Wiatr trwogi me pyszczki owiewa - Melquiades - ebook

Wiatr trwogi me pyszczki owiewa ebook

Melquiades

0,0
23,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wiatr trwogi me pyszczki owiewa – pod tym subtelnym tytułem kryje się epopeja, jakiej polska literatura nie widziała od dziesięcioleci. Z lekka surrealistyczne przygody psa rasy chow chow, który przemierzył świat XIX i XX stulecia, przywodzą na myśl szalone przygody barona Münchhausena. Autor, kryjący się pod pseudonimem Melquiades, stworzył idealną lekturę zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 649

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wyobraźmy sobie mroźną noc, za oknami wiatr, i wszystkich tych nieszczęśników, którzy z jakiegoś powodu nie znaleźli sobie miejsca w tym świecie. Wśród nich nie trudno o pijaczków. Prostytutki, które przez wzgląd na wiek dawno straciły powodzenie, a teraz bardziej przypominają statki widmo krążące bez celu od jednego portu do drugiego. Czy setki bezpańskich dzieci, o których nikt nigdy się nie upomni. Do tego wszystkiego dorzućmy jeszcze aurę, jaka niepodzielnie zapanowała na ulicach wszystkich angielskich miast w ten szczególny czas. I oczywiście śnieg, wszak mowa tu o bożym narodzeniu. W ten szczególny dzień nawet kot, który chadza własnymi drogami, nie powinien być sam, a cóż dopiero ta banda nieszczęśliwców. Jedynie kruk, który przysiadł na gałęzi pobliskiego drzewa, może na swój los nie narzekać. Toż to samotnik i jest mu wszystko jedno, gdzie tym razem przyjdzie mu spędzić tak mroźną noc. Ale na pewno nie naszemu bohaterowi, który ponad wszystko ceni sobie ciepły kąt i wikt szynki. Można się śmiać, ale ten nieborak niejednemu zaszedł za skórę i niejednokrotnie przechytrzył nawet dwa razy większego od siebie rzezimieszka. Być może dlatego, że z daleka wygląda zupełnie jak jeden z tej bandy obdartusów, co w sobotnie wieczory w okolicach Tamizy uczą się swojego fachu. Na głowie ma cylinderek, skórzany płaszczyk skrzętnie okrywa jego ciało, zaś w łapce ściska jakiś pakunek. Mało nam to mówi, więc doradzam bardziej uważnie przyjrzeć się jego sylwetce. Czy to ogonek wystający spod płaszcza tak dumnie merda mu na wszystkie strony? Bo jeśli tak, łatwo odgadnąć, o kogo chodzi. Ale dla pewności, aby nasza teza nie przewróciła się do góry nogami, dodajmy do tego jeszcze kilka szczegółów. Może czarne koraliki osadzone dokładnie pośrodku jego włochatego pyszczka, nadadzą tej sprawie właściwy koloryt? A kiedy z przyzwolenia zaczepimy go na ulicy i spytamy którą mamy godzinę, wtem zauważymy coś co zrazu rzuci nam się w oczy. To jego jagodowy języczek! I bynajmniej nie jest to przypadłość, którą każdy może się poszczycić. Gdyż tylko jemu spośród licznych stworzeń jakie kiedykolwiek zamieszkiwały naszą planetę, stwórca spłatał takiego figla. Ten opis idealnie pasuję do pieska chow chow. W takim razie dowiedzmy się teraz, dokąd w tak niepogodną noc zmierza ten nieborak? A trzeba przyznać, że tak wnikliwie bada każdy szczegół tej nieprawdopodobnie długiej ulicy, że prawdopodobnie kiedyś musiał coś na niej zgubić. Ulica nazywa się Baker Street! A więc jest to ta sama ulica, na której swego czasu pomieszkiwał pewien detektyw. Wszyscy dobrze wiemy, jak się nazywał, dlatego odpuśćmy sobie tą wzmiankę i wreszcie zajmijmy się zgubą naszego bohatera. Nie wiem, czy węch, czy może jakiś inny zmysł zaprowadził go pod drzwi osadzonego na końcu tej ulicy dwukondygnacyjnego budynku. Ale właśnie jakimś kijem próbuję zakłócić spokój jego mieszkańców, rytmicznie co jakiś czas stukając nim w drzwi. Niestety, odpowiada mu tylko cisza, co bardzo go niepokoi, gdyż wyraźnie widać unoszący się z jego komina dym. Więc swoją odezwę kieruję do najbliższego okna po prawej stronie; Puk, puk...

W tym samym czasie ktoś najmniej świadomy, jakie licho za oknem w taką noc urządza sobie bachanalia, obsuwa się z łóżka. Posadzka jest pod nim twarda, więc musi to być bardzo dotkliwy upadek. I być może dlatego początkowo te stukanie za oknem odbiera za ból w swojej głowie. Ale prędko go rozróżnia, kiedy ból nagle ustaje, a niepokojące stukanie dopiero przeżywa swoje apogeum. Z pewnością chwilę zajmie mu doprowadzenie się do porządku, więc ten czas poświęćmy jego sylwetce. A niewątpliwie w tej opowieści jest to najważniejsza postać, zaraz po tym nieboraku, co jakże usilnie próbuję dostać się za drzwi tego mieszkanka. I zrazu zdradzę, że jest to jego najlepszy przyjaciel, choć pewne okoliczności losu rozdzieliły ich na blisko dwadzieścia lat. Jest to stary Hiszpan i właściwie niewiadomo nic więcej o jego przeszłości, prócz tego, że na świat przypałętał się niedaleko miasta Oviedo. Zaś pewne okoliczności zmusiły go do rychłej ucieczki. Pewnie wplątana jest w to jakaś kobieta? Choć równie dobrze możemy przypisać tą ucieczkę zabójstwu jakiegoś wyżej rangą oficera. W każdym razie tyle lat upłynęło od tego wydarzenia, że wszelkie spekulacje na ten temat mogą tą sprawę jedynie pogmatwać jeszcze bardziej. A tego w żadnym razie nie chcemy! Gdzieś koło roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego osiadł na stałe w Londynie, początkowo zajmując się sprzedażą sprowadzanych za granicy kubańskich cygar. Od tego czasu musiało upłynąć jeszcze dziesięć długich lat jak dał się poznać pewnemu psiakowi, a ich przyjaźń miała stać się powodem nielicznych plotek. Zamieszkali razem. Prędko też porzucił swoje zajęcie na tuzin mniej przystępnych zajęć. Głównie związanych z łamaniem prawa, bo cóż innego mógł z sobą przynieść ten nieborak, co wszędzie szukał jakiegoś kłopotu? Trwało to z okładem dziesięć lat, a przerwać miał nieoczekiwany przyjazd siostry właściciela tego przestrzennego domku. Co zrazu w tym nieboraku ujrzała diabła wcielonego i robiła wszystko, aby jak najrychlej zniknął z ich życia. Co po upływie mniej więcej miesiąca wreszcie jej się udało, bo kto dłużej wytrzymałby z taką jędzą? Miała na imię Amanda i była straszną choleryczką, ale wróćmy do właściwego wątku tej powieści. A tak się składa, że ten guzdrała właśnie przywdział na siebie gacie. Z jakiegoś kąta w swej graciarni wydobył świece i zapałki. By już po chwili z odpowiednim kluczem wstawić się pod drzwiami, próbując je otworzyć. A kiedy w końcu mu się to udało, jeszcze przez drzwi miał usłyszeć znajomy głos, więc odpowiedział tak;

– Kogo ja słyszę, czy to możliwe?

– Tak, mam się całkiem dobrze, ale skoro już otworzyłeś te drzwi, to teraz łaskawie wpuść mnie przez próg tej izdebki! – po chwili dodając: – Oczywiście ta jędza dawno wyprowadziła się stąd?

