Węże, czyli studium w szkarłacie - Anna Kiesewetter - ebook

Węże, czyli studium w szkarłacie ebook

Anna Kiesewetter

0,0

Opis

"Węże, czyli studium w szkarłacie" ukazuje niełatwą drogę głównej bohaterki, od zwykłej dziewczyny zajmującej się wymyślaniem tekstów reklamowych po stawanie się prawdziwym artystą, gdzie każdy etap okupiony jest trudem, cierpieniem, a nawet szaleństwem. Ale niestety innej drogi nie ma, choć prowadzi ona do sławy.

Anna Kiesewtter urodziła się 4 września 1946 roku w Łodzi. Studiowała w Paryżu, Warszawie i Łodzi, gdzie ukończyła studia. Pracowała kolejno: jako konsultant literacki w Teatrze Nowym w Łodzi w latach 1974 – 1989, w tym podczas dyrekcji Kazimierza Dejmka; w latach 1989 – 2004 w Łódzkim Domu Kultury, gdzie samodzielnie prowadziła jednocześnie Bibliotekę Naukową i Klub Unesco; oraz w latach 2004 – 2008 była redaktorem naczelnym czasopisma „W kręgu literatury”.

Autorka ma na swoim koncie pracę dla takich kabaretów, jak STS, „U Bena” oraz „Kpiarz”. W różnych periodykach ukazało się około 100 felietonów. Anna Kiesewetter specjalizowała się też w piosence aktorskiej i literackiej. Ponadto zostały wystawione niektóre jej sztuki teatralne, a także przez jakiś czas współpracowała z Teatrem Polskiego Radia.

Anna Kiesewtter wydała do tej pory cztery powieści: „Ostatni wywiad z Tatą”, „Upalne lato wielkiego miasta czyli rzecz o Łodzi”, „Opowieści celtyckie” oraz ostatnio „Krajobraz romantyczny z księżycem w tle”. Ukazał się też tomik jej poezji, zebranej pod tytułem „Zaułek Upadłych Aniołów”, zawierający wiersze z lat 1968 – 1978.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Węże, czyli studium w szkarłacie

Anna Kiesewetter

© Copyright by Anna Kiesewetter & e-bookowo

Grafika na okładce: Marek Łukaszewicz

Projekt okładki: Marek Łukaszewicz

ISBN 978-83-7859-317-1

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Tu my,

przeklęci, wykluczeni,

wciąż naznaczeni piętnem grozy,

jak psy bezdomne przyczajeni

na każdym rogu, tuż za rogiem.

Tu my,

zbrodniarze, choć zgładzeni

i wykreśleni z listy ludzi,

czasem ukryci wśród przestrzeni

dat, na wyklętych książek stronach.

Tu my,

co szepcząc ci na ucho,

niepewni wymawiamy imię,

które powinno tkwić pod ziemią

na wszelkie losu zapomnienie.

Ciszej,

choć wilczej nam natury

nie poskąpiła tłumu siła,

wciąż istniejemy, wbrew fortuny

kołu, co wciąż z mocnymi trzyma.

Tu my,

przeklęci, wykluczeni,

z dala od wszelkich praw tej ziemi.

*

Jestem czy nie jestem? Istnieję czy nie istnieję? A może to wszystko, co noszę w sobie, jest jedynie złudzeniem? Czego chciałam, przemierzając poszczególne etapy życia aż do tej chwili, kiedy skulona w fotelu wpatruję się w niebo, po którym krążą błyskawice, jak węże z sykiem rozdzierające niebo, żeby potem runąć na ziemię i wywołać huk, od którego trzęsą się ściany?

Pytałam siebie wielokrotnie: dlaczego ja? Czy moje życie potoczyłoby się inaczej, gdyby nie te ślepe prawa natury, które nami rządzą? Nie patrzę na siebie w lustrze. Odwracam głowę na widok lustra. Od dawna jest pęknięte.

Za oknami zmieniają się pory roku, deszcz, śnieg, potem deszcz, słońce i znowu słota zostawiająca na szybach szary osad. Liście wyrastają i opadają, a we mnie nie zmienia się nic. Nie jestem pewna swojego istnienia.

