Wardęga. Opowieści z pobocza drogi - Lechosław Herz - ebook

Wardęga. Opowieści z pobocza drogi ebook

Herz Lechosław

3,8

Opis

Wardęga – wyraz, który używano raz w znaczeniu włóczęgi, to znowu: wartości, oszacowania i dobytku (Zygmunt Gloger, Encyklopedia staropolska)
Książka jest zapisem krajoznawczych wypraw autora, miłośnika krajobrazu mazowieckiego i beskidzkiego, zbieracza ciekawostek z przeszłości odwiedzanych miasteczek, wsi i zapomnianych szlacheckich zaścianków. Niedawna i odległa przeszłość tych miejsc nabiera innego wymiaru, gdy czytamy relacje o niej, obserwując wspólnie z autorem dzisiejszy wygląd terenów i zabytków zapisanych na kartach historii Polski. Nastrojowe zdjęcia autora ukazują piękno i urok miejsc często pomijanych przez masowych turystów i badaczy przeszłości naszego kraju, a wartych zauważenia i docenienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
2
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej ‌Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: ‌Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Zdję­cia: ‌Le­cho­sław Herz ‌

Co­py­ri­ght © by Le­cho­sław ‌Herz, War­sza­wa 2010

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, ‌War­sza­wa 2010 ‌

ISBN 978-83-244-0282-3

Wy­daw­nic­two Iskry ‌

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Da­nu­si

War­dę­ga – wy­raz, któ­ry uży­wa­no raz w zna­cze­niu włó­czę­gi, to zno­wu: war­to­ści, osza­co­wa­nia i do­byt­ku.

Zyg­munt Glo­ger, En­cy­klo­pe­dia sta­ro­pol­ska

Droga

Idzie­my. Spie­szy­my się. Bie­gnie­my. Byle szyb­ciej. Do przo­du. Miej­skie spo­łe­czeń­stwa są bez­li­to­sne. Na­rzu­ca­ją tem­po. Po­ry­wa­ją ze sobą, jak wez­bra­na rze­ka. Nie moż­na temu prą­do­wi sta­wie czo­ła. Przed laty w jed­nej z su­wal­skich wsi spo­tka­łem ko­bie­tę. – Pan skąd? – za­py­ta­ła. – Z War­sza­wy? A ja była raz we War­sza­wie. Pa­nie, po­wiedz pan. Dla­cze­go wy tam, we War­sza­wie, tak wszyst­ko w skok. Tak w skok. Do­kąd się tak spie­szyć?

My, miesz­kań­cy du­że­go mia­sta, nie­jed­no­krot­nie z po­bła­ża­niem, choć cza­sem i z nie­ukry­wa­ną po­gar­dą, pa­trzy­my na wol­no pły­ną­ce ży­cie po wsiach i w ma­łych mia­stecz­kach. Na po­wol­ny ruch ręki z chle­bem pod­no­szo­nym do ust. Na sta­re twa­rze, przy­tu­lo­ne do okien­nych szyb, tkwią­ce mię­dzy pla­sty­ko­wy­mi pe­lar­go­nia­mi i pa­pie­ro­wy­mi fi­ran­ka­mi. My, miesz­kań­cy du­że­go mia­sta, któ­rych dziad­ko­wie przy­wę­dro­wa­li do tego mia­sta. Z ta­kich wła­śnie wio­sek i ma­łych mia­ste­czek. Nie lu­bi­my tego spo­ko­ju, peł­ne­go god­no­ści i pew­no­ści ist­nie­nia. Z bie­giem lat za­tra­ci­li­śmy już umie­jęt­no­śe pa­trze­nia na ota­cza­ją­cą nas zie­mię. Wi­dze­nia jej uro­dy. Od­czu­wa­nia jej bó­lów. Prze­cho­dzi­my mimo. Obok.

A prze­cież war­to nie­kie­dy wyj­śe na roz­staj­ne dro­gi, gdzieś da­le­ko od mia­sta, gdzie zi­mo­wy śnieg na dro­dze na do­bre przy­tłu­mił wszel­kie zbęd­ne od­gło­sy. A są ta­kie roz­sta­je, ta­kie śród­pol­ne i śród­le­śne dro­gi, na któ­rych spły­wa na czło­wie­ka wiel­ka ci­sza, ukry­ta na wiel­kiej, pol­skiej ni­zi­nie.

„Kie­dy się w so­bie bra­cia uci­szę / To wszyst­ko wi­dzę i wszyst­ko sły­szę” – pi­sał z ob­czy­zny Teo­fil Le­nar­to­wicz, zmu­szo­ny opu­ścić ro­dzin­ne stro­ny i ucho­dzie przed aresz­to­wa­niem. W swo­ich po­ezjach, tak dzi­siaj wy­da­ją­cych się nam ckli­wy­mi i nie­mod­ny­mi, sen­ty­men­tal­ny­mi wier­sza­mi, Le­nar­to­wicz nie­ustan­nie przy­wo­ły­wał za­pa­mię­ta­ny ob­raz swo­jej mło­do­ści. Od­le­głość i tę­sk­no­ta wy­ostrzy­ły wi­ze­ru­nek. Jó­zef Cheł­moń­ski uciekł z mia­sta na wieś. Chcia­ło­by się po­wie­dzieć: po­wró­cił, bo prze­cież uro­dził się na pod­ło­wic­kiej wsi. W Ku­klów­ce koło Gro­dzi­ska Ma­zo­wiec­kie­go jego ma­lar­stwo zła­god­nia­ło, sta­ło się li­rycz­ne, uspo­ko­jo­ne.

To praw­da, że na pej­zaż, zwłasz­cza ni­zin­ny, trze­ba być uwraż­li­wio­nym. Trze­ba jak­by spe­cjal­ne­go ro­dza­ju „słu­chu”, któ­ry re­agu­je na naj­mniej­sze drgnie­nie po­wie­trza, na te wszyst­kie tony, pół­cie­nie, niu­an­se, któ­ry­mi pej­zaż po­tra­fi na­gro­dzić i ob­da­rzyć. War­to jed­nak „uci­szyć się w so­bie” i po­szu­kać tego, co prze­cież jest, jeno wsty­dli­wie skry­ło się gdzieś w głę­bi na­sze­go ja, scho­wa­ne za przy­bra­ną tak chęt­nie ma­ską i ko­stiu­mem miesz­kań­ca du­że­go mia­sta.

Nie­kie­dy war­to nie­spiesz­nie pójść taką za­po­mnia­ną tro­chę dro­gą gi­ną­cą w od­da­li, we mgle spo­wi­ja­ją­cej ho­ry­zont, prze­pa­da­ją­cą w sza­ro­ściach lasu, któ­ry po­tra­fi być ta­jem­ni­czy, jak lasy z dzie­cię­cych lek­tur. War­to tam w so­bie po­szu­kać za­gu­bio­nej w miej­skim gwa­rze ci­szy i za­wie­ru­szo­ne­go gdzieś spo­ko­ju.

PRZY­DROŻ­NA DREW­NIA­NA KA­PLICZ­KA

Opowieści znad biebrzańskich bagien

Każ­de­go roku nad­cho­dzi dla mnie taki czas. Wte­dy, gdy zie­mia po­czy­na pach­nieć, za­czy­na się naj­bar­dziej nie­zwy­kła ze wszyst­kich pór, ja­ki­mi co roku ob­da­rza nas na­tu­ra: przed­wio­śnie! Nad­cho­dzi taki czas, aby – jak co roku – wy­ru­szyć ku ja­ćwie­skim ba­gnom nad rze­ką Bie­brzą.

Za­gro­da, od któ­rej chcę roz­po­cząć tę opo­wieść, po­ło­żo­na była na po­la­nie oto­czo­nej ze wszyst­kich stron la­sem. Gdy wsze­dłem na po­dwór­ko, przy­wi­ta­ło mnie szcze­ka­nie psa, a po­tem zo­ba­czy­łem pod­no­szą­cą się na mój wi­dok z ławy pod ścia­ną cha­łu­py mło­dą ko­bie­tę o twa­rzy Ma­don­ny.

– Dzień do­bry. Przy­je­cha­łem z War­sza­wy. By­łem tu kil­ka lat temu i te­raz znów przy­je­cha­łem, żeby od­wie­dzić pana No­wac­kie­go. – Ko­bie­ta pa­trzy­ła na mnie mil­czą­co, uśmie­cha­ła się, jak­by z za­kło­po­ta­niem. Do jej spód­ni­cy tu­lił się umo­ru­sa­ny i wi­do­kiem ob­ce­go czło­wie­ka prze­stra­szo­ny chło­pa­czek.

– A to, wi­dzisz pan, jest taki kło­pot. Nasz dzia­dek umarł w ze­szłym roku, w li­sto­pa­dzie.

Nad nami brzę­cza­ły ko­ma­ry, do wia­dra z wodą wpa­dła mu­cha i usi­ło­wa­ła się wy­do­stać, bez­rad­nie trze­po­cząc skrzy­deł­ka­mi, pod sto­do­łą kwi­cza­ły dwa pro­sia­ki. Cóż po­wie­dzieć? Spe­cjal­nie tu przy­je­cha­łem, dzia­dek No­wac­ki sły­nął jako ga­wę­dziarz, któ­ry wie­le umiał opo­wie­dzieć o tu­tej­szych, nad­bie­brzań­skich oko­li­cach. Nie zdą­ży­łem za­no­to­wać jego opo­wie­ści i obie­ca­łem so­bie, że mu­szę tu jesz­cze po­wró­cić.

To wła­śnie dzia­dek No­wac­ki opo­wia­dał tę hi­sto­ryj­kę o Złym, któ­ry miesz­kał na oko­licz­nych ba­gnach. Złe­go nie­czę­sto moż­na spo­tkać. Może to i do­brze. Są jed­nak tacy, co go wi­dzie­li. Są­siad dziad­ka No­wac­kie – go wra­cał kie­dyś z jar­mar­ku w Trzcian­nem. Po dro­dze zo­ba­czył w le­sie nie­zna­jo­me­go męż­czy­znę, któ­ry po­pro­sił go o pod­wie­zie­nie. Wy­glą­dał ja­koś tak dziw­nie, jak jaki ku­piec albo inny obcy. Są­siad zgo­dził się, nie­zna­jo­my wsiadł na furę i po­je­cha­li. Było już sza­ro i do nocy nie­dłu­go. Za­czął pa­dać deszcz. Obaj oku­ta­li się na fu­rze der­ka­mi i je­cha­li piasz­czy­stą dro­gą przez las i po­śród ba­gien.

Je­cha­li i mil­cze­li, aż są­siad ode­zwał się pierw­szy. Za­py­tał tam­te­go, do­kąd je­dzie, czy coś ta­kie­go. Zwy­czaj­nie, jak to po dro­dze. Ale tam­ten ja­koś nie­chęt­nie od­po­wia­dał, je­dy­nie mru­czał ja­kieś sło­wa nie­zro­zu­mia­łe, więc są­siad prze­stał się od­zy­wać i tyl­ko pa­lił faj­kę, co to ją za­wsze miał przy so­bie. Aż tu na­raz po­czuł, że coś nie jest w po­rząd­ku z tyl­nym ko­łem. Ja­ko­si tak dziw­nie po­stu­ki­wa­ło, jak­by mia­ło za­raz od­paść. To i są­siad za­wo­łał na ko­nia, by ten sta­nął. A koń nic, idzie da­lej. Wko­ło las i ba­gna, więc są­sia­do­wi zro­bi­ło się nie bar­dzo. Cią­gnie za lej­ce z ca­łej siły, woła na ko­nia stój i stój, a koń nic, tyl­ko co­raz szyb­ciej idzie. I tak było, aż do­je­cha­li do car­skie­go trak­tu, co to na Oso­wiec idzie. Przy car­skim trak­cie koń sta­nął. Są­siad pa­trzy – a tu na fu­rze ni­ko­go nie ma! Zszedł z wozu, koło obej­rzał: wszyst­ko w po­rząd­ku, jak trze­ba. To Zły sie­dział na jego wo­zie i dla­te­go tak było.

