Wampir - Władysław Stanisław Reymont - ebook + audiobook

Wampir ebook i audiobook

Władysław Stanisław Reymont

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wampir„ to powieść grozy Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Główny bohater, poeta Zenon, jest emigrantem z Polski, który osiedlił się w Londynie. Tam znajduje stabilizację życiową oraz piękną narzeczoną Betsy. Jego życie komplikuje się w chwili, gdy pod wpływem przyjaciela ulega tajemnicom spirytyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 53 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-326-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Wszystkie światła pogasły; tylko między oknami w zielonawej, kryształowej kuli mżył się rozpierzchły, ledwie dojrzany płomyk, jakgdyby świętojański robaczek, trzepoczący się w ciemnościach.  Cisza zapadła nagle, cisza, pełna dręczącego oczekiwania.  Siedzieli z przyczajoną uwagą, skupieni, aż do martwoty, a pełni szarpiącego niepokoju i ledwie powstrzymywanych dygotów trwogi.  Czas płynął wolno w przerażającem milczeniu, w dławiącej okropnej ciszy trwożnych przeczuwań, że jeno niekiedy jakieś stłumione westchnienie wionęło w ciemnościach, podłoga zatrzeszczała, aż drgnęli gwałtownie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okrążał ich głowy, łopotał po pokoju, wiał chłodem na rozgorączkowane twarze i marł w mrokach rozłkanym szelestem...  ...I znowu przepływały chwile długie, jak wieki, chwile milczenia dręczącego i oczekiwań.  Naraz stół drgnął, zakołysał się gwałtownie, uniósł w powietrze i opadł bez szelestu na podłogę...  Lodowaty dreszcz wstrząsnął sercami... ktoś krzyknął... ktoś załkał nerwowo... ktoś zerwał się jakby do ucieczki... palące tchnienie trwogi przewiało w ciemnościach i zakłębiło się w duszach bolesnem, męczącem drżeniem, ale wnet przygasło wszystko, zdławione przez straszne pragnienie zjaw...  O cud błagały trwogi wszystkie i dusze, rozpięte w bolesnej tęsknocie.  Cisza stała się jeszcze głębszą, powstrzymywano oddechy, tłumiono strachliwe bicie serc, wytężano całą siłę woli, aby nie zadrgnąć, nie szepnąć, nie poruszyć się, nie patrzeć nawet i martwieć w takiej cichości, że ruch jakiegoś zegarka przewiercał serca bezustannym, bolesnym dygotem i bił w skroniach ciężkiemi młotami.  Szum głuchy, bełkotliwy a rozwiany i daleki, jakby morza odpływającego, wrzał monotonnie za oknami, deszcz zacinał bezustannie, brzęczał cicho i po zapoconych, szarzejących szybach spływał nieskończonemi sznurami paciorków i szemrał sennie, szemrał lękliwie; to wiatr obijał się o szyby i ze zduszonym, żałosnym krzykiem obsuwał się martwo po ścianach, a potem jakieś drzewa, podobne do strzępiastych chmur, drzewa ślepe i nieme, nachylały się cicho do okien, chwiały się cieniem ledwie uchwytnym, jak sen nieprzypomniany, i jak sen, przepadły w mrokach.  A pokój wciąż był głuchy, niemy i przepastny, jak otchłań, tylko ten zielonawy płomyk, niby gwiazda, odbita w czarnej topieli, drgał ustawicznie, rozpryskując się świetlistą larwą, jakby z pod wody skłębionej, albo jakieś spojrzenie zamigotało rozwianym płomieniem i wnet marło w ciemnościach mętnych, pełnych a nieuchwytnych, zaledwie wyczutych falowań, niedojrzałych ruchów, drgań niepokojących, szeptów zmartwiałych, konających połysków i przyczajonej, dygocącej trwogi...  