W przypadku przeczącej odpowiedzi zapewne odszedłby z kwitkiem, szukając ciepłego kąta u nielicznych przyjaciół, jacy mu jeszcze pozostali. Ale jak widać pozostało po niej jedynie wspomnienie, a resztę wiatr wymiótł w cztery strony świata. Więc swoim puszystym ogonkiem pierwszy raz od zgoła dwudziestu lat zaznaczył futrynę tych leciwych drzwi, dopiero później wpadli sobie w ramiona. A kiedy dobiegła końca ta trwająca, co najmniej dobry kwadrans ceremonia, jak gdyby nigdy nic przeszli nad wszystkim do porządku dziennego. Rozsiedli się wygodnie na przeciw siebie w tych samych fotelach, które zajmowali przed laty. Pomiędzy nimi był stolik, a na nim wedle wyboru ciastka, żabie udka, szwajcarski ser i oczywiście spora kiełbasa. Nieco mocniejszy napitek również znalazł tam swoje miejsce, choć ten włochaty przyjaciel z racji ostatnich problemów z wątrobą kazał sobie zagotować litr mleczka. Co bez szemrania zresztą wykonał dobroczyńca tej uczty. A gdy wreszcie mu podstawił pod pyszczek obiecany litr mleczka, wtem odezwał się tymi słowami:

– Powiedź druhu, co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Znikłeś tak niepostrzeżenie, że nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Nawet listu pożegnalnego nie zostawiłeś. – Odpowiedź była szybka i precyzyjna, czyli bez ogródek jak miał w zwyczaju tylko ten psiak.

– Dziwisz się? Spytaj lepiej swojej siostruni, gdziekolwiek się teraz podziewa! I tak miał się dowiedzieć o jej rzekomym zamążpójściu za pewnego filantropa, człowieka cieszącego się ogromną sławą nie tylko wśród hodowców drobiu. Bo również należy do tego dorzucić wszelkiej maści trzodę chlewną i oczywiście kozy.

Szczerze bardzo go ucieszyła ta wiadomość. Toteż w swojej głowie zaczął już snuć pewne wyobrażenie, a wszystko przypisał jej licznym grzechom, za które dobrotliwy bóg wreszcie ją ukarał! Więc mieszkała na jakiejś farmie z tym przybłędom, co kiedyś o jej rękę zapukał do tych samych drzwi. Niech będzie, że znajdowała się ona na jakimś odległym pustkowiu w Australii. Częściej niż rzadziej upały są tam nie do wytrzymania, a ta zołza jak tylko słońce przygrzeje trochę bardziej dostaje zrazu migreny. Jej malownicza farma położona pośrodku australijskiej głuszy znajdowała się gdzieś na odludziu, a więc w razie jakiejkolwiek z jej licznych dolegliwości musiała zdać się jedynie na pomoc bożą. A ten już dawno za liczne przewinienia których się dopuściła przez te wszystkie lata, postawił na jej czole krzyżyk. Uszy zatkał sobie korkiem dębowym. A gdyby jednak ktoś próbował jej podobiznę przybliżyć mu bardziej niż było to konieczne, wydłubał sobie oczy drewnianą łyżeczką! Wstawała o piątej rano, jadła bardzo niewiele i bardzo ciężko pracowała. Była to praca ponad jej siły, tak że jedna z jej licznych świń na blisko dwieście metrów przed jej szałasem musiała ciągnąć ją za nogę po ziemi, aby tam w końcu trafiła. Na dodatek ten, za którego wyszła, całe dnie spędzał na obserwowaniu tutejszych zimorodków. A gdy wracał również pod wieczór, robił jej zazwyczaj liczne awantury o takie bzdury, jak przeciekający dach czy niedomykające się drzwi. Pozostawmy te pobożne życzenia w jego głowie, bo prawda była nieco inna. Miała się dobrze, całymi dniami wylegiwała się z parą syjamskich kotów na czymś w rodzaju wielkiego pianina, a jej zacny małżonek spełniał jej najdrobniejsze życzenia. Od tego czasu musiała upłynąć jeszcze dobra godzina, aby ten nieborak swą długą opowieść wreszcie zaczął. A zaczął od słów;

– A więc mój drogi przyjacielu przez ten szmat czasu zwiedziłem...

To w następnym rozdziale, więc najwyższy czas teraz wyjawić jego imię. Czy to przypadkiem nie Diego!? Tak, ten psiak nazywał się właśnie Diego i od tej pory to on będzie odpowiedzialny za wszystkie słowa, jakie w tej opowieści wyłowiszokiem. Jest to bardzo przemądrzały psiak, posiada pewną wspólną cechę dla wszystkich marzycieli. A jest nią wyobraźnia, której nierzadko przypisywał prawdziwe zdarzenia. Więc proszę nie traktować jego słów dość poważnie, bo zaraz nimi niczym najprawdziwszy czarodziej okręci cię wokół swego pazurka. A ty zaczniesz wierzyć, że miał ciężkie dzieciństwo. Mieszał w jednej budzie razem z czwórką rodzeństwa, a właściwie w czymś przypominającym obłędnie czyjś barak. Taki jaki nierzadko się spotyka na plantacjach bawełny w południowej Karolinie. Ojciec go bił. Matkę choć bardzo kochał, to równie szczerze nienawidził. Była straszną choleryczką, więc jej drogie imię równie dobrze mogłoby brzmieć Awanturnica. Trzymał się z półświatkiem, ale na tym poprzestańmy i wreszcie dajmy mu dojść do słowa. Zaś ja jeśli będę miał taką potrzebę może się ujawnię na końcu tej opowieści, ale szczerze w to powątpiewam, bo jestem bardzo skrytym człowiekiem. A co się z tym wiążę bardzo trudno mnie rozróżnić od cienia jaki się za tobą wlecze, kimkolwiek jesteś drogi czytelniku.

– A więc mój drogi przyjacielu przez ten szmat czasu zwiedziłem...