Wia­ra w le­gen­dar­ne­go Złe­go mu­sia­ła być nad Bie­brzą sil­na i lu­dzie nie­raz na nie­go skła­da­li wszyst­ko, co się nie uda­wa­ło. Zyg­munt Glo­ger w wy­da­nej w 1903 roku książ­ce-re­por­ta­żu kra­jo­znaw­czym Do­li­na­mi rzek wspo­mi­na o tym, jak po­je­chał do Osow­ca nad Bie­brzą – był tam umó­wio­ny z wio­śla­rza­mi, któ­rzy swo­ją ło­dzią mie­li go prze­wieźć w dół rze­ki. Tam­ci na umó­wio­ne spo­tka­nie przy­by­li, lecz z jed­no­dnio­wym opóź­nie­niem.

„Opo­wia­da­li – pi­sał Glo­ger – że nic in­ne­go, tyl­ko złe wpro­wa­dzi­ło ich na ma­now­ce i zbłą­ka­nych wo­dzi­ło przez całą noc po la­sach. Nie­któ­rzy utrzy­my­wa­li, że wi­dzie­li na wła­sne oczy, jak dy­abeł biegł chwi­la­mi przed koń­mi w po­sta­ci psa czar­ne­go, to znów cza­sem za wo­zem, lub nie wie­dzieć gdzie zni­kał”.

Z tego też kli­ma­tu opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­tych – ale za­pra­wio­nych zdro­wym, wiej­skim hu­mo­rem i za­wie­ra­ją­cym spo­rą daw­kę po­błaż­li­wo­ści dla bo­ha­te­rów ta­kich opo­wia­stek – wy­wo­dzi się hi­sto­ryj­ka o „ży­dow­skiej ka­plicz­ce”. Usły­sza­łem ją w Uścian­ku, ma­łej wio­sce le­żą­cej nie – Opo­wie­ści znad bie­brzań­skich ba­gien opo­dal Osow­ca, gdzie dzi­siaj mie­ści się dy­rek­cja Bie­brzań­skie­go Par­ku Na­ro­do­we­go.

Przy dro­dze po­śród la­sów sta­ła nie­wiel­ka drew­nia­na ka­plicz­ka, zbi­ta z de­sek, na­kry­ta dasz­kiem, z fi­gur­ką we­wnątrz. Jak raz szedł obok dro­gą je­den czło­wiek z we­se­la, któ­re od­by­wa­ło się we wsi na dru­gim brze­gu rze­ki po­ło­żo­nej. Dro­ga mu się dłu­ży­ła, od wy­pi­tej wód­ki mą­ci­ło się w gło­wie, tak że jak zo­ba­czył pod wie­czór ka­plicz­kę, po­my­ślał, że tu­taj noc prze­cze­ka. Jak po­my­ślał, tak i zro­bił. Do ka­plicz­ki wszedł i szyb­ko na pod­ło­dze usnął.

Tym­cza­sem za­czął pa­dać deszcz. W tym desz­czu nad­szedł z dru­giej stro­ny Żyd, któ­ry po wsiach han­dlo­wał róż­nym to­wa­rem. Wte­dy to lu­dzie u ta­kie­go Żyda wszyst­ko ku­po­wa­li, bo do skle­pu w mia­stecz­ku była dłu­ga dro­ga. Ten Żyd, któ­ry przed­tem my­ślał, że przed zmro­kiem zaj­dzie do ja­kiejś wsi, zo­ba­czył, że nie da rady i że trze­ba bę­dzie prze­no­co­wać gdzie­sik pod drze­wem. Aż tu wte­dy zo­ba­czył w ciem­no­ści ka­plicz­kę. Po­my­ślał, że zna­la­zło się lep­sze schro­nie­nie, i da­lej wcho­dzić do tej ka­plicz­ki. Maca po pod­ło­dze, gdzie by się po­ło­żyć, i na­gle do­ty­ka cze­goś mięk­kie­go. Do­ty­ka ręką – nos. Do­ty­ka da­lej – oczy. Do­ty­ka jesz­cze – usta. Prze­stra­szył się i z wiel­kim krzy­kiem wy­sko­czył z ka­plicz­ki i w las uciekł.

BYWA TAK, ŻE COS DZIW­NE­GO CZAI SIĘ W PO­WIE­TRZU…

Rano lu­dzie go od­na­leź­li. Zmok­nię­te­go, bez to­wa­ru, bo cały w tym le­sie po­gu­bił. Trzę­sie się ze stra­chu i opo­wia­da, jak to spo­tkał umar­łe­go, albo du­cha w ka­plicz­ce. No i od tej pory ka­plicz­ka „ży­dow­ską” się na­zy­wa­ła.

Te­raz to tyl­ko tak opo­wia­da­ją – usły­sza­łem rów­nież w Uścian­ku – że to daw­niej było, jak po­ka­zy­wa­ła się łoj­ma. Chło­py szli ko­sić łąki nad Bie­brzą. Ka­wał dro­gi przez ba­gno, szło się cięż­ko, więc aby do domu nie­po­trzeb­nie nie cho­dzić, zo­sta­wa­li nad wodą i całą noc sie­dzie­li przy ogni­sku. I wte­dy cza­sem wi­dy­wa­li łoj­mę. Po­ja­wia­ła się na­gle i sta­wa­ła po dru­giej stro­nie ogni­ska. Pod­no­si­ła jed­ną nogę, pod­no­si­ła dru­gą, za­rzu­ca­ła jed­ną strasz­nie dłu­gą pierś na jed­no ra­mię, dru­gą pierś na ra­mię dru­gie, po­tem pod­no­si­ła ręce do góry, wy­da­wa­ła krót­ki okrzyk „uu!”… i zni­ka­ła.

Łoj­ma, bo­gin­ka wod­na, krew­niacz­ka ko­bie­cych de­mo­nów z po­to­ków Pod­ha­la i Pod­kar­pa­cia, nad Bie­brzę za­pew­ne przy­wę­dro­wa­ła albo z Bia­ło­ru­si, albo z Li­twy. Tam wy­stę­po­wa­ła jako oso­ba zło­śli­wa lub de­mon prze­zna­cze­nia, wy­zna­cza­ją­cy dziec­ku los na całe ży­cie, do­bry lub zły. Tu­taj – tyl­ko stra­szy­ła. Jak­by przy­po­mi­na­ła, że du­chy są po to wła­śnie, aby stra­szyć. A może po­szu­ki­wa­ła ludz­kiej przy­jaź­ni, jeno nie umia­ła o to po­pro­sić? Bo i skąd to może umieć taka zwy­czaj­na nad­bie­brzań­ska łoj­ma…

I coś tam straszy pod borem…

Po­wo­li od­cho­dzą w nie­pa­mięć wszel­kie le­gen­dy i ba­ja­nia, a współ­cze­śni Kol­ber­go­wie co­raz mniej mają szans na wy­pra­wę w ta­jem­ni­czy świat lu­do­wych opo­wie­ści i wie­rzeń. Jesz­cze nie tak daw­no nie był to świat cał­ko­wi­cie nie­do­stęp­ny. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głe­go już wie­ku od­wie­dza­łem go­spo­da­rzy w po­ło­żo­nych na skra­ju Pusz­czy Ka­mie­niec­kiej wio­skach Cza­plo­wiź­nie i Szyn­ka­rzyź­nie. Mia­łem wte­dy moż­li­wość wy­słu­cha­nia naj­prze­dziw­niej­szych opo­wie­ści.

Jed­na z nich mó­wi­ła o tym, jak to w domu Grud­kow­skich z Za­ku­rza sta­le „coś” prze­su­wa­ło sprzę­ty i cho­dzi­ło po pu­stym po­ko­ju. Scho­dzi­li się za­pro­sze­ni są­sie­dzi, i to „chło­py, a nie tyl­ko baby”, co w opo­wie­ściach pod­kre­śla­no szcze­gól­nie. Wszy­scy sły­sze­li to samo przez drzwi do po­ko­ju, gdzie to „coś” ha­ła­so­wa­ło. Lecz gdy otwie­ra­li drzwi do tej izby, od­gło­sy mil­kły. A po za­mknię­ciu drzwi wszyst­ko za­czy­na­ło się od nowa. Go­spo­da­rze pro­si­li księ­dza, aby przy­je­chał, lecz ten od­mó­wił. „Wi­dać się bo­jał!”. I tak to trwa­ło, aż go­spo­da­rzo­wi przy­śnił się sen, a we śnie mat­ka, któ­ra po­wie­dzia­ła, że w sto­do­le za de­ska­mi scho­wa­ła pie­nią­dze. Rano je od­na­leź­li. Dużo tego było. A stra­szyć prze­sta­ło, bo to zmar­ła Grud­kow­ska tak przy­po­mi­na­ła ro­dzi­nie o pie­nią­dzach.

Kie­dyś w Szyn­ka­rzyź­nie, wsi po­bu­do­wa­nej na pół­noc od Cza­plo­wi­zny, spa­ła w sto­do­le gru­pa mło­dych z oko­li­cy – opo­wia­dał ga­jo­wy Jó­zef Jech­na, któ­ry też tam był, jako mło­dy jesz­cze chło­pak. Była wśród nich jed­na dziew­czy­na i jej się wy­da­rzy­ło, że „coś” za­czę­ło tar­gać jej pie­rzy­nę, a po­tem tę pie­rzy­nę na nich wszyst­kich za­rzu­ci­ło. Świe­ci­li la­tar­ką i ni­ko­go nie zo­ba­czy­li, a gdy zga­si­li, po­wtó­rzy­ło się. Po­szli więc do dru­gie­go „za­sie­ku” (są­sie­ku), gdzie spa­li inni pa­rob­cza­cy. Jak im po­wie­dzie­li, że na dole stra­szy, to tam­ci za­czę­li się z nich śmiać, bo nie wie­rzy­li. Aż „coś” znów im pie­rzy­nę ze­rwa­ło. Wte­dy pa­rob­cza­cy prze­sta­li się śmiać. Chwy­ci­li pie­rzy­nę no­ga­mi, a któ­ryś to się na tej pie­rzy­nie po­ło­żył. Lecz jak zga­si­li la­tar­kę, „coś” znów szarp­nę­ło, chło­pa­ka aż wy­rzu­ci­ło, a pie­rzy­na po­fru­nę­ła. Wów­czas wszy­scy jak je­den ucie­kli do cha­łu­py. Na dru­gi dzień go­spo­dy­ni po­wie­dzia­ła, że to pew­nie musi być co­sik w tej dziew­czy­nie, co to z chło­pa­ka­mi tam była. Za­bro­ni­ła jej wię­cej przy­cho­dzić. W mie­siąc póź­niej dziew­czy­na zmar­ła. Wi­dać po nią to „coś” przy­cho­dzi­ło.

W Cza­plo­wiź­nie nad wą­ską stru­gą jest wą­ska stec­ka. Tam tak­że stra­szy. Cza­sem wi­dać, jak „ktoś” stoi z boku na polu, a cza­sem sły­chać, jak „ktoś” idzie „obocz­nie”, a wte­dy aż „czap­ka na gło­wie ro­śnie”. Stra­szy też koło cha­łu­py Siw­ka, tego co już parę ład­nych lat temu umarł. Cza­sem sły­chać, jak w sto­do­le sta­ry Si­wek siecz­kę rżnie. „A prze­cież sto­do­ły w tym miej­scu już daw­no nie ma”. A za la­sem są Cho­iny, na­zy­wa się tak jed­no ta­kie miej­sce; ta­moj gdzie dziś są so­śnia­ki za krzy­żem, tam sta­ły trzy cho­ja­ki. Ład­ne były, no i żeby ich nie ści­nać, po­wie­szo­no na nich świę­ty ob­ra­zek. „Ale zna­lazł się je­den, mło­dy, głu­pi i na pie­nią­dze idą­cy”. Nie usza­no­wał, ściął cho­ja­ki. Wte­dy za­czę­ło stra­szyć. Ga­jo­wy Jech­na spe­cjal­nie po­szedł tam nocą w zi­mie. Ubrał się cie­pło, wziął du­bel­tów­kę i pi­sto­let do tego jesz­cze. Usły­szał, jak chło­py drze­wo pi­łu­ją, a po śnie­gu to się nio­sło to pi­ło­wa­nie, że hej. Po­my­ślał „ja im po­ka­żę” i po­szedł za gło­sem piły. A tam ci­sza, nic nie było, tyl­ko z in­nej stro­ny pi­łu­ją. I tam po­szedł, i tam nic nie było. Pi­ło­wa­li z trze­ciej stro­ny. Wte­dy zląkł się, bo zro­zu­miał, że to są du­chy.

