Wędrówki Childe Harolda - George Gordon Byron - ebook

Wędrówki Childe Harolda ebook

George Gordon Byron

0,0

Opis

"Wędrówki Childe Harolda" to poemat dygresyjny George'a Gordona Byrona, jednego z największych angielskich poetówdramaturgów. Znany jest przede wszystkim jako autor takich dzieł jak "Giaur" czy "Mazepa".
Harold jako człowiek skłócony ze światem, buntownik który wyrusza na wielką wędrówkę. Przemierza Półwysep Pirenejski, Grecję, Włochy, Szwajcarię. Niestety, ani poznawanie bohaterskich czynów poszczególnych narodów, ani kontemplacja przyrody, nie leczą bohatera z „choroby wieku”. Nadal czuje się nieszczęśliwy, pusty, pozbawiony celu życia, nie potrafi wskazać jego sensu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-855-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Przedmowa

 L’univers est une espèce de livre, dont on n’a lu que la première page quand on n’a vu que son pays. J’en ai feuilleté un assez grand nombre, que j’ai trouvé également mauvaises. Cet examen ne m’a point été infructueux. Je haïssais ma patrie. Toutes les impertinences des peuples divers, parmi lesquels j’ai vécu, m’ont reconcilié avec elle. Quand je n’aurais tiré d’autre bénéfice de mes voyages que celui — là je n’en regretterais ni les frais ni les fatigues.

Le Cosmopolite.

PRZEDMOWA

(do pierwszéj i drugiéj pieśni).

 Poemat poniższy napisany był po większéj części śród tyvb krajobrazów, które usiłuje przedstawić. Rozpoczęty był w Albanii; ustępy, traktujące o Hiszpanii i Portugalii, są wypływem spostrzeżeń, poczynionych przez autora o tych krajach. Tyle co do dokładności opisów. Tłem obrazów, które próbowałem nakreślić, są: Hiszpania, Portugalia, Akarnania i Grecya. Tutaj — jak na teraz — poemat się urywa; od przyjęcia jego będzie zależało, czy autor będzie miał odwagę poprowadzić czytelników swoich do stolicy wschodu, przez Jonię i Frygię; dwie niniejsze pieśni mają jedynie cechę doświadczalną.  Wprowadziłem osobę wymyśloną dlatego, ażeby pomiędzy poszczególnemi częściami poematu zaprowadzić jakiś związek; pomimo to, poemat nie rości sobie żadnéj do jednolitości pretensyi. Przyjaciele moi, do których zdania wielką przywiązuję wartość, podsunęli mi tę myśl, że może się wydawać, jakobym jakąś rzeczywistą przedstawił tutaj osobę: — proszę raz na zawsze, aby mniemania tego zaniechano. — Harold jest dzieckiem wyobraźni, stworzoném w celu, który powyżéj wyłuszczyłem. W niektórych nic nie znaczących szczegółach i to jedynie dotyczących miejscowości mógłby się znaléźć powód do podobnego przypuszczenia, w rdzeniu rzeczy atoli, spodziewam się, niéma żadnego.  Nie potrzeba, zdaje się, dodawać, że nazwiska „Childe“, tak samo jak to widzimy w „Childe Waters“, „Childe Childers“ etc, użyto dlatego jedynie, że odpowiada ono zastosowanéj przezemnie staréj budowie wiersza. „Dobra noc“ na początku pierwszéj pieśni powstała dzięki „Dobréj nocy“ lorda Maxwella w „Pieśniach Minstrelów“, wydanych przez Scotta.  W pierwszéj części, zajmującéj się Półwyspem (pirenejskim) zechce może ktoś znaléźć pewne podobieństwo z rozmaitemi w Hiszpanii ogłoszonemi poematami; z wyjątkiem atoli kilku stanc końcowych, cały utwór napisany był w Lewancie.  Stanca Spencerowska, zastosowana przez jednego z najpoczytniejszych poetów naszych, dopuszcza wszelkie urozmaicenia. Dr. Beattie następującą wypowiada w téj mierze uwagę: „Przed niedawnym czasem rozpocząłem poemat w stylu Spencera z użyciem jego stancy, w któréj zamierzam poetyckim skłonnościom moim popuścić cugli, być, stosownie do humoru, wesołym lub patetycznym, opisowym lub sentymentalnym, czułym lub satyrycznym; miara bowiem jakiéj użyłem pozwala, jeżeli się nie mylę, na wszelkie te rodzaje twórczości.“  Umocniony tą powagą oraz przykładem kilku największych poetów włoskich w mém zapatrywaniu, nie będę bronił zamiaru urozmaiconego sposobu wyrażania się w następującym utworze; jeżeli nie będzie miał powodzenia, to winę trzeba będzie przypisać raczéj wykonaniu, aniżeli metodzie uświęconéj praktyką Aryosta, Thomsona i Beattie’go.

Londyn, to lutym 1812.

Dodatek do przedmowy.