Stół znowu wyrwał się z pod rąk, roztrącił siedzących, uniósł się gwałtownie i z hukiem padł na swoje miejsce... łańcuch rąk się przerwał, zerwało się kilka okrzyków, ktoś skoczył wbok do światła...  — Cicho... na miejsca... cicho! — zabrzmiał rozkazujący głos.  Ręce splotły się znowu w łańcuch nieprzerwany, przymilkli znagła, ale już nikt nie potrafił pokonać nerwowego drżenia, dłonie się trzęsły, serca dygotały i duszę przelatywał wicher świętej trwogi, pochylano się nad stołem, jak nad niepojętą, tajemniczą istotą, której ruch każdy był cudem widomym, cudem żywym.  Joe, przewodniczący, zaczął szeptać modlitwę, a za nim roztrzęsionemi wargami powtarzano coraz prędzej, coraz mocniej, iż ciemność rozbrzmiewała szmerem lotnym, namiętnym, wyrwanym z pod serc, z głębi dusz olśnionych... Słowa padały rozwiane, płonące wiarą, wiotkie, jak tchnienie, a potężne żądzą objawień, pragnieniem cudów...  Naraz z drugiego pokoju, czy z głębi jakiejś, rozbrzmiał przytłumiony głos fisharmonji.  Jęk zamarł w gardłach ściśniętych, dusze padły w senny lęk, jakby przed skonem, nikt bowiem nie czekał tej muzyki, nie wiedział, skąd płyną te tony, nie rozumiał, zali to dźwięki żywe, czy oman słodki?...  Opadli piersiami na stół, bo nikt już sił nie miał, trzymali się kurczowo za ręce, bojąc się puścić, bojąc się przepaść w samotności... cisnęli się do siebie ramionami i, stłoczeni, drżący, przejęci świętym dreszczem zachwytu, zanurzali się w te dziwne dźwięki przewiewające, niby wiatr pieściwy, po strunach harfy niewidzialnej.  I tak zapomnieli o wszystkiem, że nikt już nie wiedział, rzeczywistość to — li sen czarowny?  A muzyka rozchylała się w ciemnościach kadzielnem tchnieniem modlitwy żarliwej, rosą srebrzystych dźwięków, wiewem melodji tak słodkiej, że dusze chwiały się w rozmarzeniu upajającem, jak kwiaty w noc miesięczną.  — I śpiewem się podniosła uroczystym, potężnym, rozległym, jakby świat cały śpiewał.  — I krzykiem duszy zagubionej we wszechświecie, łkała żałośnie...  — I wyżej wznosiła się jeszcze, aż w hymny łzawych zachwyceń i w dal takich roztęsknień, że była już jakby emanacją nowych bytów, rodzących się z tajemnicy i marzenia.  Jeszcze nie ochłonęli z wrażenia, jeszcze dusze, niby krze płomieniste, chwiały się sennie w rytm konających dźwięków, gdy drzwi od przedpokoju otwarły się narozcież, struga światła runęła słupem na podłogę i w progu ukazała się wysoka, jasna postać...  Porwali się z miejsc, ale nim ktokolwiek zdołał krzyknąć, postać owa poruszyła się i szła wolno świetlistym pasem; szła sztywno i ciężko z wyciągniętemi rękami, przystając co mgnienie i kołysząc się całą postacią...  Drzwi się zamknęły bez szmeru, i noc znowu ogarnęła wszystko.  — Kto jesteś? — zatrzepotało zdławione pytanie.  — Daisy... — wionął szept zgoła niematerjalny.  — Długo będziesz z nami?  — Nie... nie...  — Gdzie twoje ciało?  — Tam... w pokoju... śpię... wołałeś... przyszłam... Guru...  