Na pół­noc od Szyn­ka­rzy­zny jest mo­kra­dło o na­zwie Zu­ra­wek. Tam też stra­szy. Opo­wia­dał mi pan Ma­rian Grod­kow­ski z Szyn­ka­rzy­zny, iż je­den ze zna­nych mu go­spo­da­rzy spo­tkał kie­dyś na Zu­raw­ku ło­wią­ce­go ryby pana w ka­pe­lu­szu. Miał dłu­gie pa­zu­ry, zu­peł­nie jak dia­beł. Go­spo­darz mo­co­wał się z nim, z tru­dem uwol­nił się od nie­go, rzu­ca­jąc go do wody. „A w wo­dzie to aż się za­ko­tło­wa­ło!”. In­nym ra­zem lu­dzie z Szyn­ka­rzy­zny po­szli ło­wić ryby. I tra­fił im się duży szczu­bieł (szczu­pak). Oczy to miał ogrom­ne. W domu wzię­li się do skro­ba­nia ryb. Aż tu szczu­bieł mówi ludz­kim gło­sem: „Nie waż­cie się mnie ru­szać! Ma­cie mnie od­nieść tam, gdzie mnie zło­wi­li­ście, bo jak nie, to znisz­czę ten dom”. No i za­nie­śli go, wrzu­ci­li do wody. „A w wo­dzie aż się za­ko­tło­wa­ło”…

A w ko­mi­nie drew­nia­ne­go domu, w któ­rym te­raz miesz­kam na śród­le­śnej po­la­nie, mam sta­łe­go sub­lo­ka­to­ra. Wo­dzi za mną wzro­kiem, gdy krzą­tam się po obej­ściu, przy­glą­da bacz­nie, gdy rą­bię drew­no na opał. Przy­zwy­cza­iłem się do jego obec­no­ści. Tym sub­lo­ka­to­rem jest naj­bar­dziej po­pu­lar­na z kra­jo­wych sów – pusz­czyk. „Mój” pusz­czyk, gdy o zmro­ku opu­ści ko­min, uda­jąc się do po­bli­skie­go lasu, wy­da­je groź­ny okrzyk, oznaj­mia­jąc, iż oto wkro­czył na ścież­kę wo­jen­ną, bo­wiem bar­dzo jest głod­ny. Przy koń­cu zimy przy­słu­chu­ję się nie­raz mi­ło­snym po­hu­ki­wa­niom sów z oko­li­cy. Za­lot­nie wa­bią­cym sa­mi­com, dziel­nym i bar­dzo mę­skim okrzy­kom sam­czy­ka, zwłasz­cza wte­dy, gdy w jego re­wi­rze po­ja­wi się ry­wal. Nie­kie­dy sły­szę od­gło­sy star­cia, po­prze­dzo­ne po­je­dyn­kiem na gło­sy. Gdy za­sy­piam, przez otwar­te okno do­bie­ga­ją do mnie te wszyst­kie so­wie gło­sy.

Sowy oto­czo­ne są sza­cun­kiem w wie­lu kra­jach eu­ro­pej­skich, co naj­mniej ta­kim, ja­kim Po­la­cy ota­cza­ją bo­cia­na. Nie dar­mo, sowy bo­wiem są tę­pi­cie­la­mi gry­zo­ni, za­tem ochra­nia­ją­cy­mi zbo­ża sprzy­mie­rzeń­ca­mi rol­ni­ków. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji sowa była sym­bo­lem mą­dro­ści i bo­gi­ni Ate­ny. Rzy­mia­nie jed­nak uwa­ża­li, iż sowy są de­mo­na­mi, któ­re lu­bią na­pa­dać na śpią­ce dzie­ci i do­ro­słych po to, aby ssać z nich krew. Słyn­ny ob­raz Fran­ce­sca Goyi Gdy ro­zum śpi przed­sta­wia bu­dzą­ce się de­mo­ny, nad­la­tu­ją­ce z ciem­no­ści, o kształ­tach wiel­ko­okich, sze­ro­ko­skrzy­dłych sów.

De­mo­ny wszyst­kich ro­dza­jów naj­chęt­niej mają duże oczy i wy­da­ją prze­ra­ża­ją­ce okrzy­ki. Ta wia­ra wciąż jest obec­na na wsi pol­skiej. Zresz­tą nie tyl­ko w tym sło­wiań­scy kmie­cie przy­po­mi­na­ją po­pu­lus Ro­ma­nus. Sowy no­szą ła­ciń­ską na­zwę Strix; pusz­czyk na przy­kład zwie się w na­uko­wej ter­mi­no­lo­gii – Strix alu­co. Od tego ła­ciń­skie­go sło­wa po­cho­dzi na­zwa strzy­gi lub strzy­go­nia. Ła­ciń­ska na­zwa Strix w sta­ro­żyt­no­ści ozna­cza­ła de­mo­na wy­sy­sa­ją­ce­go krew.

Ka­zi­mierz Wła­dy­sław Wój­cic­ki opi­sy­wał w po­ło­wie wie­ku XIX strzy­gi za­miesz­ku­ją­ce po wsiach. Otóż wid­ma te „bio­rą swój po­czą­tek z dzie­ci, co ro­dzą się z dwo­ma rzę­da­mi zę­bów, któ­re za­raz wi­dać przy pierw­szym krzy­ku i pła­czu nie­mow­lę­cia po uj­rze­niu dzien­ne­go świa­tła.

Dzie­ci ta­kie za­wsze w parę dni po uro­dze­niu umie­ra­ją. Każ­de z nich za­mie­nia się w strzy­gę; za­cho­wu­ją cza­sem wła­ści­wą dzie­cin­ną po­stać ze skrzy­dła­mi so­wi­mi, a nie­raz przy­bie­ra­ją zu­peł­nie po­zór pu­cha­czy iw miej­sce ich sie­dząc na da­chu do­mo­stwa, kwi­le­niem swo­im za­po­wia­da­ją ry­chłą śmierć jed­ne­mu z miesz­kań­ców. […] Nie szko­dzą ni­czym in­nym lu­dziom jak tyl­ko, że są wróż­bi­ta­mi nie­chyb­nej śmier­ci, gdzie na da­chu za­kwi­lą”.

Nie tyl­ko strzy­gi gnę­bi­ły w prze­szło­ści lud sło­wiań­ski ży­ją­cy nad Wi­słą. Bywa taka po­go­da, gdy coś dziw­ne­go czai się w po­wie­trzu i ja­kaś ner­wo­wość sia­da w po­środ­ku czło­wie­ka i dusi, jak jaki za prze­pro­sze­niem du­sio­łek. I nie pusz­cza, nie idzie precz ten du­sio­łek za­wzię­ty, a ino wciąż swo­je, wciąż swo­je, zgiń, prze­pad­nij, siło nie­czy­sta! Du­sioł­ki ist­nie­ją i śmiać się z nich nie go­dzi, acz nie każ­dy z nich jest taki, ja­kie­go Bo­le­sław Le­śmian opi­sy­wał w swo­im sław­nym wier­szu. Ten drę­czą­cy Baj­da­łę „Pysk miał z ża­bia śli­ma­czy / Że też taki żyć ra­czy! / A zad tyli, co kwo­ka, kie­dy zno­si jajo”, sia­dał na pier­siach „jak ten kruk na sno­pie”. No i są prze­cie Zmo­ry (trze­ba je pi­sać przez duże Z!), zło­śli­we wid­ma, któ­re tyl­ko nocą się uka­zu­ją na świę­tej zie­mi. Rzu­ca­ją się na śpią­cych lu­dzi, a przy­ci­ska­jąc im pier­si ko­ści­sty­mi ko­la­na­mi, spra­wia­ją, iż do gło­wy śpią­ce­go ude­rza krew, a prze­cie wła­śnie krwią się wy­łącz­nie taka Zmo­ra kar­mi i na­sy­ca. Bywa, że śpią­cy po­tra­fi roz­bu­dzić się ze snu twar­de­go i z po­sła­nia ze­rwać. Wte­dy Zmo­ra ucie­ka, je­że­li zaś człek swe­go snu nie prze­mo­że, wte­dy Zmo­ra pije łap­czy­wie krew spły­wa­ją­cą no­sem lub na­ci­na zę­ba­mi małą żył­kę na skro­ni lub szyi i wy­sy­sa.

Daw­ne po­da­nia przed­sta­wia­ły po­stać Zmo­ry bar­dzo ma­low­ni­czo, jako wy­so­kie i prze­raź­li­wie chu­de wid­mo, z dłuż­szy­mi niż u zwy­czaj­nych lu­dzi no­ga­mi. Cia­ło mia­ła bia­łe i prze­źro­czy­ste, a ci, co Zmo­rę wi­dzie­li w ja­snej po­świa­cie księ­ży­co­wej, do­strze­ga­li, „że świa­tło księ­ży­ca prze­glą­da­ło jak przez czy­sty bursz­tyn przez jej bia­łe cia­ło, tak że po­li­czyć moż­na było wszyst­kie że­bra i ko­stecz­ki”. Do­pie­ro gdy na­pi­ła się do syta krwi, cia­ło jej przy­bie­ra­ło bar­wę czer­wo­na­wą i wid­mo krok mia­ło szyb­szy, nor­mal­nie bo­wiem cho­dzi­ło kro­kiem po­wol­nym, jak­by na szczu­dłach. No i – za­pa­mię­taj­my to do­brze, na wszel­ki wy­pa­dek, bo prze­cież nig­dy nic nie wia­do­mo – Zmo­ra umie otwie­rać wsze­la­kie zam­ki czy to w cha­tach, czy w dwo­rach lub w pa­ła­cach.

Są na Zmo­rę spo­so­by, znać je tyl­ko trze­ba. Za Wój­cic­kim przy­to­czyć się go­dzi spo­sób je­den, bar­dzo do tego sku­tecz­ny. „Kie­dy Zmo­ra dusi śpią­ce­go czło­wie­ka, a ten ję­kiem ob­ja­wia cier­pie­nia z du­sze­nia przez nie­go do­zna­wa­ne, po­trze­ba z ci­cha i nie­znacz­nie zbli­żyć się do nie­go i nie­wi­dzial­nej Zmo­ry (któ­rej po­stać tyl­ko idą­cej lub pę­dzą­cej na ko­niu pod pro­mie­nia­mi księ­ży­ca do­kład­nie lu­dzie zo­ba­czyć mogą) i lewą ręką, po­czy­na­jąc od gło­wy, szyb­ko prze­gar­nąć do stóp, trzy­ma­jąc w pra­wej otwar­tą bu­tel­kę. Po czym otwór dło­nią za­ło­żyć, a na­stęp­nie kor­kiem za­tkać”.

Czy te wszyst­kie zmo­ry i strzy­gi już ze szczę­tem za­gi­nę­ły we współ­cze­snym, no­wo­cze­snym świe­cie, do­kład­nie nie wia­do­mo. Dzi­siaj w do­mach pra­wie na pew­no się już o nich nie opo­wia­da. Gdy po trzy­dzie­stu la­tach znów po­ja­wi­łem się na skra­ju Pusz­czy Ka­mie­niec­kiej, od­wie­dza­jąc po­now­nie Cza­plo­wi­znę i Szyn­ka­rzy­znę, już opo­wie­ści żad­nych nie uda­ło mi się usły­szeć i nie umia­no mi wska­zać, gdzie jest ten Zu­ra­wek, na któ­rym stra­szy.

