Wiara vs fakty. Dlaczego nauki i religii nie można ze sobą pogodzić - Jerry A. Coyne - ebook

Wiara vs fakty. Dlaczego nauki i religii nie można ze sobą pogodzić ebook

Jerry A. Coyne

4,0

Opis

Dlaczego próba pogodzenia wiary z nauką jest skazana na niepowodzenie? Odpowiedź prof. biologii Jerry’ego Coyne’a nie pozostawia wątpliwości!

 

Autor bestsellerowej książki Ewolucja jest faktem (Prószyński i S-ka, 2009) dogłębnie wyjaśnia, dlaczego każda próba pogodzenia wiary z nauką jest skazana na niepowodzenie. Dowodzi jasno i bez emocji, że narzędzia naukowe oparte na rozumie i badaniach empirycznych są niezawodne. Natomiast te, którymi posługuje się religia, prowadzą do błędnych, niesprawdzalnych lub sprzecznych wniosków.

 

Wnikliwy, cudowny tekst, dobitnie pokazujący, że szczere wątpliwości w nauce są lepsze niż fałszywe pewniki w religii. (Sam Harris)

Znakomicie uargumentowana książka (Richard Dawkins)

 


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Faith vs. Fact. Why science and religion are incompatible

Tłumaczenie z języka angielskiego: Monika Stogowska-Woszczyk

Redaktor serii: Agnieszka Rachwał-Chybowska

Przygotowanie wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski, MAGRAF S.C.

Koncepcja okładki: STAPIS

Skład i łamanie: MEGADESIGN Maciej Łukasik | www.megadesign.pl

Projekt loga serii: MEGADESIGN Maciej Łukasik | www.megadesign.pl

Zdjęcie autora na 4. s. okładki pochodzi z wikiquote.org

ISBN: 978-83-7967-129-8

Copyright © 2015 by Jerry A. Coyne. All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Monika Stogowska-Woszczyk

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2020

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48 32 206 86 41, +48 32 259 75 74

www.stapis.com.pl

Dla Bruce’a Granta, mojego pierwszego naukowego mentora,

oraz

dla Małgorzaty, Andrzeja i Hili Koraszewskich, za bezpieczną świecką przystań do rozmyślań i pisania

Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z Biblii Króla Jakuba[1], a definicje ze słownika Oxford English Dictionary pochodzą z wersji elektronicznej dostępnej w University of Chicago Libraries. Słowo „bóg” piszę wielką literą, kiedy mam na myśli Boga abrahamowego (islamu, judaizmu lub chrześcijaństwa), a z małej – kiedy nie chodzi o żadnych konkretnych bogów. Bóg abrahamowy jest tradycyjnie płci męskiej, dlatego używam zaimka „on”, ale nie piszę go wielką literą.

Jerry Coyne

Przedmowa. Powstanie tej książki

W nauce dobre jest to, że jest prawdziwa, niezależnie od tego, czy w nią wierzysz, czy nie[4].

Neil deGrasse Tyson

W lutym 2013 r. odbyłem debatę z młodą luterańską teolożką na bardzo gorący temat: „Czy naukę i religię można ze sobą pogodzić?”. Debata odbyła się w historycznym budynku kościoła Circular Congregational Church w Charleston w Karolinie Południowej, jednym z najstarszych kościołów w południowych stanach USA. Oboje wygłosiliśmy nasze dwudziestominutowe przemówienia (ona twierdziła, że można, ja – że nie), a następnie poproszono nas o podsumowanie naszych poglądów w jednym zdaniu. Nie pamiętam, jakie było moje własne streszczenie, ale dobrze pamiętam, co powiedziała teolożka: „Musimy zawsze pamiętać, że wiara jest darem”.

Był to jeden z klasycznych momentów l’esprit d’escalier („myśli na schodach”), spóźnionej riposty, która była idealna, ale przyszła mi do głowy już po wszystkim. Krótko po zakończeniu debaty nie tylko przypomniałem sobie, że angielskie słowo gift (dar) po niemiecku oznacza truciznę, ale zdałem sobie też sprawę, że konkluzja teolożki podkopuje całą jej tezę, że naukę i religię można ze sobą pogodzić. Nie pamiętam, co odpowiedziałem, ale powinienem był powiedzieć: „Wiara może być darem w kontekście religijnym, ale dla nauki jest ona trucizną – a to dlatego, że nie prowadzi do odkrycia prawdy”.

Ta książka daje mi okazję powiedzieć to teraz. Piszę w niej o tym, w jak różny sposób nauka i religia postrzegają wiarę i jak sprawia to, że są sprzecznymi metodami odkrywania prawdy o świecie. Moim zdaniem religia i nauka na wiele sposobów konkurują ze sobą w opisywaniu rzeczywistości – obie formułują „tezy egzystencjalne” o tym, co jest prawdziwe, ale wykorzystują do tego inne narzędzia. Uważam też, że arsenał narzędzi nauki, oparty na rozumie i badaniach empirycznych, jest rzetelny, podczas gdy narzędzia religii – w tym wiara, dogmat i objawienie – takie nie są, przez co wiodą do nieprawidłowych, niesprawdzalnych lub sprzecznych wniosków. Tak, ponieważ religia opiera się na wierze, a nie na dowodach, sama pozbawia się możliwości dojścia do prawdy.

Utrzymuję więc – i tu różnię się od licznych akomodacjonistów, którzy uważają, że religia i nauka są zgodne i uzupełniają się wzajemnie, a przynajmniej nie ma między nimi konfliktu – że religia i nauka prowadzą coś w rodzaju wojny, wojny o zrozumienie, czy należy mieć dobre powody, żeby uznać coś za prawdziwe.

Choć jest to książka o konflikcie między religią a nauką, uważam ją tylko za bitwę w większej wojnie – wojnie między racjonalnością a przesądem. Religia to tylko jeden z przesądów (pozostałe to wiara m.in. w: astrologię, zjawiska paranormalne, homeopatię i duchowe uzdrawianie), ale za to przesąd najpopularniejszy i najbardziej szkodliwy. Nauki przyrodnicze są natomiast tylko jedną z form racjonalności (pozostałymi są filozofia i matematyka), ale to forma bardzo dobrze rozwinięta i jedyna, która jest w stanie zrozumieć i opisać rzeczywistość. Wszystkie pozornie oferujące nam prawdę przesądy stanowią w istocie rodzaje pseudonauki i korzystają z podobnych taktyk, by uodpornić się na obalające je dowody. Jak się później przekonamy, zwolennicy takich pseudonauk jak homeopatia czy postrzeganie pozazmysłowe często na poparcie swoich przekonań używają tych samych argumentów co teolodzy w obronie swojej wiary.

Debata nauka vs. religia to tylko jedna z bitew w wojnie między racjonalnością a przesądem, ale zajmuję się właśnie nią z kilku powodów. Po pierwsze kontrowersje jej dotyczące stały się bardziej powszechne i widoczne, prawdopodobnie z powodu pojawienia się nowego elementu w krytyce religii. Najnowszy aspekt „nowego ateizmu” – formy niewiary odróżniającej poglądy takich pisarzy jak Sam Harris i Richard Dawkins od „starego” ateizmu reprezentowanego przez Jeana-Paula Sartre’a czy Bertranda Russella – to spostrzeżenie, że większość religii jest zakorzenionych w tezach, które można postrzegać jako naukowe. To znaczy Bóg i filary wielu religii to hipotezy, które można (przynajmniej z zasady) zbadać za pomocą nauki i rozumu. Zgodnie z tym argumentem, jeśli tez religijnych nie można poprzeć wiarygodnymi dowodami, to powinny zostać odrzucone, dopóki nie pojawi się więcej dowodów – zupełnie jak w przypadku niepewnych tez naukowych. Argument ten wspierają także nowe odkrycia naukowe w takich obszarach jak kosmologia, neurobiologia i biologia ewolucyjna. Podkopały one tezy religijne, zgodnie z którymi zjawiska w rodzaju powstania wszechświata czy istnienia ludzkiej moralności i świadomości są niemożliwe do wyjaśnienia przez naukę, a więc stanowią dowód na istnienie Boga. Widząc, jak ich terytorium się kurczy, wierni zaczęli podkreślać, że religia to będący uzupełnieniem nauki sposób na zrozumienie przyrody. Ale najważniejszym powodem, dla którego w książce skupiam się na religii, a nie na innych formach irracjonalności, nie jest dokumentowanie konfliktu historycznego, ale to, że spośród wszystkich form przesądów religia ma największy potencjał wyrządzania szkód publicznych. Wiara w astrologię niewielu osobom wyrządza szkodę, za to (o czym przekonamy się z ostatniego rozdziału) wiele osób ucierpiało z powodu wiary w jakiegoś boga lub na skutek przekonania, że sama w sobie jest ona cnotą.

Ten argument interesuje mnie ze względów osobistych oraz zawodowych, jako że całe swoje dorosłe życie spędziłem na studiowaniu biologii ewolucyjnej i jej nauczaniu – a to gałąź nauki najbardziej potępiana i odrzucana przez religię. W tym miejscu pozwolę sobie na kilka informacji biograficznych: wychowałem się w świeckiej żydowskiej rodzinie, a jak wiadomo, takie wychowanie graniczy z ateizmem. Swoją niesprecyzowaną wiarę w Boga[5] porzuciłem jednak niemal natychmiast, kiedy w wieku siedemnastu lat słuchałem albumu Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band i nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma tak naprawdę żadnych dowodów na tezy religijne, które mi wpojono – ani na żadne inne. Od początku więc moja niewiara opierała się na braku dowodów na istnienie jakiegokolwiek boskiego bytu. W porównaniu z innymi wierzącymi odrzuciłem Boga szybko i bezboleśnie. Później nie myślałem zbyt wiele o religii, dopóki nie zacząłem zajmować się nauką zawodowo.

Najbardziej niezawodny sposób na wmieszanie się w konflikt między nauką a religią to zostać biologiem ewolucyjnym. Prawie połowa Amerykanów całkowicie odrzuca teorię ewolucji, opowiadając się za dosłowną interpretacją Biblii, według której każdy gatunek (a przynajmniej nasz własny) został znienacka stworzony z niczego przez boską istotę niecałe 10 tys. lat temu. A większość pozostałych Amerykanów i tak wierzy, że Bóg w jakiś sposób pokierował ewolucją – zdecydowanie odrzucają więc przyjęty przez biologów ewolucyjnych pogląd naturalistyczny. Zgodnie z nim ewolucja, jak wszystkie zjawiska we wszechświecie, jest konsekwencją praw fizyki i nie ingerowały w nią siły nadprzyrodzone. Właściwie zaledwie jedna piąta Amerykanów akceptuje ewolucję w wydaniu czysto naturalistycznym, z którym zgadzają się naukowcy.