 Czekałem, aż wszystkie nasze czasopisma wydzielą swą zwykłą porcyę krytyki. Sprawiedliwości ich sądu nie mam, ogólnie biorąc, nic do zarzucenia; źle byłoby ze mną, gdybym nie umiał najmniejszéj znieść nagany; pisma te, być może, im mniéj były łagodne, tém więcéj były szczere. Składając więc wszystkim razem i każdemu z osobna jak najserdeczniejsze za ich bezstronność podziękowanie, pozwolę sobie tylko co do jednego uczynić uwagę.  Śród wielu sprawiedliwych zarzutów, uczynionych bezbarwnemu charakterowi „błędnego Rycerza“ (co do którego twierdzę wbrew przeciwnym mniemaniom, że jest osobistością urojoną), przytoczono i ten, że pominąwszy anachronizm, nie ma on w sobie nic rycerskiego, ponieważ czasy rycerzy były czasami miłości, honoru i t. d. Tymczasem działo się tak, że owe dawne dobre czasy, kiedy to kwitł „l’amour du bon vieux tems, l’amonr antique“, były ze wszystkich wieków możliwie najgorszemi. Ci, którzy pod tym względem mają jakiekolwiek wątpliwości, niech sobie przeczytają Sainte-Palayea, a w szczególności tom II str. 69. Śluby rycerskie tak samo nie były dotrzymywane jak wszelkie inne, a pieśni trubadurów nie były przyzwoitsze i z pewnością nie wytworniejsze od Owidyuszowych.  Owe „Cours d’amour, parlemens d’amour ou de courtesie et de gentillesse“ miały więcéj do czynienia z miłością, aniżeli z dwornością lub rycerskością. Zajrzyj w téj saméj sprawie do Rolanda oraz Sainte-Palaye’a. Można wielce niemiłéj osobistości „Rycerza Harolda“ czynić jakiekolwiekbądź zarzuty, był on jednak co do przymiotów swoich zupełnie rycerskim — „nie służalcem, ale templaryuszem.“ Bądź jak bądź, obawiam się, że Tristram i Lancelot nie byli lepszemi aniżeli się należało; pomimo to, były to osobistości poetyckie, prawdziwi rycerze „sans peur“, choć nie „sans reproche.“ Jeżeli historya utworzenia orderu „Podwiązki“ nie jest bajką, to rycerze tego orderu nosili niejeden wiek podwiązkę obojętnéj pamięci hrabiny Salisbury. Tyle o rycerstwie. Burke nie potrzebował rzeczywiście żałować, że czasy te (rycerstwa) minęły, jakkolwiek Marya Antonina była tak samo dziewiczą, jak przeważna część tych, w których cześć łamano oszczepy i z konia zrzucano rycerzy.  Od czasów Bayarda aż do dni Józefa Banksa (najniepokalańszego i najsławniejszego z rycerzy zarówno dawnych jak i dzisiejszych czasów), mało w téj mierze było wyjątków; spodziewam się téż, że po jakiém takiém zbadaniu rzeczy, nie będziemy wcale tych dziwacznych szopek średniowiecznych żałowali.  Rycerz Harold niech sobie już zostanie takim, jakim jest; byłoby przyjemniéj, a z pewnością łatwiéj milszy skreślić charakter. Mogłem był łatwo zamalować jego błędy, mogłem był kazać mu więcéj działać, a mniéj mówić, nie miał on atoli być wzorem, lecz miał tylko pokazać, jak wczesne zepsucie serca i obyczajów sprowadza przesyt co do rozkoszy dawnych, sprawiając co do nowych, że człek się na nich zawodzi; miał pokazać, że nawet piękności przyrody oraz bodźce pracy (z wyjątkiem żądzy sławy, téj najsilniejszéj ze wszystkich pobudek) na umysł tak złożony albo raczéj wykrzywiony, żadnego nie wywierają skutku. Gdybym był poemat swój ciągnął daléj, charakter ten przy końcu byłby się był pogłębił; stosownie bowiem do zarysu, jaki sobie nakreśliłem, a który chciałem wypełnić, szkic mój miał być nowożytnym Tymonem, a może poetycznym Zeluco.

Londyn, 1813.

Pieśń I

Do Janthe’y.

Nie w onych strefach, które-m przewędrował, Choć piękność długo znanotam jedynie, Nie w snach, gdzie często przede mną się snował Urok obrazów, który — ze snem ginie, W prawdy-m cię ujrzał czy rojeń godzinie: Płonnym téż trudem moja chęć się zowie, Skreślić blask zmienny, co z twych kształtów płynie — Kto ciebie widział, cóż się z słów mych dowie, A tym, co nie widzieli, czyż twój czar wysłowię?

***

Obyś została, czém jesteś, do końca, Spełniając wiosny swojéj przyrzeczenia: Piękna na ciele, w sercu swem gorąca, Obraz Miłości, choć bez uskrzydlenia, Czystsza, niż wszelkie nadziei marzenia! A ta, co kwiat twéj młodości swą własną Hoduje ręką, będzie, bezwątpienia, Widziała w tobie lat swych tęczę jasną, Przy któréj blaskach świętych wszystkie troski gasną!

***

O młoda Peri Zachodu! Jak błogo, Że dwakroć liczę tyle lat, co twoje: Oczy, miłością nie wzruszone, mogą Spokojnie patrzéć w twych powabów zdroje: Przekwitu twego ujrzéć się nie boję, A że się wszystkie młode serca krwawią, Téj doli serce już nie zazna moje, Jaką śród godzin najgorętszych sprawią Twe oczy tym, co dla nich z podziwem się stawią.

***

Ten wzrok twój dziki, jak go ma gazela, To śmiało lśniący, to cudnie trwożliwy, Albo zwycięża, albo onieśmiela: Pieśń tę niech jego blask przeniknie żywy! O jakże byłby duch mój nieszczęśliwy, Gdyby-ć chciał więcej być niż przyjacielem: Niechaj cię tylko nie ogarną dziwy, Że tobie składam pieśń z takiém weselem, Lecz w wieńcu tym bądź lilji niezrównanej zielem.

***

Tak w strofy moje twe się imię wprzędzie. Blaskiem ócz Janthy „Harold“ ten był zlany, Zanim zajrzeli doń łagodni sędzię: Blask ten ostatni ma być zapomniany!... Po długich latach ten hołd ci oddany, Oby przyciągnął twe urocze dłonie Do mojéj lutni, w cześć twą rozśpiewanéj — Takiéj pamięci żądzą pierś ma plonie: Choć jest to nad nadzieje, przyjaźnią się bronię!...

I.

Muzo, co z nieba, jak Grecy mniemali, Wzięłaś swą postać lub téż z tchnień pieśniarzy: Brzęk lir dzisiejszyzh gdy cię wstydem pali, Spłaszać cię z gór twych moja się nie waży, Choć i ja-m w Delfach u pustych ołtarzy I u twych źródlisk wzdychał, pełnych chwały, Gdzie wszystko zmilkło, tylko strumyk gwarzy... Jednakdziewięciu onych hymn mój mały Nie zbudzi, by na skromną pieśń tę wzgląd swój zlały.

II.

Żył ongi pewien młodzian w Albionie, Któremu rozkosz z cnót nie biła szczera; Dzień po dniu w samych bezeceństwach tonie I Nocy uszy drzemiące rozdziera; Bezwstydna iście była zeń kozera, Do biesiad tylko i żartów bezbożnych... Niczemu w świecie serca nie otwiera, Prócz dla urwiszów i dziewek nałożnych, Hulaszczych wyuzdańców, tak nizkich, jak możnych.

III.

Czajld Harold zwał się: ale skąd miał imię I jakich przodków, tego nie wyjawię; Dosyć, że niegdyś w czczym nie żyli dymie, A raczéj może w głośnéj nawet sławie. Lecz to, co ongi było świętém prawie, W kał snać wieczysty jeden nicpoń strąca; Herbowe godła w trumiennéj kurzawie, Kwiecista proza, pieśń miodem płynąca Nie zbielą czarnéj zbrodni, by była świecąca.

IV.