***

A więc mój drogi przyjacielu przez ten szmat czasu zwiedziłem naprawdę odległe kraję. Poznałem niewątpliwie ciekawych ludzi i widziałem takie dziwy, o jakich mało kto słyszał. Jak wiesz, skłoniła mnie do tego pewna okoliczność; twoja wredna siostrunia! A pośród licznych świętych zapewniam cię, że mało który wytrzymałby z nią dłużej niż jeden miesiąc. Ta przyjaźń jest dla ciebie zgubna! Wiesz naprawdę, czym on się...? A tak się składa, że właśnie w trzydziesty dzień od jej feralnego przyjazdu zapakowałem swe manatki i odszedłem w daleki świat. Wszystkie jej histerie mogłem puścić powyżej uszu, otworzyć okno i kazać im...! Ale nigdy nie wybaczę jej tego jak mnie potraktowała, kiedy przez nieuwagę pomyliłem jej zupę czosnkową z zawartością twojego nocnika. Tak wylałem ją do sedesu za tymi drzwiami na wprost. Zauważyła to, a jak wiesz bazyliszkowi i kobiecie nie ujdzie nawet najdrobniejsza uwaga. Więc zaczęła wyzywać mnie od szubrawców, próżniaków czy darmozjadów. Nie wiem, jaki mogło mieć to związek z jej zupą czosnkową, ale kiedy nazwała mojego ojca kundlem, wybiegłem za drzwi. I tyle było o mnie słychać przez następne dwadzieścia lat, choć ja wyraźnie każdej nocy słyszałem ją we śnie, jak jeszcze za progiem wykrzykiwała w moją stronę te oto słowa. Obyś nigdy nie zaznał szczęścia, gdziekolwiek się znajdziesz, ty nędzny pchlarzu! Niech od tej pory twoim domem stanie się każdy rów melioracyjny jaki...! A właściwie śpij pod gołym...! Jak prorocze okazały się jej słowa miałem się o tym przekonać już wkrótce, bo jeszcze pierwszej nocy od czasu mojego zniknięcia. Czyli za jakieś sześć godzin licząc, że mieliśmy wtenczas dopiero godzinę piętnastą. I tak wkrótce zniknąłem za zakrętem tej nieprawdopodobnie długiej ulicy. A wiatr trwogi, co nieustanie towarzyszył mi od dzieciństwa i tym razem owiewał moje smutne pyszczki. Łza boleści kręciła się w oku, gdy z tobołkiem na plecach zostawiałem za sobą przeszłość, podążając dawno wyznaczonym szlakiem wygnańców. Choć wyznam szczerze, że najwięcej łez wzbudziła we mnie ta izdebka, gdzie od dziecięciu lat miałem ciepły kąt, wikt szynki dostarczany zawsze o równej godzinie, czy stos książek które chętnie jeszcze raz wszystkie przeczytam. Ale dość tych sentymentów, bądź co bądź nie zdecydowałem się jeszcze w swych planach zostać inscenizatorem sztuk pogrzebowych. Choć na ironię to właśnie pierwsze swe kroki skierowałem na pobliski cmentarz. O dobrych kilku lat pomieszkiwał tam mój ojciec i to właśnie z nim jako ostatnim chciałem się pożegnać przed wyruszeniem w daleki świat. Dlaczego zawsze bardziej kochałeś...!? Zjawiłem się tam za jakiś kwadrans dwudziesta pierwsza, co może dziwić, zważywszy że to jedynie o rzut kamieniem. Więc niech będzie, że chciałem wystawić jego cierpliwość na próbę, jak on niejednokrotnie wystawiał moją! I tak jak o tym uprzednio wzmiankowałem trafiłem tam za jakiś kwadrans dwudziesta pierwsza. I muszę przyznać, że bardzo oczekiwał mojego przyjścia, bo kiedy zajrzałem w głąb jego czarnych oczek, odniosłem wrażenie jakby chciał mi coś bardzo ważnego powiedzieć. Przepraszam synu, że nigdy...! Chwilę to potrwało, a ja nawet nie zauważyłem jak jakiś starzec z nie lada zaciekawieniem przygląda się mojej osobie. Zauważyłem go dopiero gdy sam bezpośrednio naruszył moją nietykalność, powiedźmy, że był to kij którym podpierał swe starcze ciało. Poczym tak do mnie przemówił. Nie jadłem od trzech dni, bochenek chleba znacznie poprawiłby moje...! Na jego szczęście zabrałem z sobą bochenek chleba, a jako że widziałem w nim samego siebie, toteż postanowiłem się podzielić. Nie krępuj się...! I powiem zrazu, że tak mnie urzekł ten dziwny jegomość, że to w jego towarzystwie postanowiłem spędzić dzisiejszą noc. Mieszkał niedaleko, właściwie to cała ta wielka nekropolia była niejako jego domem. Mówił, że zatrudnił się tutaj jakieś pięć lat temu, choć nigdzie nie składał żadnego wniosku w tej sprawie. I trzeba przyznać, że spośród licznych nagrobków, jakie od wieków dojrzewały w tych zaroślach, jeden upodobał sobie szczególnie. O czym się prędko przekonamy, kiedy tylko pójdziemy za tym dziwnym jegomościem. To jakieś pięć alej stąd, więc zrazu streszczę tą pielgrzymkę. A w rzeczy samej była to pielgrzymka, bo prowadziła do grobowca jego drogiego brata; niejakiego sir Edmunda Wrighta. Spędzał przy nim przynajmniej trzy czwarte swego czasu, a niezmiennie zaczynał od słów: „Wybacz...!”. Ani myślę relacjonować całego przebiegu tej szopki, więc skróćmy ją do ostatniego słowa, które również brzmiało: „Wybacz...!”. Wybiła równa północ, kiedy urwał się ten hejnał, a sprawca tego zamieszania poprowadził mnie do swojej przytulnej norki. Znajdowała się również w obrębie cmentarza i co by o niej powiedzieć była to całkiem przytulna norka; choć bliskie sąsiedztwo dwóch hrabin napawało mnie niejako trwogą. Była to opuszczona jama borsuka i pewnie o ten rów melioracyjny chodziło twojej siostrze. Przejdźmy nad jej wnętrzem obojętnie, bo pewnie niema tam nic szczególnego, co zaprzątnęłoby twoją uwagę; worek wypchany liśćmi niewątpliwie służący za materac czy butelka jakiegoś trunku, którą mnie rychło poczęstował. Choć pewien szczegół bardzo mnie zastanowił; było nas dwóch, więc po jakie licho wyciągnął trzy kieliszki? I ta niepewność bezpowrotnie minęła, kiedy chwilę później z wspomnianego worka wygrzebał się szmaciany pajac. Nie muszę mówić, że zrobił to o własnych siłach, ale warto wspomnieć co z zawartością jego kieliszka zrobił ten włóczęga; zwyczajnie wylał na ziemię, poczym kazał mu tańczył dokładnie w tym miejscu, w którym te kropelki zwilżyły ziemię. Przyznam, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim dziwem, więc poprosiłem, aby raz jeszcze zatańczył; chcę mu się dobrze przyjrzeć, jak wymachuję swoimi...! Ale niech tym razem zatańczy na moich kropelkach. Miałem na myśli skrzętnie ukrytą w kieszeni swego płaszcza manierkę wody święconej, a nie zawartość tego kieliszka, którą rychło obaliłem. Jak się to skończyło opowiem już wkrótce, to znaczy kiedy na dobre