Wezwanie - John Grisham - ebook + audiobook + książka

Wezwanie ebook i audiobook

John Grisham

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ray Atlee, wykładowca prawa, i jego brat nieudacznik zostają wezwani przez ojca do rodzinnego miasteczka, Clanton. Nieuleczalnie chory emerytowany sędzia chce im przedstawić swą ostatnią wolę. Zanim jednak Ray dociera na miejsce, staruszek umiera, pozostawiając po sobie – poza testamentem, który nikogo nie zaskakuje – ukrytą w pudłach fortunę. Nikomu o tym nie mówiąc, zwłaszcza bratu, Ray postanawia odkryć tajemnicę źródła pieniędzy. Kiedy okazuje się, że nie tylko on wie o ich istnieniu, robi się naprawdę gorąco.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 4 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
3,9 (209 ocen)
81
58
47
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam mistrza Grishama
00
Osiolek40

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
piosik83
(edytowany)

Nie polecam

Nie działa. Nie da się pobrać pliku. Brak audiobooka
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Przypisy

PODOBNO NIE BRAŁ ŁAPÓWEK. HAZARD? OWSZEM, CZASAMI ODWIEDZAŁ KASYNA, ALE NIE GRAŁ NA WIELKIE SUMY. WIĘC SKĄD TAKA KASA?!

Nieuleczalnie chory sędzia Reuben Atlee z Clanton w Missisipi, przeczuwając zbliżający się koniec, wzywa swoich dwóch synów. Ray – starszy z nich, wykładowca prawa – zjawia się w rodzinnym domu przed bratem. Ale i tak przybywa za późno – ojciec już nie żyje. Poza testamentem, który nie zawiera żadnych niespodzianek, pozostawia po sobie ukryte w pudłach pieniądze. Ponad trzy miliony dolarów! Zatajając ten fakt przed uzależnionym od narkotyków bratem, Ray stara się za wszelką cenę odkryć źródło pieniędzy. Bo przecież sędzia z prowincjonalnego miasteczka żadnym sposobem nie mógłby uczciwie tyle zarobić. Wkrótce okazuje się, że o istnieniu fortuny wie nie tylko Ray. I wtedy robi się naprawdę głośno… i gorąco!

JOHN GRISHAM

Współczesny amerykański pisarz, autor 38 powieści (w tym sześciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 50 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.

jgrisham.com

www.facebook.com/JohnGrisham

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE SUMMONS

Copyright © Belfry Holdings, Inc. 2002

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Andrzej Leszczyński 2003

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: © Agencja BE&W

Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-626-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Rozdział 1

Przyszło pocztą, zwykłym listem, ponieważ dobiegający osiemdziesiątki Sędzia nie miał zaufania do współczesnych urządzeń łączności. Nie wysyłał wiadomości pocztą elektroniczną i nie korzystał z faksu. Nie włączał automatycznej sekretarki i nawet do telefonu odnosił się z rezerwą. Zasiadał przy swoim starym biurku stojącym pod wielkim portretem Nathana Bedforda Forresta, podnosił roletę z listewek i nisko pochylony nad walizkową maszyną do pisania Underwooda, z mozołem, litera po literze, dwoma palcami wskazującymi wystukiwał wszystkie pisma. Jego dziadek walczył u boku generała Forresta pod Shiloh i później przedzierał się z nim na południe, toteż Sędzia darzył konfederackiego przywódcę najwyższym szacunkiem. Przez trzydzieści dwa lata uparcie odmawiał prowadzenia rozpraw trzynastego lipca, w dniu urodzin Forresta.

Razem z jeszcze jednym listem, prenumerowanym czasopismem i dwoma rachunkami znalazło się w skrytce pocztowej profesora Raya Atlee na wydziale prawa. Od razu rozpoznał charakterystyczną kopertę – listy od ojca, którego nigdy nie nazywał inaczej niż Sędzią, stanowiły nieodłączny element jego życia.

Profesor Atlee patrzył na nią przez chwilę, nie mogąc się zdecydować, czy powinien natychmiast otworzyć kopertę, czy na razie się z tym wstrzymać. Nigdy nie wiedział, czego spodziewać się po ojcu, ale oczekiwał raczej złych wiadomości, bo Sędzia był umierający. W cienkiej kopercie musiała się znajdować pojedyncza kartka. W tym też nie było nic niezwykłego, ponieważ staruszek oszczędnie przelewał słowa na papier, chociaż przed laty słynął z długich i kwiecistych mów w sali rozpraw.

Na pewno chodziło o jakieś sprawy urzędowe. Sędzia brzydził się plotkami, nie znosił towarzyskich konwersacji i mówienia o niczym, zarówno w mowie, jak i na piśmie. Wypicie mrożonej herbaty na werandzie w jego towarzystwie musiało niechybnie oznaczać dyskusję na temat wojny domowej, a zwłaszcza klęski pod Shiloh, za którą winił wyłącznie generała Pierre’a G.T. Beauregarda, człowieka w wypolerowanych do połysku, nietkniętych drobiną kurzu butach. Zapewne nienawidziłby go nawet w niebie, gdyby mieli okazję się tam spotkać.

Był już bliski śmierci. Skończył siedemdziesiąt dziewięć lat i cierpiał na raka żołądka. Nałogowo palił fajkę, przeszedł trzy zawały, miał nadwagę, cukrzycę oraz całą masę dokuczających mu od dwudziestu lat drobniejszych dolegliwości, które obecnie jednoczyły siły do zadania ostatecznego ciosu. Bez przerwy uskarżał się na ból. W czasie ostatniej rozmowy telefonicznej przed trzema tygodniami – kiedy jak zwykle zadzwonił Ray, bo dla jego ojca połączenia międzymiastowe były zbędnym wydatkiem – Sędzia mówił z wysiłkiem i sprawiał wrażenie osłabionego. Rozmawiali niecałe dwie minuty.

Adres zwrotny na kopercie był wytłoczony złotymi literami: Przewodniczący Reuben V. Atlee. XXV okręg sądowy, Sąd Kanclerski1 w Clanton, hrabstwo Ford w stanie Missisipi. Ray wsunął ją do czasopisma i poszedł dalej. Sędzia nie był już przewodniczącym sądu kanclerskiego; przed dziewięcioma laty przegrał wybory, co odebrał jako dotkliwy cios, po którym do dziś nie mógł się pozbierać. Po tym, jak przez trzydzieści dwa lata poświęcał się służbie publicznej, wybrano na jego miejsce kogoś młodszego, kto reklamował się w radiu i telewizji. Zrezygnował nawet z kampanii wyborczej, twierdząc, że ma dużo pracy, a jest powszechnie znany, więc ludzie i tak go wybiorą, jeśli będą tego chcieli. Współpracownicy uznali jego podejście za zbyt aroganckie. I zwyciężył tylko w macierzystym hrabstwie, w pozostałych pięciu należących do okręgu wybrano innego kandydata.

Musiały minąć jeszcze trzy lata, zanim ostatecznie pożegnał się z sądem. Jego gabinet na pierwszym piętrze przetrwał pożar budynku i uniknął dwóch generalnych remontów. Sędzia nie pozwolił tam niczego tknąć ani położyć choćby jednej warstwy świeżej farby. Kiedy władzom stanowym udało się go w końcu przekonać, żeby przeszedł na emeryturę, bo inaczej zostanie usunięty siłą, spakował do kartonowych pudeł bezwartościowe akta, stosy notatek i pokryte kurzem książki gromadzone przez trzydzieści lat, zaczął je kolejno transportować do domu i ustawiać w sterty w gabinecie, a gdy zabrakło w nim miejsca, pod ścianą w korytarzu aż do drzwi jadalni, wreszcie w kątach holu wejściowego.

Ray skinął głową studentowi siedzącemu na ławce przed jego gabinetem, po czym zamienił parę słów z kolegą, wreszcie wszedł do środka, zamknął drzwi i położył pocztę na środku biurka. Zdjął marynarkę, powiesił ją na haczyku na drzwiach i przestąpił stertę opasłych kodeksów prawa, nad którą przechodził od pół roku, za każdym razem nakazując sobie zrobić porządek.