Czajld się wczasował w południa godzinie, Jak wiele innych much się w słońcu grzeje, I ani myślał, że nim dzień mu spłynie, Przeszywającym mrozem wiatr zawieje... Nim jednę trzecią przeszły dnia koleje, Zło téż go tknęło kły najstraszliwszemi: Pełnia przesytu wokół niego zieje! I wnet mu obmierzł pobyt w własnéj ziemi, Gdzie ciaśniej mu, niż między ściany pustelnemi.

V.

Śród labiryntu grzechów on wędrował, Nie znał pokuty, nabroiwszy siła: Do wielu wzdychał, acz jednę miłował, Ale ta jedna nie dla niego była. Szczęśliwa ona! Jakżeżby zbrudziła Cześć swą w całunkach, szczodrych lada komu! Onby się od niéj rwał, gdzie rozkosz zgniła, Grosz-by jej strwonił na opłatę sromu I ciszy i spokoju nie zapragnął w domu.

VI.

Lecz dziś Czajld Harold w sercu ból miał wielki; Chciał bachanalij rzucić towarzysze; Pono łez nawet chciały ciec kropelki, Lecz zmarzły w oczach, służąc jego pysze. Samotny, duszę w smutnych snach kołysze; I postanowił kraj rodzinny rzucić, Iść, gdzie zamorski klimat żarem dysze; Chciał, syt rozkoszy, ku bolom się zwrócić, Iść w piekło, byle tylko jednostajność skłócić.

VII.

Czajld żegnał gniazdo dziada i pradziada. Wielkie to było, poważne zamczysko; Stare, a jednak w gruz się nie rozpada, Filarów zewsząd wspiera je kolisko. Klasztor! lecz dzisiaj jakże upadł nizko! Tu, gdzie zabobon ongi sidłał ludzi, Pafijskie dziewki wszczynają igrzysko; Mnichby pomyślał, że ich czas się budzi, Jeżeli tych świętoszków dawna baśń nie łudzi.

VIII.

Lecz w najweselszéj nieraz krotochwili Cień jakiś mignął na Harolda czole, Wspomnienie krzywdy, którą go zranili, Lub oszukanéj namiętności bole. Nie badał tego nikt w przyjaciół kole, Bo w nim nie było téj duszy prostaczéj, Co, gdy się zwierzy, dźwiga lżej swą dolę; U druhów rady zasięgnąć nie raczy Ni szukać ukojenia w największéj rozpaczy.

IX.

Nikt go nie kochał, choć w komnaty swoje Ściągał birbantów z blizka i daleka; Znał te pochlebców ucztujących roje, Trutni, co żyją, bo biesiada czeka! I z serc kochanek miłość nań nie ścieka: Przepych i władza to cel kobiet słodki. Mając te strzały, Eros nie narzeka; Jak ćmy, tak dziewki schwycisz na błyskotki I Mamon tam zwycięży, gdzie Seraf za wiotki.

X.

Miał Harold matkę — nie zapomniał o niéj, Chociaż unikał z matką pożegnania; I siostrę kochał, lecz i od niéj stroni, Gdy go wędrówka z domu precz wygania, I przyjacioły pożegnać się wzbrania; Nie myślcie jednak, że miał serce z stali: Wszakże wy wiecie, wy, coście kochania Godne przedmioty kiedybądź żegnali, Jak ranę niezaschniętą ta rozłąka pali.

XI.

Dom, kraj, dobytki, dziedzictwo ojczyste, Wesołe damy, z których rozkosz spływa, Ich oczy, włosy, ich dłonie śnieżyste, (Że jasność mnicha gaśnie świątobliwa) — To, czém się żądza nasycała żywa, Czasze, gdzie wino pian nie kończy toczyć, Wszystko, co tylko do rozpusty wzywa, Rzucał bez żalu, aby morza zoczyć I przeciąć brzeg Paynimski i równik przekroczyć.

XII.

Żagle się wzdęły i wiatry powiały, Jakgdyby rade, że rzucał swe łany; Prędko z przed źrenic białe znikły skały I już przepadły śród falistej piany. A on — być może — skruchą był porwany, Gdy już nadbrzeżne z oczu stracił piargi, Lecz śpiącéj w sercu nie obudzał rany I ni westchnienia nie puścił przez wargi, Niemęskie na wiatr inni gdy rzucali skargi.

XIII.

Lecz kiedy w morzu zgasły słońca łuny, Pochwyci harfę, którą się nie puszy — Bo nieuczenie uderza w jéj struny, Jeżeli obce nie słuchają uszy — I dzisiaj po nich palcami poruszy I pożegnanie pośle w przestrzeń zmroku. Skrzydlaty okręt mknie śród morskiéj głuszy I mgławe brzegi zginęły już oku, A on „dobranoc“ słał im w takich słów potoku:

1.

O kraju mój, ach! żegnam cię! Giniesz już w głębiach wód, Wały się rwą, wiatr nocny dmie I mew zawodzi ród. Ostatni blask słoneczny drga Śród fal — my śpieszym tam! Dobranoc ci, ojczyzno ma, O słońce, żegnaj nam!

2.

Niedługo znów, podniósłszy skroń, Dasz ranu ogień zórz, Znów ujrzę strop i morza toń, Kraju nie ujrzę już! Opuszczon mój poczciwy dwór, Kominek godzien łez, Splot dzikich ziół owija mur, U wrót mój wyje pies.

3.

Chodź, paziu mój, chodź, boleść stłum! Na co ten płacz i żal? Przeraża cię tych wichrów szum, Czy walka grzmiących fal? Spędź kroplę łzy, bo cóż się bać, Wszak silny okręt masz, A tak, jak on, nie leci snać Najszybszy sokół nasz!

4.

„Niech wicher dmie! niech fale drżą, Spokojny-m, jako żyw! Lecz niechaj cię nad troską mą, Czajldzie, nie bierze dziw. Drogiego ja rodzica dach, Mateńki-m rzucił próg: Z przyjaciół to jedyni, ach! Prócz nich ty — tu! tam — Bóg!

5.

„Gdy ojciec rzekł: o bądź mi zdrów, Bez łzawych żegnał skarg, Lecz matce méj, nim wrócę znów, Żale nie zejdą z warg“. — Dość, chłopcze mój, o dość już, dość! Przystoi ci ta łza! I w oczach mych ten drżałby gość, Lecz gdzież niewinność ma?!

6.

O chodź że chodź, ty giermku mój, Czemu pobladłeś tak? Przeraża cię francuski zbój, Czy straszy morza szlak? „Mam dosyć sił, chcięj wierzyć, chciéj, O życie nie dbam nic; Myślałem tu o żonie méj I zbladł rumieniec lic.