Kiedy zaczęłam pisać wiersze, moje jałowe życie nabrało sensu. Miałam jakiś cel, do którego dążyłam nieprzerwanie, choć rzadko kto je widział, rzadko kto je czytał. Pisanie to jakby rozmowa z Bogiem – mówiłam sama do siebie. Wiem, że znajduję się na pozycji straconej, choć usiłuję zachować jakiś porządek w codziennym bytowaniu. A więc jestem, czy w ogóle mnie nie ma?

Powtarzam sobie codziennie rano: twoje życie nie jest takie złe, mogło się wydarzyć coś gorszego, niż się wydarzyło. Dziękuj niebiosom za to, co masz i nie wybrzydzaj. Życie nie obeszło się z tobą po macoszemu.

Ludzie gardzą takimi jak ja. Omijają ich, unikają. A przecież zostało we mnie jeszcze tak dużo świadomości. Bo planów do zrealizowania już nie ma. Skończyły się.

Tkwię nieustannie na pozycjach straconych. Nie toleruje się wioskowych głupków. Choć staram się myśleć logicznie, moja świadomość od czasu do czasu rozpada się na miliony maleńkich okruszków i świeci w ciemności, niby zagubiona galaktyka, do której nie dotrze żaden zdobywca.

Jestem skazańcem. Zostałam skazana na niebyt w momencie, kiedy zapadł wyrok. Odtąd znajduję się wyłącznie na wygnaniu, choćbym nie wiem jak się starała. I gdyby nie wiersze, które zapisuję w środku nocy w kupowanych i gromadzonych starannie zeszytach, skazana bym była na wykluczenie z mojej Itaki.

Ale mogę powiedzieć, że w tym wszystkim miałam wiele szczęścia. Mogło się skończyć na dworcu, albo w studzience elektrociepłowni, gdzie zapijałabym tanim winem moje troski, mając za towarzystwo zawszonego narkomana. O takich też słyszałam. Zbierają ich potem do czarnych worków i wywożą na wysypisko zwane cmentarzem, zakopują w bezimiennych grobach, które rozpadają się stopniowo, rok po roku, aby za jakiś czas przyjąć następne zwłoki.

Ja miałam szczęście. Nie piję, nie narkotyzuję się, choć w życiu wypaliłam niejedną paczkę papierosów. Na to sobie pozwalam. Choć odrzucona przez społeczeństwo na margines bytu, jednak udało mi się spotkać w życiu ludzi życzliwych, pomocnych, przyjaznych. Takich, co nie odczuwali przede mną strachu, ale wspierali w mojej walce o istnienie. Przecież tak łatwo mogłam przestać być.

Dziwne to społeczeństwo, które tworzy apoteozę raka, a odrzuca tych, co nie ze swojej winy nie do końca rozumieją jego sens. Dziwny to świat, który reaguje przerażeniem na granicę dwóch świadomości, gdzie impulsy elektryczne krążą w zaburzonych kierunkach i stwarzają nieprawdopodobne konfiguracje. Ludzie nas nie rozumieją . A wtedy rodzi się strach.

Ale jednocześnie podarowano nam jakieś bogactwo, jakiś skarb, którego darmo szukać wśród przeciętnych ludzi, zaprzątniętych problemami dnia codziennego. Ten, co tego nie przeżył, nie zrozumie. Ten, który tego nie przeżył, a zrozumie, jest wielki.

Moje istnienie czasem zapada się w przepaść, wtedy z trudem wydobywam się na powierzchnię i staram się nie utonąć. Ale dla mnie najważniejsze jest zachowanie własnej godności. Choćbym wygadywała nie wiadomo jakie głupstwa. choćbym szalała. Ale ja nie szaleję. Nie wygaduję głupstw. W każdej sytuacji staram się zachować spokój i ten spokój mnie ratuje. Mogę napisać następny wiersz.

Jakże ciężko mi było na początku, kiedy potrafiłam napluć na brodatego profesora nazywając go diabłem. A może i był diabłem w takim rozumieniu, jakie rodzi się wśród zagmatwanych impulsów elektrycznych, rozbiegających się bezładnie na wszystkie strony, jak spłoszone stado owiec. W takich chwilach wydawało mi się, że mój mózg istnieje niezależnie ode mnie, jak osobny byt.