Kiedy prowadziłem swoje pierwsze zajęcia z ewolucji na Uniwersytecie Marylandu, miałem bezpośredni kontakt z jej przeciwnikami, ponieważ na placu pod moją salą wykładową często stawał kaznodzieja, który głośno rozwodził się nad tym, że ewolucja to narzędzie szatana. Również wielu moich własnych studentów, choć posłusznie uczyło się o ewolucji, wyraźnie dawało do zrozumienia, że absolutnie w nią nie wierzy. Byłem ciekaw, skąd bierze się ten sprzeciw, skoro mamy tyle dowodów na ewolucję, więc sam zacząłem czytać o kreacjonizmie. Od razu pojąłem, że dosłownie cały sprzeciw wobec ewolucji bierze się z religii, a spośród dziesiątków znanych mi słynnych kreacjonistów słyszałem tylko o jednym, którego poglądy nie są motywowane religią – to filozof David Berlinski.

Po dwudziestu pięciu latach nauczania i nieustannego spotykania się z oporem postanowiłem odnieść się do problemu, jakim jest kreacjonizm, w jedyny dostępny mi sposób – pisząc popularnonaukową książkę, w której wyłożę dowody na ewolucję. A jest ich prawdziwa masa – dowody ze skamielin, embriologii, biologii molekularnej, geografii zwierząt i roślin, rozwoju i budowy organizmów zwierzęcych itd. Co ciekawe, nikt wcześniej nie opracował takiej publikacji. Zdawało mi się, że osoby praktyczne, a nawet sceptyczne, z pewnością zaakceptują w końcu naukowy pogląd na ewolucję, kiedy już zobaczą czarno na białym dowody na jej prawdziwość. Otóż myliłem się. Choć moja książka Ewolucja jest faktem[6] stała się dość popularna (na krótko trafiła nawet na listę bestsellerów „New York Timesa”), i choć dostałem całkiem sporo listów od wierzących czytelników, którzy pisali, że „nawróciłem” ich na ewolucję, odsetek kreacjonistów w Ameryce nie drgnął ani na milimetr: od trzydziestu dwóch lat waha się między 40 proc. a 46 proc.[7]

Szybko zdałem sobie sprawę, jak jałowe jest posługiwanie się dowodami w celu przekonania Amerykanów do ewolucji, bo ich wiara sprawia, że lekceważą i odrzucają fakty, które mają przed nosem. W mojej poprzedniej książce wspominam, że kiedy zdałem sobie z tego sprawę, pomyślałem „eureka”. Pewnego razu grupa biznesmenów z luksusowych przedmieść Chicago, którzy w ramach wytchnienia od rozmów na tematy zawodowe chcieli dowiedzieć się czegoś o nauce, zaprosiła mnie, bym wygłosił wykład o ewolucji na ich cotygodniowym lunchu. Przygotowałem więc mowę o dowodach na ewolucję, popartą licznymi przykładami, zdjęciami skamielin form przejściowych, narządów szczątkowych oraz anomalii rozwojowych, takich jak znikające zaczątki kończyn embrionów delfinów. Wydawało mi się, że słuchają z aprobatą. Ale po wykładzie jeden z uczestników podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i powiedział: „Doktorze Coyne, pańskie dowody na prawdziwość ewolucji były dla mnie bardzo przekonujące – ale nadal w nią nie wierzę”.

Osłupiałem. Jak to możliwe, że dla kogoś dowody były przekonujące, ale i tak go nie przekonały? Odpowiedzią jest oczywiście religia, która znieczuliła go na przedstawione przeze mnie argumenty.

Jako naukowiec wychowany niemal bez religijnej indoktrynacji nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie bywają tak ślepi na twarde dane i niepodważalne dowody. Dlaczego nie chcą być religijni i jednocześnie akceptować ewolucji? To pytanie sprawiło, że zacząłem czytać mnóstwo książek o relacji między nauką a religią; odkryłem też, że znaczna jej część jest w zasadzie akomodacjonistyczna – ten termin oznacza, że te dwa obszary można postrzegać jako wzajemnie się uzupełniające i wspierające lub przynajmniej niebędące w konflikcie. Ale w miarę zagłębiania się w temat i czytania także książek teologicznych, zdałem sobie sprawę, że między nauką a religią istnieją trudne do pogodzenia rozbieżności, nad którymi literatura akomodacjonistyczna prześlizguje się lub których unika.

Zacząłem również rozumieć, że sama teologia, a przynajmniej formułowane przez religię założenia na temat prawdy o świecie, zmieniają ją w rodzaj nauki – nauki posługującej się słabymi dowodami do formułowania mocnych założeń na temat tego, co jest prawdą. Jako naukowiec dostrzegłem wyraźne podobieństwa między empirycznym i opartym na rozumowaniu uzasadnieniem dla wiary, jakie stosuje teologia, a taktykami używanymi przez pseudonaukowców do obrony ich twierdzeń. Jedno z nich to odgórne zobowiązanie do obrony i uzasadnienia swoich tez, co stanowi silny kontrast dla naukowej praktyki nieustannego sprawdzania, czy przypadkiem wysuwane przez nas hipotezy nie są błędne. A jednak osoby religijne uzależniają swoją przyszłość i całe życie od dowodów, które pod względem rzetelności nawet nie zbliżą się np. do danych, jakich wymaga amerykański rząd do zatwierdzenia nowego leku na depresję. W końcu zrozumiałem, że tezy o tym, że naukę i religię można pogodzić, są chwiejne i opierają się na założeniach dotyczących natury religii akceptowanych przez niewielu wierzących. Zrozumiałem też, że religii nigdy nie będzie można pogodzić z nauką, o ile nie rozcieńczymy jej tak bardzo, że przestanie być religią i stanie się filozofią humanistyczną.

Pojąłem więc to, co mogliby powiedzieć mi inni przeciwnicy kreacjonizmu: by przekonać Amerykanów do zaakceptowania prawdziwości ewolucji nie wystarczy zapoznać ich z faktami, ale trzeba też oduczyć ich wiary, która zastępuje potrzebę dowodów prostym zaangażowaniem emocjonalnym. Postaram się przekonać was, że religia – w wydaniu praktykowanym przez większość wierzących – jest zdecydowanie sprzeczna z nauką i że ten konflikt szkodzi samej nauce: temu, jak jest postrzegana, oraz przekonaniom ludzi na temat tego, co nauka może lub czego nie może nam przekazać. Będę też dowodził, że stwierdzenie, jakoby religia i nauka były komplementarnymi „drogami do wiedzy”, daje religii nieuzasadnioną wiarygodność, która w wydaniu ekstremalnym jest odpowiedzialna za wiele zgonów i która ostatecznie może przyczynić się do upadku tak naszego gatunku, jak i innych gatunków na Ziemi.

Nauka i religia konkurują więc ze sobą w dziedzinie odkrywania prawdy o świecie, w którym żyjemy. Religia poniosła tu gorzką porażkę, ponieważ narzędzia, za pomocą których rozpoznaje „prawdę”, są bezużyteczne. Tych obszarów nie można ze sobą pogodzić, tak samo jak racjonalności nie można pogodzić z irracjonalnością.

Ale pozwólcie, że od razu przedstawię kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze niektóre „religie”, np. dżinizm i zorientowane na medytację wersje buddyzmu, w bardzo ograniczony sposób wypowiadają się na temat tego, jakie byty istnieją na świecie. (Za chwilę przedstawię definicję religii, żeby lepiej zilustrować moją tezę). Członkowie innych religii, np. kwakrzy czy uniwersaliści unitariańscy, są niejednolitą grupą – niektórych „wierzących” ciężko odróżnić od agnostyków czy ateistów, bo wyznają niesprecyzowaną, pozbawioną boga duchowość. Jako że wiara takich osób często nie jest teistyczna (czyli jej częścią nie jest bóstwo, które ingeruje w losy świata), istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie sprzeczna z nauką. W tej książce skupiam się głównie na wyznaniach teistycznych – nie są to wszystkie religie, ale stanowią przeważającą większość wyznań i wyznawców na świecie.

Jest kilka powodów, dla których koncentruję się na religiach abrahamowych – islamie, chrześcijaństwie i judaizmie. To o nich wiem najwięcej, a co najważniejsze – to ich (a zwłaszcza chrześcijaństwa) najbardziej dotyczy problem pogodzenia wierzeń z nauką. Przelotnie omawiam też inne religie, ale ta książka dotyczy głównie różnych odmian chrześcijaństwa. Zajmuję się też przede wszystkim kwestią nauki i religii w USA, bo to tutaj konflikt między nimi jest najbardziej widoczny. W Europie problem jest mniej palący, bo procent teistów, zwłaszcza w Europie Zachodniej i Skandynawii, jest znacznie niższy niż w Ameryce. Z kolei na Bliskim Wschodzie, gdzie islam jest w poważnym konflikcie z nauką, takie rozważania często postrzega się jako herezję.

I wreszcie – istnieją odmiany religii abrahamowych o dogmatach tak niejasnych, że trudno powiedzieć, czy są sprzeczne z nauką. Na przykład teologia apofatyczna (zwana także negatywną) nie mówi nic na temat natury boga czy nawet jego istnienia. Niektórzy liberalni chrześcijanie traktują Boga jako „podstawę bytu”, a nie jako jednostkę o quasi-ludzkich uczuciach i właściwościach, która zachowuje się w określony sposób. Choć część teologów twierdzi, że właśnie to są „najsilniejsze” cechy boskie, mówią tak tylko dlatego, że pociągają one za sobą najmniej założeń, a więc są najmniej podatne na obalenie czy chociażby dyskusję. Dla każdego, kto wie coś o religii, oczywiste jest, że większość ludzi nie wybiera takich złagodzonych wersji wiary, tylko osobowego, ingerującego w losy świata boga.

To prowadzi nas do powszechnej opinii, że krytycy religii stosują tzw. sofizmat rozszerzenia, sądząc, że wszyscy wierzący to fundamentaliści albo że traktują Biblię dosłownie, i że pomijamy „silne i złożone” wersje wiary wyznawane przez liberalnych teologów. Zgodnie z tym argumentem prawdziwa dyskusja na temat zgodności wiary z nauką wymaga, byśmy zajęli się tylko tymi złożonymi formami wiary. Ponieważ jeśli będziemy postrzegać religię jedynie jako „przekonania przeciętnej osoby wierzącej”, wtedy twierdzenie, że są one sprzeczne z nauką, jest równie bezsensowne, co definiowanie nauki zgodnie z jej podstawowym i często błędnym rozumieniem przeciętnego obywatela.