Szept się plątał i tak ścichł, że tylko bezdźwięczne, porwane drgania szemrały w ciemnościach...  Mr. Joe nacisnął guzik, i elektryczne światło zalało pokój.  — Daisy! — krzyknął jakiś człowiek, rzucając się ku niej, ale stanął naraz, jak gromem rażony, bo zwróciła ślepą twarz ku niemu, usiłując coś mówić, poruszając wargami...  — Nie, nie Daisy... ta sama i obca, inna zarazem...  Pochylił się ze zdumienia i przyczajonym, trwożnym wzrokiem obiegał twarz jej i postać całą... ta sama twarz, a rysy inne, obce... obce...  — Daisy!... Nie... nie... krzyczało w nim zdumienie, i przypomnienia wiły mu się błyskawicami szaleństwa, strachu, lęku straszliwego.  Nic nie rozumiał, nie mógł pojąć tej zmiany dziwnej, zdało mu się, że śni ciężko, że jakieś zwierciadlane odbicie Daisy stanęło przed nim i rozwieje się zaraz, natychmiast, sczeznie jak widmo...  Zamknął oczy i otworzył je natychmiast, ale Daisy stała na dawnem miejscu, była, widział ją w najdrobniejszych szczegółach, że cofnął się naraz, bo spojrzała na niego posępnym, otchłannym, obcym wzrokiem, a tak strasznym, iż padł na samo dno trwogi...  Wszyscy stali również w lodowatem odrętwieniu.  Mr. Joe zaś lękliwie podszedł do niej i dotknął palcami jej powiek, zatrzepotały i opadły mocno, a potem, stopniowo, dotykał jej skroni, rąk, piersi, ramion, przeciągał kilka pasów nad głową, cofnął się i rozkazująco powiedział:  — Pójdź!  Nie poruszyła się z miejsca.  — Pójdź! — zawołał silniej, cofając się zwolna i nie spuszczając z niej wzroku — drgnęła nagle i, jakby z trudem odrywając się od posadzki, zaczęła się posuwać za nim sztywnym, automatycznym ruchem, w głąb sąsiedniego pokoju, jasno oświetlonego...  Nikt się przez ten czas nie poruszył, nie westchnął głośniej, nie zadrgnął; wszystkie oczy szły za nią.  Mr. Joe wziął ją za rękę i podprowadził do wielkiej sofy, ustawionej na środku pokoju; upadła na nią bezwładnie.  — Możesz mówić? — pytał, pochylając się nad nią.  — Mogę...  — Czy jesteś sama Daisy?...  — Nie pytaj...  — Czy nikt z nas nie przeszkadza?  — Nie... nie... cóż może przeszkodzić woli „A“ — mówiła.  Głos miała nie swój, zupełnie obcy, a chwilami jakby płynący z fonografu, trupi jakiś; wydobywał się martwym szmerem wprost z gardła, bo nie poruszała ustami, ni żadnym muskułem twarzy.  — Więc wszystkim wolno pozostać w pokoju? — pytał znowu Mr. Joe.  Nie odpowiedziała, tylko poruszyła się niecierpliwie, podnosząc ciężkie powieki, że wywrócone oczy błysnęły białkami, jakiś uśmiech przewiał po bladej jak kreda twarzy, wyciągnęła rękę w próżnię, jakby witając kogoś niewidzialnego i zaczęła coś półgłosem szeptać.  Mr. Joe słuchał uważnie, ale napróżno usiłował zrozumieć cokolwiek, mówiła w zupełnie nieznanym języku.  — Co mówisz? spytał po chwili, kładąc dłoń na jej czole.  — Sarwatassida!  — Mahatma?  — Ten, który jest, który wypełnia wszystko, który jest „A“, mój duch...  — Czy zechce mówić przez ciebie?  — Nie męcz mnie...  — Czy stanie się co dzisiaj? Bracia są zebrani, czekają w trwodze, czekają w błaganiu o znak jaki, o cud...  — Nikt z wcielonych nie jest godzien cudów! nikt! — zabrzmiał mocny, potężny, męski głos, a tak silny, jak przez śpiżową tubę płynący.  