Myślę, że mój świat jest poezją, poezja jest we mnie i ja sama staję się poezją. Tylko w ten sposób mogę wytłumaczyć sens swojego istnienia, ja, która jestem i nie jestem zarazem, istnieję i nie istnieję. Od tego się nie umiera. Lekarz tłumaczył mi, że tacy jak ja żyją długo i nie ma szansy, żeby mnie dopadły rozliczne choróbska naszych czasów. Mogę żyć jeszcze bardzo długo i powoli zapadać się w siebie. Chyba że będę walczyć i nie poddam się.

O nie, ja nie poddaję się łatwo. I mnie, jak setkom mnie podobnym, udało się zapanować nad własnym demonem, oswoić go, udomowić, niby zwierzę, początkowo nieufne i groźne, które już na zawsze życie ze mną pod jednym dachem.

Gdyby nie ludzie, pewnie bym nie przetrwała. Ale udało mi się ulogicznić swoje przeżycia, zaadoptować je. Może nawet bywam szczęśliwa, choć szczęście bywa tak zawodne.

Najgorszy jest moment, kiedy patrzę w oczy nieznajomego człowieka i myślę: zgadnie czy nie zgadnie? Odkryje czy nie odkryje? Najbardziej lubię anonimowy tłum. Mieszam się z nim, udaję, że gdzieś się spieszę, zatracam się w tym tłumie, a on nie reaguje, omija mnie obojętnie, jeszcze jednego zwyczajnego człowieka, którym nie jestem, a którym chciałabym być.

Nauczyłam się mimikry. Ubieram się jak inni, moją tarczą jest niewidzialność, dzięki niej ludzie mijają mnie obojętnie i nie dostrzegają. Staję się przezroczysta.

Długo uczyłam się mojej mimikry. Patrzyłam na innych i kopiowałam ich, jak się kopiuje dobrze znany obraz, aby go przerobić na swój własny, który w nikim nie wzbudzi niepokoju. Ale to wymaga ode mnie stałego napięcia, dlatego niechętnie wychodzę z domu. Nie przeglądam się w lustrze wychodząc. Moje jest pęknięte.

Był czas, kiedy tęskniłam za rodziną, za mężem wracającym wieczorami z pracy, za gromadą rozkrzyczanych dzieciaków. Teraz wiem, że moim przeznaczeniem jest samotność. I nie mogę wymagać od nikogo, żeby za mną szedł. Razem ze mną musiałby pokochać ten mój świat, a to jest na zawsze strefa zakazana.

Czasem budzę się z lękiem w nocy i nie zapalam światła. Co jeszcze poczuję bądź zobaczę, czego do tej pory nie widziałam? Ukrywam się więc, ale życie wypycha mnie na zewnątrz, zmusza do opuszczenia tego przybytku spokoju, jakim jest zwyczajność. Wtedy wkładam swoją czapkę-niewidkę i wyruszam, gotowa walczyć o to, co najważniejsze. Dopóki mogę zamknąć drzwi na klucz i odetchnąć z ulgą.

Ileż mnie kosztował powrót do pozornej normalności. Ileż łez i wyrzeczeń. I udało się. Moja mimikra trwa. Choć wieści szybko się roznoszą i najwięcej bólu sprawiają mi byli znajomi, patrzący na mnie uważnym spojrzeniem spod spuszczonych powiek. Wiem, że czekają na jakąś sensację. Na jakiś nieopatrzny gest z mojej strony. Na choć jedno słowo, które potem będą mogli komentować. Ale zwyciężam. Moja mimikra trwa.

*

Nazywam się Maria Wolant i pochodzę z rodziny robotniczej. Mój ojciec pracował w fabryce włókienniczej jako farbiarz, matka w tkalni w tych samych zakładach. Mam też starszego o dwa lata braciszka Ryszarda, zwanego Cwanym Rysiem.

Ojciec powtarzał nam: robotnik ma swój honor, czego nie można powiedzieć o tak zwanej inteligencji. Siedzą godzinami w kawiarniach i plotą bzdury, kiedy my pracujemy pełną parą. Są degeneratami, niezdolnymi, żeby istnieć. Bo nie ma nic zdrowszego w społeczeństwie niż klasa robotnicza. Jedyna zdrowa tkanka w społeczeństwie.