Ale to porównanie jest z wielu powodów mylne. Po pierwsze, choć wielu laików nie rozumie w pełni nauki, to nie praktykują jej ani nie są częścią społeczności naukowej. Za to przeciętna osoba wierząca nie tylko praktykuje religię, ale może też należeć do społeczności religijnej starającej się szerzyć swoje przekonania w społeczeństwie. I choć teologowie może i wiedzą więcej o historii religii (lub o pracy innych teologów) niż zwykli wierni, to nie są specjalistami od rozumienia natury Boga, jego dążeń i wpływu na świat. Jeśli chodzi o rozumienie tez swojej wiary, „zwykli” wierni są o wiele bliżsi teologom niż interesujący się nauką laicy fizykom i biologom, których podziwiają. W tej książce rozważę zarówno tezy „zwykłych” wiernych, jak i tezy teologów, bo chociaż problem „wiara vs. nauka” jest najpoważniejszy dla zwykłego wiernego, to właśnie teologowie używają naukowych argumentów, by przekonać wiernych, że ich wiara nie stoi w sprzeczności z nauką.

Chciałbym podkreślić, że choć według mnie nauki i religii nie można ze sobą pogodzić, nie oznacza to, że w moim odczuciu większość osób wierzących odrzuca naukę. Wielu żydów, buddystów, chrześcijan i liberalnych muzułmanów akceptuje nawet ewolucję, czyli tę najbardziej pogardzaną przez wierzących naukę. I, rzecz jasna, większość wierzących nie ma problemu z takimi zjawiskami jak supernowa, fotosynteza czy grawitacja. Do konfliktu dochodzi jedynie w kilku określonych obszarach nauki, ale także w kwestii ogólnej walidacji wiary. W moim argumencie o niezgodności nie chodzi o postrzeganie przez ludzi, ale o to, w jak sprzeczny sposób nauka i religia udowadniają swoje tezy na temat rzeczywistości.

Najpierw przedstawię dowód na to, że konflikt między nauką a religią jest poważny i odbywa się na szeroką skalę – wspomnę między innymi o niezliczonych książkach i oficjalnych oświadczeniach zarówno naukowców, jak i teologów, w których zapewniają oni, że zgodność istnieje, ale używają różnych, czasem sprzecznych argumentów. Już sama liczba i różnorodność tych zapewnień sugerują, że mamy do czynienia z nierozwiązanym problemem. Dalsze dowody na konflikt to m.in. wysoki odsetek naukowców-ateistów zarówno w USA, jak i w Wielkiej Brytanii – jest on niemal dziesięciokrotnie wyższy niż wśród ogółu populacji. W Stanach Zjednoczonych i w innych krajach istnieją także prawa dające wierze przewagę nad nauką i pierwszeństwo wobec niej, np. w kwestii leczenia dzieci. Również wszechobecny kreacjonizm oraz popularność wiary w religijne i duchowe uzdrawianie pokazują wyraźny konflikt między nauką i religią.

W drugim rozdziale omówię warunki badawcze – co rozumiem przez naukę i religię, a co przez ich wzajemną niezgodność. Przedstawię argumenty dowodzące, że owa niezgodność zachodzi na trzech poziomach – metodologii, rezultatów oraz filozofii, czyli tego, jakie „prawdy” odkrywa nauka, a jakie wiara.

W rozdziale trzecim zajmę się akomodacjonizmem; omówię przykłady argumentów przedstawianych przez osoby wierzące i organizacje naukowe, dotyczących harmonii między nauką a wiarą. Dwa najpopularniejsze to istnienie religijnych naukowców oraz słynna koncepcja „Nie Obejmujących się MAgisteriów” (NOMA) Stephena Jaya Goulda, w której nauka zajmuje sferę faktów o świecie, a religia – niezależne królestwo znaczenia, moralności i wartości. Ostatecznie strategie w pełni akomodacjonistyczne się nie sprawdzają, ponieważ nie potrafią pogodzić ze sobą olbrzymich rozbieżności między odkrywaniem „prawdy” metodą rozumu a dochodzeniem do niej metodą wiary. Wymienię trzy przykłady problemów, które pojawiają się, kiedy postępy naukowe są wyraźnie sprzeczne z dogmatami religijnymi: ewolucja teistyczna (kierowana przez Boga), teorie na temat istnienia Adama i Ewy oraz wierzenia mormonów na temat pochodzenia Indian.

Czwarty rozdział, zatytułowany Wiara kontratakuje, dotyczy nie tylko rzekomego wkładu wiary w naukę, ale także dyskredytacji nauki przez wiernych, którzy bronią swojego terytorium. Argumentów jest wiele – to między innymi stwierdzenia, że nauka w rzeczywistości wspiera ideę Boga, dostarczając odpowiedzi na pytania będące rzekomo poza zasięgiem nauki. Ja nazywam te starania „nową teologią naturalną” – współczesną wersją XVIII- i XIX-wiecznych argumentów, które pozornie ukazywały obecność Boga w naturze. Argumenty w nowej wersji dotyczą rzekomego „dostrojenia” świata (jako że podobno to nieprawdopodobne, iż prawa fizyki umożliwiły powstanie form życia), a także rzekomej nieuchronności ewolucji człowieka oraz pewnych elementów ludzkiej moralności, które rzekomo opierają się wyjaśnieniom naukowym, ale nie religijnym. Podejmuję także kwestię „innych dróg do wiedzy” – argumentu, że nauka nie jest jedynym sposobem na dochodzenie do prawdy o świecie. Ja twierdzę, że jest przeciwnie – nauka to jedyna droga do odkrycia prawdy, jeśli przyjmiemy szeroką definicję nauki. Na koniec zajmuję się oskarżeniami wierzących (na zasadzie figury retorycznej tu quoque), że nauka albo sama wzięła się z religii, albo dotyczą jej te same problemy. Te oskarżenia przyjmują różne formy: nauka jest produktem chrześcijaństwa; nauka przyjmuje niesprawdzalne założenia, a więc opiera się na wierze; nauka zawodzi; nauka promuje scjentyzm, czyli pogląd, jakoby wszelkie kwestie nienaukowe były nieistotne; oraz (to największy as w rękawie wierzących) twierdzenie, że choć religia czasem okazywała się szkodliwa, to nauka również, bo wydała na świat np. eugenikę i broń atomową. Dlaczego powinno nas obchodzić, czy religię i naukę można ze sobą pogodzić? Na to pytanie odpowiada rozdział ostatni, w którym pokazuję, dlaczego poleganie na wierze, kiedy mamy dostęp do dowodów i rozumu, wyrządziło wielkie szkody, między innymi doprowadziło do wielu zgonów. Do najbardziej wyrazistych przykładów należy uzdrawianie religijne – w USA chronione przez prawo – odpowiedzialne za wiele zgonów, w tym śmierć dzieci, które nie miały możliwości wyboru metody leczenia. Podobnie sprzeciw wobec szczepionek i badań nad komórkami macierzystymi oraz negacjonizm klimatyczny są niekiedy oparte na religii. Uważam, że w świecie, w którym ludzie musieliby wspierać swoje opinie dowodami i rozumem, a nie wiarą, byłoby mniej sporów o takie kwestie, jak: wspomagane samobójstwo, prawa osób homoseksualnych, antykoncepcja i moralność seksualna. W książce odpowiadam też na pytanie, czy wiara kiedykolwiek bywa użyteczna. Czy zdarza się, że głębokie religijne przekonania, na które jest niewiele dowodów (lub nie ma żadnych), bywają czasem uzasadnione? Nawet jeśli nie możemy udowodnić założeń naszej wiary, to czy religia nie jest użyteczna jako forma spoiwa społecznego i źródło ludzkiej moralności? Czy nauka i religia mogą odbyć konstruktywny dialog na te tematy?

Mam świadomość, że krytyka religii to drażliwa sprawa (typowy temat zakazany przy stole), wywołująca gwałtowne reakcje nawet u osób, które nie są wierzące, ale postrzegają wiarę jako dobro społeczne. Toteż oprócz podsumowania, czego dotyczy ta książka, powinienem też wyjaśnić, czego nie dotyczy.

Choć traktuje ona głównie o religii, moim celem nie jest wykazanie, że religia ma, ogólnie rzecz biorąc, zły wpływ na społeczeństwo. Choć sam tak uważam, a w ostatnim rozdziale nakreślam niektóre problemy związane z wiarą, to nierozsądnie byłoby zaprzeczać, że religia bywa motywacją do wielu dobrych uczynków i aktów miłosierdzia. Jest też ukojeniem w obliczu nieuchronnych życiowych smutków oraz bodźcem do pomocy innym. W efekcie nie da się obliczyć bilansu „dobra i zła” religii.

Moja główna teza jest bardziej zawężona i według mnie łatwiejsza do obrony: rozumienie rzeczywistości (w znaczeniu umiejętności wykorzystania tego, co wiemy, do przewidzenia tego, czego nie wiemy) najlepiej osiągnąć za pomocą narzędzi oferowanych przez naukę; metody religii tego nie umożliwiają. Tę tezę potwierdzają sukcesy nauki w objaśnianiu nam wszystkich elementów świata, od najmniejszych cząstek materii po pochodzenie wszechświata – porównajmy to ze sromotną porażką religii w wyjaśnieniu czegokolwiek na temat bogów, w tym tego, czy w ogóle istnieją. Podczas gdy wszystkie badania naukowe łączy fakt, że prowadzą do rozwiązań, badania religijne prowadzą do rozłamów i powstawania niezliczonych sekt o sprzecznych i niemożliwych do pogodzenia założeniach. Dzięki naukowym prognozom możemy dziś lądować sondami kosmicznymi nie tylko na odległych planetach, ale i na odległych kometach. Możemy produkować tzw. leki projektowane, wymierzone w konkretny rodzaj raka, decydować, które szczepionki na grypę będą najprawdopodobniej najskuteczniejsze w nadchodzącym sezonie, i nareszcie odkryć, jak raz na zawsze pozbyć się plag w rodzaju polio i ospy z powierzchni Ziemi. Za to religia nie jest w stanie nawet powiedzieć nam, czy naprawdę istnieje życie po śmierci, nie wspominając już o wyjaśnieniu swojej własnej natury.