7.

„Żona i syn mieszkają, wiesz, Gdzie twoich jezior brzeg, Gdy ojca on zawoła też, Cóżbyś w jéj miejscu rzekł?“ — Dość, giermku, dość! twych smutków grot Niezaprzeczalna rzecz, Ja za to mam snać lżejszy lot, Z śmiechem uciekam precz!

8.

Któż wierzyłby w udany ból Kochanek albo żon? Wnet zetrze im serc nowy król Ich łzy, rozłąki plon. Nie uciech żal, co przeszły już! Czém niebezpieczeństw gry?Największa z trosk: cóż rzucam, cóż, Godne choć jednéj łzy?

9.

Na świecie dziś sam jestem, sam, Śród tych bezmiernych fal: Cóż żalić się po innych mam, Gdy po mnie zginął żal? Może mój pies nie przestał wyć, Lecz, z obcych jedząc mis, Gdy wrócę znów, by w domu żyć, I on mnie będzie gryzł!

10.

Okręcie mój! mknę z tobą gdzieś Śród tych szumiąch pian! Nie troszczę się: gdzie chcesz, tam nieś, Prócz — na ojczysty łan. O witaj mi, ty ciemnio wód! A gdy mi znikniesz znów, Powitam wnet czar pustyń, grót — Ty kraju mój, bądź zdrów!...

XIV.

I okręt pędzi i ląd już zaginął, Sen wód biskajskich spłasza wiatr surowy. Cztery dni przeszły, lecz gdy piąty spłynął, Pierś się raduje: brzeg odkryto nowy! I góry Cyntry podnoszą swe głowy I Tag ku morzu bystre fale toczy, Niosąc swój złoty haracz legendowy: Na pokład sternik luzytański skoczy I skręci, gdzie brzeg żyzny, a lud nie roboczy.

XV.

Boską to, Chryste, widziéć jest zapłatą, Co nieba dały téj przepysznéj ziemi, Jak wszędzie owoc krasną plonie szatą, Jak rajski widok pod wzgórzami temi! Lecz człek to niszczy dłońmi bezbożnemi; O! gdy Wszechmocny bicz swój na tych wzniesie, Co jego prawa depcą stopy złemi, Potrójna zemsta wymiecie to biesie, Szarańcze, wraże plemię, co Gallami zwie się.

XVI.

Naprzód Lizbona roztacza swe wdzięki! W téj saméj dumnéj fali się przebija, W którą żwir złoty suł się z wieszczów ręki! Tysiąc okrętów tu się dzisiaj mija, Albion bowiem Luzytanom sprzyja I z swą potężną pomocą im śpieszy: I lud ten, pyszna, głupia, dzika żmija, Liże i kąsa dłoń, co mu z pieleszy Wypędza tyrańskiego władcę gallskiéj rzeszy.

XVII.

Ale, gdy wejdziesz w gród, co zdala błyszczy, Jak gród niebiański, twój się zachwyt skazi, Gdy mu się przyjrzysz, żal twą radość zniszczy; Oko przybysza każda rzecz tu razi: Pałac i chata jak skąpane w mazi; W brudzie mieszkańcy przychodzą na ziemię, W brudnéj koszuli, w brudnéj sukni łazi Możnych i biednych nieczesane plemię, Nieczyste, jakby nosząc plag egipskich brzemię.

XVIII.

Służalcy! w takim urodzeni kraju! Komuż, Przyrodo, zbiór twych cudów służy! Tam Cyntra w rajskim rozsiadła się gaju — Śród labiryntu parowów i wzgórzy. Pędzel i pióro tego nie powtórzy Ani w połowie, co ludzką źrenicę Śród tych widoków oślepia i durzy, Nie wypowiedzą i bardów gęślice, Choć światu otwierają edeńskie bramice.

XIX.

W wieńcu klasztornych ruin stroma skała, Spad urwisk, drzewem korkowém obszyty; Pościel mchów górskich od żarów zczerniała, Jar, gdzie bez słońca płacze krzew w błękity, Lazur głębiny, fałdami nie krytéj, Złotem pomarańcz lśniący liść zielony, Potok, co w przepaść mknie, rzucając szczyty, Winograd w górze, dołem wierzb korony — To czarów wielkich obraz urozmaicony.

XX.

W górę tą krętą ścieżką ponieś kroki, Wstecz nieraz patrząc, jaką szedłeś drogą: Z wyniosłéj skały śliczne znów widoki! A przy „Bolesnéj Matce“ sfolguj nogom: Mnich ci relikwię pokaże ubogą, Powie niejednę z legend téj pustyni; Zły człek tu nieraz poniósł karę srogą, Honorjusz ongi w téj ciemnéj jaskini, Na niebo chcąc zasłużyć, z ziemi piekło czyni.

XXI.

Stąd téż, wskoczywszy na wierzchołki strome, Ujrzysz moc krzyży, z gruba obrobionych; Nie pobożności znaki to widome, Lecz słabe świadki mordów tu spełnionych; Bo ile razy śród jęków tłumionych Krew ofiar ciekła na zabójców noże, Ktoś krzyż postawił z kołów nierzeźbionych; W tysiącach odtąd sterczą męki-boże W téj ziemi krwi, gdzie prawo bronić cię nie może.

XXII.

Na stokach wzgórzy i tam dołem leżą Zamki, królewskie przed laty schroniska, Dziś tam swe wonie dzikie zioła szerzą I przepych resztki swych promieni ciska; Pałac następcy za basztami błyska, I ty, Wateku, Anglji najbogatszy Synu, rajskiegoś pragnął tu gnieździska, A że im większy zbytek, tém jest rzadszy Nasz spokój, na to duch twój — tak było — nie patrzy.

XXIII.

Tutaj mieszkałeś, snując uciech plany, Tu, gdzie ta góra wznosi cudne skronie; Dziś, na zagładę snać klątwą skazany, Tak jak ty, gmach ten w samotności tonie; Trudno się przedrzéć w chwastów milijonie W puste komnaty, rozwarte portale — Nowa stąd pewność jest w myślącém łonie, Jak ziemska rozkosz nie jest trwała wcale, Jak wnet ją zabijają groźne czasu fale!

XXIV.

Patrz! w tym pałacu radzili wodzowie, Gmach ten jak wstrętny brytyjskiemu oku! Siedział tam, w czapce błazeńskiéj na głowie, Niedobry czarcik, szydzący co kroku, W płaszcz z pergaminów ubrany: z pod boku Wisi mu pieczęć, w ręku czarne zwoje, Znane w rycerskim, sławy pełnym tłoku; Zdobią je herby i podpisów roje — Mrąc z śmiechu, czarcik na nie kładzie palce swoje.