Mamy siostra, ciocia Wanda, zdała maturę i zaczęła pracować w magistracie na stanowisku urzędniczki. Ojcu to się nie spodobało. Mawiał o niej „ta wielka pani” i zupełnie oczywistym było, że się nie znoszą.

Ale ciocia Wanda była zawsze dla mnie bardzo dobra. Wyróżniała mnie spośród całego tego towarzystwa. To za jej namową zapisałam się do biblioteki i zaczęłam wypożyczać książki. Bzdura, bzdura, bzdura, mawiał mój ojciec. Niech wreszcie skończy te siedemnaście lat i zacznie zarabiać.

Matka była osobą cichą i tak jakby bezbronną, jeżeli chodzi o ojca. Nie, nie bił jej nawet jak wypił, nawet się na nią nie wydzierał, ale obiad zjawiał się zawsze na stole o określonej godzinie, ubrania były wyprane, zaś mieszkanie lśniło czystością. To dzięki mojej matce nauczyłam się dbać o higienę.

W sobotnie wieczory przychodzili do nas koledzy ojca i na stole zjawiała się wódka. My, dzieci, do pewnego czasu nie uczestniczyłyśmy w tych popijawach. Zresztą ja, jako dziewczyna, zostałam z nich wykluczona raz na zawsze. W kuchni z matką przygotowywałyśmy sałatkę z majonezem i śledzie marynowane na zakąskę i zamykałyśmy się w moim pokoju, gdzie mama robiła na drutach, ja czytałam, a zza ściany dobiegały coraz głośniejsze wrzaski.

Początkowo mieszkaliśmy w starej czynszówce, ale potem przeprowadziliśmy się do bloków, gdzie ja miałam swój pokój, drugi Rysio, a w trzecim, największym, na dwóch rozkładanych wersalkach spali moi rodzice. W tym największym pokoju stał też na środku stół i biało-czarny telewizor. Na kolorowy nie było nas stać.

Ojciec zmarł, kiedy byłam jeszcze w liceum. Zaczęło się od suchego kaszlu, który szczególnie męczył go w nocy. Ojciec bagatelizował całą sprawę. Na prośby matki, żeby rzucił palenie, reagował wzruszeniem ramion i wyciągał następnego papierosa. Ale któregoś dnia zaniemógł. Zemdlał w pracy. Skierowano go na badania. Rentgen nie pozostawiał wątpliwości. Mój ojciec miał zaawansowanego raka płuc i to na tyle, że nie było ratunku. Gasł i chudł w oczach, zaś pewnej nocy obudziło nas charczenie. Nad ranem już nie żył.

Myślę, że zabiły go nie tylko papierosy. Jako farbiarz stał przy kadziach i wdychał ich opary. Zresztą nikt na tym wydziale nie żył długo. Śmierć zabierała ich, jednego po drugim.

Po śmierci ojca bardzo nam się pogorszyło materialnie. Jako siedemnastolatka podjęłam pracę sprzątaczki w jednym z biurowców. Załatwiła mi ją ciocia Wandzia, mająca wszędzie znajomości. Nie zarabiałam dużo, ale mogłam z tych pieniędzy pokryć wszystkie moje potrzeby, a to już była ulga dla wiecznie zapracowanej matki.

Wstawałam o czwartej rano, biegłam do biura, sprzątałam je spokojnie pokój po pokoju, potem wyrzucałam śmieci, czyściłam odkurzacz i na ósmą biegłam do szkoły. Mimo ciągłego braku snu nie zasypiałam na lekcjach.

Postanowiłam, że skończę studia. Mój brat drwił ze mnie boleśnie i mówił o „kawiarnianej inteligencji”. Ale ja nie przejmowałam się jego docinkami. Nie był dla mnie żadnym autorytetem.

W szkole średniej świetnie dawałam sobie radę. Jeśli natrafiłam na coś, czego nie do końca rozumiałam, zdawałam się na niesamowicie wykształconą pamięć i umiejętność kojarzenia faktów. Tak że nauczyciele chwalili mnie za postępy w nauce, choć wiecznie mieli zastrzeżenia do mojego zachowania. Matka wracała z wywiadówek i dumna i zatroskana zarazem.