Prawdziwa szkodliwość akomodacjonizmu polega na osłabieniu naszego zmysłu rozsądku poprzez promowanie bezużytecznych metod dochodzenia do prawdy, szczególnie wiary. Jak pisze Sam Harris:

Nie chodzi o to, że my, ateiści, możemy wykazać, że religia wyrządza więcej szkody niż pożytku (chociaż uważam, że to zasadne stwierdzenie, i jak dla mnie wahadło z każdym dniem wychyla się coraz bardziej w stronę szkody). Chodzi o to, że religia pozostaje jedynym rodzajem dyskursu, który zachęca dorosłych ludzi do udawania, że wiedzą rzeczy, których w oczywisty sposób nie wiedzą i nie mogą wiedzieć. Jeśli istnieje postawa sprzeczna z nauką, to właśnie ta postawa. Wiernych zachęca się, by brali na siebie ten niewygodny ciężar fałszu i oszukiwania samych siebie, i robią to prawie wszyscy – rzecz jasna współwyznawcy, wyznawcy innych religii, a teraz zadziwiająco często również naukowcy, którzy twierdzą, że nie wyznają żadnej wiary[8].

Kiedy twierdzę, że nauka to jedyna droga do zdobycia wiedzy o świecie, nie nawołuję do stworzenia społeczeństwa zupełnie przez naukę zdominowanego. Większość osób rozumie przez to świat mechaniczny, wyprany z emocji, pozbawiony sztuki, literatury i ludzkiej potrzeby bycia częścią czegoś większego – potrzeby, która tak wielu przyciąga do religii. Taki świat byłby w istocie jałowy i pozbawiony radości. Chodzi mi raczej o to, że przyjęcie bardziej naukowego punktu widzenia pozwoli nam podejmować decyzje lepsze dla nas samych i dla całego społeczeństwa, ale także nada nowy blask licznym cudom nauki niedostępnym dla tych, którzy – niezgodnie z prawdą – uważają je za coś odległego i zakazanego. Cóż może być bardziej porywające od możliwości zrozumienia, skąd pochodzimy (my i inne gatunki)? To kwestia, którą badam całe moje życie. Co ważniejsze, taki świat nie oznaczałby deprecjonowania ludzkich potrzeb emocjonalnych. Sam żyję zgodnie z zasadami, które zalecam w tej książce, ale gdybyście spotkali mnie na przyjęciu, nigdy nie pomyślelibyście, że jestem naukowcem. Sztuka wywołuje u mnie takie emocje i zachwyt jak u każdej innej osoby, łatwo wzrusza mnie dobry film czy książka, i bardzo staram się pomagać tym, którym mniej poszczęściło się w życiu. Brakuje mi tylko wiary. Można spełniać wszystkie warunki emocjonalne bycia człowiekiem – z wyjątkiem pewności, że czeka nas życie po śmierci – bez przesądów religijnych.

Nie będę jednak zajmować się tu tym, jak zastąpić religię, kiedy w dużej mierze zniknie ze świata – co moim zdaniem jest nieuchronne. Rozwiązania zależą rzecz jasna od potrzeb emocjonalnych poszczególnych jednostek, a osoby zainteresowane konkretami odsyłam do doskonałej książki Philipa Kitchera, Life After Faith: The Case for Secular Humanism[9].

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że nie omawiam w tej książce historycznych, ewolucyjnych i psychologicznych początków religii. Istnieją dziesiątki hipotez na temat tego, skąd wzięła się religia i dlaczego nadal ma swoich wyznawców. Niektóre powołują się na bezpośrednie adaptacje ewolucyjne, inne – na produkty uboczne cech powstałych w wyniku ewolucji, np. naszej tendencji do przypisywania wydarzeń świadomym czynnikom, a jeszcze inne – na użyteczność wiary jako spoiwa społecznego lub środka do kontroli nad innymi. Nie ma tutaj definitywnych odpowiedzi; być może zresztą nigdy ich nie otrzymamy. Aby lepiej poznać liczne świeckie teorie na temat religii, najlepiej zacząć od książek: I człowiek stworzył bogów… Jak powstała religia? Pascala Boyera i Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne Daniela Dennetta[10].

Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli po lekturze tej książki czytelnicy zażądają od innych podania solidnych powodów, dla których wierzą w to, co wierzą – nie tylko w sferze religijnej, ale w każdym obszarze, w którym można przedstawić dowody. Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli ludzie zaczną wkładać tyle samo wysiłku w wybór systemu wierzeń, co w wybór lekarza rodzinnego. Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli ludzie przestaną przyznawać szczególne upoważnienie do głoszenia prawdy o świecie i człowieku księżom, imamom i duchownym, tylko dlatego że to przywódcy religijni. A przede wszystkim mój cel zostanie osiągnięty, jeśli moi czytelnicy, słysząc, że kogoś określono mianem „człowieka wiary”, będą to postrzegać jako krytykę, a nie pochwałę.

1

PROBLEM

Często wspominaliśmy o mojej córce, która jesienną porą zmarła na gorączkę. Sądziłem, że to z woli Bożej, lecz panna Annie powiedziała, że to przez rury kanalizacyjne[11].

Alfred Tennyson

Nie prowadzimy zaciekłych sporów o to, jak pogodzić sport i religię, literaturę i religię czy biznes i religię; dziś zajmującą nas wszystkich kwestią jest zgoda pomiędzy nauką a religią. Ale dlaczego ze wszystkich ludzkich inicjatyw, które można porównać z religią, tak bardzo zajmuje nas zgoda pomiędzy nią a nauką?

Jak dla mnie odpowiedź jest oczywista. Nauka i religia – w przeciwieństwie na przykład do biznesu i religii – to konkurentki w dziedzinie odkrywania prawd o naturze. W dodatku jedynie nauka jest w stanie obalić religijne założenia na temat prawdy, co zresztą zrobiła wielokrotnie (wspomnę chociażby historie o stworzeniu świata z Księgi Rodzaju i innych religii, biblijny potop i fikcyjne wyjście Izraelitów z Egiptu). Z drugiej strony religia nie ma mocy obalania faktów ustalonych przez naukę. To współzawodnictwo oraz zdolność nauki do podważania hegemonii wiary (lecz nie na odwrót) wywołały zagorzałe dyskusje o tym, jak te dwa obszary mają się do siebie i jak osiągnąć między nimi zgodę.

Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że między nauką a religią istnieje niezgoda już od czasów, kiedy nauka zaczęła być oficjalną dziedziną, a miało to miejsce w XVI w. w Europie. Postęp naukowy zaczął się oczywiście o wiele wcześniej – w starożytnej Grecji, Chinach, Indiach i na Bliskim Wschodzie – ale nauka weszła w powszechny konflikt z religią dopiero, kiedy religia zdobyła władzę i ustaliła dogmaty niezbędne do kontrolowania społeczeństwa. Trzeba było poczekać, aż chrześcijaństwo i islam rozkwitną, a nauka wyda z siebie owoce, które zakwestionują założenia religii.

Tak więc konflikty między nauką i religią zdarzają się od pięciuset lat – nie jest to jeden stały konflikt, ale sporadyczne i pamiętne momenty publicznej wrogości. Dwa najważniejsze z nich to scysja Galileusza z kościołem zakończona skazaniem na dożywotni areszt domowy w 1632 r. za to, że odkrył heliocentryczny układ słoneczny, i tzw. małpi proces z 1925 r., obejmujący wielkie starcie pomiędzy Clarencem Darrowem a Williamem Jenningsem Bryanem o to, czy nauczyciel z liceum w Tennessee mógł opowiadać uczniom, że ludzie powstali w wyniku ewolucji (sąd orzekł, że nie). Choć oba te przypadki zostały przekłamane przez akomodacjonistycznych teologów i historyków, którzy twierdzili, że nie doszło tam tak naprawdę do konfliktu między nauką a religią – mówi się zawsze o „polityce”, „władzy” lub „osobistych niesnaskach” – to religijne podłoże tych sporów jest doskonale widoczne. Ale nawet jeśli pominiemy te dwa zdarzenia, to nadal zostaje wiele przypadków, gdy kościół potępił lub nawet opóźnił postępy naukowe. Przypadki te przytoczono w dwóch książkach, o których pokrótce wspomnę (oczywiście bywało też, że kościoły promowały postęp naukowy: przed wprowadzeniem szczepionek na ospę prawdziwą kościoły stały po obu stronach; niektóre twierdziły, że to korzystne dla społeczeństwa, a inne – że powoduje pokrzyżowanie boskich planów co do życia i śmierci).

Jednak te konflikty nie wywołały publicznej dyskusji o stosunku między nauką a religią. Stało się to w XIX w. i najprawdopodobniej powodem było opublikowanie dzieła O powstawaniu gatunków Karola Darwina. Książka ta, będąca największym pogromcą tez biblijnych, jaki kiedykolwiek został napisany, zniszczyła (choć nie celowo) całą serię założeń świętej księgi. Pokazała, że całkowicie naturalistyczne procesy – ewolucja i dobór naturalny – mogą wyjaśnić schematy w naturze, które dotychczas tłumaczono jedynie poprzez odwoływanie się do Wielkiego Projektanta.

Tak więc współczesna debata o niezgodzie między nauką i religią, w której to nauka dzierży potężniejszą broń, zaczęła się od dwóch książek opublikowanych pod koniec XIX w. Historycy nauki uważają, że zapoczątkowały one tzw. tezę o konflikcie [ang. conflict thesis] – pogląd, że między nauką a religią trwa wojna, i to od zawsze, że władze religijne przy każdej okazji przeciwstawiały się nauce i ją mitygowały, a nauka próbowała uwolnić się z okowów religii. Opisawszy przypadki historycznych starć między kościołem a naukowcami, autorzy obu książek uznali, że to nauka jest zwycięzcą.

Obie prace cechowała niespotykana w tamtych czasach zaczepność, w pełni wyrażona w wydanej w 1875 r. książce Dzieje stosunku wiary do rozumu, autorstwa wszechstronnego amerykańskiego uczonego Johna Williama Drapera.

Doszło bowiem już naprawdę do tego, iż zwolennicy tak kościoła rzymskiego, jak wiedzy, przekonali się, że są one wręcz sobie przeciwne; że nie mogą razem istnieć; że jedno musi ustąpić drugiemu, a że ludzkość musi wybierać, bo nie może posiadać obu[12].

Zgodnie z powyższym cytatem Draper postrzegał katolicyzm (nie religię w znaczeniu ogólnym) jako głównego wroga nauki. To dlatego, że katolicyzm był najpopularniejszy i miał bardzo rozbudowane dogmaty, które próbował narzucić jako cywilna potęga. Później, pod koniec XVIII w., antykatolicyzm zaczął dominować wśród amerykańskiej arystokracji.