zawinę się stąd. Tymczasem pozwól, że zdradzę kilka szczegółów odnośnie jego tajemniczej postaci; również w jaki sposób wszedł w posiadanie tego szmacianego pajaca. Więc zacznę od tego, że względem swego brata dopuścił się straszliwej zbrodni; bo jak inaczej można nazwać taki postępek, kiedy w obawie o własne życie pozostawia się rodzonego brata na pastwę wrogiego oddziału. Kiedy sobie to uświadomił, było już po wszystkim; brat leżał martwy przebity tysiącem bagnetów, a jego duszę okryła ciemna mantyla. Dlatego też postanowił rozstać się z życiem, bo cóż innego mi pozostało, miał powtarzać ten nieszczęśnik. Zamiarem tym udał się w okoliczne góry Hindukuszu, by tam z jednej skarpy rzucić się w ramiona śmierci. Przed czym chyba jakiś dobry duch go uchronił, bowiem w momencie przypisanym na ten straszliwy czyn z nagła zemdlał, zupełnie tak jakby ktoś uderzył go kolbą karabinu w głowę. W tym stanie nieprzerwanie trwał jakieś trzy dni, a kiedy się przebudził, spostrzegł, że znajduje się w zupełnie innym miejscu; miast potężnych gór Hindukuszu otaczały go zaledwie cztery ściany jakiejś skromnej izdebki, zaś słońcem świecącym nad jego głową był jakiś dziwny starzec. Nieustanie dzień i noc czuwał nad jego ciałem podczas tej trwającej trzy doby gorączki, a nazywał się Anupam Rawat. Zajmował się magią tajemną, choć tylko nieliczni znali jego prawdziwą tożsamość. I to właśnie tego nieszczęśnika wybrał sobie jako ucznia któremu pragnął przekazać całą swoją wiedzę tajemną. Gdyby tylko wszystko potoczyło się po jego myśli, zapewne tak też by się stało. Ale los bywa okrutny i niejednokrotnie przed czasem odbiera nam najdroższe osoby; mam tu na myśli pożar, który raptem trzy miesiące później miał przerwać tą osobliwą znajomość. Wybuch znienacka, więc jego przyczyna w tamtych stronach do dziś wzbudza liczne kontrowersje. Ale szczęśliwym zrządzeniem losu młodzieniec przebywał wtenczas u wuja swego dobroczyńcy, zaś o całej sprawie dowiedział się dopiero pięć dni później; bo w istocie tyle czasu zajęła mu droga powrotna. Wśród popiołu i zgliszczy jedyną rzeczą która zachowała się w nienaruszonym stanie miał być właśnie ten szmaciany pajac; pajac, którego nigdy wcześniej nie widział. Wzbudziło to w nim niemałe zainteresowanie, wszak jak to możliwe, by coś takiego mogło przetrwać tak straszliwy pożar? Więc postanowił zabrać z sobą to dziwne znalezisko, dokądkolwiek teraz miały zaprowadzić go nogi. O jego magicznych właściwościach dowiedział się dopiero nazajutrz dnia następnego. I co w tym wszystkim wydaję się chyba najmniej wiarygodne, zupełnie przez przypadek; ponoć niechcąco strącił kieliszek przeznaczony dla pewnego konsula, a jego zawartość wylądowała dokładnie przed kiczołami siedzącego obok szmacianego pajaca. Choć wśród licznych teorii pojawia się również taka, w której otwarcie szmaciany pajac zachęca go do współpracy; Pomogę ci zdobyć fortunę, ale musisz coś dla mnie...! Odnośnie tej sprawy znajdzie się pewnie jeszcze tuzin równie ciekawych historyjek, ale my pozostańmy przy pierwszej wersji. Więc jak to było? Strącił niechcąco kieliszek przeznaczony dla pewnego konsula, a jego zawartość wylądowała dokładnie przed kiczołami siedzącego obok szmacianego pajaca. I widocznie ten trunek miał coś w sobie znacznie mocniejszego, bo tak podziałał na tą bezwładną kukłę, że wszyscy z miejsca się poderwali, a wśród licznych głosów najbardziej przebijał się ten; To czary! To...! Kiedy wreszcie skończył swój występ, właściciela tej niezwykłej lalki spotkały zasłużone oklaski; Brawa, czegoś takiego jeszcze...! I deszcz monet, co od tamtej chwili przez następne dwadzieścia lat miał trwać nieprzerwanie. Przyniósł mu sławę o jakiej nigdy nie marzył, a wraz z nią wszelkie bogactwa. Co w przeciągu zaledwie jednego dnia równie szybko znikły jak kostki lodu wystawione na słońce w upalny dzień. Ta nagła zmiana niebyła spowodowana uregulowaniem wszystkich niezapłaconych podatków przez ostatnich dwadzieścia lat. Również nie przyczynił się do tego żaden z licznych złodziejaszków, co od lat zaglądał przez okno do jego komnaty. A pewna mała dziewczynka! Niebyło w niej nic szczególnego, czym mogłaby wzbudzić jego zainteresowanie; w dodatku, co warto uwzględnić była niemową. A przedmiotem sporu miała być oczywiście flintą, którą ta niemota wraz z wszystkimi nieszczęściami przydźwigała do tego pałacu. Poznał ją od razu, gdyż była to ta sama flinta, z którą ostatnio widział swego brata. A jeśli ktoś ma jakiejś wątpliwości, to niech lepiej spojrzy na jej kolbę i przeczyta na głos wygrawerowane na niej inicjały: E.W. W tamten dzień po raz ostatni widziano tego tajemniczego cudzoziemca, nigdy już nie wrócił do swego pałacu, również nie upomniał się o żadną rzecz, którą w nim pozostawił na wieki. Miał dziwne przeczucie, że ta dziewczynka pojawiła się w jego pałacu wcale nie bez powodu; na pewno przysłał ją mój brat, abym odnalazł jego ciało i należycie pochował...! Więc wybiegł za nią w głąb nocy, a biegł nieprzerwanie siedem długich dni. Brat przebity tysiącem bagnetów leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed wieloma laty go pozostawił. I na wzór pewnych świętych jego ciało zachowało się w idealnym stanie, co przyznam szczerze bardzo go zastanowiło. Dziewczynka znikła za drzewem, zaś on jeszcze długo wpatrywał się w oblicze swego brata; Wybacz...! Trzy lata później, bo tyle zajęła mu droga powrotna do rodzimego kraju, pochował brata w rodzinnej krypcie na tutejszym cmentarzu. Stając się od tej pory niejako opiekunem tych wszystkich aniołów, płaczących niewiast, czy wykutych jedynie w połowie śpiących rycerzy. Nigdy też więcej nie posłużył się szmacianym pajacem, choć jeden mały wyjątek zrobił dla mnie. Gdy kilka godzin później poprosiłem go, by jeszcze raz zatańczył dla mnie ten dziwny pajac, odpowiedział; Nie mam już ani kropli tej...! Zaś na twoich kropelkach nigdy...! I tak zasnąłem, a kiedy się obudziłem dochodziła już druga popołudniu. Niebyło po nim nawet śladu, a ja nie zamierzałem go szukać, więc odszedłem swoją drogą...

