.

Lord Wiliam Brinksome posiadał wprawdzie wielkie obszary ziemi, nieurodzajne wszakże i mało skutkiem tego przynoszące dochodu; a jednak, prowadząc nader skromny tryb życia, lord Wiliam robił nawet oszczędności.

Podczas naszego względnego dobrobytu, mało słyszeliśmy o nim; w tym samym jednak czasie, gdy nasze warunki materjalne zmieniły się na gorsze, nadszedł od lorda list, dający nam dowód jego sympatji, oraz możność poprawienia naszego smutnego położenia. Lord pisał, że od pewnego czasu zasłabł na płuca i doktór Esterling poradził mu ostatnie lata przebyć w łagodniejszym klimacie. Skutkiem tego postanowił udać się na południe Włoch i zapraszał nas na czas swej nieobecności do zamieszkania w Brinksome, pod warunkiem, aby ojciec mój objął zarząd jego dóbr i otrzymywał za to wynagrodzenie. Pensja, którą lord mu wyznaczył, zapewniała nam tymczasem życie bez troski.

W owym czasie matka nasza od lat już paru nie żyła, rodzina zaś nasza składała się tylko ze mnie, mego ojca i siostry mojej, Estery. Oczywiście, naradzaliśmy się niedługo i wkrótce zgodziliśmy się przyjąć wspaniałomyślną propozycję lorda. Tegoż wieczoru ojciec udał się do Wichtowne; Estera zaś i ja pojechaliśmy tam w kilka dni potem, wziąwszy ze sobą dwa worki uczonych książek i te z naszych rzeczy, które opłacało się przewieść na nową siedzibę.

II. W Cloomber zjawia się dziwny mieszkaniec.

W porównaniu z rezydencjami innych magnatów angielskich, Brinksome mógł się wydawać dosyć ubogą siedzibą; dla nas jednak, którzy przez tak długi czas zamieszkiwaliśmy duszne i ciasne mieszkania, by on cudownym, wspaniałym pałacem.

Dom był szeroki, niski, kryty czerwoną dachówką z mnóstwem olbrzymich pokoi, o zakopconych sufitach i ścianach, wyłożonych dębową boazerją. Przed domem roztaczał się stary, zapuszczony park, z niewielkim stawem, okolonym płaczącemi brzozami, ztyłu zaś, w niewielkiej odległości, widniała wioska Brinksome-Beer, składająca się z kilkunastu chat i po większej części zamieszkała przez rybaków. Na zachód od domu widniał żółty, piaszczysty brzeg morza Irlandzkiego, we wszystkich zaś innych kierunkach ciągnęły się, dziwnym smutkiem owiane, niziny, zpoczątku szaro-zielone, potem coraz bledsze, wreszcie całkiem liljowe. Pustka i samotność stanowiły wybitną cechę tej okolicy. Można było przejść wiele mil, nie spotkawszy ani jednej żywej duszy i tylko czasem białe czajki przelatywały z krzykiem, jakby groźne przeczucie rozdzierającym pełną tajemnic ciszę wybrzeża.

Straciwszy z oczu Brinksome, nie napotykało się nawet śladu pracy ludzkiej; tylko wysoka, biała wieża Cloomber-Hall’u, nakształt pomnika, na jakimś olbrzymim grobie, górowała nad lasem, strzelając dumnie w niebiosa.

Monumentalny ów budynek, odległy mniej więcej o milę od naszej siedziby, został wzniesiony przez pewnego bogatego kupca z Glasgowu, posiadającego oryginalny gust i rozmiłowanego w samotności; w tym czasie jednak, gdyśmy przybyli do Brinksome, od wielu lat nikt go już nie zamieszkiwał. Zamek Cloomber był zupełnie pusty i niezliczone otwory jego okien patrzały wdal, niby martwe oczy.

Ten opuszczony, zapleśniały dom służył jedynie, jako drogowskaz dla rybaków; z doświadczenia wiedzieli bowiem, że, znajdując się naprzeciw kominów Brinksomu i białej wieży Cloomber, mogli szczęśliwie ominąć niebezpieczne rafy podwodne, często ukryte pod wysokiemi falami rozszalałego morza.

Oto do jakiej więc miejscowości zmienny los zagnał mego ojca, siostrę moją i mnie. Samotność nie przestraszała nas. Po gorączkowym ruchu i gwarze wielkiego miasta, po wyczerpujących wysiłkach, by żyć przyzwoicie z niewielkiego dochodu, odetchnęliśmy swobodnie pośród jasności szerokiego horyzontu, napawając się świeżem, ożywczem powietrzem. Tutaj przynajmniej byliśmy wolni od ciekawych sąsiadów, którzy nas podpatrywali i obmawiali.

Lord oddał nam do rozporządzenia swój powóz i parę koni; tak więc ojciec mój i ja mogliśmy bez trudu objeżdżać majątek, sprawując niezbyt zresztą uciążliwe obowiązki zarządzającego; mała Estera prowadziła gospodarstwo, obecnością swą rozjaśniając stary, ciemny gmach.

Życie nasze płynęło spokojnie i cicho, aż do chwili, gdy pewnej letniej nocy zaszedł nieoczekiwany, drobny na pozór, wypadek, który później wszakże okazał się zwiastunem dalszych, dziwnych, przerażających wydarzeń.

Wieczorami wypływałem za zwyczaj na morze, aby złowić nieco ryb na kolację. Owego pamiętnego wieczoru siostra moja udała się ze mną; zasiadała z książką na przedzie łódki, ja zaś, pilnując równocześnie steru, zapuściłem wędkę.

Słońce zaszło za brzeg irlandzki, horyzont, pokryty białymi obłokami, gorzał jeszcze ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Ocean zabarwił się czerwonym blaskiem. Stałem, zapatrzony w dal i z zachwytem przyglądałem się imponującemu widokowi nieba i morza. Nagle siostra schwyciła mnie za rękę i z okrzykiem zdumienia wyrzekła:

– Spójrz, Johnie, w Cloomber ukazało się światło!