Cóż… czas dzi­siej­szy, z te­le­wi­zo­rem w roli głów­nej, za­pę­dził wszyst­kie opo­wie­ści do rze­ki nie­pa­mię­ci, peł­nej za­nie­czysz­czeń współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji. Wie­czo­ra­mi w do­mo­wych te­le­wi­zo­rach stra­szą bo­ha­te­ro­wie hor­ro­rów i thril­le­rów an­glo­sa­skie­go ra­czej cho­wu. Jed­nak na wszel­ki wy­pa­dek, jako że nig­dy nic nie wia­do­mo, war­to za­pa­mię­tać prze­stro­gę, któ­rą po­da­wał Oskar Kol­berg. Bywa ja­ko­by, że po­stać pusz­czy­ka przy­bie­ra dia­beł i że to on lu­dziom śmierć prze­po­wia­da, a na pew­no lubi czę­sto gło­śnym śmie­chem wy­szy­dzać idą­ce­go nocą czło­wie­ka pi­ja­ne­go. Dla­te­go też do­brze jest wte­dy, śmiech taki usły­szaw­szy, splu­nąć w jego kie­run­ku.

Krowy wracają z pastwiska we wsi Bubel Stary na nadbużańskim Podlasiu…

Było urod­ne ma­jo­we po­po­łu­dnie. Nad nad­bu­żań­skim Pod­la­siem wę­dro­wał po­god­ny wyż, po­wie­trze było ostre, wo­kół szo­sy roz­cią­ga­ły się zie­lo­ne pola, zie­lo­ne łąki, zie­lo­ne za­gaj­ni­ki, a wio­sen­nej zie­lo­no­ści o ta­kiej in­ten­syw­no­ści chy­ba jesz­cze nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem. U wrót do wsi Sta­ry Bu­bel wi­ta­ła mnie, oto­czo­na wień­cem wy­so­kich drzew li­po­wych, drew­nia­na świą­tyń­ka wznie­sio­na na wzgór­ku, daw­na cer­kiew­ka unic­ka. Nad wsią czu­wa­ło w swo­ich gniaz­dach kil­ka par bo­cia­nich, a dla Po­la­ków bo­cian jest sym­bo­lem przy­mie­rza i opie­ki ludz­kiej nad świa­tem przy­ro­dy i pta­kiem świę­tym, cho­ciaż nie klę­ka się przed nim.

Zyg­munt Glo­ger w wy­da­nej w 1900 roku En­cy­klo­pe­dii sta­ro­pol­skiej po­da­wał, że „nig­dzie w ca­łej Eu­ro­pie nie jest tak licz­ny, jak w wio­skach nad Bu­giem po­ło­żo­nych, gdzie czę­sto ilość gniazd bo­cia­nich prze­no­si kil­ka­krot­nie licz­bę chat i gdzie gniaz­da te znaj­du­ją się nie tyl­ko na wy­so­kich i ni­skich drze­wach, ale tak­że na da­chach chlew­ków i sklep­ków”.

Z pa­stwi­ska na nad­buż­nych łą­kach łę­go­wych sze­ro­kim wy­go­nem wra­ca­ło ogrom­ne sta­do krów, pil­no­wa­ne przez opie­ku­ją­ce­go się nim pa­stu­cha i to­wa­rzy­szą­ce­go mu psa. Kro­wy sze­ro­ką ławą wcho­dzi­ły na głów­ną wiej­ską dro­gę, przy któ­rej sta­ły drew­nia­ne, wiej­skie do­mo­stwa, a przy bra­mach pro­wa­dzą­cych do sie­dlisk cze­ka­li na swo­ją ży­wi­nę go­spo­da­rze, któ­rzy wy­ła­wia­li swo­je kro­wy z gro­ma­dy i za­pę­dza­li do obej­ścia. Dzie­cia­ki na ro­wer­kach to­wa­rzy­szy­ły kro­wie­mu sta­du, szcze­ka­ły psy. Wy­czu­wa­ło się ogrom­ne pod­nie­ce­nie w ca­łej wsi, a to tyl­ko do swo­ich go­spo­da­rzy we wsi Bu­bel Sta­ry o przed­wie­cze­rzu po­wra­ca­ły z pa­stwi­ska kro­wy ży­wi­ciel­ki. Jak przed laty, tak i te­raz.

Gdy po go­dzi­nie wra­ca­łem tą samą dro­gą, uli­ca wiej­ska była już pu­sta. Z obór do­cho­dzi­ły gło­sy po­ry­ku­ją­ce­go by­dła. W drew­nia­nej świą­tyń­ce na wzgór­ku nad wsią mo­no­ton­ny­mi gło­sa­mi od­ma­wia­ła wie­czor­ną mo­dli­twę garst­ka ko­biet, straż­ni­czek chłop­skiej wia­ry. Wszyst­ko było tak, jak być po­win­no. Do­bra aura ota­cza­ła tę wieś Bu­bel Sta­ry koło Ja­no­wa i nad­buż­ne łąki, pola roz­le­głe, za­ga­je brzo­zo­we i so­sno­we, i krze­wy bzu, otu­la­ją­ce li­lio­wy­mi kwia­ta­mi wsio­we obej­ścia. Wszyst­ko było na swo­im miej­scu.

KRO­WY WRA­CA­JĄ Z PA­STWI­SKA WE WSI BU­BEL STA­RY

Wie­sław My­śliw­ski w jed­nym z nu­me­rów „Twór­czo­ści” pi­sał o kre­sie kul­tu­ry chłop­skiej. Z na­tu­ry rze­czy kul­tu­ra chłop­ska to kul­tu­ra bytu i miej­sca, za­mknię­ta w krę­gu czło­wiek-zie­mia-przy­ro­da. Mo­ty­wa­cją ist­nie­nia było je­dy­nie trwa­nie i prze­trwa­nie. Twier­dził, że czas czło­wie­ka wsi li­czy się ro­dza­jem prac, po­ra­mi roku, świę­ta­mi i na­stęp­stwem po­ko­leń, a prze­strzeń fi­zycz­na naj­czę­ściej ogra­ni­cza się do wła­sne­go obej­ścia, wsi, pa­ra­fii i naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka. Przez całe wie­ki żyli więc pol­scy chło­pi „w tym sa­mym miej­scu z dzia­da pra­dzia­da, pod tym sa­mym nie­bem, z przy­mu­su czy do­bro­wol­ne­go przy­wią­za­nia, wro­śnię­ci głę­bo­ko w swój po­ża­ło­wa­nia god­ny byt, dzie­dzi­czo­ny i prze­ka­zy­wa­ny da­lej, w tę ską­pą prze­strzeń do­okol­ne­go kra­jo­bra­zu, poza któ­rą roz­cią­gał się świat, świat nie­pew­ny, bu­dzą­cy lęk”.

Kul­tu­ra chłop­ska – kon­ty­nu­ował pi­sarz – „to kul­tu­ra zgo­dy z lo­sem, afir­mu­ją­ca ży­cie ta­kie, ja­kie przy­pa­dło czło­wie­ko­wi w udzia­le, od­po­wia­da­ją­ca na py­ta­nie, jak żyć, kie­dy żyć się czę­sto nie da­wa­ło, jak od­na­leźć pył swo­je­go ist­nie­nia w cha­osie wszech­rze­czy, jak prze­mi­jać z po­ko­rą. […] Chry­stus Fra­so­bli­wy, to ar­cy­dzie­ło pol­skiej sztu­ki prze­strzen­nej, jest prze­cież chłop­skiej pro­we­nien­cji. To Bóg z chłop­skiej doli, za­tro­ska­ny jak chłop i bez­rad­ny jak chłop. Syn­te­za losu, nie tyl­ko rzeź­biar­ska for­ma. Kto ją pierw­szy wy­rzeź­bił, skła­dał Bogu w ofie­rze swo­je po­ni­że­nie, swo­ją na­dzie­ję”. Dzi­siaj – pi­sał My­śliw­ski – Fra­so­bli­wy zo­stał „uto­wa­ro­wio­ny”, stał się przed­mio­tem han­dlo­wym, jako wy­raz tzw. kul­tu­ry lu­do­wej, a owa kul­tu­ra lu­do­wa nie jest jed­no­znacz­na z kul­tu­rą chłop­ską.

Znaw­ca sztu­ki lu­do­wej, zwa­nej na­iw­ną, od­kryw­ca Ni­ki­fo­ra z Kry­ni­cy, Olek­se­go z Pa­szy­na i Za­ga­jew­skie­go z War­sza­wy, Alek­san­der Jac­kow­ski, stwier­dził w jed­nej z ostat­nich swo­ich ksią­żek, po­świę­co­nej pol­skiej sztu­ce lu­do­wej, że sztu­ka ta umar­ła. Bo cóż jest sztu­ką? Jest nią dzie­ło, któ­re po­wsta­je z po­trze­by ser­ca. Gdy ar­ty­sta musi się wy­po­wie­dzieć, gdy chce wy­ar­ty­ku­ło­wać to, co jest w nim, co mu w du­szy gra. Nie­waż­ne, czy jest to ar­ty­sta po pro­fe­sjo­nal­nych stu­diach pla­stycz­nych, czy też to pro­sty pa­stuch wy­ci­na­ją­cy scy­zo­ry­kiem swo­je drew­nia­ne cu­deń­ka, świąt­ki, dia­bły i inne cu­dacz­ne lu­dzi­ki o zbyt du­żych gło­wach i ko­śla­wych nóż­kach.

Dzi­siaj sztu­ka lu­do­wa sko­mer­cja­li­zo­wa­ła się, sta­ła się to­wa­rem. Na pol­skiej wsi nie spo­tkasz już ta­kich ar­ty­stów, jak bo­ha­ter książ­ki Ze­ga­dło­wi­cza, zwa­ny be­skidz­kim po­wsi­no­gą sław­ny Ję­drzej Wow­ro spod Wa­do­wic. Jak Leon Ku­dła ze Świer­ży Gór­nych koło Ko­zie­nic, gdzie dzi­siaj czar­ne dymy uno­szą się z ko­mi­na ogrom­nej elek­trow­ni, zbu­do­wa­nej po­śród wie­ko­wej pusz­czy. W gó­ral­skim Cho­cho­ło­wie są skle­py peł­ne lu­do­wych pa­mią­tek, ob­raz­ków, rzeźb i me­ta­lo­wych spi­nek pod­ha­lań­skich. Kup­czą­cy tym lu­do­wym pa­nop­ti­cum jest po­uma­wia­ny z prze­wod­ni­ka­mi wy­cie­czek, więc co i raz za­trzy­mu­ją się przed nimi au­to­ka­ry z cu­dzo­ziem­ski­mi tu­ry­sta­mi, aby każ­dy miał oka­zję na­być coś lu­do­we­go, coś pol­skie­go, coś wzru­sza­ją­ce­go, coś za ser­ce chwy­ta­ją­ce­go. Na­wet i nie­brzyd­kie to, ład­niut­kie i owszem, lecz cze­goś tam bra­ku­je i pew­nie tak musi być.

Wieś. Chłop. Daw­niej. Dziś. Ten, kto miesz­ka w mie­ście, a na wsi bywa od cza­su do cza­su, wsi nie wi­dzi. Nie wi­dzi jej tak­że miesz­ka­niec let­ni­sko­we­go get­ta, osie­dla dzia­łek re­kre­acyj­nych, let­ni­sko­wych da­czy gdzieś tam w Szy­gów­ku, Paw­łów­ku lub Snia­dów­ku, w Sza­mo­tach, Szcza­kach czy in­nych Pyp­kach pod­war­szaw­skich. Tu­ry­sta też nie zna wsi. Wieś wi­dzia­na z ze­wnątrz to coś zu­peł­nie in­ne­go od tego, co znaj­du­je się po­środ­ku tych do­mów i w lu­dziach za­miesz­ku­ją­cych te domy. Nie znam tych lu­dzi. I oni mnie nie zna­ją. Mimo że mi­go­ta­ją w wiej­skich do­mach ekra­ny te­le­wi­zo­rów, wieś wy­da­je się taka sama jak wte­dy, gdy je­dy­nie świa­tło łu­czy­wa mi­go­ta­ło po izbach. Czy jed­nak jest tak rze­czy­wi­ście?