Nie do końca potrafiłam usiedzieć bez ruchu na lekcjach. Coś mnie gnało, coś mnie pędziło do przodu i wiele razy, kiedy już skończyły się zajęcia, biegłam do domu nie dlatego, że mi się spieszyło, ale dlatego, że w ten sposób chciałam wyładować swoją energię. Ale za to nie piłam, nie paliłam, nie brałam narkotyków i nie chadzałam do dyskotek.

Nie miałam lekkiego życia i też o nie nie prosiłam. Okres buntu zniosłam nie najgorzej. Już wtedy zarabiałam własne pieniądze, z czego połowę oddawałam matce, a połowę miałam na własne wydatki. Książek nie kupowałam, bo wystarczały mi kolejne biblioteki publiczne, z których korzystałam w sposób nieograniczony. Nie kupowałam ciuchów, bo wystarczały mi dżinsy, dwie pary, z których jedną prałam, a drugą nosiłam i tak na zmianę. Swetry robiła mi mama na drutach, a bluzeczki szyła ciocia. W lecie nosiłam męskie podkoszulki, których pełna półka została w szafie po ojcu. Na palcach nosiłam dwie srebrne obrączki, zegarek po ojcu, bransoletę ze srebra, a na szyi drewniany krzyżyk na rzemieniu, kupiony na targu za dwadzieścia złotych.

Tyle lat minęło od tamtych czasów młodości i beztroski, a ja wciąż noszę te same przedmioty, które zastępują mi drogocenną biżuterię. Mój bunt wyładowywał się w niekontrolowanych wybuchach złości, ale moja matka potrafiła temu zaradzić. Kładła mi dłoń na głowie i coś tam do mnie szeptała. Uspakajałam się prawie natychmiast.

Największe problemy były z butami. O ile dżinsy nosiłam, dopóki się nie przetarły i trzeba było kupić nowe, o tyle buty zdzierałam szybko. A miałam ich trzy pary: ciężkie, wiązane buciory na zimę, półbuty na jesień i wiosnę oraz sandały z surowej skóry na lato. Dość szybko się rozłaziły i trzeba było kupować nowe. Ale dzięki pracy dawałam sobie z tym radę.

Nie wiedziałam o tym, że mama miała wadę serca. Może zresztą ona sama o tym nie wiedziała. Czasem odczuwała bóle za mostkiem, ale piła wtedy jakieś krople i to jej pomagało. Minęła moja osiemnastka. Nie obchodziłam jej zbyt hucznie. Poszłam z ciotką na lody i dostałam od niej zloty pierścionek po babci. Noszę go do tej pory, nie zdejmując nawet do mycia. Tak się bałam, że mi go ktoś ukradnie.

Zawsze byłam chuda, ale teraz schudłam jeszcze bardziej. Martwił mnie stan mojej mamy, do której byłam o wiele bardziej przywiązana, niż do ojca. Mama dosłownie znikała. Ostatnie miesiące przed maturą bez przerwy była na zwolnieniach. Ale ciągle jeszcze nie przewidywałam najgorszego.

Pewnej nocy weszłam do stołowego i przestraszył mnie widok mojej matki. Usta miała sine, paznokcie sine, oddychała z trudem. Całe życie było widać w jej oczach, nieprawdopodobnie błękitnych, którymi wpatrywała się we mnie, jakby błagała o pomoc. Nie, nie o pomoc. O litość. Usiadłam przy niej i patrzyłam z przerażeniem. Odeszła równie cicho, jak żyła, bez słowa skargi, bez zbędnego gestu. Pochowaliśmy ją obok ojca, w ubogim grobie, którego jedyną ozdobę stanowiły zasadzone listki bluszczu. Na każdą wiosnę kładłam na ich grobie karłowate różyczki. I tak nie miałam już ani ojca, ani matki. Maturę zdawałam po ich śmierci. Zdałam. I tak sobie myślałam, że ojciec mnie przeklina, a mama się cieszy.

*

Teraz kilka słów o moim bracie. Ryszard był dumą ojca. Oto jeszcze jeden mężczyzna w rodzinie. Oto ktoś, kim można się pochwalić. Ojciec zabierał dzieciaka na mecze. Nauczył go, że kobiety są po to, żeby mu usługiwać. Że cały świat należy do niego. Że bez wątpienia dokona rzeczy wielkich. Zaledwie mały wyrósł z pieluszek, a już brał udział w dyskusjach odbywających się w sobotnie wieczory.