Odwróciłem głowę i spojrzałem na wznoszącą się ponad drzewami białą wieżę. Przyjrzawszy się dobrze, dostrzegłem istotnie wyraźne, chociaż blade światełko w jednem z okien opuszczonego zamku. Nagle światełko znikło, lecz zjawiło się zaraz w innem, wyższem oknie. Świeciło tam czas jakiś, poczem mignęło w oknach dolnego piętra, wreszcie drzewa zasłoniły je przed naszymi oczyma. Widocznem było, że ktoś, niosący lampę, lub świecę, wszedł na górę, a następnie powrócił na dół.

– Kto tam może chodzić? – zauważyłem, zwracając pytanie raczej ku sobie, niż do Estery, gdyż zdziwienie, malujące się na jej twarzy, mówiło mi, że na to pytanie nie mógłbym od niej otrzymać odpowiedzi. – Może komu z Brinksome przyszło do głowy obejrzeć pustą wieżę?

Siostra moja nie zgadzała się ze mną.

– Nikt nie zdecyduje się przekroczyć bramy parku – rzekła – a przytem, klucze przechowywane są u zarządzającego w Wichtowne. Tak więc nikt nie zdołałby dostać się do Cloomber.

Pomyślawszy o ciężkiej, masywnej bramie, broniącej wstępu do Cloomber-Hallu, musiałem siostrze przyznać słuszność. Oczywiście, ten, co o tej porze dostał się do opuszczonego domu, albo otrzymał klucze, albo też wszedł tam podstępem.

Ta mała tajemnica zaintrygowała mię nad wszelki wyraz; dopływając do brzegu, postanowiłem samemu zbadać, kto, i z jakimi zamiarami zdecydował się przekroczyć próg pustego domu. Zostawiwszy więc Esterę w domu, wezwałem Jamsona, byłego majtka wojennego statku, a obecnie jednego z najlepszych rybaków i udałem się do Cloomber. Słońce zatonęło już w morzu i coraz głębszy mrok zalegał ziemię, aż w reszcie ogarnęły nas nieprzeniknione ciemności.

– Nie dobrze jest po nocy chodzić do tego domu – zauważył mój towarzysz i zaczął iść zwolna, niechętnie; – nie bez przyczyny zamek stoi pusty, a nawet sam właściciel nigdy nie podchodzi tu bliżej, jak na odległość mili.

– A jednak, mimo to, ktoś nie zawahał się wejść tam – rzekłem, wskazując ręką na wielki budynek, bielejący przed nami.

Światło, które widziałem z morza, poruszało się jeszcze, migając przez okna dolnego piętra; łatwo je było dostrzedz, okiennice bowiem były otwarte. Teraz zauważyłem, że drugie, słabsze światełko poruszało się o kilka kroków za pierwszem. Widocznie było tu dwóch ludzi, jeden z lampą, drugi ze świecą.

– A niech tam – rzekł Jamson, zatrzymując się nagle. – Co nam do tego, jeżeli złe duchy lub też inne twory nieczyste zamyśliły odwiedzić Cloomber. Niedobrze jest wtrącać się w takie sprawy.

– Ależ – zawołałem – czyż sądzicie, że złe duchy przyjeżdżałyby w powozie? Popatrz no, cóż to za dwa światełka widać tam u wrót parku?

– A prawda, przecież to latarnie powozowe – zauważył mój towarzysz, raźniejszym już głosem. – Chodźmy, mr. West, zobaczymy, co się tam dzieje.

Było już zupełnie ciemno; na zachodzie jedynie widoczna była blada jasność, zaledwie odbijająca się od ciemnego nieba. Potykając się na nierównym gruncie, doszliśmy do kamiennych słupów, stojących przy wjeździe do alei. Przy bramie stał wysoki kocz; koń skubał trawę, rosnącą na brzegu drogi.

– Ależ ja go doskonale znam – zawołał Jamson – obejrzawszy pusty ekwipaż. – To powóz mr. Mac-Neyle’a, rządcy z Wichtowne, tego samego, który ma klucze od zamku.

– Kiedyśmy tu przyszli, możemy z nim pomówić – odpowiedziałem. – O ile się nie mylę, schodzą właśnie na dół.

W tej chwili usłyszeliśmy skrzypnięcie ciężkich drzwi, a w jakiś czas potem zjawiły się dwie postacie, jedna wysoka, chuda i koścista, druga zaś mała i gruba; zbliżały się one do nas w ciemności. Ludzie ci rozmawiali z takiem ożywieniem, iż spostrzegli nas dopiero, znalazłszy się za bramą.

– Dobry wieczór mr. Mac-Neyle – rzekłem zwracając się do rządcy, którego znałem z widzenia.

Mały człowieczek zwrócił się ku mnie, co było dowodem, iż nie pomyliłem się w adresie; wysoki towarzysz odskoczył w tył z oznakami silnego wzburzenia.

– Co to jest, Mac-Neyle – zawołał głosem drżącym i przerywanym. – Tak to pan spełniasz swoje obietnice? Co to ma znaczyć?

– Nie przestraszaj się pan, generale, nie przestraszaj – rzekł mały, gruby rządca, tym uspakajającym tonem, jakim się przemawia do przestraszonych dzieci. – To młody mr. Fetterjeal West z Brinksome, jakkolwiek w żaden sposób nie mogę zrozumieć, co go skłoniło przyjść tutaj i to o tej porze. Ale, że będziecie panowie sąsiadami, korzystam ze sposobności, aby panów ze sobą zapoznać. Mr. West – oto generał Levis, który zamierza wynająć Cloomber-Hall.

Wyciągnąłem rękę do wysokiego człowieka, który podał mi swoją niezdecydowanie i jakby bez chęci.

– Przyszedłem tu – odezwałem się – dojrzałem bowiem z morza światło w oknach i wyobraziłem sobie, że zaszedł tutaj jakiś wypadek. Bardzo się cieszę, że postąpiłem tak, gdyż dało mi to sposobność poznania się z generałem.

Mówiąc to, zauważyłem, że nowy mieszkaniec Cloomber’u przyglądał mi się w ciemnościach nader uważnie. Gdy zamilkłem, generał wyciągnął swą długą, drżącą rękę i zwrócił w moją stronę latarnię powozową. Nagle potok jasnego światła padł prosto na moją twarz.