W swo­im ar­chi­wum, w „Res Pu­bli­ce No­wej”, nu­me­rze 9 z 1996 roku, od­na­la­złem roz­mo­wę z An­drze­jem Bień­kow­skim, pro­fe­so­rem war­szaw­skiej ASP, pa­sjo­nu­ją­cym się mu­zy­ką lu­do­wą. Jest w tej roz­mo­wie opo­wieść Bień­kow­skie­go o sę­dzi­wym wiej­skim skrzyp­ku, któ­re­go od­wie­dził au­tor w Opo­czyń­skiem w 1983 roku. „To był po­boż­ny wdo­wiec, któ­ry na de­wo­cji spę­dzał więk­szość cza­su. Je­chał wo­zem, gdy go po raz pierw­szy spo­tka­łem. Pa­trzy­łem, jak zdej­mu­je czap­kę przy każ­dej ka­plicz­ce. To było ład­ne i mia­ło swój rytm. Od nie­go do­wie­dzia­łem się, że gdzieś tam miesz­ka bar­dzo do­bry bęb­ni­sta. Wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du. I te­raz to, co było ład­ne i na­tu­ral­ne, gdy je­cha­ło się wo­zem, sta­ło się śmiesz­ne i bez sen­su w sa­mo­cho­dzie. Po dro­dze było tyle, aż tyle ka­pli­czek, że ja­dąc szyb­ko sa­mo­cho­dem on mu­siał zdej­mo­wać i wkła­dać czap­kę i że­gnać się nie­ustan­nie. Jaz­da sa­mo­cho­dem za­bra­ła rytm i ośmie­szy­ła tę tra­dy­cję”.

Co bę­dzie z tra­dy­cją i kul­tu­rą pol­skiej wsi? Jest za­gro­żo­na ko­mer­cja­li­za­cją i zglaj­szach­to­wa­niem kul­tu­ry jako ta­kiej, nie tyl­ko prze­cież lu­do­wej. Okrop­ne nowe wzor­ce kul­tu­ro­we i oby­cza­jo­we ogar­nia­ją tak­że wieś. Tyl­ko jak daw­niej mło­dzi pio­rą się po py­skach na wiej­skich za­ba­wach, któ­re te­raz na­zy­wa­ją się dys­ko­te­ka­mi.

Raz jesz­cze po­wra­cam do roz­wa­żań Wie­sła­wa My­śliw­skie­go. Pi­sał on o roli te­le­wi­zji w chłop­skiej cha­cie. Nie kwe­stio­nu­je jej do­bro­dziejstw. Wszak po­przez te­le­wi­zję wto­czył się do chłop­skiej izby sze­ro­ki świat, a wieś zy­ska­ła do­stęp do tej sa­mej in­for­ma­cji i roz­ryw­ki co wszy­scy. Te­le­wi­zja speł­ni­ła do­nio­słą rolę eman­cy­pa­cyj­ną, wy­ry­wa­jąc wieś z izo­la­cji.

„No tak. Tyl­ko że za­ra­zem znisz­czył tę chłop­ską izbę jako naj­waż­niej­sza in­sty­tu­cję chłop­skiej kul­tu­ry. Czym była chłop­ska izba, ten tyl­ko może po­wie­dzieć, kto choć­by w dzie­ciń­stwie wy­słu­chi­wał zbie­ra­ją­cych się, zwłasz­cza zimą, ko­biet i męż­czyzn na są­siedz­kie po­sia­dy, na dar­cie pie­rza, łu­ska­nie fa­so­li. […] Te­le­wi­zor ode­słał wszyst­kich do ich wła­snych do­mów, uza­leż­nił od dys­po­zy­tor­ni jed­nej zu­ni­fi­ko­wa­nej wy­obraź­ni. […] Za­wsty­dził su­ro­wą kul­tu­rę chło­pów swo­im blich­trem, swo­ją py­chą, tan­det­ną wi­zją świa­ta i pre­ten­sjo­nal­ną no­wo­mo­wą”.

ZA­BO­REK

My­śliw­ski przez wie­le lat zaj­mo­wał się wsią i pro­ble­ma­mi wsi. Zna je do­brze i od pod­szew­ki. Ra­czej się nie myli. Ale – czy tak, jak pi­sze, jest wszę­dzie? A ów ar­che­ty­picz­ny ry­tu­ał, ba! rzekł­bym – ob­rzęd – po­wro­tu krów we wsi Bu­bel Sta­ry koło Ja­no­wa? Cho­ciaż… może to, co zo­ba­czy­łem i jak to od­czu­łem, to tyl­ko po­wierz­chow­ne wra­że­nie mia­sto­we­go in­te­li­gen­ta, es­te­ty, któ­ry tę­sk­ni za praw­dzi­wą, chłop­ską kul­tu­rą i oby­cza­jo­wo­ścią wsi, tą kwin­te­sen­cją pol­sko­ści jesz­cze nie­zmie­nio­ną w „uto­wa­ro­wio­ną” kul­tu­rę lu­do­wą? Jak wy­glą­da to „uto­wa­ro­wie­nie”, prze­ko­na­łem się ry­chło, gdy kil­ka­dzie­siąt mi­nut po opusz­cze­niu wsi Bu­bel Sta­ry zna­la­złem się w po­ło­żo­nym na po­łu­dnie od Ja­no­wa Za­bor­ku.

„Za­bo­rek to miej­sce z du­szą, esen­cja nad­bu­żań­skie­go Pod­la­sia, pen­sjo­nat z kli­ma­tem sta­ro­świec­kie­go za­ścian­ka. Po­ło­żo­ny na ubo­czu, w ko­tli­nie nad ma­low­ni­czym za­le­wem, o każ­dej po­rze roku daje swo­im go­ściom po­czu­cie spo­ko­ju, przy­wo­łu­je wspo­mnie­nia, za­chwy­ca uro­dą ota­cza­ją­ce­go go pej­za­żu i uro­kiem przy­tul­nych, sty­lo­wych wnętrz. Za­bo­rek to kom­pleks sta­rej drew­nia­nej ar­chi­tek­tu­ry, od­no­wio­nej i przy­sto­so­wa­nej do ho­te­lo­wych po­trzeb. Oto­czo­ne la­sem i ła­na­mi zbóż – bie­lo­ny dwo­rek, sta­ra ple­ba­nia, wia­trak, gon­tem kry­ty za­ścia­nek. Ple­ne­ro­wa ar­chi­tek­tu­ra umoż­li­wia or­ga­ni­za­cję ka­me­ral­nych i du­żych spo­tkań to­wa­rzy­skich na świe­żym po­wie­trzu przy akom­pa­nia­men­cie lu­do­wej ka­pe­li. W Za­bor­ku kar­mią po pod­la­sku i sta­ro­pol­sku: pie­ro­gi z so­cze­wi­cą i ka­szą gry­cza­ną, pyzy ze sło­nin­ką, pa­ro­wań­ce i krup­nik z «gu­gla­mi», a na ogni­sku ba­ran i dzik pie­czo­ny w chle­bie, do tego na prze­ką­skę sma­lec z zio­ła­mi i ce­bul­ką i wy­bie­ra­ne pal­ca­mi z ka­mion­ko­we­go garn­ka, pach­ną­ce ko­prem ki­szo­ne ogór­ki”.

To wszyst­ko wy­czy­ta­łem w ofer­cie, jaką kie­ru­ją do po­ten­cjal­nych klien­tów wła­ści­cie­le pięć­dzie­się­cio­hek­ta­ro­wej po­sia­dło­ści, pp. Lu­cy­na i Ar­ka­diusz Oko­nio­wie. To wszyst­ko praw­da, Za­bo­rek to wię­cej niż pen­sjo­nat – to go­ścin­ny, życz­li­wy dom dla wszyst­kich, któ­rzy go od­wie­dza­ją. Wje­cha­łem na te­ren tej po­sia­dło­ści mimo strze­gą­cej go bra­my z wy­raź­nie wi­docz­ną ta­bli­cą, któ­ra mia­ła od­stra­szać nie­pro­szo­nych go­ści, że to nie jest obiekt do zwie­dza­nia. Go­spo­darz oka­zał się uprzej­my. Obej­rzeć swo­ją dzie­dzi­nę po­zwo­lił. I – nie da się ukryć – to, co zo­ba­czy­łem, po­wa­li­ło nas do­kład­nie. Ba, w Za­bor­ku, tak jak i w Sta­rym Bu­blu, też mi się po­do­ba­ło. Na­wet bar­dzo. Obiek­tyw­nie. Su­biek­tyw­nie bo­wiem rzecz cał­ko­wi­cie nie na każ­dy port­fel, jako że doba w Za­bor­ku kosz­tu­je nie­ma­ło. Jest to miej­sce dla lu­dzi, któ­rzy chcą „mieć sa­tys­fak­cję z wy­da­nych pie­nię­dzy”. To cel­ne okre­śle­nie usły­sza­łem z ust go­spo­dy­ni, u któ­rej za­trzy­ma­li­śmy się w Ja­no­wie Pod­la­skim, peł­nej wdzię­ku pani Cze­sła­wy, cy­tu­ją­cej jed­ne­go ze swo­ich klien­tów, dla któ­re­go po­ko­je, któ­re ona wy­naj­mu­je, były zbyt skrom­ne.

W Go­nią­dzu nad Bie­brzą jest Bar­tlo­wi­zna. Jej ogrom­na sala ja­dal­na urzą­dzo­na jest w sty­lu ogól­no­lu­do­wym, tro­chę w niej ech szla­chet­czy­zny, tro­chę sprze­daż­nej „kul­tu­ry lu­do­wej” z ele­men­ta­mi ma­ło­mia­stecz­ko­we­go folk­lo­ru ży­dow­skie­go. Wi­szą u po­wa­ły koła od wozu, rzeź­bio­ne anio­ły trzy­ma­ją kan­de­la­bry. Ka­pe­la ży­dow­ska jak żywa wy­stru­ga­na w drew­nie, i kil­ka­dzie­siąt szaf­ko­wych ze­ga­rów na cho­dzie wy­dzwa­nia kon­cer­cik taki. Strach wa­ści? Nie? Za­żyj ta­ba­ki! Taka Pol­ska sprzed wie­lu, wie­lu lat, z no­stal­gicz­no-ro­man­tycz­nym to­nem na wy­nos. W Go­nią­dzu by­łem sześć ty­go­dni wcze­śniej. Pa­dał deszcz, było no­stal­gicz­nie i ro­man­tycz­nie. Ze pre­ten­sjo­nal­nie? Tro­chę jak­by. Lecz na ko­min­ku ogień pło­nął, po­la­na trza­ska­ły, dan­ko było wy­śmie­ni­te, mię­siw­ko roz­pły­wa­ło się w ustach, a cena była sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca.

Gdzie jest praw­da? Co jest praw­dzi­wie praw­dzi­we? My­ślę, że te kro­wy po­wra­ca­ją­ce z pa­stwi­ska o przed­wie­cze­rzu. I ko­bie­ty pod przy­droż­ny­mi krzy­ża­mi od­ma­wia­ją­ce li­ta­nię lo­re­tań­ską w ma­jo­we wie­czo­ry. One, de­po­zy­ta­riusz­ki pol­skiej, chłop­skiej kul­tu­ry, one są praw­dzi­we. Po ty­siąc­kroć.

Kolorowe światy

Nie żyje już Woj­ciech Olek­sy z Pa­szy­na i Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa z Za­li­pia też już umar­ła. Księ­dza Nit­ki od wie­lu już lat bar­dzo bra­ku­je w Pa­szy­nie, cho­ciaż na pew­no tam, w gó­rze, zna­lazł god­ne miej­sce wśród naj­god­niej­szych, bo ka­wał do­brej ro­bo­ty dla lu­dzi na tym łez pa­do­le wy­ko­nał.