XXV.

Konwencją było to czarcie złowieszcze, Co u Marjalwy słało wodzów w żaki, Mózg im wyjęło — jeśli mieli jeszcze, A radość ludu w żal zmieniło taki! Głupstwo z głów zdarło zwycięstwa szyszaki, Chytrość odbiła tu oręża klęski, A wodzom znikły wawrzynowe szlaki; Nie padłym biada, lecz zgrai zwycięskiéj, Gdy tryumf w Luzytanji okrył wstyd niemęski!

XXVI.

I od godziny tych wojennych narad, Gdy wspomniéć Cyntrę, Anglja blednieje, A tych, co dzierżą rządzenia aparat, Wstyd, gdy go mają, nieraz ogniem zleje. A jakżéż akt ten nazwą przyszłe dzieje?! Nasi i obcy czyliż nie poszydzą, Jak się z tych mężnych własna sława śmieje, Jak ponad sobą zwyciężonych widzą — Wskazując to, dni przyszłe tego-ż nie zohydzą?

XXVII.

Tak dumał Harold, kiedy po zwyczaju Wśród tych gór cudnych błąkał się samotny; Lecz wnet z tych czarów rwał się do wyraju, Niespokojniejszy od jaskółki lotnéj, Chociaż wnikania w wnętrze częstokrotny Miewał tu popęd, choć rozwaga rzekła Nieraz swe słowo, ażeby ochotny Wzgardził młodością, co mu w głupstwach ściekła; Ta prawda nieraz oko smutkiem mu powlekła.

XXVIII.

Na koń! na koń! na zawsze już porzuca Obraz spokoju, choć tak duszę nęci! Do lotu z snów się leniwych ocuca, Lecz mu nie dziewka, nie puhar w pamięci. Precz stąd ucieknie, ale dokąd skręci Tor swéj pielgrzymki, gdzie znajdzie wytchnienie? Zanim nasyci wędrowania chęci, Niejedna przemknie scena się po scenie — Nim serce się ukoi, przyjdzie doświadczenie.

XXIX.

Lecz i do Mafry zajrzéć trza po drodze, Gdzie byt z królowych najbiedniejsza wiodła; Dwór tu i kościół dzierżyły swe wodze A msze i uczty zmieniały swe godła; Mnichy z panięty — szajka, mniemam, podła, Tum babilońska ścierka tutaj wzniosła, A przepych jego tak ciebie osiodła, Że krwi zapomnisz, co tu w rzekę rosła, Zmieniony w pokornego kłamnych zbytków posła.

XXX.

Przez żyzne łany, romantyczne wzgórza (O! gdyby wolny dzierżył lud te błonie!) Gdzie oko, patrząc, w radości się nurza, W niejedno rajskie zaszedł Czajld ustronie. Leniuch szaleństwem nazwie te pogonie, Zdziwion, iż można miękkie rzucać leże Dla dróg skalistych! — Jakie tutaj wonie! W górskiém powietrzu jakie życie świeże! Rozkoszy stąd opasła Wygoda nie zbierze.

XXXI.

Już pasmo wzgórzy ciemnieje i znika, A mniéj bogata wije się równina, Ogrom jéj płachty horyzont zamyka; Tam ledwie oko dostrzegać zaczyna — Już się hiszpańska odsłania kraina, Wełna jéj owiec głośna śród kramarzy; Po oręż dziś się każdy pasterz zgina, Bo dziś Hiszpanję zalał najazd wraży, Pod bronią więc, kto jarzma dźwigać się nie waży.

XXXII.

Gdzie się z swą siostrą Luzytanja schodzi, Jakiéż granice dzielą dwa narody? Czy rej tu zawiść ich królowych wodzi? Czy Tag tu rzucił między nie swe wody, Lub ciemna Sierra skamieniałe lody? Czy, jak ów chiński mur, olbrzymie wały? Nie wał, nie wód to głębokie przegrody, Nie cyple ciemnych gór, nie groźne skały, Jak te, co od Hiszpanów Gallją odkrajały.

XXXIII.

Jakiś srebrzysty tutaj strumień bieży, Ruczaj, zaledwie że znany z imienia, Pośród dwóch królestw zielonych wybrzeży. Pasterz, co tu się na kiju rozlenia, W toń kędzierzawą rzuca mdłe spojrzenia, Cicho dzielącą wrogów tłum zażarty; Wieśniak tu dumny jak grand z urodzenia, A z sług najniższy wie, ile jest warty Nad honor, luzytańskim służalcom wydarty.

XXXIV.

Lecz gdyś w bród przeszedł kordon mało znany, Przed tobą ciemna Gwadyana ściele Swe dzikie, szumne, ponure bałwany, Które tak sławią prastare rondele. Tu parł ku brzegom na swych hufców czele Maur i Krzyżowiec, lśniący zbroją litą; Tu stawał pościg lub padał w topiele, Tu krwawą falę, wojskami nabitą, Paynimski mącił turban z chrześcijańską kitą.

XXXV.

Piękna Hiszpanjo! kraju romantyczny! Gdzież jest Pelaga sztandar, gdy przed wieki Ów ojciec Kawy nawiódł tłum przeliczny, Który krwią gocką zczernił górskie rzeki?! Gdzież te proporce, co ongi w dalekiéj Szumiały chwili nad głową twych dzieci, Gdy wróg był wygnan w afrykańskie spieki; Krzyż się zaiskrzył, lecz księżyc nie świeci, Bo jęk mauryckich matek głośném echem leci.

XXXVI.

Nie brzmią-ż te sławne w każdéj pieśni dzieje? Ach! bohaterów w tém największe losy: Gdy głaz się kruszy, gdy księga butwieje, Czyn ich ma w pieśni gminnéj swe odgłosy. Pycho! spójrz w siebie, górne rzuć niebiosy, Patrz, jak potęgę jeden dźwięk zamyka, Na cóż ci statuy, kolumny, ksiąg stosy? Uciec się musisz do podań języka, Pochlebca gdy cię zdradzi, pominie kronika!

XXXVII.

Synu Hiszpanji, zbudź się! wstań, kto żywy! Dawne bożyszcze, rycerskość cię woła, Lecz w ręku nie ma włóczni, krwi żądliwéj, Nie strząsa kitą czerwoną u czoła — Z dymem strzelb leci — ktéż ją wstrzymać zdoła? I rur armatnich grzmotem bije w górę: Zbudźcie się! wstańcie! brzmi jéj głos dokoła; Byłbyż on słabszy, niż te pieśni, które Na brzegach Andaluzji lały krwi purpurę?