– Wielki Boże, Mac-Neyle – zawołał tym samym drżącym głosem – ten młody człowiek twarz ma ciemną, jakby z czekolady. On nie jest anglikiem, sir?

– Z urodzenia i wychowania jestem szkotem – odpowiedziałem, powstrzymując się ze wszystkich sił od śmiechu.

– Szkot? aha – rzekł generał z westchnieniem ulgi.

– W obecnych czasach, to wszystko jedno. Wybacz pan, mr.... mr. West. Jestem nerwowy, szalenie nerwowy. Jedźmy, Mac-Neyle. Powinniśmy być w Wichtowne nie później jak za godzinę. Do miłego widzenia, dobranoc.

Siedli w kocz; gruby rządca trzasnął z bicza i wysoki ekwipaż zaturkotał w ciemności, rozlewając jasny blask żółtych promieni po obu stronach drogi, aż w końcu wszystko w oddali umilkło.

– Co powiecie o naszym nowym sąsiedzie, Jamson? – zapytałem swego towarzysza, przerywając długie milczenie.

– Zdaje mi się, mr. West, że jest on rzeczywiście niezwykle nerwowy, a może jego sumienie niezupełnie jest wporządku.

– Raczej wątroba – zauważyłem. – To widoczne, że organizm jego jest rozstrojony. Ale robi się zimno, Jamson, obu nam czas do domu.

Pożegnałem się z rybakiem i poszedłem w stronę wesołego i jasnego światła, bijącego z okien naszej bawialni w Brinksome.

III. Jak zaznajomiłem się bliżej z generał - majorem Levisem.

Łatwo sobie wyobrazić, do jakiego stopnia niespodziewana wiadomość o wynajęciu i zamieszkaniu Cloomber-Hall’u poruszyła ciekawość bliższej i dalszej okolicy; przez długi czas krążyły najcudaczniejsze wieści o nowym mieszkańcu i o przyczynach, dla których wybrał on na stały pobyt właśnie tę samotną i posępną część hrabstwa.

Wkrótce jasnem było dla wszystkich, że generał i jego rodzina zamieszkali w Cloomber-Hall na czas dłuższy; dom gruntownie restaurowano z wielkim nakładem, a gdy roboty ukończono, niktby nie poznał dawnego ciemnego i ponurego budynku. Wyglądał, jak nowy.

Kto wie, może generał poświęca się nauce – rzekł do mnie ojciec, gdyśmy pewnego razu rozmawiali o Levis’ie – może wybrał to ustronie, by módz pracować w ciszy i spokoju?

– Być może, że ojciec ma słuszność – odpowiedziałem – ale podczas naszego pierwszego spotkania wydało mi się, że generał nie wygląda na człowieka, posiadającego zamiłowanie do literatury, a tem bardziej do nauk specjalnych. Sądziłbym raczej, że przyjechał tu dla zupełnego wypoczynku, aby leczyć się na nerwy. Jest niesłychanie rozstrojony; stan jego zdrowia, nawet przy tak krótkiem spotkaniu, dał mi wiele do myślenia.

– Czy ma żonę i dzieci? – zapytała Estera. – Biedni, jak oni będą tu osamotnieni. Oprócz nas przecież na siedem mil dokoła niema ani jednej rodziny, z którąby mogli zawiązać bliższą znajomość.

– Generał Levis, to dzielny i zasłużony żołnierz – zauważył mój ojciec.

– Czy wiesz co o nim, ojcze? – zawołaliśmy równocześnie.

– Ach, moi drodzy, dużo się w życiu słyszało – odparł ojciec z uśmiechem, biorąc z półki książkę i otwierając ją przed nami. – Oto spis oficerów armji indyjskiej, wydany przed trzema laty, a tu nazwisko tego pana, o którym mówimy. ˝Levis D. B., kawaler orderu, były pułkownik 41-go Bengalskiego pułku piechoty, przeszedł w stan spoczynku w randze generał-majora. Oblężenie Ghusni, obrona Dżelalabadu, 1848 r.; powstanie w Indjach i uśmierzenie Ouda. Pięć razy wspomniany w raportach˝. Zdaje mi się, moi drodzy, iż możemy być dumni z naszego nowego sąsiada.

W dniu, w którym ukończone zostało odnowienie domu, wypadło mi pojechać do Wichtowne; po drodze spotkałem powóz, w którym jechał generał Levis i jego rodzina. Obok niego siedziała starsza już kobieta, o twarzy zmęczonej i schorowanej, przednie siedzenie zajmował młody człowiek, mniej więcej w moim wieku, oraz panienka, o dwa lub trzy lata młodsza od niego. Uchyliłem czapki i chciałem przejechać, nie zatrzymując się, generał wszakże kazał woźnicy przystanąć i wyciągnął do mnie rękę.

– Jak się pan ma, mr. Fatterjeal West – zawołał.

– Muszę przeprosić pana za to, że byłem te go wieczoru nieco za ostry. Pan zpewnością wybaczy staremu żołnierzowi, który lepszą część życia spędził na wojnie. Tem nie mniej przyzna pan, że jak na szkota, jest pan nieco za ciemny.

– Mamy w sobie krew hiszpańską – odparłem niemało zdziwiony, że generał powraca znowuż do tego przedmiotu.

– Ach, to zupełnie wyjaśnia ciemną barwę pańskiej twarzy – rzekł uspokojony, a zwracając się do żony, dodał. – Pozwól, droga żono, przedstawić sobie mr. Fallerjealla West. A oto mój syn i moja córka. Przyjechaliśmy tutaj odzyskać spokój, zupełny spokój.

– Istotnie, nie mógł pan znaleźć na ten cel lepszego miejsca – zauważyłem.

– Doprawdy? – zapytał generał.

– Mnie również wydaje się ta okolica nader spokojną i cichą. Sądzę, że można tu wędrować całą noc i nie spotkać żywej duszy. Jak pan sądzi?

– O tak, po zachodzie słońca niełatwo tu kogoś spotkać – odpowiedziałem.

– I nie niepokoją państwa żadne włóczęgi? Niema tu koczujących cyganów?

– Zaczyna być zimno – przerwała tę rozmowę mistress Levis, otulając się ciepłą rotundą, a przytem zatrzymujemy mr. Westa.