Gdy ksiądz Edward Nit­ka umarł, to w czas jego po­grze­bu biły dzwo­ny i nie tyl­ko tu­taj w Pa­szy­nie, nie tyl­ko w po­bli­skim No­wym Są­czu, z któ­re­go w kil­ka­na­ście mi­nut au­to­bu­sem moż­na do Pa­szy­na do­je­chać. Kie­dyś, cho­ciaż i bli­sko, nikt na­wet do Pa­szy­na nie zaj­rzał, a dziś to drzwi na ple­ba­nii się nie za­my­ka­ją, sa­mo­cho­dy co rusz tam za­jeż­dża­ją, mar­ki naj­prze­róż­niej­sze, i to nie tyl­ko pol­skie, nie, z ca­łe­go świa­ta tam za­jeż­dża­ją. A wszyst­ko to dla­te­go, że był ksiądz pro­boszcz Nit­ka w Pa­szy­nie.

Gdy kil­ka lat temu przy­je­cha­łem do Pa­szy­na, ksiądz Nit­ka już od daw­na nie żył. Opro­wa­dza­ją­cy mnie po ple­ba­nii jego na­stęp­ca z ła­god­nym uśmie­chem mó­wił, po­ka­zu­jąc wnę­trze, że on jest tu­taj tyl­ko sub­lo­ka­to­rem. Głów­ny­mi lo­ka­to­ra­mi ple­ba­nii nadal bo­wiem były pa­szyń­skie rzeź­by i pa­szyń­skie ob­raz­ki na szkle. Rzad­ko się zda­rza taki wi­dok, któ­ry „za­mu­ro­wu­je z wra­że­nia”. W Pa­szy­nie wła­śnie ten stan prze­ży­łem. Gdy wsze­dłem do wnę­trza pa­szyń­skiej ple­ba­nii, zo­ba­czy­łem ko­ry­ta­rze i po­ko­je peł­ne pół­ek, na któ­rych od pod­ło­gi po su­fit sta­ły drew­nia­ne rzeź­by, małe, duże i wiel­kie, coś oko­ło ty­sią­ca sztuk, a więk­szość z nich była tak fa­scy­nu­ją­ca, iż nie moż­na było ode­rwać od nich wzro­ku.

Pa­szyn przed za­le­d­wie ćwierć­wie­czem za­sły­nął jako nie­prze­cięt­ny ośro­dek rzeź­by lu­do­wej, wkrót­ce stał się eu­ro­pej­skim fe­no­me­nem, przy­cią­ga­ją­cym ko­lek­cjo­ne­rów sztu­ki nie­pro­fe­sjo­nal­nej z Nie­miec i Hisz­pa­nii, od­le­głej Ja­po­nii i da­le­kich Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Po­cząt­ki pa­szyń­skiej sła­wy są już tak po­wszech­nie zna­ne, iż wstyd raz jesz­cze je przy­po­mi­nać. Prze­cież jed­nak trze­ba. Głu­cho­nie­my Woj­ciech Olek­sy stru­gał w drew­nie róż­ne kie­li­chy i mon­stran­cje, któ­re – choć nie­po­rad­nie wy­ko­na­ne – pro­boszcz przyj­mo­wał z uśmie­chem i za­chę­cał do dal­sze­go rzeź­bie­nia.

Z cza­sem Woj­ciech Olek­sy roz­wi­nął swój ta­lent, jego pra­ce za­czę­ły być eks­po­no­wa­ne na wy­sta­wach i ku­po­wa­ne. Za pierw­sze pie­nią­dze uzy­ska­ne za sprze­da­ną rzeź­bę głu­cho­nie­my „Ni­ki­for z Pa­szy­na”, jak go wkrót­ce po­czę­to na­zy­wać, ku­pił so­bie tran­zy­sto­ro­we ra­dio, wów­czas, w la­tach sześć­dzie­sią­tych, bar­dzo mod­ne i po­pu­lar­ne, a mimo iż nie sły­szał pły­ną­cych zeń dźwię­ków, cie­szył się tym ra­diem jak dziec­ko. Przy­kład Olek­se­go wy­zwo­lił we wsi nie­praw­do­po­dob­ną ilość ta­len­tów.

„Nie­mal każ­da cha­łu­pa w Pa­szy­nie prze­mie­ni­ła się te­raz w pra­cow­nię ar­ty­sty – pi­sa­li od­wie­dza­ją­cy wieś re­por­te­rzy. – Kto tyl­ko miał czas, li­po­we drew­no pod ręką i ko­zik, ten rzeź­bił. Co było w tym zja­wi­sku fa­scy­nu­ją­ce, to fakt, że w każ­dej pra­cy było wi­dać iskrę ta­len­tu”, a w jed­nym z kon­kur­sów na współ­cze­sną rzeź­bę lu­do­wą Kar­pat Pol­skich, było to w 1977 roku, zgło­szo­ne zo­sta­ły pra­ce 45 rzeź­bia­rzy z Pa­szy­na. Czter­dzie­stu dwóch przy­wio­zło na­gro­dy! Do­szło póź­niej do tego rów­nież i ma­lar­stwo na szkle, a sztu­ka sta­ła się we wsi tak za­raź­li­wa, ze na­wet przy­jezd­na den­tyst­ka z No­we­go Są­cza pod wpły­wem pa­szyń­skiej at­mos­fe­ry po­czę­ła two­rzyć, i to bar­dzo udat­nie. Wszyst­ko to moż­na wy­czy­tać w Kro­ni­ce eks­po­zy­cji pa­szyń­skie­go ta­len­tu, któ­rą ksiądz Nit­ka su­mien­nie pro­wa­dził. Po jego śmier­ci za­pał już nie­co osłabł, lecz wciąż trwa­ją pa­szyń­skie rzeź­by i ma­lo­wi­dła na szkle, jed­ne w zbio­rach pry­wat­nych, inne w mu­ze­ach, naj­wię­cej w sa­mym Pa­szy­nie. Są na wskroś pol­skie, ta­kie jak być po­win­ny, wła­sne i nie do pod­ro­bie­nia.

Z Są­dec­czy­zny wra­ca­łem do War­sza­wy przez Za­li­pie, aby raz jesz­cze spoj­rzeć na za­li­piań­skie ma­lo­wan­ki. Nie­wąt­pli­wie ma­lar­stwo ścien­ne w Za­li­piu na Po­wi­ślu Dą­brow­skim koło Tar­no­wa jest rów­nież fe­no­me­nem. Drew­nia­ne cha­łu­py ma­lo­wa­no w wie­lu re­gio­nach Pol­ski i naj­czę­ściej ma­lo­wan­ki na ze­wnętrz­nych ścia­nach mia­ły za­ko­mu­ni­ko­wać, iż jest w domu pan­na do wzię­cia. Tu­taj kwia­to­we or­na­men­ty po­kry­wa­ły całe ze­wnętrz­ne ścia­ny do­mów miesz­kal­nych i go­spo­dar­czych oraz wy­peł­nia­ły ścia­ny izb z pie­ca­mi włącz­nie.

Nie były to stan­dar­do­we ma­lo­wan­ki. W żad­nym stop­niu. Ma­lu­ją­ce je ko­bie­ty wy­ko­ny­wa­ły swo­je dzie­ła w spo­sób wy­raź­nie in­dy­wi­du­al­ny, a ich ko­lo­ry­sty­ka była róż­no­rod­na, pre­zen­tu­jąc albo bo­ga­tą gamę barw, albo też ope­ru­jąc sub­tel­ny­mi, jed­no­ko­lo­ro­wy­mi ma­lo­wan­ka­mi, rzu­ca­ny­mi na jed­no­li­te, świet­nie z nimi zhar­mo­ni­zo­wa­ne tło. Za­dzi­wia­ją w tym ma­lar­stwie wła­śnie owe nie­prze­cięt­nie pięk­ne ze­sta­wie­nia ko­lo­ry­stycz­ne. Zwa­żyć na­le­ży, że ma­lar­ki z Za­li­pia nie po­bie­ra­ły żad­nych nauk w szko­łach pla­stycz­nych. Ich sztu­ka jest spon­ta­nicz­na. In­dy­wi­du­al­ne ce­chy róż­nych ma­la­rek wy­kształ­ca­ły się dzię­ki wza­jem­ne­mu pod­pa­try­wa­niu i kon­ku­ren­cji.

MA­LO­WAN­KI FE­LI­CJI CU­RY­ŁO­WEJ W ZA­LI­PIU

Gdy przed wie­lu laty by­łem w Za­li­piu, od­wie­dza­jąc wio­skę w to­wa­rzy­stwie naj­bliż­szej ro­dzi­ny, roz­sta­wi­łem na­miot w sa­dzi­ku go­spo­dar­stwa pani Cu­ry­ło­wej. I te­raz pod­je­cha­łem pod to wiej­skie sie­dli­sko. Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa zmar­ła w 1974 roku. Była naj­bar­dziej zna­ną ma­lar­ką za­li­piań­ską. W jej ro­dzin­nej za­gro­dzie urzą­dzo­no dziś mu­zeum i jest to jed­no z tych nie­licz­nych wiej­skich obejść w Pol­sce, któ­re po­win­no się ko­niecz­nie obej­rzeć, je­śli chce się mieć o pol­skiej wsi ja­kie ta­kie po­ję­cie. Ar­chi­tek­to­nicz­nie dom ni­czym spe­cjal­nym się nie wy­róż­nia, cho­ciaż bry­łę ma fo­rem­ną, a oto­cze­nie sta­no­wi przy­jem­ną opra­wę. Głów­ny­mi wa­lo­ra­mi tej za­gro­dy są ma­lo­wan­ki Fe­li­cji Cu­ry­ło­wej, sta­ran­nie – mimo upły­wu cza­su – kon­ser­wo­wa­ne.

Był czas, gdy Cu­ry­ło­wa wraz z Cze­sła­wą Ko­nop­ko­wą, naj­bar­dziej zna­ną wy­ci­nan­kar­ką kur­piow­ską, czę­sto to­wa­rzy­szy­ły pre­mie­ro­wi Jó­ze­fo­wi Cy­ran­kie­wi­czo­wi na try­bu­nach naj­waż­niej­szych po­cho­dów pierw­szo­ma­jo­wych. Obie za­pew­ne nie do koń­ca zda­wa­ły so­bie spra­wę, do ja­kich ce­lów były wy­ko­rzy­sty­wa­ne. Co­kol­wiek by się jed­nak mó­wi­ło, pod par­tyj­no-rzą­do­wą opie­ką roz­kwi­ta­ły kwia­ty na ścia­nach za­li­piań­skich do­mów i to prze­cież wła­śnie w la­tach Pol­ski Lu­do­wej, w 1948 roku, zor­ga­ni­zo­wa­no pierw­szy kon­kurs ma­lo­wa­nia cha­łup oraz po­wstał Dom Ma­la­rek w Za­li­piu, po­ka­zy­wa­ny róż­nym waż­nym de­le­ga­cjom jako wzor­co­wy, lu­do­wy dom kul­tu­ry.