Zajmował pokój o wymiarach cztery na pięć metrów, z niewielkim biurkiem i jeszcze mniejszą kanapą, przy czym jedno i drugie było zawalone papierami, tak że goście mogli odnieść wrażenie, że gospodarz jest nadzwyczaj zajętym człowiekiem. Prawda wyglądała inaczej. W semestrze wiosennym prowadził zajęcia tylko z prawa antytrustowego, resztę czasu powinien poświęcać na pisanie książki – kolejnej rozwlekłej i nudnej rozprawy na temat monopoli, która nikogo nie zainteresuje, za to wydatnie powiększy jego dorobek naukowy. Co prawda, miał stały etat, ale jak całe akademickie grono pedagogiczne, musiał się poddać niepisanej uczelnianej regule: „publikuj albo znikaj”.

Usiadł przy biurku i zrobił trochę miejsca między papierami.

List był zaadresowany: Profesor N. Ray Atlee, Wydział Prawa Uniwersytetu Wirginii, Charlottesville, Wirginia. Wewnętrzne części liter „a”, „e”, „o” tworzyły ciemne plamy. Taśmę w maszynie do pisania należało wymienić już z dziesięć lat temu. Poza tym Sędzia nie wierzył także w celowość umieszczania kodu pocztowego.

N. było skrótem od Nathana, imienia, które Ray dostał po generale, choć ledwie parę osób o tym wiedziało. Przed laty wywiązała się zacięta kłótnia, kiedy postanowił całkiem z niego zrezygnować i zostać zwykłym Rayem.

Sędzia zawsze przysyłał listy na wydział, nigdy nie na domowy adres syna w Charlottesville. Uwielbiał tytuły i dumnie brzmiące nazwy; bardzo mu zależało, aby wszyscy w Clanton, nawet pracownicy poczty, wiedzieli, że jego syn jest wykładowcą prawa, chociaż było to całkowicie zbędne. Ray pracował na wydziale i pisywał publikacje od trzynastu lat, zatem wszyscy z hrabstwa Ford, których to interesowało, wiedzieli o tym od dawna.

Rozerwał kopertę i rozłożył kartkę. W nagłówku także był wytłoczony złotymi literami dawny tytuł i nazwisko nadawcy oraz adres, również bez kodu pocztowego. Sędzia najwyraźniej dysponował olbrzymim zapasem firmowego papieru listowego i kopert.

Pismo było zaadresowane do Raya i jego młodszego brata, Forresta – jedynych owoców nieudanego małżeństwa, które zakończyło się w 1969 roku śmiercią ich matki. Jak zwykle wiadomość była lakoniczna:

Proszę, postarajcie się stawić w moim gabinecie w niedzielę, 7 maja, o godzinie 17.00, w celu omówienia spraw dotyczących zarządzania moim majątkiem.

Z poważaniem

Reuben V. Atlee

Zwykle zamaszysty podpis tym razem był dziwnie skurczony i chwiejny. Przez lata uświetniał rozmaite nakazy i wyroki, które odmieniły życie wielu ludzi. Postanowienia o rozwodzie, przyznawanie praw do opieki nad dziećmi, odbieranie praw rodzicielskich czy uznanie adopcji; decyzje rozstrzygające spory o podział spadku, wynik wyborów, granice posiadłości ziemskich albo przejęcia aktywów. Dobrze znany podpis reprezentujący autorytet był teraz ledwie rozpoznawalnym bohomazem schorowanego starego człowieka.

Niemniej Ray wiedział, że musi się stawić w gabinecie ojca w wyznaczonym terminie. Jeśli nawet poczuł się zirytowany tak stanowczym wezwaniem, nie miał żadnych wątpliwości, że razem z Forrestem stanie przed majestatem Wysokiego Sądu, by wysłuchać jeszcze jednego kazania. Ojciec, jak zawsze, wybrał termin dogodny dla niego, nie troszcząc się wcale, czy odpowiada on innym.

Leżało to w naturze Sędziego, jak też, ściślej rzecz biorąc, w naturze wszystkich sędziów, wyznaczających daty przesłuchań i rozpraw bez oglądania się na cokolwiek. Takie bezkompromisowe podejście jest wskazane, a nawet konieczne w sądzie, przy zapełnionej wokandzie, wobec ociągających się pozwanych albo leniwych czy też wiecznie zabieganych adwokatów. Tyle że Sędzia tak samo traktował rodzinę i w domu rządził podobnie jak w sali rozpraw, co stało się główną przyczyną, dla której Ray wykładał prawo w Wirginii, a nie w Missisipi.

Ray jeszcze raz przeczytał lakoniczne wezwanie, po czym odłożył je na stertę dokumentów związanych z bieżącymi sprawami. Podszedł do okna i wyjrzał na pełen zieleni i kwiatów teren kampusu. Nie czuł złości ani rozgoryczenia, był jednak rozdrażniony tym, że ojciec znów odnosi się do niego jak dyktator. Tłumaczył sobie w duchu, że jest umierający i trzeba mu to wybaczyć. Prawdopodobnie miała to być już ostatnia wyprawa do rodzinnego domu.

Majątek Sędziego otaczała mgła tajemnicy. Jego zasadniczą częścią był dom, a raczej duży dworek odziedziczony po tym dziadku, który walczył z generałem Forrestem. Gdyby stał pośród starych drzew na przedmieściach Atlanty, byłby wart ponad milion dolarów. Ale otoczony dwoma hektarami ugorów, stał na skraju Clanton, zaledwie trzysta metrów od rynku. Podłogi się zapadały, dach przeciekał, a ściany nie widziały świeżej farby od narodzin Raya. On i brat mogli za niego dostać najwyżej sto tysięcy, a nabywca musiałby wyłożyć jeszcze ze dwa razy tyle, by móc się tam wprowadzić. Bo żaden z braci na pewno nie chciałby tam mieszkać. Prawdę powiedziawszy, Forrest od wielu lat nie widział rodzinnego domu na oczy.

Nosił szumną nazwę Klonowy Zdrój, jakby faktycznie był posiadłością, gdzie zatrudniano liczną służbę i regularnie wydawano przyjęcia. Tymczasem jedyną pracującą tam kiedykolwiek osobą była stara pokojówka o imieniu Irene, która zmarła przed czterema laty, i od tamtego czasu nikt nawet nie zamiatał podłóg i nie ścierał kurzu z mebli. Sędzia płacił jakiemuś chłopakowi z sąsiedztwa dwadzieścia dolarów tygodniowo za koszenie trawy, a i tak robił to z oporami, uważając, że wydatek osiemdziesiąt dolarów miesięcznie to zdzierstwo.

Kiedy Ray był mały, matka nie nazywała majątku inaczej niż Klonowym Zdrojem. Na obiad wracali nie do domu, ale do Klonowego Zdroju. Listy adresowało się nie do państwa Atlee przy Czwartej Ulicy, lecz do Klonowego Zdroju przy Czwartej Ulicy. Tylko nieliczne posiadłości w Clanton miały swoje indywidualne nazwy.

Gdy matka zmarła z powodu tętniaka, jej zwłoki wystawiono na stole we frontowym salonie. Przez dwa dni mieszkańcy miasteczka paradowali przez werandę, główny hol i salon, by złożyć jej ostatni hołd, a następnie w jadalni ugościć się ponczem i ciastem. Ray z Forrestem, ukryci na poddaszu, przeklinali ojca za tolerowanie tego żałosnego widowiska. Przecież w otwartej trumnie, wystawiona na widok publiczny, leżała blada i sztywna ich matka, jeszcze młoda i piękna kobieta.

Forrest nie nazywał domu inaczej niż Klonową Ruderą. Złotoczerwone klony, które niegdyś stały wzdłuż bocznej uliczki, pousychały od nieznanej zarazy, a spróchniałych pni nie wycięto. Frontowy trawnik ocieniały cztery rozłożyste dęby. Jesienią liście opadały z nich tonami, nie można było nadążyć z ich zagrabianiem i wywożeniem. Do tego co najmniej dwa razy do roku w którymś z drzew pękał gruby konar, spadał na dach i nie zawsze był od razu usuwany. Ale dom jakimś cudem dzielnie znosił przez lata wszystkie ciosy, stał mocno na fundamentach i nie zamierzał się walić.