Historia wojny nauki z teologią w świecie chrześcijańskim, opublikowana w 1896 r., była dłuższa, bardziej naukowa i złożona, zarówno pod względem genezy, jak i intencji. Jej autor, Andrew Dickson White, również był wszechstronnym uczonym – historykiem, dyplomatą i nauczycielem. Był także pierwszym rektorem Uniwersytetu Cornella w mieście Ithaka w stanie Nowy Jork. Kiedy White i fundator uczelni Ezra Cornell założyli uniwersytet w 1865 r., ustawa stanowa definiująca jego misję wymagała, by w radzie naukowej nie przeważali przedstawiciele jednego wyznania i by „przedstawiciele wszystkich wyznań, jak również osoby bezwyznaniowe, były w równy sposób uprawnione do pełnienia wszystkich stanowisk i funkcji”[13]. Takie świeckie podejście było w tamtych czasach wyjątkiem.

White, który sam był wierzący, twierdził, że pluralizm ten miał w istocie na celu promowanie chrześcijaństwa: „Byliśmy [ja i Cornell, który był kwakrem] dalecy od chęci zaszkodzenia chrześcijaństwu, przeciwnie, chcieliśmy je popularyzować; jednak w religijnym charakterze amerykańskich uczelni dostrzegliśmy, dlaczego szkolnictwo wyższe w tak wielu instytucjach jest na niskim poziomie”[14]. Była to wyraźna próba stworzenia amerykańskiego uniwersytetu wzorowanego na modelu europejskim, który będzie zachęcać do wolnych poszukiwań poprzez eliminację dogmatów religijnych.

Ten plan nie wypalił. Świeckie intencje White’a i Cornella zezłościły wielu wierzących, którzy oskarżyli White’a o forsowanie darwinizmu, ateizmu oraz programu nauczania nadmiernie skupionego na naukach ścisłych. Na uczelnię przyjmowano nawet ateistów! (A niektórzy uważali, że każdy profesor uniwersytetu powinien być duchownym). Próba White’a, by coś osiągnąć za pomocą „wyrozumiałej łagodności” spełzła na niczym, a sam White ostatecznie zaczął uważać swoją (wygraną) walkę o świecki uniwersytet za jedną z bitew w większej wojnie między nauką a teologią:

Wtedy to pojawiło się we mnie poczucie prawdziwej trudności – antagonizm pomiędzy teologicznym i naukowym postrzeganiem świata i związanego z tym nauczania[15].

Doprowadziło to do trzydziestu lat pracy naukowej, której zwieńczeniem było dwutomowe dzieło – kompleksowe (dalece wykraczające poza badania jego poprzednika, Drapera), sporne i bestsellerowe – które jest wydawane do dziś. Pomimo całego katalogu sprzeciwu religijnego wobec badań lingwistycznych, nauk o Biblii, takich kwestii medycznych jak szczepionki i narkoza, ulepszenia służby zdrowia, ewolucji, a nawet piorunochronów, White podkreślał, że jego celem nie jest ukazanie konfliktu między nauką i religią, a jedynie między nauką a „dogmatyczną teologią”. Ostatecznie miał nadzieję, choć próżną, że jego książka w rzeczywistości wzmocni religię, poprzez wyszczególnienie przypadków jej bezpodstawnej ingerencji w nauki społeczne i przyrodnicze. W tym sensie wyprzedził akomodacjonistyczne argumenty Stephena Jaya Goulda zawarte w zasadzie „Nie Obejmujących się MAgisteriów” nauki i religii, którą zajmiemy się później.

Sukcesem książek White’a i Drapera na pewno było zapoczątkowanie dyskusji na temat konfliktu między nauką a religią, co z kolei wywołało gniew teologów i historyków nauki, którzy twierdzili, że teza o konflikcie jest po prostu błędna. Niektórzy historycy nauki twierdzili, że White i Draper reprezentowali niski poziom naukowy (tak, to prawda, że popełnili pewne błędy i pominęli niektóre czynniki wyrównawcze, ale to nie wystarcza, by uznać ich tezy za nieważne) oraz że dokładna interpretacja relacji między religią a nauką pokazuje, że często są ze sobą zgodne. Odrzucenie teorii Darwina i Galileusza było według tych historyków odosobnionym incydentem w przyjaznej historii stosunków na linii Kościół–nauka, a w każdym razie te utarczki na pewno nie były powodowane religią, lecz polityką lub osobistymi sporami. Sugerowali oni wręcz, że postęp naukowy był w dużej mierze wspierany przez religię, i przekonywali, że sama nauka jest wytworem chrześcijaństwa, które przenikało średniowieczną Europę.

Prawda leży gdzieś pomiędzy Draperem i Whitem z jednej strony a ich krytykami z drugiej. Choć nie można zaprzeczyć, że religia odegrała ważną rolę w sprzeciwie wobec niektórych nowinek naukowych, takich jak teoria ewolucji i narkoza, to inne, np. szczepionki przeciwko ospie prawdziwej, były zarówno potępiane jak i promowane na podstawie uzasadnienia biblijnego. Z drugiej strony byłoby wypaczeniem faktów powiedzieć, że religia nie pełniła ważnej roli w prześladowaniach Galileusza i Johna Scopesa. Ale jako że nie wszystkie religie sprzeciwiają się nauce, a znaczna jej część jest przez wiernych akceptowana, to pogląd, że nauka i wiara stale toczą ze sobą walkę, jest nieprawdziwy. Jeśli w ten sposób rozumiemy „tezę o konflikcie”, to jest ona błędna.

Ja nie uważam jednak, że religia i nauka zawsze były nieprzejednanymi wrogami, i że ta pierwsza zawsze torpedowała tę drugą. Sądzę za to, że obie formułują nakładające się na siebie tezy i że każda sobie samej przypisuje zdolność do odkrycia prawdy o świecie. Jak wykażę w następnym rozdziale, rozbieżność między nimi polega na różnicach w metodologii i filozofii używanych do odnajdywania tej prawdy, a także w wynikach poszukiwań. Krytycy Drapera i White’a tak zagorzale chcieli obalić ich tezy, że umknął im główny temat obu książek, mianowicie porażka religii w odkryciu jakiejkolwiek prawdy – czy to o samych bogach, czy o bardziej przyziemnych sprawach, takich jak przyczyny chorób.

Skąd więc wiadomo, że na froncie nauka versus religia nie wszystko odbywa się właściwie? Przede wszystkim, jeśli dwa obszary uznano za zgodne ze sobą, to debata o ich zgodności powinna była zakończyć się dawno temu, a jest wręcz przeciwnie – jest coraz bardziej zażarta.

Zacznijmy od kilku dających do myślenia statystyk. Założony w 1971 r. WorldCat to największy na świecie katalog publikacji, zawierający ponad 2 mld tytułów w ponad 70 tys. bibliotek na całym świecie. Jeśli przeszukamy katalog książek anglojęzycznych pod hasłem „nauka i religia”, przekonamy się, że przez ostatnie czterdzieści lat – od 514 w latach 1973-1983 do 2574 w latach 2003-2013 – ich liczba stale rosła. Nie odzwierciedla to jedynie rosnącej łącznej liczby opublikowanych książek, co możemy sprawdzić, porównując tę liczbę do łącznej liczby opublikowanych książek, których tematem była „religia”. Okazuje się, że odsetek książek o religii, które dotyczą również nauki, wzrósł z 1,1 proc. w pierwszym okresie do 2,3 proc. w drugim. Choć liczba książek o religii niemal się podwoiła między pierwszą a drugą dekadą, liczba książek o nauce i religii wzrosła czterokrotnie. I choć nie wszystkie książki o „nauce i religii” dotyczą relacji między nimi, dostępne dane potęgują wrażenie, że zainteresowanie tym tematem rośnie[16].

Wraz ze wzrostem liczby publikacji nastąpił wzrost liczby akademickich kursów i programów dotyczących nauki i religii. W 1997 r. Edward J. Larson i Larry Witham zauważyli, że „zgodnie z jednym z raportów uczelnie w USA prowadzą obecnie tysiąc kursów o nauce i religii, podczas gdy w latach 60. student długo prowadziłby (jałowe) poszukiwania, żeby znaleźć chociaż jeden”[17]. Pojawiły się think tanki i instytucje akademickie całkowicie poświęcone nauce i religii, takie jak Faraday Institute for Sciene and Religion [Instytut Nauki i Religii im. Faradaya] przy Uniwersytecie w Cambridge (założony w 2006 r.), Ian Ramsey Center for Science and Religion [Centrum Nauki i Religii im. Iana Ramseya] przy Uniwersytecie Oksfordzkim (założone w 1985 r.) oraz Center for Theology and the Natural Sciences [Centrum Teologii i Nauk Przyrodniczych] w Berkeley w Kalifornii, założone w 1982 r., które chwali się, że „od 30 lat buduje mosty między nauką a teologią”[18]. Pączkują także nowe czasopisma naukowe dotyczące tego zagadnienia (takie jak założone w 2014 r. „Science, Religion and Culture”). Jak przekonamy się później, również znane organizacje naukowe zaczęły w swoich programach uwzględniać religię, a także wydawać oświadczenia zapewniające, że ich działania nie są sprzeczne z wiarą.

Dla naukowca najbardziej wyraźną oznaką dysonansu jest samo istnienie takich programów i oświadczeń – bowiem ich celem jest przekonanie nas, że choć pozornie między nauką a religią występuje konflikt, to tak naprawdę go nie ma. A dlaczego naukowcy to robią? Jednym z powodów jest coś, co nazywam „zespołem miłej osoby” – o wiele więcej ludzi będzie nas lubić, jeśli będziemy dobrze wypowiadać się na temat religii, niż jeśli będziemy ją krytykować. Zapewnienie, że nasze badania naukowe nie nadepnęły religii na odcisk, to jeden ze sposobów, by pozostać w łaskach Amerykanów, zresztą nie tylko ich.

Są też osoby, które po prostu unikają konfliktów, bo ich nie lubią – „ludzie dobrej woli”, jak nazwałby ich nieżyjący już paleontolog Stephen Jay Gould. Dla tej grupy akomodacjonizm jest rozsądnym sposobem na uniknięcie konfliktu, tak jak zakaz rozmów o religii i polityce przy stole. Wprowadzanie harmonii między religią a nauką sprawia, że wydajemy się być otwarci i rozsądni, natomiast zapewnianie o ich rozbieżności może przysporzyć nam wrogów i przypina nam łatkę „bojownika”. Powód jest oczywisty – religia zajmuje uprzywilejowane miejsce w społeczeństwie. Atakowanie jej jest zakazane, chociaż krytyka innych nadprzyrodzonych czy paranormalnych zjawisk, takich jak postrzeganie pozazmysłowe czy homeopatia, jest dozwolona. Akomodacjonizm nie ma na celu obrony nauki, która sama to potrafi, ale pokazanie, że religia nadal jest w stanie przedstawić wiarygodne tezy na temat świata.