– Tak, tak, masz słuszność, moja droga. Jedziemy. Do widzenia, mr. West.

Powóz potoczył się w stronę Cloomber, ja zaś zamyślony podążyłem do Wichtowne.

Wjeżdżałem właśnie w ulicę Wysoką, gdy Mac-Neyle wybiegł ze swego kantoru i poprosił, abym się zatrzymał.

– Pańscy nowi sąsiedzi wyjechali już stąd – rzekł. – Dziś rano udali się do Cloomber-Hall.

– Spotkałem ich przed chwilą – odpowiedziałem.

– Lubię mieć do czynienia z prawdziwymi gentlemanami – rzekł śmiejąc się Mac-Neyle. – Oni mnie rozumieją, ja również ich pojmuję. – ˝Jaką cyfrą mam go wypełnić?˝ zapytał mię generał, wyjąwszy pusty czek z kieszeni i kładąc go na stole. – ˝Liczbą dwustu funtów˝, odparłem, pragnąc, aby i mnie dostało się coś za stratę czasu i fatygę. Generał napisał czek i rzucił mi go, jak gdyby była to stara, niepotrzebna koperta. No, i co pan powie o generale, mr. West?

– Zbyt mało go znam, by wyrobić sobie o nim zdanie.

Mac-Neyle postukał znacząco w czoło.

– Oto, co ja o nim myślę – rzekł tajemniczym głosem. – On jest niespełna rozumu, jestem tego pewien. – A jak pan sądzi, mr. West, jakiby można przytoczyć na to dowód?

– No, naturalnie, zamiar zaofiarowania niewypełnionego czeku administratorowi zamku.

– Pan sobie żartuje. Ale mówiąc tak między nami, przyznaj pan, że jeśli ktoś wypytuje, jak daleko jest z Cloomber do najbliższego fortu, czy przybijają tam okręty ze Wschodu, czy dużo jest włóczęgów w okolicy i czy można wybudować wysoką ścianę z desek dokoła parku, to trudno powziąć o nim inne zdanie.

Nie mając chęci dłużej z nim rozmawiać, pożegnałem się i pojechałem dalej.

Wkrótce przekonaliśmy się, że co do zamiaru generała odgrodzenia się od całego świata, Mac-Neyle był dobrze powiadomiony: całe oddziały robotników od rana do wieczora wznosiły wysoką drewnianą ścianę dokoła siedziby generała.

A co dziwniejsze jeszcze, gromadził on w swoim domu olbrzymie zapasy żywności, jakby spodziewał się oblężenia; Bichbey, właściciel największego sklepu kolonjalnego, zdumiony i zachwycony, opowiadał mi, że generał zamówił u niego kilkaset tuzinów najrozmaitszych konserwów z mięsa i jarzyn.

Wszystko to wywoływało tysiące rozmaitych zdań i plotek, od których wrzała cała okolica; generał zaś i jego rodzina prowadzili ciche i samotne życie, zupełnie nie oglądając się na to, cokolwiekby mógł ktoś o nich powiedzieć.

Pewnego dnia mój ojciec wszedł do pokoju jadalnego i rzekł do nas tonem zdecydowanym:

– Włóż swą różową suknię, Estero, a i ty John ubierz się w wizytowe ubranie. Pojedziemy odwiedzić mistress Levis i generała.

– Pojedziemy do Cloomber? – zapytała Estera, klaszcząc w dłonie.

– Jestem – z godnością powiedział mój ojciec – nietylko zarządzającym majątkiem lorda, ale również jego krewnym. Sądzę, że postąpię w jego myśl, składając wizytę nowym mieszkańcom Cloomber’u i ofiarowując im swoje usługi. Muszą się czuć osamotnieni i pozbawieni przyjaciół.

Wkrótce zajechał powóz i ruszyliśmy ku Cloomber; jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy dojechawszy do bramy Cloomber-Hall, ujrzeliśmy na najwidoczniejszem miejscu wysoko zawieszoną deskę z następującym napisem:

˝Generał i mistress Levis nie pragną powiększać grona swych znajomych˝.

Kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu, ze zdumieniem przypatrując się oryginalnemu napisowi. Wreszcie Estera i ja wybuchnęliśmy niepowstrzymanym śmiechem; ojciec jednak zacisnął usta, co było u niego niezawodną oznaką złego humoru i gwałtownie zawrócił ku domowi. Byłem pewny, że dręczyła go myśl, iż w jego osobie wyrządzono zniewagę lordowi Brinksome, którego był przedstawicielem.

IV. Młodzieniec z siwą głową.

Nazajutrz po tem dziwnem zajściu wypadło mi przechodzić przed bramą Cloomber’u i przystanąłem, by popatrzeć na niezwykły napis. Nagle zjawiła się przede mną śliczna dziewczynka i ręką dała mi znak, abym podszedł bliżej.

– Mr. West – szepnęła, oglądając się ze strachem – pragnęłabym przeprosić państwa za nieprzyjemność, na jaką zostaliście wczoraj narażeni. Mój brat widział wszystko i zapewniam pana, że jakkolwiek nic na to nie mogliśmy poradzić, było nam jednak niezmiernie przykro.

– O, miss Levis – powiedziałem, starając się całą rzecz w żart obrócić. – Wielka Brytanja jest krajem wolności i jeśli ktoś życzy sobie tego, ma wszelkie prawo uprzedzić ewentualnych gości, aby się mu nie naprzykrzali.

– A jednak, jest to grubijaństwem; gdy pomyślę, że pańska siostra została również obrażona, pragnęłabym zapaść się pod ziemię.

– Nie martw się pani – rzekłem gorąco. – Jestem pewny, że ojciec pani ma poważne, chociaż nieznane nam przyczyny, skłaniające go do postępowania w ten sposób.

– O tak, Bóg świadkiem – odpowiedziała z niewypowiedzianym smutkiem.

W tej chwili z zadrzew ukazał się młody człowiek; gdy stanął obok nas, miss Levis odezwała się.

– Mordownt, w swojem i twojem imieniu przepraszam mr. Westa, za to, co się stało wczoraj.