Nadal był piękny i okazały, w stylu króla Jerzego, z rzeźbioną kolumnadą frontowej werandy. Tyle że z prawdziwego dzieła sztuki architektonicznej stał się istnym reliktem wymierającego rodu. Ray nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Dla niego stary dom był pełen nieprzyjemnych wspomnień i po każdej wizycie wracał przygnębiony. A już na pewno nie stać go było na to, by topić pieniądze w bezdennej studni zaniedbanego dworku, który należało raczej zrównać z ziemią. Gdyby odziedziczył go Forrest, ten pewnie od razu podłożyłby ogień, jeszcze przed podpisaniem wszystkich papierów.

Jednakże stary sędzia życzył sobie, aby to Ray przejął rodzinną posiadłość i zatroszczył się o nią. Już od kilku lat wracał do tego tematu, choć na razie tylko ogólnikowo. Ray zaś nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać: „O jaką rodzinę chodzi?”. Nie miał dzieci, z byłą żoną nie utrzymywał kontaktów i na razie nie zamierzał się drugi raz żenić. Podobnie Forrest, który mógł się pochwalić wyłącznie dość odpychającą kolekcją byłych narzeczonych, a obecnie mieszkał z Ellie, ważącą sto pięćdziesiąt kilo malarką i garncarką, starszą od niego o dwanaście lat. Można było uznać za wybryk biologii to, że Forrest nie spłodził dotąd dzieci, w każdym razie nic na ten temat nie wiedział.

Tak więc ród Atlee zmierzał do nieuchronnego smutnego końca, czym zresztą Ray wcale się nie przejmował. Żył na własny rachunek, a nie dla dobra ojca czy wspaniałej rodzinnej przeszłości. Przyjeżdżał do Clanton jedynie na pogrzeby.

Nigdy nie rozmawiali o pozostałym majątku Sędziego, a rodzina Atlee niegdyś, jeszcze przed narodzinami Raya, należała do bardzo bogatych. Posiadała plantacje bawełny, na których pracowali niewolnicy, udziały w lokalnych liniach kolejowych i kilku bankach oraz uczestniczyła w życiu politycznym. Niestety, do połowy dwudziestego wieku tego typu konfederackie majątki niemal całkiem podupadły. Po dawnej świetności rodu Atlee pozostał jedynie status bogatej rodziny z Południa.

Kiedy Ray skończył dziesięć lat, zaczął mieć tego świadomość. Uzmysłowił sobie, że ojciec jest przewodniczącym sądu okręgowego i mieszkają w rezydencji noszącej własną nazwę, a w rolniczych rejonach Missisipi oznaczało to, że był dzieckiem z bogatego domu. Matka przed śmiercią robiła wszystko, aby przekonać obu synów, że jako prezbiterianie żyjący w okazałej rezydencji są lepsi od rówieśników z sąsiedztwa. Co trzy lata wysyłała ich na wakacje na Florydę, a od czasu do czasu zabierała na obiad do restauracji hotelu Peabody w Memphis. Zawsze byli lepiej ubrani od kolegów ze szkoły.

Później, gdy Ray dostał się na Uniwersytet Stanforda, ojciec oznajmił krótko:

– Nie stać mnie na opłacenie twoich studiów.

– Co to znaczy? – zapytał Ray ostro, rozjątrzony do żywego.

– Dokładnie to, co powiedziałem. Nie stać mnie na twoją naukę na uniwersytecie.

– Nie rozumiem.

– W takim razie wytłumaczę ci dokładniej. Możesz iść do takiego college’u, do jakiego sobie życzysz, ale opłacę twoją naukę tylko w Sewanee.

I Ray, zmuszony nagle do zmiany poglądów w kwestii rodzinnego bogactwa, zaczął studia w Sewanee. Pieniędzy od ojca starczało zaledwie na opłatę czesnego, zakup podręczników i niezbędne studenckie wydatki. Potem przeniósł się na wydział prawa Uniwersytetu Tulane’a w Nowym Orleanie i zdołał ukończyć studia tylko dzięki temu, że wieczorami zmywał talerze i stoliki w barze ostrygowym w Dzielnicy Francuskiej.

Przez trzydzieści dwa lata ojciec zadowalał się pensją przewodniczącego sądu kanclerskiego, jedną z najniższych w całym kraju. Podczas studiów na Tulane Ray zetknął się z raportem na temat sędziowskich wynagrodzeń i ze smutkiem przeczytał w nim, że sędziowie w Missisipi zarabiają średnio pięćdziesiąt dwa tysiące rocznie, gdy tymczasem przeciętna krajowa wynosi dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.

Stary Atlee mieszkał sam, niewiele wydawał na życie i nie miał kosztownych nałogów, nie licząc palenia fajki, do której zresztą kupował najtańszy tytoń. Jeździł zardzewiałym lincolnem, odżywiał się byle jak, chociaż do syta, i nosił czarne garnitury pochodzące jeszcze z lat pięćdziesiątych. Nie stronił jednak od działalności dobroczynnej, lubił rozdawać ciężko zaoszczędzone pieniądze. Nikt nie wiedział, ile w sumie na to przeznacza. Dziesięć procent jego dochodów szło automatycznie na potrzeby Kościoła prezbiteriańskiego. Uczelnia w Sewanee dostawała dwa tysiące dolarów rocznie, podobnie jak Zrzeszenie Synów Konfederackich Weteranów. Te trzy datki były niepodważalne, ale na nich się nie kończyło.

Sędzia Atlee gotów był dać pieniądze każdemu, kto o nie poprosi – kalekiemu dziecku na kule, drużynie oldbojów organizującej turniej stanowy, wolontariuszce z Klubu Rotariańskiego zbierającej na głodujące niemowlęta z Konga, kierowniczce schroniska dla bezdomnych psów i kotów, kustoszowi jedynego muzeum w Clanton na nowe pokrycie dachu.

Lista nie miała końca, tym bardziej że wystarczyło przysłać krótki list z prośbą, a w odpowiedzi dostawało się czek. Od czasu, kiedy obaj synowie wyprowadzili się z domu, sędzia lekką ręką rozdawał w ten sposób pieniądze. Ray niemal widział oczami wyobraźni, jak ojciec zasiada wśród starych papierzysk, podnosi zakurzoną listewkową żaluzję biurka, wystukuje na swoim underwoodzie lakoniczne pisma, po czym wsuwa je do kopert z wytłoczonym złotym nadrukiem i dołącza ledwie czytelnie wypisany czek z banku First National w Clanton – ten na pięćdziesiąt dolarów, ten na sto, po trochu dla każdego, dopóki zostało jeszcze parę groszy z emerytury.

Sprawy majątku powinny być bardzo proste, ponieważ niewiele obejmował: archaiczne kodeksy i podręczniki prawa, podniszczone meble, pamiątki i zdjęcia rodzinne przywołujące bolesne wspomnienia, zdezaktualizowane dokumenty – krótko mówiąc, wielką stertę rupieci, z których należało rozpalić imponujące ognisko. A potem Ray do spółki z Forrestem powinni sprzedać stary dom za taką sumę, jaką zdołają uzyskać, i cieszyć się, że cokolwiek odziedziczyli z osławionej rodzinnej fortuny.

Przyszło mu do głowy, że warto by zadzwonić do brata, ale i tym razem odłożył to na później. Forrest reprezentował sobą odrębny zestaw kłopotów i problemów, o wiele bardziej skomplikowanych niż te, które wiązały się z umierającym, wiodącym pustelniczy żywot i rozdającym swoją emeryturę ojcem. Trzydziestosześcioletni, przypominał żywą, chodzącą katastrofę, z umysłem dokumentnie zatrutym wszelkimi dostępnymi – zarówno legalnymi, jak i nielegalnymi – substancjami otumaniającymi.

– Cudowna rodzinka – mruknął Ray pod nosem.

Wypisał zawiadomienie o odwołaniu najbliższych zajęć swojej grupy i wyruszył na swoją „terapię”.

Rozdział 2

Wiosna w Piedmoncie to czyste błękitne niebo, zieleniejące z dnia na dzień łagodne zbocza wzgórz i ciągle zmieniający się wygląd doliny Shenandoah, w miarę jak rolnicy wykonują kolejne prace na polu. Co prawda na jutro zapowiadano deszcz, ale w środkowej Wirginii nie można ufać prognozom pogody.