Odszedłem swoją drogą, zapominając o tym dziwaku na resztę swoich straceńczych dni przypisanych na tą tułaczkę. A chyba jeszcze nic o tym nie wzmiankowałem, że na godzinę szesnastą byłem umówiony na pociąg. Odjeżdżał do Southampton, a stamtąd miałem się zabrać pierwszym lepszym parowcem odpływającym do Nowego Jorku, gdyż właśnie to miasto jako pierwsze obrałem sobie za cel swojej tułaczki. Jak nieprzewidywalny bywa los, miałem się o tym przekonać już wkrótce, niech tylko minę trzy następne skrzyżowania, a jakiś wariat wpadnie na mnie równie nieoczekiwanie, co deszcz który mnie wtenczas złapał. Odwlekł moją podróż do wiosny, a zaczął od słów: „Kurtka w niebezpieczeństwie! Musisz mu...!”. Był to Stefuś, bo któż inny przechadza się z wiaderkiem wody świeconej po ulicach tego rozległego miasta; a wszystko w obawie przed spotkaniem z diabelskim wyrobnikiem, o czym wkrótce opowiem. Tylko wpierw przestąpmy próg tej knajpy, co samym tylko szyldem zachęca rozmaitych przechodniów do skosztowania z ich wybornych trunków: „Izba wytrzeźwień’.’ Od ostatniego spotkania z tym osobliwym indywiduum minęło dobrych dwanaście lat, więc jest to całkiem możliwe, że nigdy wcześniej nawet słowem nie zająknąłem się o jego nietypowej obsesji, do jakiej bez dwóch zdań wypada zaliczyć to wiaderko, które przez te wszystkie lata nieustanie za sobą ciągnął. Była w niej woda święcona, bowiem to przed diabelskim wyrobnikiem powściągnął takie środki; Niech no tylko pokaże mi się na oczy...! Związana z tym historia bierze swój początek tuż przed wybuchem powstania styczniowego. Zaś miejsce na to wybierzmy którąś z wiosek odległej Galicji; ta niewielka kraina rozciąga się w graniach Austro – Węgieri to właśnie jednej z jej wiosek przed dwudziestoma laty ten nieborak wyemigrował do dalekiej Anglii. Wiaderko odgrywa tutaj drugorzędną rolę, a właściwie pojawi się dopiero przed końcem tej historii, więc zacznijmy od jego dziadka; bowiem to właśnie on przez swoje liczne koligacje z diabelskim wyrobnikiem, ściągnął na swoich licznych potomków nieustanny strach przed jego zakusami. Niech będzie, że ten czas przypadł na ostatni dzień września, słońce miało się ku zachodowi, zaś dziadek z workiem ziemniaków wracał do swojej chatki na wzgórzu. Kiedy ni stąd, ni zowąd jakaś dziwna postać przestąpiła mu drogę; wyglądał zupełnie jak faun, choć jego rzadka szczecina była o wiele bardziej smolista, rogi przynajmniej trzy czwarte cala dłuższe, nie wspominając o puszystym ogonku wystającym spod płaszcza. Wokół niego unosiła się woń najprawdziwszej siarki, a w jednej z swych dłoni ściskał blaszane wiaderko. Wyglądał niepospolicie, ale cóż z tego, kiedy w tym chłopie nie wzbudził choćby najmniejszych emocji; właściwie to obszedł go jak stracha na wróble sterczącego wzdłuż drogi. Ten stan rzeczy zmienił się dopiero, kiedy wprost zagadnął o jego ziemniaki. Może byś tak chłopie sypnął mi trochę ziemniaków do tego wiaderka? Nie jadłem...! Odpowiedź była natychmiastowa, a brzmiała: „Precz szatanie! Lepiej zejdź mi z oczu, jeśli nie chcesz...!”. Ten poczciwiec ponad wszystko cenił swoje ziemniaki, więc niemiało to dla niego większej różnicy, czy to święty Piotr prosi go o tą przysługę, czy jak w tym wypadku szatan. Ale diabelski bies nie zamierzał ustąpić, więc dla przebłagania jego woli wygrzebał z wiaderka najprawdziwszą kozę; a właśnie to zwierzę z wszystkich saków parzystokopytnych od lat zajmowało temu poczciwcowi wszystkie myśli. Mimo wszystko pozostał niewzruszony na diabelskie zakusy, bo dobrze wiedział, że na obietnicach się skończy; zaś diabeł pozostawi go z niczym, odchodząc w siną dal z workiem ziemniaków na plecach. Ale diabeł nie poprzestając na jej zaletach, powiedział wprost do kogo ta koza wcześniej należała; Jakiś czas temu miał ją Zeus...! Niestety, ten poczciwiec, co niemal cały boży rok spędzał w polu nie znał żadnego Zeusa, tym bardziej o kimś takim nigdy nie słyszał. A odpowiedział tak: „Gówno mnie to obchodzi! Lepiej zejdź mi z drogi, jeśli nie chcesz...!”. Niemało urażony tym czart, bo któż inny z jego kompanów zniósłby taką obelgę od zwykłego śmiertelnika, sypnął mu prędzej piaskiem w oczy. Ale szczęściem dla własnej duszy w porę się zasłonił przed tym ciosem, co niewątpliwie również pozbawiłby go worka ziemniaków, a z wszystkich rzeczy chyba tej utraty najbardziej, by nie przebolał. Odpłacając mu pięknym za nadobne, tymże workiem zamachnął się wokół jego czarciego nosa. Wprawdzie krzywdy mu tym wielkiej nie wyrządził, a właściwie żadnej, bo prawdę mówiąc nawet jeden z jego szczeciniastych włosków nie przechylił się w którą bądź stronę. Choć sam czart uląkł się tym niemało, a co się z tym wiąże zwyczajnie uciekł; po drodze gubiąc podkowę i wiaderko. I również słowa, które ten poczciwiec jak tyko umiał poskładał razem do kupy; Jeszcze się zemszczę...! Kilkanaście lat później od swego dziadka sześcioletni wówczas Stefuś miał posłyszeć tą historię. Bardzo go zaniepokoiła ta obietnica rzucona w pośpiechu przez diabelskiego biesa, więc od tamtej pory już wszędzie zabierał z sobą wiaderko wypełnione wodą świeconą; Niech no tylko jakieś licho...! Nie muszę wyjaśniać, że to wiaderko było tym samym które w pośpiechu zgubił diabelski bies. Zaś podkową miał się posłużyć tamtejszy proboszcz, jako namacalny dowód istnienia szatana. A także jako przykład, że nawet diabelskie licho posiada tuzin słabości o których chętnie nie zająknąłby się nawet słowem. To tyle odnośnie jego wiaderka i wszystkich nieszczęść które od tamtej pory nieustanie z sobą dźwigał, gdziekolwiek wygnał go los. A teraz spróbujmy się dowiedzieć, co też takiego miało przytrafić się Kurtce, że tak bardzo zatrwożyło serce tego poczciwca. A właśnie z dwoma kuflami piwa ubrana w kitel szpitalny dotarła do naszego stolika nadzwyczaj urodziwa kelnerka; To za fatygę...! Równocześnie wręczając jej napiwek wykrzyknął słowo Łachudra! Dopiero gdy ochłonął wyjaśnił dla kogo właściwie przeznaczył to określenie. Sprawa tyczyła się małżonki naszego przyjaciela, a konkretniej, co ta łachudra najlepszego z nim zrobiła; Nie wyobrażasz sobie, ale zrobiła z niego prawdziwego kapucyna! O chlebie i wodzie żyje niemal od tygodni, a najgorsze to, że nawet piwa mu skąpi! Biedak tak zmarniał, że...! Skwitowałem to wszystko jednym słowem, a brzmiało ono tak; Makabra! Już wtedy dobrze wiedziałem, gdzie następne cztery miesiące niegodziwy los każe mi przebiedować. To dopiero za kilka godzin, więc jeszcze chwilę podelektujmy się smakiem tego wybornego piwa; A to ci dopiero...! I tak w zasadzie o niczym przebiedowaliśmy te pięć następnych godzin, kiedy zaszła nas osiemnasta; a chyba o szesnastej byłem umówiony na pociąg odjeżdżający do Southampton. Widocznie los zadecydował inaczej, więc teraz pośpieszmy na ratunek temu biedakowi, co jeszcze parę lat temu swoją siłą wzbudzał powszechny zachwyt nie tylko wśród zapaśników przejeżdżających cyrków, bo mało który Cygan odważyłby się pójść z nim na pieści, a na takich nietrudno wpaść w Haringey. Plan był prosty, a mianowicie wkradnąć się w łaski tej zołzy, co najchętniej wszystkich mężczyzn wysłałaby do miśkarza; a mówiąc wprost miałem się tam udać w roli misjonarza, czyli kogoś takiego kto całe swoje życie poświęcił nawracaniu właśnie takich belzebubów. A trzeba przyznać, że wyglądałem dość poważnie z swoimi krzaczastymi brwiami; zaś o resztę zadbał Stefuś, zaopatrując mnie w takowy habit. I szczęściem dla całej inicjatywy ta zołza nigdy wcześniej nie ujrzała mnie razem z Kurtką, czy którymś z tej bandy poczciwców, co najchętniej całe swoje życie przebiedowaliby pod blachą; obok siebie mając piwo, karty z roznegliżowanymi kobietami czy przynajmniej po kilogramie kiełbasy na głowę. Również nie skorzystałem nigdy zaproszenia Kurtki, wiedząc już wtedy, jaka jędza zadomowiła się u niego na stałe. Tamtego dnia po raz pierwszy miałem przestąpić próg jego sławetnego domku, dowieść prawdy słowom Stefusia i przyjrzeć się bliżej tej łachudrze, co najchętniej wszystkich mężczyzn wysłałaby do miśkarza. Więc zrazu zdradzę, że była równie paskudną kobietą, co sprzed lat wyłowiona z Tamizy Marzana; może była mniej apatyczna, ale bez wątpienia miała o wiele więcej siana w głowie. A teraz wreszcie przestąpmy próg tej izdebki, oddelegujmy Stefusia i znajdźmy sobie równie wyszukane imię na czas tej błazenady. Może Bernard będzie...? Dokładnie w tym samym czasie, kiedy ten poczciwiec zniknął za rogiem z pobrzękującym wiaderkiem, otworzyła mi drzwi ta zołza: „Dobry duch sprowadza o tej porze do naszego domu...!”