– Cieszy mię bardzo, iż mogę to uczynić osobiście – rzekł uprzejmie młodzieniec. – Pragnąłbym również siostrę i ojca zapewnić, jak bardzo zajście to było mi niemiłe. Idź do domu, Gabrjelo, zaraz podają herbatę. Niech pan nie odchodzi, mr. West, mam panu kilka słów do powiedzenia.

Mis Levis pożegnała mię uśmiechem i wkrótce zniknęła w głębi parku; brat jej zaś otworzył ostrożnie bramę, wyszedł do mnie i znowuż starannie ją zamknął.

– Jeżeli pan nic niema przeciwko temu, z chęcią pana odprowadzę – rzekł do mnie.

– Bardzo proszę, sprawi mi to prawdziwą przyjemność.

– Muszę panu powiedzieć, że ojciec mój byłby bardzo niezadowolony, gdyby się dowiedział, że wyszedłem poza bramę naszej siedziby. Postanowił on, że nie powinniśmy nikogo widywać... Dziwna to fantazja, bo każdy przecież takby to nazwał... Ja jednak wierzę, że istnieją poważne przyczyny, dla których ojciec mój musi w ten sposób postępować.

– A czyż nie mógłby pan od czasu do czasu wychodzić, aby porozmawiać ze mną? Widzi pan ten dom? – to Brinksome.

– Naturalnie, pragnąłbym bardzo odwiedzać państwa od czasu do czasu.

– A siostra pańska? Ona chyba jeszcze bardziej odczuwa brak towarzystwa – wyrwało mi się mimowoli.

– O tak, biedna Gabrjela, bardzo cierpi nad tem; jeszcze mniej naturalnem wszakże jest, by młody człowiek w moim wieku był trzymany, jak w więzieniu. Spójrz pan na mnie: w marcu skończyłem lat dwadzieścia trzy, a dotychczas noga moja nie postała ani w uniwersytecie, ani też w żadnym innym zakładzie naukowym; jestem zupełnym ignorantem. Może to panu wydać się dziwne, a jednak to szczera prawda. Czyż nie zasługuję na lepszy los?

– Jedne wiadomości otrzymuje się z książek, inne z doświadczenia – rzekłem. – Trudno mi wierzyć, aby życie pana upłynęło w bezczynności i w przyjemnościach.

– W przyjemnościach! – zawołał – a zdejmując kapelusz dodał: – popatrz pan! jak pan sądzi, czy te siwe włosy zjawiły się skutkiem przyjemności?

Istotnie młody człowiek miał włosy gęsto przyprószone siwizną.

– Musiał pan przejść jakieś silne wstrząśnienia – rzekłem doń – lub też jakąś straszną chorobę w dzieciństwie. Znałem również młodych ludzi z takimi samymi siwymi włosami. Jeśli się uda, dodałem zmieniając temat – zajrzyj pan od czasu do czasu do Brinksome, a może i siostra pana będzie mogła nas odwiedzić.

– Trudno nam będzie wyjść razem, jednak postaram się urządzić to wtedy, gdy ojciec nasz wypoczywa po południu. Ale muszę już wracać, dodał – złożywszy najserdeczniejsze podziękowanie za współczucie i sympatję, jakie nam pan okazał; siostra moja również będzie głęboko wzruszona pańskiem uprzejmem zaproszeniem.

Podaliśmy sobie ręce i Mordownt szybko poszedł ku Cloomber-Hall, po chwili jednak zawrócił, a zbliżywszy się do mnie rzekł:

– Prawdopodobnie patrzysz pan na ten dom, jak na prywatny przytułek dla umysłowo chorych; nie mogę na pana za to się gniewać. Zajęły pana, rzecz prosta, nasze dziwactwa, ja zaś nie postąpiłbym po przyjacielsku, gdybym nie zadowolnił pańskiej, łatwo zrozumiałej, ciekawości. Przyrzekłem jednak ojcu najgłębszą tajemnicę, a chociażbym nawet opowiedział panu wszystko co wiem, wątpię, abyś zrozumiał mię w zupełności. Chciej pan jednak wierzyć, że ojciec mój jest również zdrów jak pan lub ja, oraz, że ma poważne przyczyny prowadzenia życia tak bardzo odosobnionego. Mogę dodać jeszcze, że nie powoduje nim nic, coby przynosiło mu ujmę, przeciwnie, wymaga tego tylko instynkt samozachowawczy.

– To znaczy, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? – zapytałem.

– Tak, grozi mu ciągle i straszne niebezpieczeństwo.

– Czemuż jednak nie zwróci się o pomoc do władz sądowych? Jeśli boi się kogoś, wystarczy, aby wymienił nazwisko, a sprawiedliwość znajdzie środki pokrzyżowania jego wrogich zamiarów.

– Drogi panie West – odparł młody Levis – niebezpieczeństwa, które grozi mojemu ojcu, nie zdoła odwrócić żadna siła ludzka, a jednak jest ono całkiem realne i, być może, nieuniknione.

– Nie chcesz pan chyba powiedzieć, że ma charakter nadnaturalny? – zauważyłem z niedowierzaniem.

– Kto wie? – odpowiedział młodzieniec z głębokim smutkiem. – Powiedziałem więcej, aniżeli miałem prawo. Do miłego widzenia.

Zawrócił i wkrótce straciłem go z oczu.

Powracając do domu, zastanawiałem się nad tem, co usłyszałem. Dotychczas uważałem Levisów za ludzi niezmiernie ekscentrycznych; po wyjaśnieniu Mordownta wszakże nie mogłem już wątpić, że całe ich postępowanie ma jakieś tajemnicze, złowróżebne znaczenie. Im więcej zastanawiałem się nad tą zagadką, tem wydawała mi się trudniejszą do rozwiązania.

V. Młodzi Levisowie stają się naszymi przyjaciółmi.

Tajemnica, otaczająca Cloomber, oraz niepojęte oczekiwanie groźnych niebezpieczeństw przez jego mieszkańców z każdym dniem więcej pochłaniały wszystkie moje myśli. Ustawicznie prawie rozmyślałem nad tem nierozwiązalnem zagadnieniem, napróżno usiłując znaleźć jakiekolwiek wyjście, lub myśl wytyczną.