Jednak prawdziwe powody, dla których naukowcy promują akomodacjonizm, są bardziej egoistyczne. Środki otrzymywane przez amerykańskich naukowców na ich pracę w dużej mierze zależą od amerykańskiej populacji, w większości religijnej, i od Kongresu, także religijnego. (Powszechnie wiadomo, że wybór osoby otwarcie niewierzącej do Kongresu graniczy z niemożliwością; podczas kampanii kandydaci rywalizują ze sobą w demonstrowaniu swojej wiary). Większość naukowców otrzymuje wsparcie z federalnych grantów, od takich instytucji jak National Science Foundation [Narodowa Fundacja Naukowa] i National Institutes of Health [Narodowe Instytuty Zdrowia], których budżet corocznie ustala Kongres. Dla naukowca aktywnego zawodowo takie granty to koło ratunkowe, bo badania są drogie, a jeśli ich nie przeprowadzamy, to możemy stracić stanowisko, awans lub podwyżkę. Każda opinia, że nauka w jakiś sposób kłóci się z religią, może doprowadzić do cięć budżetu na naukę (a przynajmniej tak uważają naukowcy) i w ten sposób zagrozić naszej sytuacji zawodowej.

Te troski dotyczą wszystkich naukowców, ale biolodzy ewolucyjni mają podwójne powody do niepokoju. Wielu naszych sojuszników w bitwie przeciwko kreacjonizmowi to liberalni wierzący, którzy sami deklarują, że ewolucja nie narusza ich wiary. W sprawach sądowych wytoczonych szkołom publicznym, w których naucza się kreacjonizmu, najbardziej przekonującym świadkiem jest osoba wierząca, zaświadczająca, że ewolucja jest zgodna z jej religią, a kreacjonizm to nie nauka. Gdyby naukowcy wyrazili na głos to, co myśli wielu z nas – że wiara religijna w rzeczywistości kłóci się z nauką – stracilibyśmy tych sojuszników, co więcej, jak wielu nas ostrzega, utrudnilibyśmy akceptację teorii ewolucji w społeczeństwie, które i tak z powątpiewaniem patrzy na Darwina. Ale nie ma na to niezbitych dowodów, tak samo jak na stwierdzenie, że krytykując wiarę, naukowcy zagrażają własnemu dobrobytowi.

Przez wszechobecną kulturę religijną wiele organizacji naukowych woli pozostać na bezpiecznym gruncie i deklarować, że nauka i religia mogą przyjaźnie ze sobą współżyć. Jednym z przykładów jest program „Dialogue on Science, Ethics, and Religion”[19] [Dialog o Nauce, Etyce i Religii] American Association for the Advancement of Science’s [Amerykańskiego Stowarzyszenia na rzecz Postępu Nauki], poświęcony „[ułatwianiu] komunikacji między społecznością naukową a religijną”. „Komunikacja” promowana przez tę największą z amerykańskich organizacji naukowych zawsze jest pozytywna: nie ma dialogu, który wskazywałby na konflikt między nauką a religią. Podobnie World Science Festival [Światowy Festiwal Nauki], coroczna wystawa multimedialna w Nowym Jorku, zawsze ma w programie panel lub wykład o zgodności nauki z religią. Francis Collins, niegdyś szef Human Genome Project [Projekt Poznania Ludzkiego Genomu], a obecnie dyrektor National Health Institutes oraz nawrócony ewangelik, założył BioLogos, organizację pomagającą ewangelikom niewierzącym w ewolucję zachować wiarę w Boga i jednocześnie zaakceptować ewolucję. Niestety projekt odniósł umiarkowany sukces. To nie przypadek, że wszystkie trzy programy otrzymały granty z Fundacji Templetona, bogatej organizacji założonej przez milionera zajmującego się funduszami inwestycyjnymi, Johna Templetona, którego marzeniem było wykazanie, że nauka może dowieść istnienia Boga[20]. Jak przeczytamy poniżej, fundacja i jej ogromne zasoby finansowe to napęd do działania dla wielu organizacji promujących akomodacjonizm.

Celem projektu Clergy Letter Project [Listów od Duchownych], tak jak BioLogos, jest przekonanie wierzących, że ewolucja nie narusza zasad wiary[21]. Przywódcy religijni i teologowie napisali listy i manifesty z deklaracją, że ewolucja to nie herezja. Natomiast National Center for Science Education [Narodowe Centrum Edukacji Naukowej], najważniejsza w kraju organizacja walcząca z kreacjonizmem, prowadzi program „Nauka i religia”, którego cele są identyczne z założeniami Clergy Letter Project. Jednak wszystkie te inicjatywy sprawiają, że zadaję sobie pytanie: jeśli religię i ewolucję tak łatwo pogodzić, to dlaczego potrzebujemy ciągłych publicznych zapewnień o harmonii między nimi?

Ciągle zresztą pojawiają się nowe zapewnienia – oto dwa przykłady. Pierwszy pochodzi od American Association for the Advancement of Science:

Sponsorzy licznych krajowych i lokalnych inicjatyw [aby ograniczyć lub wyeliminować nauczanie ewolucji w szkole publicznej] najwyraźniej wierzą, że między ewolucją a religią występuje konflikt – wielka szkoda, bo przecież można je ze sobą pogodzić. Nauka i religia dają odpowiedzi na zupełnie inne pytania na temat świata. Wielu przywódców religijnych zaręcza, że nie widzi żadnego konfliktu między ewolucją a religią. Podzielamy ten pogląd – my i przytłaczająca większość naukowców[22].

Zauważcie, że ta wypowiedź, choć pochodzi od grupy naukowców, dotyczy głównie teologii i sugeruje, że „prawdziwe” religie nie muszą być w konflikcie z nauką. Ale wielu Amerykanów twierdzi coś wręcz przeciwnego, w tym 42 proc. społeczeństwa, które uznaje koncepcję kreacjonizmu młodej Ziemi, dlatego w efekcie autorzy tej wypowiedzi sugerują, że prawie połowa Amerykanów niewłaściwie rozumie swoją wiarę[23]. Żadna grupa naukowców nie ma jednak prawa decydować, co jest, a co nie jest „właściwą” religią.

A oto deklaracja National Center for Science Education:

Nauka o ewolucji nie zawiera żadnych założeń na temat istnienia lub nieistnienia Boga, tak jak inne teorie naukowe, dotyczące np. grawitacji, struktury atomu czy tektoniki. Teoria ewolucji, tak jak grawitacji, nie przeczy teizmowi, ateizmowi czy agnostycyzmowi. Czy można zaakceptować ewolucję jako najlepiej uargumentowane wyjaśnienie różnorodności biologicznej, a jednocześnie przyjąć, że ewolucja jest dziełem Boga? Tak, robi to wielu wierzących[24].

Ale też wielu – pewnie większość – wierzących tego nie robi. W końcu prawie połowa Amerykanów zgadza się ze stwierdzeniem, że „Bóg stworzył ludzi mniej więcej w obecnej postaci, w jednej chwili i w ciągu ostatnich 10 tys. lat”. Jako że niemal 20 proc. Amerykanów to agnostycy, ateiści lub osoby twierdzące, że nie wierzą w nic konkretnego, to można założyć, że większość wierzących Amerykanów odrzuca koncept ewolucji nawet w formie sterowanej przez Boga[25].

Ironia polega tu na tym, że spory odsetek naukowców i znaczna większość tych najbardziej wybitnych to ateiści. Sami odrzucili Boga, prawdopodobnie dlatego, że wiara w istoty nadprzyrodzone kłóci się z ich opartym na dowodach światopoglądem. Wielu z nich postrzega wiarę jako dobro społeczne, choć sami jej nie potrzebują. W chwilach szczerości niektórzy naukowcy przyznają, że motywacją dla akomodacjonizmu są tak naprawdę kwestie osobiste i polityczne, o których wspomniałem wyżej.

Podobne wypowiedzi padają też po drugiej stronie. Na przykład według Katechizmu Kościoła katolickiego nie może istnieć konflikt między wiarą a faktami, ponieważ zarówno ludzki rozsądek, jak i wiara są łaską daną nam przez Boga:

Chociaż wiara przewyższa rozum, to jednak nigdy nie może mieć miejsca rzeczywista niezgodność między wiarą i rozumem. Ponieważ ten sam Bóg, który objawia tajemnice i udziela wiary, złożył w ludzkim duchu światło rozumu, nie może przeczyć sobie samemu ani prawda nigdy nie może sprzeciwiać się prawdzie. Dlatego badanie metodyczne we wszelkich dyscyplinach naukowych, jeżeli tylko prowadzi się je w sposób prawdziwie naukowy i z poszanowaniem norm moralnych, naprawdę nigdy nie będzie się sprzeciwiać wierze, sprawy bowiem świeckie i sprawy wiary wywodzą swój początek od tego samego Boga[26].

Zauważcie, że wiarę stawia się nad rozumem; to dziwaczne stwierdzenie dobrze ilustruje istotę tego wypieranego przez Kościół konfliktu. Jeśli te dwa systemy są ze sobą zgodne, to dlaczego jeden miałby być stawiany nad drugim? Co więcej, jak się przekonamy, Kościół katolicki jest ogólnie rzecz biorąc pozytywnie nastawiony wobec ewolucji, a jednak wielu amerykańskich katolików to kreacjoniści młodej Ziemi, co przeczy postawie Kościoła[27]. Czyż to nie dobry przykład rozbieżności między wiarą a rozumem?

Przedkładanie wiary nad rozum to nie tylko polityka katolicka – to także pogląd wyznawców innych religii. Wyniki ankiety przeprowadzonej w 2006 r. wśród Amerykanów przez magazyn „Time” i ośrodek Roper Center przeraziłyby niejednego naukowca. Zapytani, co zrobiliby, gdyby wykazano naukowo, że jedno z ich przekonań religijnych jest błędne, niemal dwie trzecie ankietowanych (64 proc.) odpowiedziało, że odrzuciliby odkrycie naukowe, które zaprzeczałoby ich wierze[28]. Zaledwie 23 proc. rozważyłoby zmianę wierzeń. Ankieterzy nie sprecyzowali, jaki element religii byłby niezgodny z nauką, co sugeruje, że potencjalny konflikt między nauką a religią nie ogranicza się do ewolucji, ale mógłby w zasadzie dotyczyć każdego niezgodnego z religią odkrycia naukowego. (Jednym z najbardziej znaczących, którym zajmiemy się później, jest seria niedawnych odkryć naukowych obalających tezę o tym, że Adam i Ewa to przodkowie całej ludzkości). Powiązana ankieta podkreśliła też drugorzędną rolę odkryć naukowych dla wierzących – Amerykanie, którzy odrzucają teorię ewolucji, robią to przede wszystkim z przyczyn religijnych, nie z braku dowodów[29].