. Tak dobrze słyszałeś, nazwała mnie świętym mężem. Na sobie miała jakieś prześcieradło, co bardziej upodobniało ją do żony Lintona z Wichrowych wzgórz, aniżeli jakiejkolwiek żywej postaci. Dodam, że jej twarz pokryta była jakimś woskiem, co dobrze zauważyłem w blasku odbijającej się świecy, którą przede mną trzymała niczym jakiś kij. Zaś włosy dla dopełnienia tego koszmaru były rozczapierzone na wszystkie strony, tak że chciało się już wykrzyczeć: „Zejdź mi z oczu zjawo nieczysto...!”lub jak najprędzej brać nogi za pas, bo z tym nawiedzonym domem nie chce mieć nic wspólnego, tym bardziej z jego mieszkańcami. A odpowiedziałem tak: „Czy jesteś rad mnie przyjąć pod swój dach? Przybyłem z bardzo daleka”. Jeszcze w drzwiach przedstawiłem swoje nazbyt pobożne imię, by przez resztę żywota wszyscy traktowali mnie na równi z papieżem: „Mów mi Barnard”.W kilku słowach zreferowałem swój życiorys, to znaczy co robiłem do tej pory; jestem misjonarzem, przez lata nawracałem Indian w odległym Paragwaju! Nawet sobie nie wyobrażasz, jak na te słowa zareagowała ta poczciwinka, co od tamtej pory nieustanie będzie mi schlebiać wszystkimi imionami świętych: „Jesteś jak święty...! Nie stój tak w drzwiach, wejdź no do...!”. Przyznam, że jak na warunki klasztorne, to całkiem nieźle przez te wszystkie lata pomieszkiwało się Kurtce; niemal każdy skrawek tego zakątka był wyścielony mięciutkim dywanikiem, w powietrzu unosiła się woń kwiatów, zaś ściany zdobiły portrety najdzielniejszych mężów angielskiej ziemi. Więc już wiem, dlaczego Misiu w przypływie złości nazywał go ekskluzywnym menelem! Co przyznam, że trudno było mi wówczas pojąć, kiedy niejednokroć przechodziłem obok tej stodoły! Nie oceniaj książki po okładce, to idealne przysłowie dla tego poczciwca, co właśnie swoim przejmującym szlochem próbuję rozbić mury tego zamczyska; a chyba te przeraźliwe jęki dobiegają z końca tego korytarza. Zaiste to prawda, bo któż inny w obliczu śmierci głodowej prosiłby o piwo?Niczym jakaś małpa cyrkowa zamknięty był w klatce opatrzonej napisem „Domowe zoo”. I wyglądał gorzej niż marniej, kiedy tak godzinami wpatrywał się w sufit bez mrugnięcia oka. Niemiał już nic z dawnego Kurtki, którego znałem; mięśnie gdzieś wyparowały, ramiona opadły ku podłodze i ten apatyczny wzrok. Teraz nawet kilkuletnie dziecko wyrządziłoby mu sporą krzywdę, a zapewne wystarczyłby jeden pstryczek. W takim stanie nie rozpoznałby nawet swej ukochanej matki, gdyby z wszystkimi braćmi, ciotkami i wujkami stanęła się przed jego obliczem; więc jak mogę mieć mu za złe, że za tymi łachmanami nie wywąchał oblicza dawnego przyjaciela. Może coś sobie przypomni, gdy ostudzę jego apetyt ćwiartką kiełbasy, którą ukryłem głęboko w jednej kieszeni swego płaszcza; a może odrobina nalewki częściowo przywróci go do życia? Swój plan dopiero zrealizuję, kiedy ta łachudra na dobre położy się spać, czyli niedługo przed północą. A teraz opowiem pokrótce, jak wpadł w jej sidła oraz co ubzdurało sobie w głowie to dziwne babsko, aby całymi dniami przetrzymywać go w tej klatce. Więc zacznę od początku, czyli na długo przed tym zanim jakimś dziwnym zrządzeniem zapukał do jej drzwi. Przy tej okazji warto uściślić, że jej rodzinny dom znajdował się jakieś trzy ulice dalej, a mieszkała tam z swoim tatusiem; prowadził firmę budowlaną, a jak pamiętasz nazywaliśmy go wszyscy Czyściwem. To właśnie do tych drzwi swego czasu z pytaniem o pracę zapukał Kurtka, ale idźmy po kolei, bo droga do nich jest kręta i wyboista. A wszystko zaczyna się przed dwudziestoma laty w odległej wiosce gdzieś na południu ongisiejszej Polski; była to również rodzima wioska Stefusia, bo to z niej ta para poczciwców wywędrowała do odległej Anglii. Już od dzieciństwa przejawiał wszelkie zamiłowanie do bójek, co zresztą mogą tylko potwierdzić liczne zapiski jego siostry odnośnie tamtych czasów: „Ciągnął mnie za włosy i nieustanie szukał w mojej osobie sparingpartnera. Był, że tak powiem...”. Sen o wielkiej karierze zapaśnika miał się ziścić wraz z przybyciem do wioski cygańskiego taboru; choć sam bohater niniejszej wzmianki nawet nie wyobrażał sobie, kto wówczas przypatrywał mu się z ukrycia. Wśród tej zgrai chłopów pewnie jak każdy Cygan, co gościł w ich wiosce na jesień, uchodził za zapowiedź zbliżających się mrozów. Tylko oko obyte z światem potrafiło rozpoznać w nim nietytułowanego mistrza świata w boksie, kolekcjonera rzadkich owadów czy człowieka posiadającego tysiąc dwieście rozmaitych talentów. Nazywał się Melquiades i nigdy wcześniej w swoim długim życiu nie zaturkotał swoim furgonem do tej wioski położonej gdzieś na krańcu świata. Cóż go tak zaciekawiło, że nieopodal dawnego młyna postanowił zrobić sobie przerwę w podróży? Czy była to kobieta przewieszająca pranie przez płot, a może dwóch wyrostków próbujących swoich sił w pradawnej dyscyplinie do jakiej niewątpliwie należał boks. Kobiet w ciągu całego życia miał więcej niż niejedna sprzątaczka miała ścierek do wymiatania kurzu, o czym dobrze świadczą słowa rzucone mimochodem do przejeżdżającej zakonnicy: „Moja droga, nie z jednego pieca chleb jadłem!”. Za to boksu było mu zawsze mało, choć jak sam powiadał w ciągu swojego życia stoczył dwieście siedemdziesiąt sześć walk. Więc nic w tym szczególnego, że prócz rozmaitych kufrów, które wszędzie z sobą zabierał, znalazła się również para rękawic. A przyglądając się tej bójce, obiecał sobie, że po wszystkim z jej zwycięzcą stoczy małą rundę. Tym szczęściarzem okazał się oczywiście Kurtka, w każdym innym wypadku ta historia dotyczyłaby kogo innego. A kiedy już wyszedł za drzewa, tak zagadnął do tego młodzieńca: „Brakuje ci ogłady, ale całkiem nieźle boksujesz jak na amatora! Życzyłbym sobie z tobą stoczyć jedną...! Jeśli choć raz uda ci się mnie trafić, obiecuję, że...!”. Kurtka oczywiście przystał na tą propozycję, bo prawdę powiedziawszy nie odmówiłby nawet szatanowi, gdyby rzecz jasna mu taką złożył; więc niech tak będzie! Ten posępny Cygan bawił się z nim do zmroku, co bardzo schlebiało Kurtce, bowiem z kimś takim jeszcze nie przyszło mu walczyć. I pewnie tak bawiłby się z nim do końca świata, gdyby nagle nie przypomniał sobie o tamtej kobiecie; ta co jakiś czas temu przewieszała pranie przez płot. Więc dał się trafić temu dzieciakowi, a wszystko skwitował gromkim śmiechem. I wykrzyknikiem, który zaczynał się od słów: „Więc niech tak będzie, tymczasem mam kilka spraw do załatwienia...! Czekaj na mnie o piątej rano!”. Cygan dotrzymał słowa, zaś Kurtka żądny przygód nawet gdyby mu to miało przynieść wieczne potępienie, nie zamierzał się już wycofać. Toteż zatrzasnął za sobą drzwi tego furgonu i odjechał w daleki świat. A blisko dwa lata pałętał się po świecie z tym Cyganem, stoczył dwieście siedemdziesiąt sześć walk i tyleż samo kobiet uczynił szczęśliwymi matkami. Stoczył dwieście siedemdziesiąt sześć walk, z których nawet jednej nie przegrał. Zdawałoby się że musiał na nich wszystkich zarobić krocie, a prawda była taka, że żywił się wyłącznie karpielami. Gdyż Cygan Melquiades w swojej przezorności przedsięwziął pewien krok, aby uczynić go jeszcze bardziej bogatszym: „Widzisz ten magiczny kufer? A teraz wrzuć do niego banknot i chwilę odczekaj, aby...!”. Gdy chwilę później Kurtka wygrzebał z niego trzy banknoty o takim samym nominale, wzniósł okrzyk: „To nie może być prawdą!”