Ray miał wylatane już prawie trzysta godzin i każdego ranka, wychodząc na swoją ośmiokilometrową trasę joggingu, uważnie obserwował niebo. Biegać mógł niemal przy każdej pogodzie, ale latać już nie. Na samym początku obiecał sobie (jak również firmie ubezpieczeniowej), że nigdy nie będzie latał po zmierzchu ani zapuszczał się w chmury, bo do dziewięćdziesięciu pięciu procent wypadków małych turystycznych samolotów dochodzi albo z powodu ciemności, albo złej pogody. Brał lekcje pilotażu prawie od trzech lat, a wciąż przyznawał się otwarcie do tchórzostwa. Święcie wierzył w trafność powiedzenia, że „są starzy piloci i brawurowi piloci, ale nie ma pilotów i starych, i brawurowych”.

A poza tym uważał centralną Wirginię za zbyt piękną, by latać nad nią w chmurach. Dlatego wyczekiwał na idealną pogodę – bez wiatru, który by komplikował lądowanie, mgły zacierającej linię horyzontu, wysokiej wilgotności czy chmur zwiastujących opady. Wiedział z doświadczenia, że idealnie czyste niebo w porze joggingu zwiastuje dobrą pogodę na resztę dnia. A bez trudu mógł przesunąć lunch czy nawet odwołać zajęcia i odłożyć pracę na mniej sprzyjającą porę. Jeśli do tego prognoza była obiecująca, prosto z domu jeździł na lotnisko.

Lotnisko mieściło się na północ od miasta, piętnaście minut jazdy od wydziału prawa. W Szkole Pilotażu Dockera był już po przyjacielsku witany przez Dicka Dockera, Charliego Yatesa i Foga Newtona, trzech byłych pilotów marynarki wojennej, którzy prowadzili lekcje i wyszkolili większość amatorów z okolicy. Codziennie czekali na swoich uczniów w Kokpicie, głównej sali szkoły pilotażu, z rzędem starych drewnianych składanych krzeseł, gdzie litrami popijali kawę i snuli wyssane z palca lotnicze opowieści, które z każdym dniem były coraz bardziej dramatyczne. Poza tym wszystkich kursantów i klientów traktowali z taką samą – niekiedy nawet obraźliwą – arogancją, jakby w ogóle im na nich nie zależało, ponieważ dostawali z wojska niezłe emerytury.

Na widok Raya zaczęli się prześcigać w opowiadaniu starych dowcipów o prawnikach, z których żaden nie był szczególnie zabawny, a mimo to kwitowali je gromkimi wybuchami śmiechu.

– Nic dziwnego, że nie macie żadnych uczniów – zauważył cierpko Ray, wypisując dokumenty.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał ostro Docker.

– Wybić parę dziur w niebie.

– W takim razie ostrzeżemy wieżę kontrolną.

– A nie jesteście zbyt zajęci, żeby zawracać sobie tym głowę?

Po dziesięciu minutach takiej wymiany zdań mógł wreszcie startować. Osiemdziesiąt dolarów za godzinę kosztowało go wynajęcie cessny pozwalającej wzbić się dwa kilometry nad ziemię i uciec od ludzi, telefonów, zakorkowanych ulic, studentów, pracy naukowej, a tego dnia także od umierającego ojca, szurniętego brata i masy kłopotów, z jakimi wiązała się podróż do rodzinnego miasteczka.

Z trzydziestu samolotów, które były tu do dyspozycji, większość stanowiły górnopłatowe małe cessny ze stałym podwoziem, cieszące się sławą najbezpieczniejszych maszyn, jakie dotąd skonstruowano. Na chętnych czekały też bardziej luksusowe samoloty. Tuż obok wyznaczonej Royowi awionetki stała beech bonanza, jednosilnikowe, dwustukonne cacko, które przy niewielkiej pomocy instruktora nauczyłby się pilotować najwyżej w ciągu miesiąca. Rozwijała prędkość o dobre sto dwadzieścia kilometrów na godzinę większą od cessny i była wyposażona w tyle gadżetów, że mogła wywołać zachwyt każdego pilota. Co gorsza, właśnie ta bonanza była na sprzedaż. Rzecz jasna, okazyjnie, tylko za czterysta pięćdziesiąt tysięcy, co oczywiście nie było żadną specjalną okazją, bo według plotek krążących w Kokpicie jej dotychczasowy właściciel, budujący duże centra handlowe biznesmen, postanowił ją wymienić na jeszcze bardziej luksusowego king aira.

Ray oderwał wzrok od bonanzy i skupił się na sąsiedniej maszynie. Jak każdy świeżo upieczony pilot, bardzo dokładnie sprawdził stan cessny. Jego instruktor, Fog Newton, zaczynał każdą lekcję od przerażającej opowieści o pożarze bądź katastrofie maszyny, której zbyt leniwy albo działający w pośpiechu pilot nie skontrolował należycie przed startem.

Kiedy upewnił się, że wszystkie części zewnętrzne i ruchome elementy usterzenia są w należytym porządku, otworzył drzwi, usiadł za sterami i zapiął pasy. Silnik zaskoczył od razu, łączność radiowa była bez zastrzeżeń. Wykonawszy procedurę przedstartową, połączył się z wieżą. Musiał chwilę zaczekać, aż odleci wyczarterowany samolot pasażerski, ale już dziesięć minut po wejściu do maszyny otrzymał pozwolenie na start. Łagodnie wzbił się w powietrze, po czym skręcił na zachód, w stronę doliny Shenandoah.

Na wysokości tysiąca trzystu metrów przeskoczył leżące niewiele pod nim szczyty pasma górskiego Afton. Przez kilka sekund walczył z cessną podskakującą od turbulencji, które w tym rejonie nie były niczym niezwykłym. Następnie minął hełmiaste przedgórze i znalazł się w spokojnym powietrzu nad terenami rolniczymi. Według komunikatu meteo, widzialność sięgała trzydziestu kilometrów, on jednak z tego pułapu mógł sięgnąć wzrokiem jeszcze dalej. Wokoło na niebie nie było ani jednej chmurki. Kiedy nad horyzontem wyrosły poszarpane szczyty Wirginii Zachodniej, wzniósł maszynę na wysokość tysiąca sześciuset metrów. Uważnie sprawdził wskazania przyrządów pokładowych, dostosował parametry do wysokości przelotowej i rozluźnił się po raz pierwszy od chwili, gdy zaczął kołować na koniec pasa startowego.

W słuchawkach zapadła cisza. Wiedział, że znów zacznie słyszeć meldunki radiowe, gdy wejdzie w zasięg wieży kontrolnej w leżącym sześćdziesiąt kilometrów na południe Roanoke. Ale po krótkim namyśle postanowił trzymać się z dala od lotniska i pozostać w niekontrolowanej przestrzeni powietrznej.

Wiedział z własnego doświadczenia, że psychoanalitycy w rejonie Charlottesville biorą po dwieście dolarów za godzinę. Latanie było o wiele tańsze i znacznie skuteczniejsze, choć to właśnie znany psychiatra doradził mu, aby znalazł sobie nowe hobby, i to szybko. Ray zgłosił się do niego na wizytę tylko dlatego, że musiał z kimś porozmawiać. Dokładnie miesiąc po tym, jak była pani Atlee wystąpiła o rozwód, złożyła wymówienie w pracy i błyskawicznie, bo zaledwie w ciągu sześciu godzin, spakowała swoje ubrania oraz biżuterię i wyprowadziła się z domu, po raz ostatni spotkał się z psychiatrą i prosto od niego pojechał na lotnisko, wszedł do Kokpitu i po raz pierwszy odebrał należną mu porcję zniewag od któregoś z instruktorów, już nie pamiętał – od Dicka Dockera czy Foga Newtona.

Dziwnym sposobem te zniewagi podziałały na niego kojąco, uzmysłowiły mu bowiem, że ktoś jeszcze się nim przejmuje. A kolejne przyniosły jeszcze bardziej dobroczynny skutek, bo choć czuł się zraniony i upokorzony, miał wrażenie, że znalazł drugi dom. Od tamtej pory już trzy lata krążył samotnie po bezchmurnym niebie ponad górami Blue Ridge i doliną Shenandoah, to kojąc złość, to znów rozczulając się nad swym losem, opowiadając o swoim życiu pustemu fotelowi drugiego pilota, który zdawał się powtarzać: „Odeszła i musisz się z tym pogodzić”.