XXXVIII.

Czyż kopyt groźnéj nie słyszycie nuty? Nie dolatują-ż do was bitew szczęki? Tam miecz się dymi, na wasz kark ukuty, Braci, nim padnie od tyrańskiéj ręki, Nie wybawicież? Śmierć płomienne pęki — Kule swe rzuca, a każda zwiastuje: Tysiąc ostatnie już wydało jęki! Śmierć na siarczanym syrokku cwałuje, Bój tupnął i świat cały uderzenie czuje.

XXXIX.

Patrzcie! na górze potwór tam olbrzymi Krwawy włos kąpie w skier słonecznych fali, Dłoń groty śmierci płonie ognistymi, A oko wszystko, na co spojrzy, pali: Rzuca niém ciągle i z blizka i w dali Ognie błyskawic! A przed stóp żelazem Klęcząc, Zniszczenie pisze, co zyskali: Dziś rano wielkie trzy narody razem Najlepszą krew wyleją przed jego obrazem.

XL.

Co to za widok — nieba! patrzeć sobie (Jeśli tam nie masz druha albo brata), W jakiéj zawistne szarfy lśnią ozdobie, Jak się blask zbroic z dnia jasnością splata, Jak psiarnia wojny zrywa się do kata, Jak, wyjąc, kły swe szczerzy do zdobyczy! Lecz jaka będzie szałów tych zapłata? Czarnéj mogile lwia się część użyczy, Z radości Spustoszenie tłum swój ledwie zliczy.

XLI.

Trzy wojska śpieszą złożyć swe ofiary, W trzech się językach dziwne pną błagania, Trzy w zblakłém niebie topią się sztandary, Ich hasła: Francja, Albjon i Hiszpanja! Wróg i ofiara — każde tego zdania, Że walkę toczy za wszystkich! Daremnie! Jakby nie mogli w domu miéć konania, Pod Talawerą paść chcą kruków ciemnie, Użyźnić grunt, ich chciwość łechcący przyjemnie.

XLII.

Zgniją! ambicji głupcy honorowi! Honor nad niemi darnią wzrastać będzie! Czcze mędrkowanie! kruchém tyranowi Byli narzędziem, on rzucił narzędzie, Gdy swoję drogę wybił w dzikim pędzie Sercmi ludzkiemi — dla tych snów, co gasną! Bo czyż despota wieczny tron zasiędzie? Czyż choć garść ziemi nazwie swoją własną, Prócz téj, gdzie kości jego na proch się roztrząsną?!

XLIII.

O Albuero! sławne bolu smugi! Gdy Czajld tu spinał konia w swéj podróży, Mógłże przewidzieć, że w chwili niedługiéj Pycha walczących łan twój w krwi zanurzy?! Pokój poległym! niech ich cześć przedłuży W dal łza tryumfu i towarzysz boju! Dopóki innych inny wódz nie zdurzy, Imię twe, głośne śród ciekawych roju, W przelotnéj, lichéj pieśni nie zazna spokoju.

XLIV.

Lecz dość już wojny kochanków! Niech wiodą Grę swą o życie, tracą dech dla sławy! Sława ich kościom odda-ż siłę młodą, Choć dla jednego padnie tysiąc krwawy?!... Lecz nie wstrzymujmy szlachetnéj wyprawy, Tych, co ojczyźnie śmierć swą niosą w darze! Dla żywych były może hańb obawy, Może w domowym zginęliby swarze Lub szli rozboju torem, najniżsi zbrodniarze.

XLV.

Szybko samotną drogą Harold zwrócił, Gdzie radość wolną ogarnia Sevillę, I na tę zdobycz żądzę zbój zarzucił! Płomienną stopą wkroczy w nią za chwilę I białe gmachy skąpie w czarnym pyle! Los niewstrzymany! bo próżna robota Iść przeciw głodnéj spustoszenia sile; Stałyby Tyru i Iljonu wrota I zbój nie byłby panem, lecz zwycięscą cnota.

XLVI.

Lecz nieświadomy losu, co go czeka, Kto żyw tu śpiewa, tańczy i ucztuje; W przedziwnych pląsach leci czasu rzeka, I nikt ojczyzny krwawych ran nie czuje; Nie surma wojny, miłość dźwięki snuje, Błazeństwo zgina swych kapłanów szyje, Do nowych harców rozpusta zwołuje Stołecznych zbrodni cichą kompaniję, U chwiejnych murów słodki występek się wije.

XLVII.

Inaczéj wieśniak... Obok drżącéj żony Ciężkiego oka podnieść nie ma siły, Aby nie ujrzéć winnicy spalonéj, Niw, które dymy wojenne pokryły! Z wieczorną gwiazdą i fandango miły Już nie wiruje z kastanietem w dłoni. Poznawszy, władco, czar, przez ciebie zgniły, Nie dręczyłbyś się za chwałą w pogoni, Zmilkłby bęben, człek spokój miałby dla swéj skroni.

XLVIII.

Jakąż pieśń dzisiaj mulnik ma zanucić? Wysławiać miłość, rycerskość i Boga, Jak ongi czynił, by wędrówkę skrócić, A dźwiękiem dzwonków rozbrzmiewała droga? „Viva el Rey“ dziś śpiewa, wraz złowroga Sypie się klątwa: „Niech Godoy przepada I dudek Karol i chwila, w ból mnoga, Gdy z czarnookim królowa zasiada, A z grzesznych wstaje objęć krwawolica zdrada!“

XLIX.

Tam! w téj dolinie, wieńcem skał owitéj, Gdzie zamki Maurów walą się w ruinę, Łan, jak szeroki, kopytami zryty A i murawy od pożogi sine: To w Andaluzji wróg miał swą gościnę! Tu stały wojska, tam obóz, ogniska! Tu na rój smoków szło chłopstwo jedyne!... Na zdobywane, tracone urwiska Wskazuje wieśniak okiem, które dumą błyska.

L.

Ktokolwiek tylko drogę ci zabieży, Nosi u czapki czerwoną kokardę — Znak, kogo mijać lub witać należy; A kto téj barwie wierności pogardę Śmiałby nieść, losy czekają go twarde: Ostrym tu nożom nie trzeba podniety! Pożałowałyby i Galle harde, Gdyby chowane pod płaszczem sztylety Dym armat mogły rozwiać i stępić bagnety.