. Zaś same banknoty wypadły mu z rąk, jakby faktycznie wygrzebał je wprost z rozgrzanego pieca, co zresztą zauważył ten posępny Cygan; Prawda, że parzą...? Cygan Melquiades zakpił z niego najlepiej jak umiał, a prawdę powiedziawszy nawet sam diabelski bies bardziej gładko nie obszedłby się z żadną istotą ludzką. Od tej pory przez najbliższe dwa lata do końca tej przygody, ten kufer służył mu za bank z wysokim oprocentowaniem. Przez swoją zachłanność nawet raz do niego nie zaglądnął, wrzucając za każdym razem wszystkie swoje wygrane. I tak miało być nieprzerwanie do końca tej przygody, kiedy pewnego dnia budząc się ze snu miał spostrzec, że znajduje się pośrodku pola ziemniaków; dokładnie tuż przed własnym domem. Jakby tego było mało, jakiś chłop ubrany w stare łachmany wzniósł nad nim swoją motykę. I pewnie nie zawahałby się jej użyć, gdyby w porę nie rozpoznał w nim swego marnotrawnego syna: „Znowuż pijany...!”. Od tamtego czasu Kurtka bardzo sposępniał, gdyż dobrze wiedział, jaki majątek pozostawił rękach tego oszusta. Nigdy też Cygan Melquiades nie pojawił się ponownie w jego życiu, więc pozostało mu się jedynie pogodzić z własnym losem; a więc pozostać w tej zapomnianej przez świat wiosce, gdzie od pokoleń jego dziadowie własnym potem odrabiali pańszczyznę. Ale jak na prostego chłopa był za bardzo spragniony życia, by dać się niczym jakiś wół zaprzęgnąć do pługa i ciągnąć go całe życie. Więc postanowił za wszelką cenę podnieść swój status społeczny: „Muszę nauczyć się jakiegoś fachu...!”. I dla tej mrzonki wraz z pierwszym śniegiem, co nieustanie w tej części świata pojawia się końcem listopada, wyruszył do Lwowa. A kiedy wrócił po trzech długich latach, miał papiery mistrzowskie w ręku ze specjalizacją tynkarz, murarz. Oraz świadomością opuszczenia na zawsze rodzinnych stron, gdyż pozostać tu znaczyło tyle, co położyć się do grobu i czekać na śmierć. Obracając globusem długo zastanawiał się, który z licznych krajów wybrać sobie za nową ojczyznę, gdy jakiś dzień później przybył do wioski weteran dwóch ostatnich nieudanych powstań. Miał więcej niż sto lat, zaś miejsce, w którym spędził ostatnie trzydzieści, nazywało się Anglia. Ten daleki kraj jak powiadał znajdował się pośrodku wielkiego morza, ludzie w nim byli bardzo zamożni i prawie wszystkim się szczęściło; zaś wyjątek ten stanowili oczywiście bumelanci, czyli jak w każdym cywilizowanym kraju. Nie tylko on uległ tym mrzonką, bo również Stefuś i Misiu zadeklarowali się opuścić na zawsze rodzinne macierze. I tak jeszcze przed końcem tego tygodnia każdy z nich na własną rękę podjął się tego ryzyka. Więc jakież to musiało być dla każdego z nich z osobna zaskoczenie, kiedy u końca rozwidlenia trzech dróg wpadli na siebie. „Dlaczego nic nie mówiłeś, że wybierasz się...!”. Choć żaden z nich nie wyglądał na któregoś z trzech króli podążających za gwiazdą do stajenki betlejemskiej, to każdy z nich na podobieństwo tych świętych mężów coś ze sobą dźwigał; Stefuś na wypadek spotkania z diabelskim biesem wodę święconą, Kurtka worek ziemniaków, zaś Misiu słownik języka angielskiego. Niewątpliwie to słownik był najważniejszy! Tak że przed dotarciem do kanału La Manche, każdy z tej trójki wagabundów znał po pięć tysięcy różnych słówek: „My name is...!”. Stefuś, miał za niego dokończyć Misiu, ale przepłyńmy wreszcie ten nieprawdopodobnie szeroki kanał. Szczęściem ten ostatni znał się nieco na stolarce, toteż skonstruowanie takowej tratwy nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Jak widać wiatr, który dmuchał im w żagle, był bardzo dla nich pomyślny, bo nie dość, że bez większych kłopotów w ciągu jednej nocy dobili do ziemi obiecanej, to jeszcze wprowadził ich w którąś z odnóg Tamizy. A gdy się obudzili, byli już w Londynie. Mówiłem już, że do tego czasu dobrze zaznajomili się z językiem angielskim, toteż bez większych problemów w rubryce o pracę znaleźli dla siebie odpowiednią: „Poszukuję prawdziwych fachowców! Z uszanowaniem...”. Z uszanowaniem Adam Stanford, choć ja osobiście znalazłbym dla niego o wiele lepsze określenie: „Wyzyskiwacz!”. Należał do ludzi bardzo upierdliwych i wszędzie z ścierką szukał jakiegoś kurzu, więc pewnie dlatego wymyśliłem dla niego ten osobliwy pseudonim: Czyściwo! Miał mi za złe, że niejednokroć swoim ogonkiem wyręczałem go w tej pracy, ale przejdźmy już do głównego nurtu tej opowieści; właśnie jeden z tych trzech króli zapukał pod wskazany adres. Akurat tak się składa, że był to Kurtka, czyli ten który przez samą swoją posturę dla niejednej kobiety mógł uchodzić za takiego Samsona. Zaś drzwi otworzyła mu Elizabeth, bo tak miała na imię jedyna latorośl tego krwiopijcy. Dopiero później wyłonił się Czyściwo, ale pozostańmy jeszcze chwilę przy tej trzpiotce, bo to jej niewątpliwie tyczy się ta wzmianka; czyli de facto mówiąc jakich rumieńców dostała na sam widok tego herkulesa, cała reszta jest zbyt oczywista. Jest zbyt oczywista, bo chyba sam diabeł podsunął jej w myślach taki obraz; obydwoje są nadzy, z wanny wylewa się woda i ta przeklęta muzyka puszczona z patefonu. Odłóżmy te fantazję na obok i zajmijmy się stępującym z schodów właścicielem tej rozległej dwupiętrówki. Jego dłonie zajmują kolejno kiełbasa i chleb, ale niewątpliwie to brzuch najbardziej rzuca się w oczy; nieustannie nim potrząsa jak jakąś galaretą i gdyby tylko wiedział jak go do tego skłonić, pewnie teraz by za niego przemówił! Innymi słowy wyglądał jak spasiony kocur, a swoje tyrady zaczął od słów: „Powitać! Takich jak wy było mi...!”. Ledwo zdążył dokończyć to zdanie, a od każdego z tej trójki wagabundów uzyskał jakże wskazany podpis. „A więc dobrze, jeśli tak się sprawy mają zgłoście się jutro do mnie przed...!”. Następnego dnia Czyściwo nie był już taki wysublimowany w słowach czy jak wolisz nazywaj to pruderii. W każdym razie nie zaprzątujmy sobie głowy takimi mrzonkami, wszak ty już dobrze poznałeś się na jego tupecie! I zrazu przejdźmy do końca tego dnia, a tak się składa, że zaraz po wyjściu z pracy jakiś czarny kot nieopatrznie przebiegł mu drogę; mam tu na myśli oczywiście Kurtkę, bo to jego cały czas tyczy się ta wzmianka. Choć Stefuś gdy go o to spytamy nieustanie będzie przy tym obstawiał, że to jednak był karawan pogrzebowy. I przyznam, że ta wersja jest o wiele bliższa prawdy, bo jaka zjawa chwilę później ukazała się jego oczom, można przypuszczać, że podążała właśnie za tą trumną. A była to nasza droga Elizabeth, choć Kurtka widział ją nieco inaczej; czyli jak każdy mężczyzna któremu miłosne szaleństwo przysłoniło wszystkie zdrowe zmysły, a co najważniejsze oczy. A wyglądała okropnie, jak zresztą wiele lat później w swoim pamiętniku opisywał całą sytuację Stefuś; Trzeba być ślepcem, żeby...! Ale Stefuś nie zdawał sobie nawet sprawy, że ta podstępna łasica dla uzyskania własnego celu spryskała się piżmem; kiedy przed jej zaklęciem uchroniła go właśnie ta woda święcona, którą nieustanie ze sobą dźwigał, zaś Misiowi w ogóle nie podobały się baby. I ledwo poczuł ten zapach, a już najmniejszy ślad po nim zaginął. Gdzie spędzili tą noc, wie o tym najlepiej ten, który podawał im kolejno wszystkie mocne trunki, jakie tylko sobie zażyczyli, żabie udka i oczywiście za każdym razem zmieniał im pościel. Z urzeczywistnieniem swoich fantazji uplasowali się gdzieś na tyłach starego hotelu, a był to niewielki dwuosobowy pokoik. Był to niewielki dwuosobowy pokoik, ale w zupełności wystarczył, by wraz z starym materacem zmieściła się tam również wanna. I ta przeklęta muzyka puszczona z patefonu, to przecież obraz rychłego końca wszystkich marzeń Kurtki o wielkiej karierze zapaśnika! Trzy dni później od samego Czyściwa dowiedział się o skutkach ich owocnej nocy; Zbałamuciłeś mi córkę! Teraz nie pozostaje ci nic innego, jak...! Kurtka oczywiście na to nie przystał, gdyż ponad wszystko cenił sobie wolność; Dlaczego nie może pozostać tak jak...! Ale pod groźbą posądzenia o gwałt uległ tym