Pewnego dnia wieczorem, Estera wyszła odwiedzić chorego dzierżawcę.

– John – rzekła do mnie, powróciwszy do domu – czyś widział kiedy Cloomber-Hall w nocy?

– Nie – odpowiedziałem – nie widziałem go od tego pamiętnego dnia, w którym generał z Mac-Neylem oglądali zamek.

– A więc włóż kapelusz i chodźmy się przejść.

Widocznem było, że coś ją wzruszyło, lub zaniepokoiło.

– Co się stało? – zawołałem. – Czyżby się tam paliło? – Masz taką minę, jakby całe Wichtowne stało w płomieniach.

– O nie, tak źle nie jest – odparła z uśmiechem – ale chodźmy, John, chciałabym abyś sam zobaczył.

Nie mówiłem Esterze nic takiego, coby mogło ją przestraszyć, nie wiedziała więc do jakiego stopnia interesuje mię życie naszych sąsiadów. Włożyłem na jej życzenie kapelusz i wyszliśmy z domu. Poprowadziła mię po wąskiej ścieżce i wkrótce weszliśmy na wysoki pagórek, z którego widać było Cloomber jak na dłoni.

– Patrz! – rzekła Estera, wskazując zamek.

Pod nami rozpościerała się siedziba generała Levisa w powodzi światła. Ze wszystkich okien, nawet pod dachem, słały się snopy jasnych promieni. Cały dom był tak mocno oświetlony, że w pierwszej chwili myślałem, że się pali; spokojne i równe światło wszakże przekonało mię, że obawy moje były płonne. Musiało się wewnątrz palić mnóstwo lamp, tak, iż każdy pokój, sień, tonęły w ogniu.

Iluminacja ta była tem dziwniejsza, że w wielu pokojach nikt nie mieszkał, w niektórych zaś nie było nawet sprzętów.

Stałem tak zdumiony, gdy nagle usłyszałem cichy płacz siostry.

– Co ci jest, kochana Estero? – zapytałem, zwracając się ku niej.

– Tak mi straszno czegoś. Chodźmy prędzej do domu! Straszno mi tutaj...

Schwyciła mnie za rękę i przytuliła się do mego ramienia cała drżąca.

– Ależ, moja maleńka – rzekłem uspakajająco – czegoż się tu obawiać? Co cię tak wystraszyło?

– Boję się ich, boję się Levisów. Czemu co noc dom swój oświetlają tak rzęsiście. I czemu stary generał ucieka, jak spłoszony zając, gdy kogo spotka? Wszystko to takie dziwne, tak mię przestrasza.

Starałem się uspokoić Esterę, jak umiałem, poczem wróciliśmy do domu. Nie zaczynałem z nią już później rozmowy o Levisach, obawiając się wzruszenia dla małej siostrzyczki, ona zaś sama również nie wspominała nigdy ani słowem o tajemniczym zamku. To wszakże, co mówiła owego wieczoru, przekonało mię, że już od dłuższego czasu musiała obserwować życie mieszkańców Cloomberu i że domysły, niepokój i trwoga zdenerwowały ją do najwyższego stopnia.

Później okazało się, że myliłem się w tym względzie: w rzeczywistości siostra moja miała poważniejsze nawet niż ja przyczyny do przypuszczania, że w Cloomber dzieje się coś dziwnego i strasznego.

Z początku zajmowaliśmy się sprawami rodziny Levisów poprostu przez ciekawość, wkrótce jednak szybko następujące po sobie wypadki związały nas ściśle z jej tragicznymi losami.

Mordownt, skorzystawszy z mego zaproszenia, zaczął bywać w Brinksome i niejednokrotnie przyprowadzał ze sobą śliczną swą siostrę. Zwiedzaliśmy we czworo okolice, a czasem, gdy dzień był piękny, wypływaliśmy na morze. Rodzeństwo było oczarowane temi wycieczkami. Już to samo, że znajdowali się poza obrębem ponurej twierdzy, jaką uczyniono z Cloomber-Hall, i przebywali chociażby krótki czas nawet wśród przyjaznych i współczujących im osób, sprawiało im radość niewypowiedzianą. Znajomość nasza wkrótce zmieniła się też w przyjaźń, a wreszcie stało się to, co się stać musiało. – Mordownt Levis pozyskał serce mojej drogiej siostry, Gabrjela zaś przyrzekła być moją. Teraz już śmierć nawet rozłączyć nas nie będzie mogła.

Po zaręczynach naszych widywaliśmy się coraz częściej; czasami nasi przyjaciele przepędzali z nami dzień cały, wtedy zwłaszcza, gdy generał wyjeżdżał za interesami do Wichtowne, lub gdy podagra przykuwała go do łóżka.

Co zaś do naszego dobrego ojca, ten witał nas nieodmiennie żartami lub wyjątkami ze wschodnich poematów, zastosowanymi do naszego położenia; nie mieliśmy przed nim tajemnic, a on uważał już nas wszystkich za własne swe dzieci. Od czasu do czasu jednak, wskutek coraz wzmagającej się ponurości i niepokoju w usposobieniu generała, byliśmy rozłączeni na całe tygodnie; wówczas ani Gabrjela, ani Mordownt nie mogli opuszczać parku. Stary generał zamieniał się w milczącego wartownika i dnie cale przepędzał, strzegąc bramy swej siedziby.

Przechodząc tamtędy wieczorem, zdarzało mi się widzieć jego ciemną, posępną sylwetkę, ukrywającą się w cieniu drzew i czułem na sobie jego podejrzliwe, przenikające spojrzenie.

Widząc jego niezgrabne nerwowe ruchy, niespokojne oczy, kurcze twarzy, żal mi było nieszczęsnego starca. Niktby nie pomyślał, że ten zgarbiony, chowający się człowiek, był niegdyś dzielnym oficerem, niejednokrotnie odznaczał się na polu bitwy i odwagą swą zdumiewał zwierzchników i podwładnych.

Mimo czujności generała Levisa, widywaliśmy się często z naszymi przyjaciółmi.