Już same te liczby podają w wątpliwość opinię organizacji religijnych i naukowych twierdzących, że nauka i religia nie kolidują ze sobą. Jeśli prawie dwie trzecie Amerykanów zaakceptuje fakt naukowy tylko w wypadku, gdy nie jest sprzeczny z ich wiarą, to ich światopogląd nie jest w pełni otwarty na postępy naukowe.

I rzeczywiście, ankiety wśród Amerykanów będących przedstawicielami różnych religii (i osób bezwyznaniowych) wykazują powszechne przekonanie, że konflikt między nauką a religią istnieje. Ankieta przeprowadzona przez Centrum Badawcze Pew w 2009 r.[30] pokazuje na przykład, że 55 proc. amerykańskiego społeczeństwa odpowiedziała twierdząco na pytanie: „Czy często występuje konflikt między nauką i religią?”. (Co znaczące, jedynie 36 proc. stwierdziło, że nauka kłóci się z ich własną wiarą). I jak można się było spodziewać, przekonanie o konflikcie było znacznie częstsze wśród osób niepowiązanych z żadnym kościołem.

Jednym z powodów, dla których niektóre kościoły chcą pojednać się z nauką, jest to, że tracą wyznawców, zwłaszcza młodych, czujących, że chrześcijaństwo jest wrogo nastawione do nauki. Badanie przeprowadzone przez Barna Group, firmę zajmującą się badaniami rynkowymi z obszaru religii, wykazało, że to jedna z sześciu przyczyn, dla których młodzi ludzie odchodzą od chrześcijaństwa.

Powód nr 3 – kościoły sprawiają wrażenie wrogo nastawionych do nauki. Jednym z powodów, dla których młodzi dorośli czują, że oddalają się od kościoła lub wiary, jest odczuwalne napięcie między chrześcijaństwem a nauką. Najpopularniejsza opinia w tej sferze brzmi: „Chrześcijanie są zbyt pewni, że wiedzą wszystko” (35 proc.). Trzy dziesiąte młodych dorosłych wyznania chrześcijańskiego uważa, że „kościoły nie przystają do świata nauki, w którym żyjemy” (29 proc.), natomiast jedna czwarta jest zdania, że „chrześcijaństwo to antynauka” (25 proc.). Prawie ten sam odsetek (23 proc.) stwierdza, że „odstraszyła ich debata kreacjonizm versus ewolucjonizm”. Badania pokazują także, że wielu zainteresowanych nauką młodych chrześcijan ma trudność z zachowaniem wiary, kiedy zawodowo są zainteresowani pracą w branżach związanych z nauką[31].

Jeśli rozbieżność nauki i religii to iluzja, to jest ona dostatecznie silna, by skłonić tych młodych chrześcijan do dezaprobaty. Może i nie porzucają religii, ale na pewno zrywają z Kościołem.

Choć niektóre liberalne kościoły radzą sobie z konfliktem, po prostu akceptując naukę i modyfikując swoje przekonanie tam, gdzie to konieczne, te bardziej konserwatywne podejmują walkę. Jedna z najbardziej wartych uwagi manifestacji tego oporu zdarzyła się we wrześniu 2013 r., kiedy grupa rodziców z pomocą konserwatywnego instytutu prawnego wytoczyła proces Radzie Edukacji Kansas[32]. Ich celem było doprowadzenie do wyeliminowania wszystkich standardów nauk ścisłych, od przedszkola do końca liceum; twierdzili, że kształtują one u uczniów „materialistyczny i ateistyczny” światopogląd, który szkodzi ich religii. Kiedy oryginalne wydanie tej książki szło do druku, pozew został akurat oddalony.

I wreszcie, jeśli religia i nauka tak świetnie się ze sobą dogadują, to dlaczego tak wielu naukowców jest niewierzących? Dysproporcja w religijności między amerykańskim społeczeństwem a naukowcami jest znaczna, stała i dobrze udokumentowana. Co więcej, im większe dany naukowiec odnosi sukcesy, tym większe prawdopodobieństwo, że jest niewierzący.

Ankieta Centrum Pew przeprowadzona wśród ogółu amerykańskich naukowców wykazała, że 33 proc. z nich przyznawało się do wiary w Boga, a 41 proc. to ateiści (pozostali albo nie udzielili odpowiedzi na to pytanie, albo zaznaczyli opcję „nie wiem”, albo wierzą w „niesprecyzowane bóstwo lub siłę wyższą”). Natomiast wśród ogółu społeczeństwa 83 proc. osób wierzy w Boga, a jedynie 4 proc. to ateiści. Tak więc można powiedzieć, że istnieje dziesięciokrotnie większe prawdopodobieństwo ateizmu u naukowca niż u zwykłego Amerykanina. Ankiety wykazują tę rozbieżność od ponad 80 lat[33].

Jeśli przyjrzymy się naukowcom pracującym na „elitarnych” uczelniach badawczych, ta różnica staje się jeszcze bardziej wyraźna – aż 62 proc. z nich to ateiści lub agnostycy, a zaledwie 23 proc. wierzy w Boga. Odsetek niewierzących jest więc ponad piętnaście razy wyższy niż w społeczeństwie[34].

Na najwyższym szczeblu amerykańskiej społeczności naukowej są członkowie National Academy of Sciences [Narodowej Akademii Nauk], organizacji pro bono, która wybiera na członków jedynie najwybitniejszych naukowców w USA. I tutaj niewiara jest regułą: 93 proc. członków to ateiści lub agnostycy, a jedynie 7 proc. wierzy w osobowego Boga. To niemal zupełne przeciwieństwo statystyk dotyczących „przeciętnych” Amerykanów[35].

Dlaczego w porównaniu z resztą społeczeństwa tak wielu naukowców odrzuca religię? Odpowiadając na to pytanie, należy zawsze wziąć pod uwagę, że im lepszy naukowiec, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie ateistą. Nasuwają się trzy wyjaśnienia. Jedno z nich nie ma nic wspólnego z nauką jako taką – naukowcy są po prostu lepiej wykształceni niż przeciętny Amerykanin, a religijność jest odwrotnie proporcjonalna do poziomu wykształcenia.

Ale to nie jedyne wyjaśnienie, jak pokazuje przeprowadzona w 2006 r. ankieta dotycząca religijności wśród profesorów uniwersyteckich różnych dziedzin. Tak jak w przypadku naukowców, amerykańscy wykładowcy uniwersyteccy częściej są ateistami niż reszta społeczeństwa (odpowiednio: 23 proc. i 7 proc. niewierzących). Kiedy jednak przepytano wykładowców z innych dziedzin, okazało się, że naukowcy są najmniej religijni. Choć zaledwie 6 proc. wykładowców nauk o zdrowiu to ateiści lub agnostycy, ten odsetek wynosi 29 proc. dla nauk humanistycznych, 33 proc. dla informatyki i politechniki, 39 proc. dla nauk społecznych i aż 52 proc. dla nauk fizycznych i biologicznych. Przy dokładniejszym podziale na dziedziny to biologowie i psychologowie okazują się najmniej religijni – w każdej grupie 61 proc. to agnostycy lub ateiści. Tak więc wśród pracowników naukowych o mniej więcej równym poziomie wykształcenia to wciąż profesorowie nauk ścisłych najczęściej odrzucają Boga[36]. Nasuwa się wstępna konkluzja, że ateizm u naukowców nie tylko odzwierciedla ich wyższe wykształcenie, ale jest też czymś nieodzownym w ich pracy.

Pozostają jeszcze dwa inne wyjaśnienia ateizmu u naukowców, oba związane z samą nauką. Albo osoby niewierzące przyciąga nauka, albo uprawianie nauki sprzyja odrzuceniu religii. (Oczywiście obie mogą być prawdziwe). Akomodacjoniści wolą pierwsze wyjaśnienie, bo drugie sugeruje, że to sama nauka prowadzi do ateizmu – a to pogląd, którym brzydzą się liberalni wierzący. Są jednak dwie metody dowiedzenia, że aktywna praca naukowa naprawdę podkopuje wiarę. Po pierwsze, najwybitniejsi naukowcy równie często pochodzą z religijnych domów, co osoby niezwiązane z nauką, a jednak ci pierwsi o wiele częściej są znacznie mniej religijni[37]. Ale to może oznaczać jedynie, że religijne rodziny mogą wydawać na świat niewierzących, których ciągnie do nauk ścisłych.

Jest jednak więcej dowodów. Po przepytaniu amerykańskich naukowców z różnych grup wiekowych okazuje się, że ci starsi są wierzący o wiele rzadziej niż ci młodsi. Sugeruje to, że stopniowe topnienie wiary jest proporcjonalne do stażu naukowego, ale istnieje jeszcze alternatywne wyjaśnienie – „efekt kohorty”. Być może starsi naukowcy po prostu urodzili się w epoce, kiedy wiara nie była tak wszechobecna, i od czasów młodości pozostali niewierzący. Ale to niezbyt prawdopodobne, bo możemy zaobserwować trend właściwie odwrotny – religijność Amerykanów w ciągu ostatnich 60 lat zmalała. Zgodnie z „hipotezą kohorty” starsi naukowcy powinni być bardziej religijni, a nie są[38].

To wszystko sugeruje, że brak wiary jest efektem ubocznym praktyki naukowej. I choć wielu wyda się to odpychające, nie stanowi przecież żadnej niespodzianki. Fakt, że nauka zawsze wymaga poparcia teorii dowodami, w połączeniu z kulturą wątpienia i kwestionowania, w przypadku niektórych osób przenosi się na inne dziedziny życia – w tym na wiarę religijną.

W rozdziale trzecim przedstawię argumenty na to, że istnienie religijnych naukowców nie jest mocnym dowodem na zgodność nauki i wiary. Czy wobec tego nie jest hipokryzją twierdzenie, że istnienie naukowców-ateistów to dowód na rozbieżność między nauką a wiarą? Odpowiem, że religijni naukowcy pod pewnym względem są jak ci palacze, którzy nie chorują na raka płuc. Tak jak osoby, których rak nie dotyka, nie podważają związku statystycznego między paleniem a chorobą, tak też istnienie religijnych naukowców nie zaprzecza antagonistycznej relacji między nauką a wiarą. Wierzący naukowcy to po prostu osoby, którym udaje się rozdzielić w głowie dwa rozbieżne światopoglądy.