Za­sta­na­wiam się zresz­tą, czy przy oka­zji kon­kur­sy nie znisz­czy­ły spon­ta­nicz­no­ści tej sztu­ki, któ­ra za­czę­ła w co­raz więk­szym stop­niu ogra­ni­czać się do wal­ki o na­gro­dy, prze­sta­jąc być sztu­ką dla sztu­ki. Kon­kur­sy są nadal or­ga­ni­zo­wa­ne, lecz prze­jeż­dża­ją­cym wiej­ski­mi dro­ga­mi Za­li­pia ma­lo­wan­ki na do­mach nie rzu­ca­ją się w oczy i nie­ma­ło trze­ba so­bie za­dać tru­du, aby na­tra­fić na domy ozdo­bio­ne barw­ny­mi kwia­ta­mi. Te­raz do­pie­ro mo­gły się po­ja­wić barw­ne ma­lo­wan­ki przy przy­droż­nym krzy­żu. A jed­nak ta­kie od­no­si się wra­że­nie, gdy po la­tach po­now­nie się po­wra­ca w za­li­piań­skie stro­ny, iż naj­lep­sze lata ma­lo­wa­ne kwia­ty z Za­li­pia mają już za sobą. Obym się my­lił…

Nie żyje Woj­ciech Olek­sy z Pa­szy­na i księ­dza Nit­ki bar­dzo bra­ku­je, cho­ciaż na pew­no tam, w gó­rze, zna­lazł god­ne miej­sce. A i Fe­li­cja Cu­ry­ło­wa z Za­li­pia też już umar­ła. Zo­sta­ły jed­nak po nich pa­mięć i ko­lo­ro­we świa­ty, tak bar­dzo nasz świat ubar­wia­ją­ce…

Odpust św. Michała Archanioła we wsi Studzianna Poświętne

Już od rana prze­kup­nie roz­sta­wia­ją stra­ga­ny. Za­jeż­dża­ją sa­mo­cho­dy z to­wa­rem, plac przed ko­ścio­łem po­wo­li za­czy­na się za­lud­niać i ku­pu­ją­cych co­raz wię­cej. Cze­góż tu ku­pić nie moż­na! Są pla­sty­ko­we ka­ra­bin­ki dla chłop­ców i me­ta­lo­we, po­zła­ca­ne łań­cusz­ki dla dziew­cząt. Są wy­jąt­ko­wo szka­rad­ne żół­wie Nin­ja i wy­jąt­ko­wo sma­ko­wi­ta na pa­ty­kach wata do li­za­nia. Nie­co da­lej roz­ło­ży­li się kup­cy po­waż­ni, ofe­ru­ją­cy prze­róż­ne krze­sła zwy­kłe i wy­ście­ła­ne, fo­te­le bu­ja­ne z wi­kli­ny i z drew­na, ta­bo­re­ci­ki z wy­pa­la­nym lu­do­wym wzo­rem ro­ślin­nym, ma­sel­ni­ce i skop­ki, sita i prze­ta­ki, wia­dra drew­nia­ne i bla­sza­ne, becz­ki naj­prze­róż­niej­szych wiel­ko­ści, a wszyst­kie pę­ka­te. Sto­ja­ki pod kwia­ty, kształ­tów fi­ku­śnych i cał­kiem zwy­czaj­ne. Drew­nia­ne ko­ni­ki na bie­gu­nach i ko­gut­ki ru­sza­ją­ce skrzy­dła­mi. Moż­na tu ku­pić kra­jal­ni­ce do ka­pu­sty, wał­ki do cia­sta i duże, drew­nia­ne łyż­ki oraz łyż­ki jesz­cze więk­sze niż duże. Są łó­żecz­ka bu­ja­ne dla la­lek, w ja­skra­wych ko­lo­rach, ta­kie same jak przed laty i jesz­cze daw­niej. Kwia­ty z pla­sty­ku jak żywe. Pa­ra­sol­ki i raj­sto­py. Ma­ry­nar­ki w pa­secz­ki i jo­deł­kę, a tak­że aku­rat­ne do ślu­bu cał­kiem czar­ne gar­ni­tu­ry. I jest wszę­dzie obec­ne cia­sto od­pu­sto­we na pa­pie­ro­we sznur­ki na­ni­za­ne, są całe wor­ki tych cie­szą­cych się wiel­kim wzię­ciem cia­ste­czek, całe sa­mo­cho­dy peł­ne tych wor­ków. A obok ma­lun­ki, jak na­le­ży: Chry­stus z go­re­ją­cym ser­cem, Anioł Stróż co to dzie­ci po kład­ce prze­pro­wa­dza, róż­nej wiel­ko­ści wi­ze­run­ki Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej w róż­nych tech­ni­kach przed­sta­wio­nej.

W tłu­mie cho­dzą­cych, oglą­da­ją­cych, wzdy­cha­ją­cych, po­dzi­wia­ją­cych, ai ku­pu­ją­cych nie­kie­dy, god­nie pre­zen­tu­ją się mło­de ko­bie­ty w stroj­nych pa­sia­kach. Przede wszyst­kim tu­tej­szych, opo­czyń­skich, z weł­nia­ny­mi spód­ni­ca­mi tka­ny­mi w pasy, a to sze­ro­kie, a to wą­skie, o prze­wa­dze barw fio­le­to­wych, na któ­re to spód­ni­ce na­ło­żo­ne są odę­te jak­by far­tu­chy o pa­sach mniej­szej już sze­ro­ko­ści, a to o prze­wa­dze barw zie­lo­nych, a to po­ma­rań­czo­wych, a to żół­tych wresz­cie, do­sko­na­le współ­gra­ją­ce ze sta­ni­ka­mi w ta­kież same pasy tka­ny­mi, na któ­rych wi­szą bia­łe ko­ra­li­ki, a któ­re opi­na­ją bia­łe bluz­ki z sze­ro­ki­mi, dłu­gi­mi i bu­fia­sty­mi rę­ka­wa­mi, u dołu sze­ro­ki­mi man­kie­ta­mi ścią­gnię­ty­mi. Są też pan­ny i mło­de go­spo­dy­nie przy­by­łe tu zza Pi­li­cy, w pa­sia­kach raw­skich pa­sia­kom księ­żac­kim, ło­wic­kim po­krew­ne, na spód­ni­ce z ak­sa­mit­ny­mi czar­ny­mi ta­śma­mi, ha­fto­wa­ny­mi bo­ga­to w ko­lo­ro­we róże i inne kwia­ty, za­ło­ży­ły dłu­gie nie­omal jak spód­ni­ce far­tu­chy „do przy­odzie­wu”, a czar­ny sta­nik z ba­skin­ką jest rów­nie stroj­nie w kwia­ty i ro­ślin­ne wzo­ry ha­fto­wa­ny, na­ło­żo­ny na bia­łą bluz­kę, od tam­tej, opo­czyń­skiej, się róż­nią­cą, gdyż roz­sze­rza­ją­cy się rę­kaw bez man­kie­tu jest za­koń­czo­ny ko­ron­ka­mi. A pod ścia­ną ko­ścio­ła sto­ją już do uro­czy­stej pro­ce­sji przy­go­to­wa­ne fe­re­tro­ny i cho­rą­gwie z wi­ze­run­ka­mi świę­tych, to Ho­no­ra­ty, to Ra­fa­ła, to Ga­bry­ela mło­dzień­ców przy­kła­du, zaś obok na tra­wie przy­sia­dły, wzo­rzy­ste pa­sia­ste spód­ni­ce roz­kła­da­jąc niby kon­chy kwia­tów, star­sze już mę­żat­ki, skry­wa­ją­ce wło­sy pod du­ży­mi, bia­ły­mi lub czer­wo­ny­mi chu­s­ta­mi, jed­ne śmie­jąc się i roz­ma­wia­jąc, inne sku­pio­ne mo­dli­tew­nie, prze­rzu­ca­ją­ce stro­nicz­ki ksią­że­czek do na­bo­żeń­stwa.

OD­PUST ŚWIĘ­TE­GO MI­CHA­ŁA AR­CHA­NIO­ŁA WE WSI STU­DZIAN­NA PO­ŚWIĘT­NE

A w świą­ty­ni od wie­lu już go­dzin trwa ci­cha mo­dli­twa wy­peł­nia­ją­cych jej wnę­trze wier­nych, pro­ce­syj­nie i pie­szo przy­by­łych pa­ra­fian tu­tej­szych z po­bli­skich Bru­dze­wic i nie­da­le­kiej Ossy, sa­mo­cho­da­mi z od­le­glej­sze­go Od­rzy­wo­łu nad Drze­wicz­ką, przez rze­kę Pi­li­cę prze­pra­wia­ją­cych się pro­mem od stro­ny Do­ma­nie­wic, przy­jeż­dża­ją­cych a to sa­mo­cho­da­mi, a to fu­ra­mi przez trak­tor cią­gnio­ny­mi od stro­ny Anie­li­na, gdzie od Niem­ca zgi­nął bo­ha­ter­ski Hu­bal w ostat­niej woj­nie, albo i od Ino­wło­dza, gdzie ro­mań­ski ko­śció­łek na wy­so­kiej skar­pie od dzie­się­ciu bez mała już wie­ków stoi, a to au­to­ka­ra­mi z da­le­kie­go Opocz­na albo i z jesz­cze dal­szej Rawy Ma­zo­wiec­kiej. Dzie­siąt­ki wier­nych stoi cier­pli­wie w dłu­giej ko­lej­ce, aby głów­ny oł­tarz tego sank­tu­arium Mat­ki Bo­żej Swię­to­ro­dzin­nej obejść na ko­la­nach w po­kor­nej mo­dli­twie dzięk­czy­nie­nia za do­zna­ne ła­ski albo bła­gal­ne proś­by przed cu­dow­nym ob­ra­zem za­no­sząc, mo­dli­twy o zli­to­wa­nie, opie­kę i po­moc w naj­skryt­szych spra­wach, któ­re tyla trosk przy­spa­rza­ją, a zmarsz­czek, a si­wych wło­sów przy­da­ją. W oł­ta­rzu błysz­czą srebr­ne su­kien­ki z ob­ra­zu, a ja­sność i spo­kój zeń spły­wa­ją na ko­ściół cały, wszyst­kich za­mo­dlo­nych ogar­nia­jąc, tak jak przed wie­ka­mi, aż od wie­ku sie­dem­na­ste­go, gdy przy­by­wa­li przed ten wi­ze­ru­nek tak­że i pol­scy kró­lo­wie. A tam w gó­rze, na skle­pie­niu ko­ściel­nym, z pięk­nem barw osza­ła­mia­ją­cej po­li­chro­mii świę­ci i anio­ło­wie przy­glą­da­ją się mo­dlą­cym.

Aż wresz­cie po­czy­na­ją bić dzwo­ny w ba­ro­ko­wym ko­ście­le oj­ców Fi­li­pi­nów. Sły­chać dzwo­nek: to wcho­dzi ka­płan w asy­ście, aby spra­wo­wać Ofia­rę. Huk­nę­ły or­ga­ny, a wraz z nimi dęta or­kie­stra ochot­ni­czej stra­ży, tłum za­ko­ły­sał się i wszy­scy, jak jed­no gar­dło, jak jed­ne usta, po­czę­li śpie­wać, a śpiew ten wy­peł­nił świą­ty­nię, po­szu­miał nad gło­wa­mi zgro­ma­dzo­nych i wy­do­stał się na uli­ce wio­ski Stu­dzian­na Po­święt­ne, ku gru­pie pod­chmie­lo­nych już moc­no męż­czyzn, przed ba­rem sto­ją­cych. I krę­ci się je­den i dru­gi ka­ru­zel nie­opo­dal, wi­ru­ją ko­ni­ki i sa­mo­cho­dzi­ki ko­lo­ro­we, a dzie­cia­ki sza­le­ją z ra­do­ści, a tam – o! po­patrz pani, po­patrz, taki sta­ry dziad i jesz­cze mu się na ka­ru­zel za­chcia­ło!

Pod słomianą strzechą

Le­żą­ce naj­bli­żej War­sza­wy wio­ski w nie­wiel­kim stop­niu przy­po­mi­na­ją wieś tra­dy­cyj­ną, nie­któ­re zmie­ni­ły się w pod­miej­skie osie­dla. Te od­da­lo­ne od wiel­kich miast z każ­dym ro­kiem co­raz bar­dziej upo­dab­nia­ją się do nich. Nie tyl­ko wy­glą­dem ze­wnętrz­nym. Za­ni­ka­ją sta­re oby­cza­je i trud­no nie za­da­wać so­bie py­tań o przy­szłość tra­dy­cji i kul­tu­ry pol­skiej wsi.