Niektóre kobiety odchodzą na jakiś czas i potem wracają. Inne nie wracają, ale do końca żałują tego, co zrobiły. Są jednak i takie, które nagle podejmują decyzję i nigdy nie oglądają się za siebie. Odejście Vicki zostało tak dokładnie zaplanowane i precyzyjnie przeprowadzone, że na wieść o pozwie rozwodowym jego adwokat rzucił krótko:

– Zapomnij o niej, chłopie.

Znalazła sobie lepszy układ, jak zawodnik, który przechodzi do innej drużyny, skuszony korzystniejszymi warunkami – zmienia się koszulkę i znów tak samo uśmiecha do kamery, w jednej chwili puszczając w niepamięć stare śmieci. Któregoś ranka, gdy Ray wyszedł do pracy, po prostu odjechała podstawioną limuzyną, za którą podążyła furgonetka z jej rzeczami. Dwadzieścia minut później już wkraczała do swego nowego domu, eleganckiej rezydencji na farmie z hodowlą koni, na wschód od miasta, gdzie Lew Likwidator już na nią czekał z otwartymi ramionami i gotową do podpisania intercyzą. Był typowym sępem świata wielkiej finansjery i według pobieżnych ocen Raya, zdołał zebrać jakieś pół miliarda, po czym w wieku sześćdziesięciu czterech lat spieniężył wszystkie aktywa, wycofał się z Wall Street i z niewiadomych przyczyn postanowił uwić sobie nowe gniazdko właśnie w Charlottesville.

W trakcie przeprowadzki natknął się na Vicki, złożył jej swoją ofertę, a gdy zaszła w ciążę, zdecydował się uwolnić Raya od ciężaru ojcostwa, żeby z własną rodziną, u boku zdobycznej żony, łatwiej zyskać w tutejszej społeczności status grubej ryby.

– Dość tych wspomnień – odezwał się na głos Ray. Na tym pułapie mógł śmiało gadać do siebie.

Szczerze liczył na to, że Forrest jest trzeźwy i czysty, choć tego typu założenia okazywały się zwykle bezpodstawne, a nadzieje płonne. Było wielce wątpliwe, by po dwudziestu latach ciągłych kuracji odwykowych i kolejnych uzależnień brat na dobre uwolnił się od nałogów. Raczej należało zakładać, że popadnie w następne załamanie nerwowe, co znacznie bardziej pasowało do jego zwyczajów. A w takim stanie będzie zapewne potrzebował pieniędzy, każdego grosza, jaki da się wycisnąć z ojcowskiego majątku.

Tymczasem wszystko, czego ojciec nie rozdał organizacjom społecznym i kalekim dzieciom, topił w czarnej dziurze detoksykacji Forresta. Przez lata zmarnował na ten cel tyle pieniędzy, że wreszcie, zniechęcony, niemal wyklął syna i zerwał z nim wszelkie stosunki. Przez trzydzieści dwa lata przesądzał o rozpadach małżeństw, jedne dzieci odbierał rodzicom, inne kierował do domów opieki, skazywał chorych psychicznie na wieczną izolację, a brutalnych ojców wysyłał do więzienia – podejmował drastyczne i dalekosiężne decyzje, które wchodziły w życie jedynie na podstawie jego podpisu złożonego pod orzeczeniem. Na początku kariery sędziowskiej za jego autorytet ręczyły władze stanu Missisipi, ale w późniejszych latach stało się to wyłącznie ferowaniem boskich wyroków.

Więc jeśli ktokolwiek mógł wykluczyć syna z grona rodziny, to tylko sędzia Reuben V. Atlee.

Na Forreście nie zrobiło to większego wrażenia. Uważał się za istotę obdarzoną wolnym duchem, toteż oznajmił, że jego noga nigdy więcej nie postanie w Klonowym Zdroju. Tak też było przez dziewięć lat, do czasu, aż odwiedził w szpitalu ojca powalonego zawałem serca, kiedy lekarze wezwali całą najbliższą rodzinę. Wyjątkowo był wtedy całkiem trzeźwy.

– Pięćdziesiąt dwa dni, braciszku – szepnął z dumą do Raya, gdy spotkali się w szpitalnym korytarzu. W takich okresach był jak chodząca tablica świetlna z aktualnym wynikiem meczu.

Jeśli teraz Sędzia planował uwzględnić go przy podziale majątku, nikt nie byłby tym bardziej zdziwiony od samego Forresta, lecz z pewnością kręciłby się w pobliżu, czekając na resztki z pańskiego stołu.

Nad wąwozem New River Gorge w pobliżu Beckley w Wirginii Zachodniej Ray zawrócił. Ta swoista kuracja kosztowała go mniej niż psychoanalityk, ale i tak nie była tania. Licznik bił bez przerwy. Gdyby wygrał na loterii, kupiłby bonanzę i latał, dokąd dusza zapragnie. Za kilka lat będzie mógł wziąć dłuższy urlop. Najpierw jednak powinien skończyć ośmiusetstronicową cegłę na temat monopoli, istniał zresztą cień szansy, że mu się to uda. Niemniej coraz częściej marzył o tym, by wynająć bonanzę i zniknąć w przestworzach.

Dwadzieścia kilometrów od lotniska wywołał wieżę kontrolną i odebrał instrukcje. Wiał lekki zmienny wiatr, z lądowaniem nie powinno być żadnych kłopotów. Kiedy był już na wysokości pięciuset metrów, podchodził do odległego o dwa kilometry pasa i prowadził cessnę idealnie po torze schodzenia, wieżę wywołał inny pilot. Zgłosił się jako „challenger dwa-cztery-cztery-Delta-Mike”, był w odległości dwudziestu pięciu kilometrów i nadlatywał z północy. Kontroler pozwolił mu lądować zaraz za cessną.

Ray odpędził od siebie marzenia o lepszej maszynie tylko na tak długo, by idealnie posadzić samolot na pasie, wyhamować i skręcić w drogę dojazdową. Ale kołując w stronę rampy, myślał już o challengerze, niewielkim, budowanym w Kanadzie odrzutowcu, mieszczącym od ośmiu do piętnastu osób w zależności od konfiguracji wnętrza. Śmiało można nim było wyruszyć w lot z Nowego Jorku do Paryża, podczas którego steward serwowałby pasażerom przekąski i drinki. Nowa maszyna kosztowała około dwudziestu pięciu milionów dolarów, chociaż cena zależała od dodatkowego wyposażenia.

A challenger o numerze rejestracyjnym 244DM należał do Likwidatora, stanowił trofeum po którejś z najechanych przez niego, a następnie zostawionych na pastwę losu firm. Ray przyglądał się, jak ląduje za nim, w głębi duszy mając nadzieję, że się rozbije i stanie w płomieniach na skraju pasa, tworząc spektakularne widowisko. Ale tak się nie stało. Odrzutowiec wylądował bezpiecznie i pokołował w kierunku prywatnego terminalu. Rayowi nagle serce ścisnęło się w piersi.

Od czasu rozwodu dwukrotnie widział z daleka Vicki,ale nie chciał jej zobaczyć po raz trzeci, siedząc w kabinie dwudziestoletniej cessny, kiedy ona będzie zbiegała po schodkach z ociekającego złotem odrzutowca. Myślał z nadzieją, że nie ma jej na pokładzie, a Lew Rodowski wraca sam z kolejnej zbójeckiej wyprawy.

Odciął dopływ paliwa i zgasił silnik, a gdy challenger zbliżył się do awionetki, osunął się na fotelu, zerkając tuż ponad krawędzią okna.

Odrzutowiec zatrzymał się nie dalej niż trzydzieści metrów od cessny i natychmiast podjechała do niego duża czarna limuzyna z zapalonymi światłami, jakby do Charlottesville przybyła z wizytą para królewska. Z auta energicznie wyskoczyło dwóch osiłków w zielonych letnich koszulach i spodniach khaki, gotowych służyć pomocą swemu mocodawcy i każdemu, kto zjawił się razem z nim. Otworzyły się drzwi challengera i steward opuścił składane schodki. Ray osunął się jeszcze niżej i zerkał ostrożnie znad krawędzi tablicy przyrządów. Na schodkach pojawił się pilot niosący dwie duże torby z zakupami.