Ogólnie rzecz biorąc, trudno nie dojść do wniosku – opartego na niewielkiej liczbie wierzących naukowców, niekończącym się strumieniu książek wykorzystujących sprzeczne argumenty do promocji akomodacjonizmu, stałym zapewnieniu ze strony organizacji naukowych, że wierzący mogą zaakceptować naukę i że nie narusza to wiary oraz na popularności kreacjonizmu w wielu krajach – że pogodzenie nauki i religii stanowi problem trapiący obie strony (ale bardziej tę religijną).

Dlaczego po okresie stosunkowego bezruchu, jaki nastąpił po publikacji książek Drapera i White’a, powrócono do problemu nauki i religii? Dostrzegam trzy powody: ostatni postęp w nauce, który obalił tezy religijne; powstanie Fundacji Templetona, będącej głównym fundatorem akomodacjonistycznych przedsięwzięć; oraz pojawienie się nowego ateizmu i jego wyraźne związki z nauką, a zwłaszcza z ewolucją.

Największym ciosem, jaki nauka kiedykolwiek wymierzyła religii, była publikacja O powstawaniu gatunków Karola Darwina. Było to jednak w 1859 r. Konflikt między religią a ewolucją rozkręcił się na dobre dopiero, kiedy na początku XX w. w Ameryce pojawił się religijny fundamentalizm. Zorganizowana kampania na rzecz kreacjonizmu rozpoczęła się około 1960, a następnie, po serii spraw sądowych zakazujących jego nauczania w szkołach publicznych, kreacjonizm przybrał maskę nauki – najpierw jako „naukowy kreacjonizm” (co jest oksymoronem), kłamiąc, że Biblia potwierdza naukowe fakty. Kiedy i to zawiodło, kreacjonizm przeistoczył się w „inteligentny projekt”, którego tezy w 2005 również zostały podważone przez sądy. Po porażce inteligentnego projektu, czyli kreacjonizmu w maksymalnie rozwodnionej postaci, przeciwnicy ewolucji przyjęli bardziej defensywną i zaczepną postawę, szukając innych sposobów na zaatakowanie nauki. Jak na ironię, im mniejsza wiarygodność kreacjonistów, tym głośniej oni krzyczą.

Ewolucja za to zdobywa kolejne mocne strony, bo nowe dane z zapisu kopalnego, biologii molekularnej i biogeografii nadal potwierdzają jej hegemonię jako głównej zasady biologii. Kreacjoniści czekający na decydujący dowód przeciwko ewolucji, który autorzy inteligentnego projektu zobowiązali się dostarczyć, gorzko się rozczarowali. Jak wspomniałem w mojej poprzedniej książce: „Teoria ewolucji milion razy mogła okazać się błędna, a jednak zawsze okazuje się zgodna z prawdą. W każdym razie na tyle, na ile blisko możemy dotrzeć do prawdy naukowej”[39]. A teraz nowa dziedzina, psychologia ewolucyjna, stopniowo niszczy pogląd, że wiele cech ludzkich (takich jak moralność) pochodzi od Boga, poprzez badanie ewolucyjnych korzeni ludzkiego zachowania. Jak piszę w rozdziale czwartym, u naszych odległych przodków występowały zachowania, które do złudzenia przypominały podstawową moralność. To sugeruje, że znaczna część naszej moralności może być wynikiem ewolucji, a reszta – owocem czysto świeckich przemyśleń.

Ostatnie postępy w neuronauce, fizyce, kosmologii i psychologii zastąpiły także wyjaśnienia nadprzyrodzone naturalistycznymi. Choć nasza wiedza o mózgu wciąż jest szczątkowa, zaczynamy rozumieć, że niegdyś przypisywania Bogu „świadomość” to produkt różnego wykorzystania aktywności mózgu, a nie metafizycznego „ja” tkwiącego nam pod czaszką. Można nią manipulować i zmieniać ją za pomocą operacji i leków, co oznacza, że to zjawisko jest zdecydowanie produktem aktywności mózgu. Koncepcja „wolnej woli” – filar wielu wyznań – zaczyna wyglądać coraz bardziej podejrzanie, bo naukowcy nie tylko rozwiązują zagadkę wpływu genów i środowiska na nasze zachowanie, ale także udowadniają, że niektóre „decyzje” można przewidzieć na podstawie neuroobrazowania na kilkanaście sekund zanim będziemy mieć świadomość, że je podjęliśmy. Innymi słowy pojęcie „wolnej woli”, zgodnie z którym w każdej sytuacji możemy wybrać jedno spośród kilku zachowań, powoli zanika. Większość naukowców i filozofów opowiada się teraz za fizycznym determinizmem i uznaje, że nasze geny i historia środowiskowa to jedyne czynniki, które poprzez prawa fizyki determinują podejmowane przez nas decyzje. Te odkrycia podkopują oczywiście znaczną część teologii, w tym doktrynę o zbawieniu poprzez wolny wybór zbawiciela i argument, że zło wyrządzone przez człowieka jest niepożądanym, lecz nieuniknionym produktem ubocznym wolnej woli – łaski danej nam przez Boga.

Fizyka powoli zaczyna wyjaśniać, jak wszechświat mógł powstać „z niczego”, i że może on być tylko jednym z wielu wszechświatów o różnych prawach fizyki. Taka kosmologia zdecydowanie nie sprawia, że czujemy się wybrańcami, których upodobał sobie Bóg, przeciwnie – zgodnie z nią wygraliśmy po prostu na loterii jako mieszkańcy wszechświata, którego prawa fizyki akurat umożliwiły ewolucję.

Powoli lista zjawisk, które kiedyś wyjaśniano posługując się Bogiem, topnieje do zera. Reakcja religii to albo odrzucenie nauki (taktyka fundamentalistów), albo nagięcie teologii, by się do nauki dostosowała. Ale teologii nie można naginać w nieskończoność, bo przy odrzuceniu elementów niepodlegających negocjacji, na przykład boskości Jezusa, w końcu pęknie i zmieni się w niezwiązany z religią świecki humanizm.

Niedawny spadek formalnej przynależności do religii to też kolejne wyjaśnienie dla wzrostu popularności akomodacjonizmu, przynajmniej w USA. Gwałtownie rośnie odsetek Amerykanów, którzy albo są niewierzący, albo deklarują, że nie są związani z żadną religią. Liczba ateistów, agnostyków i osób „uduchowionych”, ale nie religijnych, wynosiła w 2012 r. 20 proc., czyli o 5 proc. więcej niż w 2005 r. To sprawia, że osoby wpisujące w sondażach „brak wyznania” są najszybciej rosnącą kategorią „wierzących” w Ameryce[40]. To znany – również kościołom – trend, który, jak się przekonaliśmy, częściowo odzwierciedla fakt, że młodych ludzi odstrasza niechęć religii do nauki.

W jaki sposób religia może powstrzymać ten postępujący ubytek? Osoby, które nadal pragną czerpać pokrzepienie z wiary, ale nie chcą wyjść na zacofanych albo niewykształconych, nie mają wyboru – muszą odnaleźć jakąś harmonię między religią a nauką. Zatrzymanie u siebie wyznawców to dla kościołów nie jedyny powód, by zaakceptować naukę – teologia liberalna z dumą mówi o swojej nowoczesności, a nie ma lepszego sposobu na podkreślenie nowoczesności niż upiększenie teologii za pomocą nauki. I wreszcie – wszyscy, także wierzący, zdajemy sobie sprawę, jak znaczącą poprawę jakości naszego życia przyniosły ostatnie stulecia, nie wspominając o wybitnych osiągnięciach technicznych, takich jak wysyłanie sond kosmicznych na odległe planety. Wszyscy wiedzą też, że zawdzięczamy to nauce oraz jej zdolności do odkrycia prawdy, a następnie wykorzystania tego odkrycia nie tylko do poszerzania wiedzy, ale również do wprowadzenia usprawnień technologicznych i w życiu codziennym. Jeśli wasza religia także rości sobie prawa do prawdy, to musicie wiedzieć, że w ten sposób próbuje rywalizować z nauką, choć z marnym skutkiem. Bo w końcu co nowego religia dała światu przez ostatnie sto lat? Wynik porównania jest tak rozbieżny, że może spowodować dysonans poznawczy, dość nieprzyjemną dolegliwość psychiczną, którą można (prowizorycznie) wyleczyć twierdzeniem, że między nauką a religią nie ma konfliktu.

Znaczna część ostatniej fali akomodacjonizmu była napędzana z funduszy jednej organizacji – Fundacji Templetona. Templeton (1912-2008) był milionerem zajmującym się funduszami inwestycyjnymi, który po przeprowadzce na będące rajem podatkowym Bahamy, otrzymał od królowej Elżbiety II tytuł szlachecki. Choć był prezbiterianinem, uważał, że inne religie również dają odpowiedzi oraz że nauka i religia naprawdę mogą wspólnie odpowiedzieć na „wielkie pytania” dotyczące celu, znaczenia i wartości. W tym celu zapisał w spadku swoją fortunę – kwota wynosi obecnie 1,5 mln dolarów – fundacji swojego imienia, założonej w 1987 r. Dobroczynny cel fundacji odzwierciedla upodobanie Templetona do akomodacjonizmu:

Sir John wierzył, że stały postęp naukowy jest konieczny nie tylko do zapewnienia ludzkości korzyści materialnych, ale też do ujawnienia i objaśnienia boskiego planu dla świata, w którym żyjemy[41].

Głównym celem fundacji jest sponsorowanie pracy nad tym, co sama fundacja określa jako „wielkie pytania”, czyli nad obszarami łączącymi naukę z religią. Według fundacji:

Na eklektycznej liście stworzonej przez sir Johna znajdują się różne podstawowe kwestie naukowe, np. złożoność, powstanie [życia], ewolucja, nieskończoność i czas. W sferze moralnej i duchowej jego zainteresowania obejmowały tak podstawowe zjawiska, jak: altruizm, kreatywność, wolna wola, wielkoduszność, wdzięczność, intelekt, miłość, modlitwa i cel. Te różnorodne i szerokie tematy określają granice ambitnego programu, który nazwiemy „wielkimi pytaniami”. Sir John był przekonany, że z czasem wnikliwe badanie tych zagadnień doprowadzi ludzkość jeszcze bliżej do prawd, które sięgają dalej niż takie kwestie, jak: narodowość, przynależność etniczna, wiara i okoliczności.