Za sied­mio­ma wy­dma­mi, za sied­mio­ma la­sa­mi na za­chod­nim skra­ju Pusz­czy Kam­pi­no­skiej, trzy ki­lo­me­try od Tu­ło­wic, leży wieś Gór­ki. Z jed­nej stro­ny roz­cią­ga się pusz­cza, z dru­giej pły­nie Bzu­ra. Tam wła­śnie, w do­li­nie Bzu­ry, po­śród pól zbo­żem ma­lo­wa­nych, po­mię­dzy la­sem a rze­ką, w Bro­cho­wie wzno­si się wiel­kiej uro­dy obron­ny ko­ściół o trzech wie­żach. Zbu­do­wa­ny jest z czer­wo­nej ce­gły, kształt nadał mu w szes­na­stym wie­ku Jan Bap­ty­sta z We­ne­cji. W tu­tej­szej pa­ra­fii w roku 1810 przy­jął chrzest Fry­de­ryk Cho­pin. Nie­opo­dal znaj­du­je się jed­no z naj­licz­niej od­wie­dza­nych miejsc w Pol­sce, dom jego uro­dze­nia w Że­la­zo­wej Woli. W po­bli­skich Tu­ło­wi­cach wzno­si się mu­ro­wa­ny dwór kla­sy­cy­stycz­ny, bę­dą­cy przy­kła­dem sie­dzi­by zie­miań­skiej sprzed dwu­stu lat. Przez Bro­chów i Tu­ło­wi­ce pro­wa­dzi tra­sa tu­ry­stycz­nej ko­lei wą­sko­to­ro­wej, za­czy­na­ją­ca się w Mu­zeum Ko­lei Wą­sko­to­ro­wych w So­cha­cze­wie, a koń­czą­ca na skra­ju lasu w Wil­czach Tu­łow­skich.

Wy­da­wać by się mo­gło, że wieś Gór­ki koło Tu­ło­wic nie może się rów­nać z tymi wszyst­ki­mi zna­ko­mi­to­ścia­mi. A jed­nak nie do koń­ca jest to praw­dzi­we. Jest bo­wiem w tej nie­wiel­kiej wio­sce za­byt­ko­wy, drew­nia­ny dom pana Hen­ry­ka Gosz­cza, któ­ry z wła­snej woli i wy­bo­ru stał się de­po­zy­ta­riu­szem od­cho­dzą­cej w prze­szłość tra­dy­cji pol­skiej wsi.

Na­zwi­sko pana Hen­ry­ka Gosz­cza wy­wo­dzi się od daw­no za­po­mnia­ne­go pol­skie­go sło­wa gozd. Na­zwa to nie tyl­ko pol­ska, rów­nież w in­nych kra­jach Sło­wiańsz­czy­zny była spo­ty­ka­na. W na­szym kra­ju była to czę­sta i bar­dzo sta­ra na­zwa lasu, szcze­gól­nie w pięt­na­stym wie­ku nada­wa­no ją wie­lu miej­scom i miej­sco­wo­ściom. W Pusz­czy Ko­zie­nic­kiej Za­goż­dżo­nem zwa­no osa­dę po­ło­żo­ną za la­sem, przez pusz­czę pły­nie rze­ka Za­goż­dżon­ka. Na zie­mi ma­zo­wiec­kiej moż­na spo­tkać tę na­zwę w wie­lu miej­scach. Jest Gózd koło Gar­wo­li­na, inny Gózd opo­dal Koł­bie­li, w oko­li­cach Ka­łu­szy­na za Miń­skiem Ma­zo­wiec­kim jest wio­ska Gójszcz, w któ­rej miesz­ka­ją nie­mal wy­łącz­nie sami Gój­scy. Przy szyb­kiej i nie­zbyt gło­śnej wy­mo­wie gozd w przy­pad­kach za­leż­nych brzmiał: gojść, goj­ścia, goj­ściem, o goj­ściu. Stąd praw­do­po­dob­nie wy­ni­kła jak gdy­by wtór­nie na­zwa Gójść. Przez Nad­bu­żań­ski Park Kra­jo­bra­zo­wy pły­nie rzecz­ka Ugoszcz, a w po­bli­żu jej źró­deł leży wieś Ugoszcz. Czy aby nie od sło­wa ugo­ścić po­cho­dzi ta na­zwa? A może od tego, że rzecz­ka pły­nie po­śród goz­du, a więc po­śród lasu. Na­zwy tego typu roz­sia­ne są po ca­łej pol­skiej zie­mi i jest to do­wód na to, ja­kie goz­dy ro­sły na niej daw­ny­mi laty. Gozd, Gózd, Gójszcz, Za­goż­dżon, Ugoszcz to bar­dzo pięk­ne, sta­re sło­wiań­skie na­zwy i na­zwi­sko Goszcz z tej tra­dy­cji wy­ro­sło.

PAN HEN­RYK

Dom pana Gosz­cza stoi wśród ma­low­ni­cze­go, kul­tu­ro­we­go pej­za­żu, oto­czo­ny po­la­mi, za­gaj­ni­ka­mi, łą­ka­mi. O wio­sen­nym zmierz­cha­niu wy­cho­dzą że­ro­wać na ozi­mi­nie sar­ny, nie­kie­dy przez łąki prze­my­ka do­stoj­ny łoś. Na te­ren sie­dli­ska wcho­dzi się przez ozdob­ną drew­nia­ną bra­mę. Za nią roz­cią­ga się kró­le­stwo kwia­tów i po­śród nich wzno­si się drew­nia­ny, kry­ty sło­mia­ną strze­chą dom. Go­spo­darz mówi, że jego dom po­wstał w roku 1772. Na pew­no jest jed­nym z naj­star­szych drew­nia­nych bu­dyn­ków w Pol­sce. Zbu­do­wa­ny z im­po­nu­ją­co po­tęż­nych so­sen jest po­szy­ty sło­mia­ną strze­chą, wy­ko­na­ną wła­sno­ręcz­nie przez go­spo­da­rza we­dle tra­dy­cyj­nych wzo­rów. To wiel­ka sztu­ka i daw­no za­po­mnia­na. Pan Hen­ryk sam mu­siał się jej na­uczyć.

Za­ko­cha­ny w lu­do­wo­ści i w swo­ich ro­dzin­nych stro­nach, zgro­ma­dził dzie­siąt­ki naj­prze­róż­niej­szych sprzę­tów, za­byt­ków kul­tu­ry ma­te­rial­nej. Jego ko­lek­cję za­po­cząt­ko­wa­ły odzie­dzi­czo­ne po ro­dzi­nie na­rzę­dzia rol­ni­cze, tak­że róż­ne­go ro­dza­ju przed­mio­ty co­dzien­ne­go użyt­ku, któ­rych twór­ca­mi byli sami użyt­kow­ni­cy. Przy mi­ni­mal­nych na­kła­dach fi­nan­so­wych po­tra­fi­li po mi­strzow­sku wy­ko­rzy­sty­wać do­stęp­ne su­row­ce na­tu­ral­ne oraz ich moż­li­wo­ści i stwo­rzyć przed­mio­ty nie tyl­ko uła­twia­ją­ce ży­cie i pra­cę, ale też czę­sto­kroć bar­dzo pięk­ne. Zbio­ry te to głów­nie przed­mio­ty zwią­za­ne z re­gio­nem mu naj­bliż­szym, z Ma­zow­szem.

Jest po­śród nich zdo­bio­na kwiet­ny­mi or­na­men­ta­mi błę­kit­na skrzy­nia, w ja­kiej kie­dyś cho­wa­no pa­rad­ną odzież, ama­ran­to­wy kre­dens, fa­jan­so­we i por­ce­la­no­we ta­le­rze, gli­nia­ne garn­ki, świę­te ob­ra­zy na ścia­nach. Daw­no już za­po­mnia­ne po wsiach sprzę­ty, do­wo­dy prak­tycz­ne­go zmy­słu pol­skie­go ludu. Zdo­by­wał je po róż­nych za­gro­dach. Cza­sem ku­po­wał, nie­kie­dy za­bie­rał za zgo­dą wła­ści­cie­li, bo były za­po­mnia­ne, wy­rzu­co­ne na strych, jako daw­no już bez­u­ży­tecz­ne i nie­no­wo­cze­sne. Na zgro­ma­dzo­ne przez sie­bie sprzę­ty go­spo­darz pa­trzy z czu­ło­ścią i z czu­ło­ścią opo­wia­da, do cze­go kie­dyś słu­ży­ły.

Pro­szę spoj­rzeć – mówi – to jest pra­sa do sera, wszyst­ko w niej drew­nia­ne, a to dzie­ża do chle­ba, też drew­nia­na, prze­tak, oścień do ła­pa­nia ryb, stę­pa do tłu­cze­nia gry­ki i ka­szy. Na­to­miast to jest ra­dło, naj­star­sze na­rzę­dzie rol­ni­cze, ja­kie­go uży­wał czło­wiek jesz­cze w epo­ce brą­zu, a było prze­cież w oko­li­cy uży­wa­ne jesz­cze lat temu kil­ka­dzie­siąt! Do od­wra­ca­nia skib słu­ży­ła so­cha. I so­chę mam u sie­bie, pro­szę spoj­rzeć. A to jest cen­na pa­miąt­ka – ob­raz św. Jana Chrzci­cie­la na płót­nie. To świa­dek hi­sto­rii. Wy­cię­ty z ram, zo­stał za­bra­ny na wy­gna­nie przez ze­słań­ca. Po­tem szczę­śli­wie po­wró­cił. Te­raz jest u mnie. Zdo­by­łem go od zna­jo­mej z Kre­sów Rzecz­po­spo­li­tej. To jest ka­plicz­ka do wody świę­co­nej, to zaś odłam­ki bomb, ja­kie spa­da­ły na oko­li­cę w ostat­niej woj­nie.

W ka­plicz­ce przed do­mem jest umiesz­czo­na fi­gur­ka św. Mak­sy­mi­lia­na Kol­be­go w obo­zo­wym pa­sia­ku, mę­czen­ni­ka na­szych cza­sów. Tę ka­plicz­kę pan Goszcz po­sta­wił dla uczcze­nia pa­mię­ci 105 pol­skich żoł­nie­rzy po­le­głych we wrze­śniu 1939 roku w cza­sie walk na te­re­nie wsi i ośmiu miesz­kań­ców wsi, roz­strze­la­nych przez na­jeźdź­ców. Był wśród nich oj­ciec go­spo­da­rza. W zbio­rach są rów­nież pa­miąt­ki hi­sto­rycz­ne z okre­su oby­dwu wo­jen świa­to­wych. Nie tyl­ko ma­te­rial­ne, rów­nież ulot­ne prze­ka­zy ust­ne, zwią­za­ne z hi­sto­rią re­gio­nu, ze zwy­cza­ja­mi, tra­dy­cja­mi, z za­sto­so­wa­niem i spo­so­ba­mi wy­ko­rzy­sta­nia róż­nych przed­mio­tów i sprzę­tów.

Pan Hen­ryk jest po­tom­kiem osia­dłej w tej oko­li­cy drob­nej szlach­ty i jego drew­nia­ny dom nie jest zwy­kłą cha­łu­pą. Jest drob­nosz­la­chec­kim dwor­kiem. Po praw­dzie – w więk­szo­ści przy­pad­ków – dwor­ki drob­nej szlach­ty nie­wie­le się róż­ni­ły od cha­łup. Nie­mal wszyst­kie jed­nak mia­ły do­bu­do­wa­ny ga­ne­czek, tak jak i do­mo­stwo pana Hen­ry­ka.

Na­pi­sał mi nie­daw­no, że nie za­le­ży mu na eks­po­no­wa­niu swo­jej oso­by. „Od po­cząt­ku mo­jej pa­sji, czy­li po­nad trzy­dzie­stu lat, cho­dzi mi o za­cho­wa­nie trwa­łe­go śla­du po by­to­wa­niu po­ko­leń, któ­re ode­szły. Po­ka­za­nie tra­dy­cji i zwy­cza­jów spa­ja­ją­cych daw­ne lo­kal­ne spo­łecz­no­ści, a sta­no­wią­cych o ich wy­jąt­ko­wo­ści i sile, o czym te­raz tak czę­sto za­po­mi­na­my i co tra­ci­my”.