Tuż za nim wyłoniła się Vicki z dwuletnimi bliźniakami, Simmonsem i Ripleyem – biedactwami, które zamiast imion dostały na chrzcie słynne nazwiska, gdyż ich matka była kompletną idiotką, a ojca, który wcześniej spłodził dziewięcioro dzieci, ani trochę nie obchodziło, jak się będą nazywali. Ray miałby nawet wątpliwości, czy to chłopcy, gdyby nie czytał notatek w rubryce towarzyskiej lokalnej gazety. Przyszli na świat w szpitalu Marthy Jefferson dokładnie siedem tygodni i trzy dni po ogłoszeniu rozwodu państwa Atlee oraz siedem tygodni i dwa dni po tym, jak Vicki w bardzo widocznej już ciąży poślubiła Rodowskiego, dla którego była to już czwarta pielgrzymka do ołtarza, czy jak też to nazywano na farmie z hodowlą koni.

Trzymając dzieci za rączki, Vicki zaczęła ostrożnie schodzić na ziemię. Widać było, że jest warta pół miliarda, choćby po designerskich obcisłych dżinsach podkreślających jej zgrabne biodra, wyraźnie szczuplejsze od czasu, gdy dołączyła do grona ludzi podróżujących prywatnymi odrzutowcami. Szczerze mówiąc, wyglądała jak zagłodzona – chude ramiona, mała, płaska pupa i zapadnięte policzki. Trudno było cokolwiek powiedzieć o jej oczach, ukrytych za wielkimi ciemnymi okularami, z pewnością będącymi ostatnim krzykiem mody w Hollywood albo Paryżu.

Lew Likwidator natomiast na pewno nie głodował. Dreptał niecierpliwie za swą obecną żoną i najnowszym przychówkiem. Powtarzał w wywiadach, że uczestniczy w biegach maratońskich, ale była to raczej bujda, podobnie jak większość tego, co opowiadał dziennikarzom. W każdym razie był zwalisty i miał wielkie brzuszysko. Stracił już co najmniej połowę włosów, a te, które zostały, były całkiem siwe. Ona miała czterdzieści jeden lat i wyglądała na trzydzieści, on skończył sześćdziesiąt cztery, a wyglądał jak po siedemdziesiątce, przynajmniej w oczach Raya odczuwającego z tego powodu wielką satysfakcję.

Po załadowaniu wielkich toreb ze znakami Saksa i Bergdorfa cała rodzinka wraz z pilotem, stewardem i dwoma gorylami zapakowała się do limuzyny. Najwyraźniej wrócili z drobnych zakupów na Manhattanie, dokąd challengerem leciało się najwyżej trzy kwadranse.

Auto odjechało, przedstawienie dobiegło końca. Ray wyprostował się w fotelu pilota.

Gdyby nie czuł do byłej żony tak głębokiej nienawiści, pewnie długo by jeszcze siedział w kabinie, wspominając swoje małżeństwo.

Nie było żadnych znaków ostrzegawczych, żadnych awantur ani ochłodzenia ich wzajemnych stosunków. Vicki po prostu wybrała ciekawszą ofertę.

Otworzył drzwi, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że cały kołnierzyk koszuli ma mokry od potu. Otarł grube krople z brwi i zeskoczył na ziemię.

Po raz pierwszy w krótkiej karierze pilota głęboko żałował, że tego dnia w ogóle przyjechał na lotnisko.

Rozdział 3

Wydział prawa sąsiadował z wydziałem ekonomii; oba budynki znajdowały się na północnym końcu kampusu, który znacznie się rozrósł od czasu, gdy Thomas Jefferson zaprojektował i ustanowił tu miasteczko akademickie.

Uniwersytet szczycił się architekturą swego założyciela, lecz nowoczesny gmach wydziału prawa był po prostu brzydki, klockowaty, o płaskim frontonie z cegły i szkła, tak samo nijaki i pozbawiony wyrazu, jak większość budowli z lat siedemdziesiątych. Ostatnio jednak został odnowiony i przynajmniej pasował do otoczenia. Za to mieszczący się w nim wydział plasował się w pierwszej dziesiątce najlepszych uczelni prawniczych kraju, co było powodem dumy zarówno wykładowców, jak i studentów. Wyprzedzało go tylko parę uczelni z Ivy League, nie było jednak lepszego wydziału prawa na uniwersytetach państwowych. Dzięki temu przyciągał tysiące najzdolniejszych studentów i najlepszą kadrę.

Ray był całkiem zadowolony ze stanowiska wykładowcy prawa korporacyjnego na Uniwersytecie Północno-Wschodnim w Bostonie. To jego artykuły przyciągnęły uwagę tutejszej komisji uczelnianej i po kilku rundach spotkań otrzymał atrakcyjną propozycję przeniesienia się na Południe i uzyskania posady na renomowanym wydziale. Vicki pochodziła z Florydy i choć przywykła do życia w metropolii, źle znosiła bostońskie zimy. Dlatego też oboje szybko dostosowali się do spokojniejszego trybu życia w Charlottesville. Po pewnym czasie on zdobył stały etat, ona obroniła doktorat z romanistyki. Zaczynali już myśleć o dzieciach, gdy niespodziewanie na scenie pojawił się Likwidator.

Kiedy jakiś mężczyzna uwodzi człowiekowi żonę, która zachodzi z nim w ciążę, chciałoby się zadać mu kilka pytań. Jej zresztą także. Zaraz po tym, jak Vicki się wyprowadziła, Ray, dręczony owymi pytaniami, nie mógł spać. Ale z czasem uzmysłowił sobie, że nigdy nie będzie miał okazji ich zadać, toteż puścił je w niepamięć. Widok byłej żony na lotnisku sprawił, że odżyły teraz ze zdwojoną siłą. I nawet gdy zaparkował już samochód i szedł do swego gabinetu, w myślach zadawał je swojej eks.

Popołudniami zawsze zostawiał otwarte drzwi, bo nie wymagał od studentów, by wcześniej umawiali się na wizyty. Każdy mógł w dowolnej chwili przyjść na rozmowę. Ale teraz, w maju, gdy zrobiło się ciepło, studenci rzadko tu zaglądali. Jeszcze raz przeczytał list od ojca i ponownie ogarnęła go złość na tak stanowcze, kategoryczne wezwanie.

O siedemnastej zamknął gabinet, wyszedł z budynku i ruszył w stronę uczelnianego kompleksu sportowego, gdzie na boisku do softballu toczył się drugi z trzech meczów kadry z reprezentacją studentów. Pierwszy zakończył się wysokim zwycięstwem studentów. Na dobrą sprawę nie trzeba już było rozgrywać następnych dwóch, by się przekonać, która drużyna jest lepsza.

Wietrzący krew studenci dwóch młodszych roczników zapełniali trybuny i tłoczyli się przy ogrodzeniu od strony pierwszej bazy, przy której naradzała się reprezentacja kadry. W przeciwległym końcu boiska gromadka pierwszoroczniaków o podejrzanej reputacji otaczała dwie blaszane beczki, z których bez ograniczeń rozlewano piwo.

O tej porze roku nigdzie nie jest tak przyjemnie jak na kampusie, pomyślał Ray, idąc w kierunku boiska i wypatrując dogodnego miejsca do śledzenia przebiegu gry – dziewczęta w szortach, napoje chłodzące zawsze pod ręką, radosne nastroje, zakochane pary, w powietrzu czuć zbliżające się lato. Miał czterdzieści trzy lata, był samotny i zaczynał marzyć o tym, aby znów zostać studentem. Jak mawiano, zawód nauczyciela pozwala człowiekowi dłużej zachować młodość, energię i ostrość umysłu, ale Ray marzył o tym, by naprawdę zasiąść na trybunie przy stoisku z piwem, żartować z kolegami i podrywać dziewczyny.

Niezbyt liczna gromadka jego kolegów stała w pobliżu ławki drużyny kadry, próbując uśmiechami zachęcać leniwie wychodzących na boisko zawodników. Część z nich wyraźnie kulała, kilku miało zabandażowane kolana. W grupie kibiców dostrzegł Carla Mirka, wicedziekana wydziału i swego najlepszego przyjaciela, który z poluzowanym krawatem i marynarką przerzuconą przez ramię stał oparty o płotek.

– Trochę mizernie wygląda ta reprezentacja – powiedział Ray, stając obok niego.