LI.

Ciemnéj Moreny każdy skręt wysoko Spiżowych armat ciężkie dźwiga lady, I jak śmiertelne sięgnąć może oko, Wszędzie haubice, przekopy i zdrady, Głębokie fosy, ostre palisady, Oddziały wojska, straże czuwające, W skałach wykute prowiantów składy, Siodłane konie pod strzechami rżące I kule w piramidach i lonty płonące.

LII.

Wróżby dni przyszłych! Lecz ten, co w czeluście Strącił despotów mniejszego gatunku, Spoczywa chwilę, nim znów bicz rozpuści. Ale niebawem w twoich gór kierunku Huf jego w grozy zjawi się rynsztunku: Zgnieść musi zachód ten świata bicz boży! Smutnym, Hiszpanjo! twój dzień obrachunku, Gdy sęp gallijski swe skrzydła rozłoży, Gdy dziećmi twemi Hadu zastępy pomnoży.

LIII.

Czyż muszą zginąć ci waleczni, młodzi, Na to, by pycha porosła, wybrani? Nic już od jarzma grobu nie przegrodzi? Wzrostu łupiestwa od śmierci Hiszpanji? Czyż Wszechmoc pragnie, by mieć dziękę dla niéj Za jéj wyroki, a próśb nie wysłucha? Na nic tu rozpacz i szał, który w dani Niosą ojczyźnie? padnie-ż od obucha Um starców, żar młodości, hart męskiego ducha?

LIV.

Na to Dziewica hiszpańska stanęła I zawiesiwszy na wierzbie gitarę, Ślub, na przekorę płci, z orężem wzięła I w głośną boju szła zadąć fanfarę? Ona, co w zbladłą zmieniała się marę Na widok szramki, na puszczyka głosy, Dzisiaj bagnetów znosi błyski jare I brnąc Minerwy stopą w krwawe rosy, Gdzie Mars-by się zawahał, depce trupów stosy.

LV.

Ty, co to słysząc, podziwiasz dziewicę, Obyś był znał ją w chwili mniéj surowéj!... Te nad noc węgla czarniejsze źrenice! Ta dźwięczna lekkość jéj dwornéj wymowy! Ten włos, z malarza drwiący, wokół głowy! Ta wiotkość kształtów więcéj, niż kobieca!... Ani byś myślał, że ten szał bojowy Ona uśmiechem Gorgony roznieca, Że wiedzie Saragossę, gdzie Chwała przyświeca!

LVI.

Pada kochanek — jéj się łza nie ima; Ginie dowódca — ona już na czele; Pierzchają druhy — ona tchórzy wstrzyma; Wróg tył podaje — ona trupy ściele: Cieniom kochanka któż takie wesele, Któż taką zemstę ległym wodzom sprawi? Któraż dziewica wskrzesi tę w popiele Nadzieję mężów? któraż się postawiI wroga tak u murów rozwalonych zdławi?!

LVII.

Ale Hiszpanki nie z Amazon rodu, Raczéj stworzone do wszelkiéj pieszczoty, Choć zbrojne stają z braćmi do zawodu, Choć ich wojenne nie straszą obroty, Coś w nich z gołębic zapalczywéj cnoty, Dziobiących rękę, co po samca sięga; Słodycz i stałość — oto ich przymioty, Nie ten mdły trajkot, co inne oprzęga; Tam serca szlachetniejsze, cóż wdzięków potęga?!

LVIII.

Dołek, miłości palcem wyciśnięty, Mówi, jak pulchna miękkość téj ich brody; Usta, gdzie całus gnieździ się zaklęty, Każą być mężnym, nim wysłużysz gody; Czar ócz jak dziki! Wdzięk policzków młody Daremnie zwiać im chcą uściski Feba: Jeszcze im większe rozpalą urody! Któżby dam pragnął z pod Północy nieba, Jak mdłych, ospałych, wątłych — czyż to mówić trzeba?

LIX.

W szranki, wy strefy, przez wieszczów sławione, W szranki, wy wszystkie haremy téj ziemi, Gdzie pieśnią wielbią dziś piękności one, Które i cynik uczci hołdy swemi; W szranki, hurysy, które przed drżącemi Wiewy — bo miłość by zwiały — chowacie, Wiedźcie z Hiszpanki czarnoźrenicznemi: Tam raj waszego Proroka, tam macie Te jego czarnookie, anielskie postacie!

LX.

O ty Parnasie! patrzę dziś na ciebie! Nie snem się jawisz drzemiącemu oku, Ani na pieśni pejzażowem niebie, Lecz śnieg swój kąpiesz w ojczystym obłoku, W majestatycznym dzikich gór uroku! I cóż, że dzisiaj tak śpiewać próbuję? Najlichszy pielgrzym u twojego stoku Echa twe przelać w pieśń mą żądzę czuję, Choć żadna już z twych szczytów Muza nie zstępuje.

LXI.

Często cię śniłem! Kto twego nazwiska Nie zna, ten nie zna, co niebo ogromne: Dzisiaj cię widzę, ach! i wstyd mnie ściska, Że mam dla ciebie słowa tak ułomne. Gdy twych pradawnych wielbicieli wspomnę, Paść tylko mogę na te głazów płyty; Głos mi zamiera, władze nieprzytomne, Patrząc w baldachim z obłoków uwity, Zapadam w cichą rozkosz, żem ujrzał twe szczyty!

LXII.

Miałbym, szczęśliwszy, niż inni pieśniarze, Zmuszeni zdala stąd prowadzić życie, Patrzéć bez wzruszeń na święte pejzaże, Których wspomnienie już topi w zachwycie? Choć Apollina nie ma na tym szczycie, Choć Muz kolebkę grobem ich nazwali, Jakiś łagodny duch tu włada skrycie, Milczy w téj grocie, w tym wietrze się żali I szklaną sunie stopą tam! po dźwięcznéj fali.

LXIII.

Lecz o tém późniéj. Niosąc hołd ci w dani, Na chwilę-m w pieśni mojéj zboczył z drogi, Wskroś zapomniawszy o kraju Hiszpanji, Jéj synach, córkach i jéj doli srogiéj; Nie bez łzy tutaj wstrzymałem swe nogi! Teraz do rzeczy — lecz nim stąd wyruszę, Daj jakiś złomek ku pamiątce błogiéj, Liść z kwiatu Dafny; tylko błagać muszę: Gdy żywię tę nadzieję, nie myśl, że się puszę...

LXIV.