namową, a więc dał się zaprowadzić przed ołtarz. Owocem tej nierozważnej nocy była jakże droga jemu sercu Anastasia; w owym czasie od dobrych paru lat nie mieszkała już z rodzicami pod jednym dachem, dlatego więcej o niej nie wspomnę. I przyznam, że pierwsze dwa lata małżeństwa musiały być dla Kurtki straszne, gdyż tak się składa, że dzielił z nim nawet szczoteczkę do zębów. Nie mówiąc o sypialni, którą dla utrudnienia im życia nie omieszkał się nawet przedzielić w połowie czymś takim jak prześcieradło. A więc nici z baraszkowania, w przypływie emocji miała szeptać do ucha Kurtce jego świeżo upieczona małżonka. Nikt już nie pamięta, że pomimo licznych trudności był to chyba najszczęśliwszy okres ich małżeństwa; niemili nic, ale właśnie to nic wystarczyło im za wszystko. Rozłam nastąpił wraz z prowadzeniem się do nowego domu, czyli jakieś dwa lata i osiem miesięcy później; bo tyle mniej więcej czasu zajęło Kurtce postawienie tego rozległego bungalow. A wszystko zaczęło się od rzekomo stłuczonej filiżanki; rzekomo, gdyż wedle wersji Kurtki spadając na ziemię, nieuległa ona większej szkodzie niż lekkie zarysowanie. Ale dla tej skrupulantki tak czy siak była już stracona! Widocznie upatrywała w niej swoje szczęście, a najmniejszy jej uszczerbek mógł spowodować nagłą zmianę losu. Bo jak inaczej można wytłumaczyć awanturę, jaką mu wstrzela, a zaczęła od słów: „Ty guzdrało, nie potrafisz nawet...!”. Sam nie dokończę tego zdania, ale wyjawię, że miało ono związek dla jakiej mężczyzna niejednokroć sięga po różnej maści specyfiki, by ratować swoją dumę! I przyznam, że bardzo go to zabolało, bo jeszcze dwadzieścia lat później miał wspominać jej słowa; Ty guzdrało nie potrafisz nawet...! Choć wtenczas również nie poskąpił jej licznych uwag odnośnie tych spraw; Za to twoje...! To nagłe oziębienie wydawało się że przejdzie wraz zimą, która od lat w tej części świata więcej nastręcza przykrości niż jakiegokolwiek pożytku. Tak niebyło! Sroga zima zapanowała na dobre w ich sercach i gdyby nieczęste wichury pewnie każde z osobna skostniałoby na amen. Ten stan miał się utrzymywać do ubiegłego miesiąca, czyli na oko to jakieś dwadzieścia sześć lat. A fanaberia dla której postanowiła zainicjować nowy rozdział w swoim małżeństwie miała ścisły związek z snem jaki ostatnio jej się przyśnił. W tym dziwacznym śnie jak to później miała określić swojej psiapsiółce, znalazła się chyba w piekle. Co zresztą dobrze może tłumaczyć fakt, że obudziła się z diabelskim znamieniem na którymś z przedramion; była to jakby blizna jaką dla oznakowania bydła często stosuję się w krajach ameryki hiszpańskiej, a więc naprawdę musiała być to dotkliwa rana i równie okropnie wyglądać! Choć lekarz który ją później badał przypisał tej przypadłości raczej zadrapanie, tak jakby wyrwała się pani z szponów diabelskiej istocie! Bardzo wzięła do siebie tą diagnozę, dlatego też marze sennej z poprzedniego dnia przypisała właśnie to znaczenie; Ledwo, co wyrwałam się diabelskiej istocie z...! Zaś w tym śnie znalazła się chyba w piekle, co zresztą wynika z dalszej relacji jej niezwykłego opowiadania; A więc słuchaj jak to było, gdyż nie zamierzam drugi raz powtarzać tego...! Wokół mnie była ciemność, a jakieś szkaradne istoty pokryte gęstym włosiem...! Tak, prowadziły mnie do wielkiego kotła...! W chwili gdy zaczęłam im się wyrywać sen się urwał i obudziłam się z tą okropną...! A jako, że jej psiapsiółka posiadała dar tłumaczenia wszelakich snów, toteż bez zastanowienia odpowiedziała jej czego może dotyczyć; Właśnie to cię czeka, jeśli w porę tego bezbożnika nie ukierunkujesz na właściwą...! Jesteś za niego odpowiedzialna przed bogiem! Czyli mówiąc wprost jeśli dalej będzie chlał z swoim koleżkami pod blachą, to ja skończę w tym kotle! To zdanie wypowiedziała już jakby do siebie, co dobrze odzwierciedla fakt, że w chwili tej spoglądała w sufit. Było to trudne zadanie, a wręcz wydawało się niemożliwe! Choćby dlatego, że już od kilku lat nie chciał jej słuchać i notorycznie odwracał się do niej plecami kiedy tylko przechodziła obok. Iść z nim na wojnę to jakby strzelić sobie w głowę, powtarzała ta frustratka zachodząc w głowę jakim sposobem może urzeczywistnić swoje marzenie w rzeczywistość. Pomysł znalazł się szybko, kiedy przechadzając się obok ogrodu zoologicznego jej oczom miała ukazać się niezwykła scena. Problem dotyczył goryla, to znaczy w jaki zabawny sposób dwóm pracownikom londyńskiego zoo udało się go nakłonić, aby wrócił z powrotem do klatki; oczywiście w tym celu posłużyli się bananem, co chyba nie muszę wyjaśniać! Tak, więc ta łasica w urzeczywistnieniu swego celu postanowiła posłużyć się równie wyszukaną przynętą. A chyba nie muszę wyjaśniać, że miała ona znajdować się w identycznej klatce; klatce, w której to bezradne zwierzę w chwili przestąpienia jej progu miało pozostać już na zawsze. Przynętą oczywiście było piwo! Wszak niby jakim innym sposobem można nakłonić to dzikie zwierzę do przestąpienia progu tej rozległej klatki? Zostawmy jej rozważania na deszczową pogodę i zrazu przejdźmy do czynu; czyli od tego czasu niech upłynie jakieś sześć godzin, a Kurtka okrężną drogą wróci do domu. I jest prawdą, że nawet jedna spośród wszystkich myśli które w tamtym czasie zaprzątały mu umysł nie dotyczyła usadowionej na końcu korytarza klatki. Za to kufel piwa w niej złożony wyczuł już za drzwiami! I ledwo dobrał się do jego połyskliwej zawartości, jak wieko klatki zatrzasnęło się za nim na amen. A droga małżonka przyleciała na miotle z sąsiedniego pokoju; Mam cie kanarku! Od teraz wszystko się...! Ile w tym prawdy o tym już dobrze wie najlepiej ten poczciwiec, co właśnie trwożliwym wzrokiem mi się przygląda; bo w ciągu tego miesiąca zgubił trzy takie Kurtki, popadł w liczne manie, nie mówiąc, że piwo mógł sobie najzwyczajniej wybić z głowy! I to chyba jego brak najbardziej mu doskwierał, kiedy samotność nie wydawała się taka okropna. Zwłaszcza że niemal bez przerwy z dwójką swoich przyjaciół porozumiewał się za pomocą alfabetu morsa; Wymyśl, coś żeby mnie stąd...! Jednym z nich był Misiu, a drugi oczywiście Stefuś; czyli jakby nie patrząc sprawca całego zamieszania. Raz złapany w klatkę kanarek nigdy nie będzie znów wolny, zaraz po wszystkim miała powtarzać ta łachudra. A wedle jej koncepcji miał pozostać w niej już do końca swoich dni, co można rozumieć, że tym niby miała go uchronić od wszelkich grzechów, jakich przez ten czas namnożyłby niewątpliwie sporo. I tak każdego dnia niezależnie od nastrojów swej dobrodziejki odprawiał pokutę, co można rozumieć przez śpiewanie godzinek o piątej rano. Ale w swej pomysłowości przedsięwzięła także inne środki, aby wyprowadzić go w końcu na właściwą drogę. Do jednych z nich niewątpliwie należała głodówka, czyli post; niejednokrotnie przedłużał się do trzech dni, by po wszystkim schyłkiem dnia obdarować go zaledwie trzema groszkami. Kiedy sama zajadała się w najlepsze schabowym. Poprzestając na głodówce warto również wspomnieć coś o jej niezliczonych talentach, a zwłaszcza grze na klawikordzie; bo to nim tuż przed południem wprawiała go w nastrój posępniejszy niż pogrzeb. A słowa do tej kociej muzyki ułożyła mniej więcej takie; Mój Herodku za twe zbytki chodź do piekła, boś ty brzydki! Wprawdzie nijak miało się to z celem dla którego przedsięwzięła tak drastyczne środki, ale dajmy jej pokój, wszak to kobieta, więc równie dobrze swoją piosenkę mogłaby zacząć od słów; Była sobie żabka...! To wszystko odnośnie tej szopki, a teraz wróćmy do właściwego wątku tej powieści. A więc mamy godzinę dziewiętnastą, zaraz ta łachudra znajdzie mi jakiś kąt w tym rozległym bungalow, a jeszcze wcześniej poczęstuje mnie swoim gulaszem. Gulasz oczywiście dostał się kwiatkom, bo cóż innego mogłem uczynić z tym jakby nie patrząc koncentratem pomidorowym. I tak chwilę później podreptałem za tą łachudrą w głąb ciemnego korytarza. A myśli me były skupione wokół tego poczciwca...