– Poczekaj, aż się przekonasz, jak gra – odparł Mirk. Pochodził z niewielkiego miasteczka w Ohio i był synem sędziego okręgowego, lokalnego pana i władcy, który ojcował całej tamtejszej społeczności. Carl, tak jak on, po prostu uciekł stamtąd i poprzysiągł nigdy nie wracać.

– Spóźniłem się na pierwszą rundę – powiedział.

– Nie masz czego żałować. Siedemnaście do zera.

Pałkarz zespołu studentów wprawnie posłał pierwszą piłkę w lewe zapole, w jej kierunku rzucili się lewy i środkowy zapolowy. Zderzyli się i przewrócili, a zanim po krótkiej szamotaninie i kilku nieudolnych próbach złapania jej w powietrzu jeden z nich zdołał ją w końcu odrzucić w stronę środka pola, pałkarz zdążył bez pośpiechu obiec wszystkie bazy i studenci zdobyli punkt. Na trybunach po lewej podniosła się dzika wrzawa, studenci zaczęli domagać się kolejnych punktów.

– Będzie jeszcze gorzej – mruknął Mirk.

Nie pomylił się. Po kilku dalszych boiskowych katastrofach Ray doszedł do wniosku, że dość się już napatrzył.

– Początek przyszłego tygodnia muszę spędzić poza miastem – powiedział w przerwie na zmianę pałkarza. – Dostałem wezwanie do domu.

– Widzę, że jesteś tym strasznie podniecony – odparł Carl. – Następny pogrzeb?

– Jeszcze nie. Ojciec organizuje rodzinną naradę w sprawie swojego majątku.

– Współczuję.

– Nie ma czego. W zasadzie nie istnieje żaden majątek, nie będzie więc czego dzielić ani o co się kłócić. Zapowiada się krótkie spotkanie w napiętej atmosferze.

– Z powodu twojego brata?

– Właśnie. Sam nie wiem, kto sprawia więcej kłopotów, on czy ojciec.

– Będę trzymał kciuki.

– Dzięki. Powiadomię studentów i zadam im pracę, żeby się nie nudzili.

– Kiedy wyjeżdżasz?

– W sobotę. Powinienem wrócić we wtorek lub środę, ale to nic pewnego.

– Tu raczej nic się nie stanie – odparł Mirk. – A mam nadzieję, że do tego czasu będzie po rozgrywkach.

Miękko rzucona piłka przetoczyła się powoli między nogami zaskoczonego łapacza.

– Wygląda na to, że już jest po wszystkim – mruknął Ray.

* * *

Nic nie działało na niego tak przygnębiająco jak myśl o podróży do domu. Od ostatniej wizyty minął ponad rok i wcale by się nie zmartwił, gdyby miał już nigdy nie wracać do Clanton.

W barze z meksykańskim jedzeniem na wynos kupił sobie burrito i usiadł przy stoliku w ogródku kawiarni niedaleko sztucznego lodowiska, gdzie zwykle zbierała się miejscowa banda czarnowłosych gotów, żeby podziałać na nerwy normalnym obywatelom. Dawna Main Street została przekształcona w ładną promenadę, pełną kafejek, sklepów z antykami oraz księgarń, i jeśli tylko pogoda na to pozwalała – a dopisywała prawie zawsze – przed restauracjami rozstawiano stoliki pod parasolami.

Zaraz po rozwodzie przeprowadził się z ładnego domu na peryferiach do śródmieścia, gdzie większość starych kamienic była po renowacji. Wynajął elegancko urządzone sześciopokojowe mieszkanie nad sklepem z perskimi dywanami. Mały balkon wychodził właśnie na promenadę i co najmniej raz w miesiącu Ray zapraszał swoich studentów na wino i lasagne.

Było już ciemno, gdy skręcił w zaułek, otworzył kluczem boczne drzwi kamienicy i wszedł po skrzypiących drewnianych schodach na piętro. Czuł się bardzo osamotniony, nie miał nikogo bliskiego, psa, kota ani nawet rybki w akwarium. W ostatnich latach poznał dwie atrakcyjne kobiety, lecz z żadną nie umówił się na randkę. Bał się nawiązać romans. Wyraźnie nadskakiwała mu też ponętna studentka z trzeciego roku, o imieniu Kaley, ale zdecydowanie jej unikał. Stał się do tego stopnia oziębły seksualnie, że rozważał wizytę u lekarza bądź kupno cudownych tabletek.

Zapalił światło i spojrzał na automatyczną sekretarkę.

Dzwonił Forrest, co zdarzało się niezwykle rzadko, choć w tych okolicznościach było zrozumiałe. Jak to on, powiedział jedynie, że dzwonił i nie zostawił swojego numeru telefonu. Ray przygotował sobie kubek herbaty bezkofeinowej i nastawił cicho muzykę jazzową, żeby przygotować się na rozmowę z bratem. Uważał to za dziwne, że musi się specjalnie zbierać, aby zamienić kilka słów z bratem, lecz rozmowy z Forrestem działały na niego przygnębiająco. Obaj nie mieli własnych rodzin, nie łączyło ich nic poza wspólnym nazwiskiem i ojcem.

Z ociąganiem wybrał numer Ellie w Memphis. Telefon dzwonił bardzo długo, zanim wreszcie podniosła słuchawkę.

– Cześć, Ellie. Tu Ray Atlee – odezwał się przymilnie.

– Aha – mruknęła, jakby wcześniej telefonował już z osiem razy. – Nie ma go.

U mnie wszystko w porządku. A u was? Dzięki, że pytasz. Naprawdę miło cię słyszeć. A jak tam u was z pogodą?

– Oddzwaniam, bo Forrest wgrał mi się na sekretarkę – powiedział głośno Ray.

– Już ci mówiłam, że go nie ma.

– Masz może jakiś inny numer?

– Do kogo?

– No, do Forresta. Czy pod tym numerem można go jeszcze złapać?

– Tak mi się wydaje. Siedzi tu niemal na okrągło.

– Przekaż mu, proszę, że dzwoniłem.

Poznali się na odwykówce, ona wychodziła z alkoholizmu, on z uzależnienia od prochów. Ellie ważyła wtedy zaledwie czterdzieści pięć kilo i utrzymywała, że prawie przez całe dorosłe życie ciągnęła wyłącznie na wódce. Uwolniła się od nałogu, wyszła czysta, potroiła wagę ciała i jakimś cudem związała się z Forrestem. Bardziej niż dziewczyną była dla niego matką; urządziła mu skromny pokoik w piwnicy odziedziczonego starego, ponurego wiktoriańskiego domu w centrum Memphis.

Ray trzymał jeszcze w ręku słuchawkę, kiedy telefon zadzwonił.

– Cześć, braciszku! – wykrzyknął radośnie Forrest. – Szukałeś mnie?

– Tak, w odpowiedzi na twój telefon. Co u ciebie słychać?

– No cóż, wszystko układało się świetnie, dopóki nie przyszedł list od starego. Ty też dostałeś?

– Dziś rano.

– Wydaje mu się, że wciąż jest sędzią, a my dwoma lekkoduchami ociągającymi się z płaceniem alimentów.

– Do końca życia pozostanie sędzią. Rozmawiałeś z nim ostatnio? – spytał Ray i usłyszał pogardliwe prychnięcie, po którym nastąpiła dłuższa cisza.

– Nie dzwoniliśmy do siebie od dwóch lat i nie pamiętam, kiedy po raz ostatni postawiłem stopę w rodzinnym domu – odparł w końcu Forrest. – I nie jestem pewien, czy przyjadę w niedzielę.

– Przyjedziesz.

– A ty z nim rozmawiałeś?

– Trzy tygodnie temu. Sam do niego zadzwoniłem. Odniosłem wrażenie, że bardzo źle się czuje. Moim zdaniem, nie pociągnie już długo. Więc chyba powinieneś się poważnie zastanowić, czy nie przyjechać.

– Tylko nie zaczynaj, Ray. Nie mam ochoty wysłuchiwać kazania.

Zapadło niezręczne milczenie, obaj równocześnie ciężko westchnęli. Jako ćpun pochodzący z prominentnej rodziny, Forrest od niepamiętnych czasów musiał słuchać kazań i dobrych rad.

– Przepraszam – bąknął Ray. – W każdym razie ja przyjadę. A ty?

– Chyba też.