Parkan za domem wybudowano tak niedbale, że z łatwością można było odjąć parę desek. W ten sposób utworzyliśmy wyłom w twierdzy, przez który można było niepostrzeżenie wysunąć się z parku.

Pewnego razu oczekiwałem na Gabrjelę w pobliżu tajemnego przejścia; wkrótce ukazała się moja dziewczyna i poszliśmy razem na przechadzkę.

– Jakże tu pięknie! – zawołała Gabrjela, obejmując wzrokiem rozległy widok, który roztaczał się przed naszemi oczyma. – Ach, John, czemuż nie możemy unieść się na tych falach, zostawiając na brzegu wszystkie nasze kłopoty i zmartwienia!

– Jakież to zmartwienie chciałabyś tu zostawić, droga Gabrjelo? Czy możesz mi coś o niem powiedzieć? – zapytałem wzruszony.

– Nie mam przed tobą sekretów, John – odpowiedziała – największy nasz smutek – jak łatwo się domyśleć – to dziwne postępowanie mojego ojca. Gdy patrzymy na jego szamotanie się z sobą, na jego niezrozumiały niepokój, ogarnia nas straszny żal i ból, którego nic nie może zmniejszyć.

– Czemu właściwie ojciec wasz jest taki dziwny? – spytałem.

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze – słyszałam tylko, iż wciąż mu się wydaje, że nad głową jego wisi jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo, i że niebezpieczeństwo to ściągnął na siebie, podczas pobytu w Indjach. Poza tem nic nie wiem.

– Brat pani jednak wie wszystko – przerwałem. – Jestem o tem przekonany, sądząc z tego, co mówił do mnie; wiem również, że uważa to niebezpieczeństwo za rzeczywiste.

– Istotnie, on i matka wiedzą wszystko, ukrywają to jednak przedemną. Obecnie ojciec mój jest bardziej, niż kiedykolwiek zaniepokojony. Przestrach nie daje mu spokoju dniem, ani nocą, wkrótce jednak doczekamy się piątego października, a gdy ten minie, ojciec mój znacznie się uspokoi.

– Skąd pani to wie? zapytałem zdziwiony.

– Z doświadczenia – odparła Gabriela poważnie. – Piątego października trwoga jego dochodzi do najwyższego stopnia. Po piątym, przerażenie zmniejsza się i wówczas jest względnie spokojny, dopóki znowuż nie zacznie się zbliżać ów fatalny dla nas miesiąc.

– A więc mamy jeszcze dziesięć dni oczekiwania – zauważyłem. – Powiedz mi teraz, kochanie, w jakim celu urządzacie tę codzienną iluminację?

– Zauważył to pan? – rzekła Gabrjela – to również jest wynik przerażenia, w jakiem żyje bez ustanku mój ojciec. Oddawna już nie znosi, aby w domu choćby najmniejszy kącik był nieoświetlony. Przez całą noc, aż do świtu chodzi po wszystkich pokojach i korytarzach, poczynając od piwnic, aż do strychu.

– Dziwię się, że służące mogą wytrzymać w tych warunkach – odezwałem się ze śmiechem.

– W naszej okolicy zabobon kwitnie w najlepsze.

– Wszystkie nasze służące służyły u nas jeszcze w Londynie i przywykły do naszych dziwnych zwyczajów. Przytem otrzymują znaczne wynagrodzenie; jedynie woźnica, Izrael Staks, zgodzony jest w tej okolicy; wydaje się jednak uczciwym i dzielnym człowiekiem, a nastraszyć go wcale nie łatwo.

– Biedna Gabrjelo! Ciężko to żyć w takiej atmosferze! Czemu nie chce pani się zgodzić, abym ją z niej wyrwał? Czemu nie pozwolisz, abym udał się do generała i poprosił go o twoją rękę?

– Och, na miłość Boską, John – zawołała żywo Gabrjela – nie czyń pan tego! – Wywiózłby nas wszystkich stąd podczas ciemnej nocy i nie zobaczylibyśmy się nigdy w życiu. Prócz tego, nie przebaczyłby nam nigdy, że pokryjomu wychodziliśmy z parku.

– Nie sądzę, aby był tak okrutny – odparłem. – Na twarzy jego maluje się wprawdzie surowość, lecz oczy pełne są dobroci.

– Jest najlepszym, najczulszym ojcem – przerwała mi Gabrjela – ale gdy mu się kto sprzeciwia lub nie słucha go, staje się strasznym. Nigdy nie widział go pan takim i mam nadzieję – nie zobaczy; ta właśnie niezwykła siła woli, oraz chęć zwyciężania wszelkich przeszkód, sprawiły, że ojciec był tak dzielnym oficerem; zapewniam pana, że w Indjach ceniono go wysoko. Żołnierze bali się go, ale poszliby za nim w ogień.

– A czy wówczas miewał już te ataki nerwowe?

– Od czasu do czasu, ale w daleko lżejszym stopniu. Zdaje mi się, iż ojciec myśli, że niebezpieczeństwo, oddawna mu grożące, z każdym rokiem staje się coraz bardziej nieuniknionem.

– Droga Gabrjelo – rzekłem – spójrz na ten prześliczny krajobraz, na to wielkie, błękitne morze; czyż wszystko nie mówi tu nam o pięknie i spokoju? Dokoła nas żyje lud prosty i bogobojny, niezdolny nikomu wyrządzić krzywdy. W pobliżu – duże miasto, w którem znajdują się instytucje, utrzymujące w kraju ład i spokój. O dziesięć mil stąd stoi załogą pułk wojskowy. Czyż wobec tego wszystkiego rodzinie twej może grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo? Zapewnia mnie pani, że niebezpieczeństwo to niema żadnego związku ze stanem zdrowia generała; a w takim razie ja mogę panią zapewnić, że żadne zgoła niebezpieczeństwo nie istnieje. Ojciec pani podlega prawdopodobnie manji prześladowczej, lub też halucynacjom. Inaczej postępowania jego objaśnić niepodobna.

– Więc to wskutek manji ojca osiwiał mój brat, a matka zamieniła się w cień istoty żyjącej?

– Bezwątpienia – odpowiedziałem – rozdrażnienie i ciągły niepokój, w jakim znajduje się generał, mogły podziałać tak zgubnie na wrażliwą, nerwową ich naturę.