O cudna Góro! ongi w Grecji wiośnie, Czyż cię świetniejsze okrążały chóry, I kiedy w Delfach kapłanka radośnie Hymny pityjskie rzucała do góry, Widziano-ż wówczas taki obraz, który Gorętszą mógłby wzniecić pieśń miłości, Niż żądzą wrzące Andaluzji córy? Czemuż im zbrakło tych spokoju włości, Co w Grecji, choć w jéj gajach chwała już nie gości.

LXV.

Piękną Sevilla i niech sławę szerzy Swéj siły, bogactw i swych lat tysiąca, Lecz Kadyks, wzniesion u dalszych wybrzeży, W nutę mniéj szczytną, ale słodszą trąca. Jakżeż, Występku! droga twa łechcąca! Ktéż zniesie urok twojego oblicza, Gdy w nim młodzieńcza zawsze krew gorąca? Cherub i hydra jest w tobie! Zwodnicza Twa postać według gustu wszystkim się użycza.

LXVI.

Gdy czas zmógł Pafos — Czasie nieugięty, Królowę-ś świata złamał niezłamaną! — Stref równie ciepłych mkły szukać ponęty, I Wenus, wierna swym rodzinnym pianom, Zresztą nikomu, wnet tu zbudowaną Świątynią swoją biały gród obdarzy;Lecz tum niejeden służy jéj kapłanom, Nie! tysiąc tutaj wznosi się ołtarzy, Na których wieczny ogień jéj kultu się jarzy.

LXVII.

W noc od poranku i znów, aż poranek Spłonie, ujrzawszy głośne ucztowanie, Śpiew tu rozbrzmiewa, róż się sypie wianek. Subtelny dowcip snać tu nie przestanie Tryskać wraz z żartem. Wieczne pożegnanie Trzeźwym zabawom, gdyś raz wszedł w te sidła. Szaleństw nie przerwie nawet panowanie (Miast pobożności) mniszego kadzidła: Z rozpustą na przemiany rwą się modlitw skrzydła.

LXVIII.

Zbliżył się sabat, święty dzień spoczynku, Kraj chrześcijański jakżeż z nim się liczy? O! w uroczystym staje tu ordynku. Hej! hej! słuchajcie, jak pan lasów ryczy! Naokół bryzga krwią swoich zdobyczy — Konia i jeźdźca, rogami odpartych; Ciżba w dłoń klaszcze i o więcéj krzyczy, Śmiech grzmi na widok wnętrzności rozdartych, A groza i ócz kobiet nie zamknie otwartych.

LXIX.

Dzień to jest siódmy, weselny dzień ludu. Ty znasz, Londynie, ten dzień modłów święty, Gdy mieszczuch, uczeń, rzemieślnik — bez trudu Puszcza zarobek, każdy wystrychnięty: Gdy kocze, bryczki i im równe sprzęty, Dryndy i wózki, po przedmieściach pędzą — Do Hampsted, Brentford, Harrow świerzbią pięty, Aż szkapsko ciągnąć przestanie: nad nędzą Żartów sobie zazdrosne piechury nie szczędzą.

LXX.

Ten na Tamizie z kochanką, ci lądu Wolą się trzymać, bo „bezpieczniéj, bracie!“ Ten ku Warowi, tamten do Ryczmondu, Ten znów się więcéj lubuje w Hajgacie. Cienie beockie! wy się mnie pytacie, Jaki w tém sens jest? To „Rogu“ czciciele Pędzą „kapłance“ straszną w majestacie Składać przysięgę — a potém wesele: Przysięgę zalewają, tańczą aż za wiele!

LXXI.

Wszędzie błazeństwa, lecz twym równe czyje, Kadyksie, w morzu kąpiący swe lice? Zegar gdy „dziewięć“ w południe wybije, Różaniec liczą twoje „zakonnice“, Najbardziéj trapią najświętszą Dziewicę (Ona tu pewnie dziewicą jedyną), By zmyła grzechy, liczne, jak w świątnicę Tłumy śpieszące, potém swą godziną Do cyrków starzy, młodzi, wielcy, mali płyną.

LXXII.

Otwarte szranki i plac już gotowy, Tysiączna ciżba zasiadła dokoła; Nim pierwsza trąbka zagrzmi ponad głowy, Spóźniony truteń próżno miejsca woła — Dony i grandy, a najwięcéj zgoła Dam, co strzelają oczętami zdradnie, Lecz każda ć mnie zadanéj podoła, Od zimnéj wzgardy nikt tutaj nie padnie, Jak wieszcze księżycowi, gdy im miłość zbladnie.

LXXIII.

Umilkła wrzawa — na rumakach dzielnych Czteréj jeźdźcowie z włócznią, z piórem białem, Z złotą ostrogą do bojów śmiertelnych Staną, przed mnóstwem skłoniwszy się całem. Bogaty płaszcz ich, koń dyszy zapałem: Kto na się w grze téj nie sprowadzi cienia, Wynagrodzeniem dla niego wspaniałem Oklaski tłumu i kobiet spojrzenia: I król i wódz swe czyny za te dary mienia!

LXXIV.

W kosztownéj sukni, w przepysznéj mantyli, Lecz pieszo, zwinny matador wypada W środek areny, żądny owéj chwili, Gdy spotka pana ryczącego stada. Lecz wprzód ostrożnie miejsce wokół zbada, Czy nie dostrzeże jakich przeszkód znaku. Za broń ma włócznię, którą tyle włada, Ile człek może, gdy nie na rumaku, Co nieraz zań się wali śród krwawego szlaku.

LXXV.

W róg uderzono po trzykroć! znak dany! Wrota otwarte i ciekawość oczy Wodzi milczące po ciżbie napchanéj, A wtém, smagnięty biczem, zwierz wyskoczy I, patrząc dziko, kopyta zatoczy W piasek, lecz ślepo nie wpadnie na wroga, Groźną się skronią na wsze strony boczy, Bije ogonem — jaka wściekłość sroga! — A z ślepi sypie mu się krwawych skier pożoga.

LXXVI.

Naraz jak wryty.... z okiem w słup... Na stronę! Przygotuj włócznię, zuchwały młodzianie! Nadszedł twéj koniec, lub zwierzę szalone Powstrzymaj sztuką — oto twe zadanie! Wczas jeźdźcy czynią zwrot na krwawym łanie; Byk znów się zerwie — lecz z jakim wynikiem! Z boku krew tryska — rana tu przy ranie! Ucieka, gnie się — bóle szarpią bykiem: Włócznia bije za włócznią, zwierz się skarży rykiem.

LXXVII.

Wraca się znowu!... Nic tu grot i dzida,