– Jesteś czysty? – To dotyczące sprawy osobistej pytanie Ray zadał tak, jakby pytał o pogodę. Na szczęście Forrest zawsze odpowiadał szczerze, zgodnie z prawdą.

– Od stu trzydziestu dziewięciu dni, braciszku.

– To wspaniale.

Wcale nie było to takie oczywiste. Trzeźwość brata z jednej strony napawała Raya optymizmem, ale z drugiej świadomość, że może tak liczyć dni przez kolejne dwadzieścia lat, była przygnębiająca.

– Poza tym mam pracę – dodał dumnie Forrest.

– Jeszcze lepiej. Co to za praca?

– Zdobywam klientów dla prawników zajmujących się odszkodowaniami za wypadki. Faceci reklamują się w miejscowej telewizji i grasują w szpitalnych korytarzach. Dostaję prowizję od każdego narajonego klienta.

Trudno było pochwalać tego typu zajęcie, ale w wypadku Forresta każdą wiadomość o stałej pracy należało uznać za dobrą nowinę. Był już poręczycielem sądowych kaucji, doręczycielem pozwów, inkasentem, agentem ochrony i wywiadowcą. Wykonywał niemal wszystkie zajęcia bardziej lub mniej luźno związane z prawem.

– Nieźle – rzucił Ray.

Brat z przejęciem zaczął opowiadać o jakiejś przepychance, do której w ramach walki o klienta doszło w szpitalnej izbie przyjęć, on jednak go nie słuchał. Przypomniał sobie, że Forrest zatrudnił się również jako wykidajło w nocnym barze ze striptizem, ale już pierwszego wieczoru został dwukrotnie ciężko pobity i zrezygnował. Potem przez cały rok jeździł po Meksyku nowiutkim harleyem davidsonem i Ray do dziś nie wiedział, skąd wziął na to pieniądze. Forrest próbował także sił w roli egzekutora długów u pewnego lichwiarza z Memphis, ale kiedy po raz pierwszy musiał połamać komuś nogi, uznał, że to nie jest zajęcie dla niego.

Uczciwa praca nigdy go nie pociągała, choć prawdę powiedziawszy, z powodu swojej kryminalnej przeszłości i tak nie miał na nią szans. Dwa razy, jeszcze przed ukończeniem dwudziestki, był karany za rozboje, w obu wypadkach związane z narkotykami.

– Nie zamierzasz wcześniej zadzwonić do starego? – zapytał w końcu Forrest.

– Po co? Przecież zobaczymy się w niedzielę – odparł Ray.

– O której przyjedziesz do Clanton?

– Nie wiem dokładnie. Pewnie krótko przed piątą. A ty?

– Bóg rozkazał stawić się na piątą, no nie?

– To prawda.

– Będę po piątej – powiedział Forrest. – A więc do zobaczenia, braciszku.

Jeszcze przez godzinę Ray krążył wokół telefonu, nie mogąc się zdecydować, czy zadzwonić do ojca, choćby tylko po to, żeby go usłyszeć. Postanowił jednak, że wystarczy, jeśli porozmawia z nim w niedzielę. Sędzia nie cierpiał telefonów, zwłaszcza kiedy ktoś wieczorem przerywał jego samotność. Bardzo często po prostu nie podnosił słuchawki, a jeśli już to robił, był tak małomówny i opryskliwy, że rozmówca natychmiast zaczynał żałować, że zadzwonił.

Ray pomyślał, że ojciec zapewne przywita ich w czarnych spodniach i białej koszuli z małymi dziurkami wypalonymi przez żarzący się tytoń z fajki, ale wykrochmalonej, bo zawsze takie nosił. Białe koszule starczały mu na dziesięć lat – niezależnie od tego, ile miały dziurek i plam. Uważał, że wystarczy raz w tygodniu oddać je do prania i krochmalenia w pralni Mabe przy rynku w Clanton. Do tego pewnie włoży krawat równie stary jak koszula, wyblakły i poszarzały, z ledwie rozpoznawalnym wzorkiem. A do spodni, jak zawsze, granatowe szelki.

I z pewnością nie będzie czekał na synów na tarasie, lecz zasiądzie przy biurku w gabinecie, pod wielkim portretem generała Forresta. Będzie chciał sprawiać wrażenie zajętego pracą, nawet w niedzielne popołudnie, jakby ich przyjazd do domu wcale nie był taki ważny.

Rozdział 4

Podróż samochodem do Clanton zajmowała około piętnastu godzin, a jeśli śmigało się między ciężarówkami na czteropasowej autostradzie i korzystało się z obwodnic miast, można było pokonać całą drogę w ciągu jednego dnia. Ale Rayowi się nie śpieszyło.

Spakował niewielką torbę podróżną, załadował ją do bagażnika sportowego audi TT, którym jeździł dopiero od tygodnia – dwumiejscowego, ze składanym dachem – nie pożegnał się z nikim, gdyż nikogo w Charlottesville nie obchodził jego wyjazd, i ruszył w drogę. Postanowił nie przekraczać dozwolonych prędkości i tam, gdzie tylko to możliwe, trzymać się z dala od autostrad. Potraktował to jak swoiste wyzwanie. Na obitym skórą siedzeniu pasażera przygotował sobie komplet map samochodowych, termos z mocną kawą, trzy kubańskie cygara i butelkę wody.

Kilka minut po tym, jak jadąc na zachód, opuścił miasto, skręcił w lewo w Blue Ridge Parkway i skierował się na południe krętą drogą prowadzącą między szczytami wzgórz. Audi było modelem 2000 produkowanym od niespełna dwóch lat. Półtora roku temu zobaczył jego reklamówkę w czasopiśmie motoryzacyjnym i od razu poszedł do salonu, by złożyć zamówienie na pierwszy wóz sprowadzony do Charlottesville. Chociaż właściciel salonu zapewniał, że te modele szybko staną się popularne, do tej pory nie widział jeszcze drugiego takiego.

Zatrzymał się przy punkcie widokowym. Złożył dach, zapalił cygaro, wypił parę łyków gorącej kawy i pojechał dalej. Wciąż starał się nie przekraczać dozwolonych siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Nawet przy tej szybkości Clanton zbliżało się nieubłaganie.

Cztery godziny później zjechał z trasy w poszukiwaniu stacji benzynowej i zatrzymał się na światłach na głównej ulicy jakiejś mieściny w Karolinie Północnej. Przez ulicę przeszli trzej prawnicy, rozmawiając ze sobą z ożywieniem; rozpoznał ich po zniszczonych skórzanych teczkach i równie znoszonych butach. Po lewej stronie ulicy znajdował się gmach sądu. Popatrzył w prawo i zauważył, że wchodzą do baru. I nagle poczuł głód, stęsknił się także za gwarem rozmów.

Zajęli stolik w boksie przy frontowym oknie i sącząc kawę, zawzięcie dyskutowali. Ray usiadł w sąsiednim i zamówił u niemłodej już kelnerki, która pewnie obsługiwała tych prawników od dziesięcioleci, kanapkę z wędzonym indykiem. Uważnie zapisała w notesie zamówienie: jedna szklanka mrożonej herbaty i jedna kanapka z indykiem. Szef kuchni był pewnie starszy od niej.

Usłyszał, że siedzący obok mężczyźni przedpołudnie spędzili w sądzie, tocząc spór o jakiś kawałek ziemi w górach, którego sprzedaż doprowadziła do złożenia pozwu. Trzej prawnicy mówili o powoływaniu świadków, o precedensach przedstawianych sędziemu, o podważaniu argumentów i zeznań świadków strony przeciwnej, krótko mówiąc, atmosfera w sali sądowej tak się rozgrzała, że trzeba było ogłosić przerwę w rozprawie.

Ojciec widział mnie właśnie w podobnej roli, pomyślał Ray i niemal powiedział to głośno. Ukrywał twarz za rozpostartą gazetą, udając pogrążonego w lekturze, ale cały czas nastawiał ucha.

Sędzia Reuben Atlee marzył o tym, by obaj jego synowie z dyplomami prawników w kieszeni wrócili do Clanton. Mógłby wtedy spokojnie przejść na emeryturę i dopomóc im w założeniu prywatnej kancelarii przy rynku, w której piastowałby zaszczytne honorowe stanowisko, szkoląc ich, jak być dobrym adwokatem, adwokatem-dżentelmenem z prowincjonalnego miasteczka.