– Nie, nie – zawołała Gabrjela z głębokiem smutkiem. – Ja również widzę jego zdenerwowanie i niepokój, a nie ciąży mi to tak okropnie. Cała różnica polega na tem, że oni znają jego straszną tajemnicę, ja zaś jej nie znam.

– Moja droga, dobre czasy duchów i upiorów minęły bezpowrotnie. Obecnie nikomu nie zjawiają się widma, ani mary z za grobu. Wierz mi, pani – cała tajemnica zawiera się w tem, że mózg ojca pani nie wytrzymał podzwrotnikowych upałów indyjskiego klimatu.

Nie wiem, coby mi na to odpowiedziała Gabrjela, w tej chwili bowiem drgnęła i przestraszona czemś odskoczyła odemnie; twarz jej jakby skamieniała, a oczy pozostały szeroko otwarte.

Poszedłszy za jej wzrokiem, ujrzałem na jednem z drzew wykrzywioną gniewem i bólem twarz starego generała. Domyśliwszy się, że został zauważony, starzec wyszedł z za drzewa i podszedł ku nam. Brodę miał zwichrzoną, a głęboko osadzone oczy gorzały demonicznym blaskiem z pod ciężkich, znużonych bezsennością powiek.

VI. W jaki sposób stałem się członkiem Cloomberskiego garnizonu.

– Idź do swego pokoju – zawołał ostro generał, stając pomiędzy nami i rozkazującym gestem wskazując Gabrjeli tajemniczy zamek.

Gabrjela rzuciła na mnie ostatnie, błagalne spojrzenie, przeszła przez otwór w parkanie i wolnym krokiem podążyła w kierunku domu. Wówczas generał zwrócił się do mnie, a na twarzy jego malował się gniew tak straszliwy, że mimowoli cofnąłem się, ściskając w ręku ciężką, dębową laskę.

– Pan... pan... – przemówił starzec urywanym głosem, przyciskając drżącą rękę do gardła, jakby go złość dusiła. – Pan ośmieliłeś się wedrzeć się do mego domu. Czyż pan sądzi, że ścianę tę wzniosłem po to, iżby wszyscy tu przychodzili? O, śmierć niedaleko była od pana. Do ostatniego dnia swego życia nigdy nie będziesz pan od niej bliżej. Patrz pan – wyjął z zanadrza krótki, gruby pistolet. – Gdyby jeden krok ośmielił się pan postawić na mojej ziemi, zastrzeliłbym pana jak psa. Nie życzę sobie, aby kręcili się tu próżniacy i włóczęgi. Wiem dobrze, jak należy się z nimi obchodzić, bez względu na to, czy twarze ich są czarne, czy białe.

– Sir – rzekłem – nie chciałem uczynić nic złego, i w istocie nie pojmuję pańskiego wzburzenia. Jednak, pozwól pan sobie zauważyć, że wciąż jeszcze celujesz we mnie, ręka zaś pana drży, łatwo więc może nastąpić wystrzał. Jeżeli nie schowa pan pistoletu, będę zmuszony, dla samoobrony, uderzyć pana laską po ręce.

– Pocóż więc tutaj pana djabli przynieśli? – zapytał generał spokojniejszym już głosem, chowając pistolet do kieszeni. – Czyż człowiek nie może żyć spokojnie, aby go nie oglądano i nie szpiegowano? Czy nie ma pan nic lepszego do roboty? Jakim sposobem poznał się pan z moją córką? Czego pan chciał dowiedzieć się od niej? Nie przyszedł pan tutaj chyba jedynie przypadkowo!

– O nie – rzekłem śmiało – nieprzypadkowo. Nieraz już widywałem pańską córkę i miałem sposobność poznać wielkie zalety jej serca i umysłu. Przyszedłem tutaj dziś, aby się z nią zobaczyć, jesteśmy bowiem po słowie.

Generał był zdumiony.

– Nie radzę panu starać się jej zobaczyć – odezwał się po chwili – źle mogłoby to się skończyć. Przytem córka moja nie jest dla pana.

– Nie chce pan chyba spotwarzać własnej córki?

– O, jej nie można nic zarzucić. Nikomu jednak nie radziłbym wejść w naszą rodzinę. Powiedz pan, czemu nie powiadomiliście mię o wszystkiem?

– Obawialiśmy się, sir, że pan nas rozłączy – odpowiedziałem, czując, że zupełna otwartość będzie najlepszą drogą w drażliwej sytuacji. – Być może, żeśmy się mylili. Zanim pan cokolwiek postanowi, racz pan zważyć, że idzie tu o nasze wspólne szczęście. W pańskiej mocy jest rozdzielić nasze ciała, dusze nasze, jednak połączyły się nazawsze.

– Sam pan nie wie, o co pan prosi – rzekł generał, już bez gniewu w głosie. – Między panem, a członkami rodziny Levis leży przepaść, której niczem zapełnić niepodobna.

Na te słowa duma moja zawrzała.

– Może, przepaść ta nie jest tak wielką, jak się panu wydaje – rzekłem chłodno. – Pochodzę z dobrego rodu, z ojca strony; matka zaś moja nosiła nazwisko Baguen z Baguen. Zapewniam pana, że bynajmniej nie ustępujemy pańskiemu rodowi.

– Źle mnie pan zrozumiałeś. To my nie możemy zbliżyć się do pana. Istnieją przyczyny, dla których Gabrjela musi żyć i umrzeć samotną. Pan nie powinien się z nią ożenić.

– Ależ sir – nalegałem – ja sam chyba najlepiej mogę osądzić, co jest dla mnie złem lub dobrem. Niczego bardziej nie pragnę, jak, żeby kobieta, którą kocham została moją żoną. Jeżeli tylko to stoi na przeszkodzie naszemu związkowi, to powinien pan zgodzić się na moją prośbę; śmiało stawię czoło każdemu niebezpieczeństwu, wytrzymam każdą próbę; ożeniwszy się z Gabrjelą, zniosę wszystko z rozkoszą.

– Młody uparciuchu – rzekł generał z uśmiechem – łatwo to nie bać się niebezpieczeństwa, gdy go się nie zna.