Mój brat uczył się średnio, żeby nie powiedzieć źle. Wagarował, nie odrabiał lekcji, nie czytał książek. Często bił się z kolegami i w miarę, jak dorastał, potęgowała się jego agresja. Na skargi mamy wracającej z kolejnej wywiadówki, ojciec tylko wzruszał ramionami. On przecież nie musi zostać profesorem. Pójdzie w moje ślady. Nie zdradzi klasy robotniczej, jak niektóre dziewuchy. On jest po prostu wspaniały. I mój brat żył w przekonaniu, że mu wolno wszystko. Bo jest mężczyzną, a mężczyźni rządzą światem.

Ojciec widział go w roli co najmniej ludowego trybuna. Przecież nie wykształcenie decydowało o tym, że ktoś robił karierę. Cóż, trwał wtedy tak zwany realny socjalizm i bardziej decydowały o drodze życiowej układy, niż znajomość rzeczy. Ale powoli czasy zaczęły się zmieniać. I mój ojciec nic z tego nie rozumiał. Jak to, więc kierownicza rola klasy robotniczej to była tylko fikcja? Nie, to wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni rujnowali ten ustrój, zbyt ukochany przez ojca. Aż nadszedł czas przełomu i ustrój runął.

Mój ojciec dalej pracował jako farbiarz w zakładach włókienniczych, ale już z mniejszym przekonaniem. Fabrykę sprzedano, ojciec zachorował i teraz tylko matka utrzymywała całą rodzinę. Ale mój ojciec nie chciał tego przyjąć do wiadomości. To on płacił rachunki, on dawał na dom, to on był tym, który zarządzał mizernym majątkiem. Szarpał się, stan jego zdrowia pogarszał się, aż wreszcie umarł z wyrazem zdziwienia na twarzy.

Ryszard skończył podstawówkę, jakoś przebrnął przez gimnazjum i na tym skończyła się jego edukacja. Można go było znaleźć na sąsiednich ulicach, jak popijał piwo z kolegami, rozmawiając o ostatnim meczu. Do pracy nie poszedł, bo uważał, że jest stworzony do wyższych celów, niż kładzenie tynków czy mycie okien. Matka, ta cicha, spokojna kobieta nie oponowała. Żywiła darmozjada, który zresztą czasem ją okradał. Przymykała na to oczy. Przecież musiał mieć na papierosy i na piwo.

Nigdy kobiety nie rządziły w tej rodzinie. Brat wstawał koło południa, kładł się spać po północy i nawet nie pomyślał, że matce może przeszkadzać telewizor włączony na cały regulator, że ona musi wstać o szóstej rano, że to dzięki niej rodzina jakoś egzystuje. On miał swoje prawa, przekazane i usankcjonowane przez ojca. Był mężczyzną.

Na ulicy nauczył się wulgarności, jaka nigdy nie panowała w domu. Coraz więcej pił, coraz więcej palił, coraz później wracał. Nawet nie wiedziałam, kiedy stał się zdeklarowanym alkoholikiem. A jednak ciągle mówił, czego on jeszcze nie dokona, jakie pieniądze nie zarobi, jaki z niego cwaniak i kapitalista. Zdarzało się nawet, że na kartce obliczał, ilu ludzi będzie musiał zatrudnić i ile im będzie płacił. Tylko nikt nie wiedział, że jest to wyłącznie poza, choć z czasem on sam uwierzył w te bzdury.

To, że utrzymywały go kobiety, nie przeszkadzało mu wcale. Może i na początku jakoś tam kochał swoją matkę, ale była to miłość powierzchowna, byle jaka. To ojciec ukształtował jego osobowość.

Długi czas nie przychodził pijany do domu. Nawet jeśli zabalował gdzieś z kolegami, wracał, kiedy wytrzeźwiał i udawał, że nic się nie stało. Potem zaczął znikać na dłużej. Matka go szukała i nie raz wyciągała kompletnie pijanego z jakiejś meliny. Ale kiedy już się wyspał i oprzytomniał, zawsze czekał na niego gorący obiad, czysta bielizna i skarpetki. Taka była reguła.

Nie