Joe cofnął się przerażony, wodząc oczami dokoła, ale w pokoju nie było nikogo; Daisy leżała bez ruchu, światła płonęły jasno, i cała grupa zebranych stała w drugim pokoju, nawprost niego.  — Niechaj on gra! on! — szepnęła, unosząc się i wskazując ręką na Zenona, i zaraz padła wtył, wyprężona, sztywna, i tak już pozostała.  Próżno Joe usiłował zmusić ją do rozmowy, leżała martwa, jak trup; ręce miała zimne i twarz pokrytą lodowatą rosą.  — Zupełna katalepsja! Nic nie rozumiem — szepnął bojaźliwie.  — Cóż poczniemy? — zapytał ktoś.  — Módlmy się i czekajmy.  — Czy to naprawdę Daisy? — pytał Zenon.  — Daisy... nie wiem, może być... ale nie wiem.  Drzwi od okrągłego pokoju, gdzie leżała, zatrzasnęły się z hałasem.  — Siadać, cicho... rozpoczynamy!...  Zenon siadł przed fisharmonją, stojącą w głębokiej niszy na prawo, wprost okien, i zaczął cicho grać.  Światła wtedy raptem pogasły, przez chwilę jeszcze żarzyły się w żyrandolu rozpalone węgle, potem, gdy sczerniały, tylko kryształowa kula błyskała zielonawem, rozdrganem światełkiem.  Usiedli pod ścianą, jeden przy drugim, nie tworząc już łańcucha.  Zenon grał jakiś hymn wzniosły, stłumione dźwięki brzmiały słodkim chorałem, dalekim, jakby z głębi niebotycznych naw płynącym, i rozsypywały się w nieprzeniknionych ciemnościach.  Joe zaś ukląkł i zaczął się modlić półgłosem, przez chwilę słychać było odsuwanie krzeseł i trzeszczenie podłogi, snać przyklękli wszyscy, bo szept modlitewnych głosów zaszemrał rozpaloną, wrzącą ulewą i wtórował przejmującym falom muzyki...  Zenon grał coraz ciszej, dźwięki zamierały zwolna, głuchły i niby zakrzepłe perły opadały ciężko, że już tylko jakieś błędne akordy, jak pogubione westchnienia, błąkały się w ciszy, powracały jednak i łkały upornie, przejmująco.  Po długiej chwili martwego milczenia, zerwały się znowu, niby krzyk na pustkowiu, krzyk nagły, przeszywający, okropny!...  I znowu opadała grobowa cisza, z której kiedy niekiedy wyrywały się błędne, rozełkane, samotne akordy...  Modlitwa umilkła, ale ten głos monotonny zrywał się co chwila, przycichał... konał... i znowu powracał... znowu jęczał... znowu błąkał się, dreszcz zatrząsł wszystkimi, bo był jak rozpacz, jak krzyk padających w przepaść...  Joe nie mógł już wytrzymać i rozniecił światło.  Zenon siedział martwo, oczy miał przymknięte, głowę pochyloną na poręcz krzesła, prawa ręka leżała bez ruchu na kolanie, a lewą poruszał machinalnie, uderzając raz po raz w klawisze...  — Wpadł w trans! — szepnął, przygaszając znowu światła.  W pokoju zrobiło się wprost strasznie, siedzieli w grobowem milczeniu, skurczeni w bolesnem nabrzmieniu trwogi i oczekiwania, błądząc oczami w ciemnościach i czepiając się tego jedynego światełka, jak zbawienia.  Chłód dziwny zawiewał od ścian, że, mimo rozgorączkowania, trzęśli się z zimna.  Cisza była już nie do wytrzymania, a ten powracający wciąż, monotonny akord przejmował coraz sroższą męką...  Naraz w ciemnościach zaczęło się coś stawać.  Najpierw szyfrowe tabliczki, leżące na stole, jęły się podnosić i opadać, jakby podrzucane, wreszcie trzasnęły w sufit i rozbitemi kawałkami posypały się na podłogę...  A po chwili zaczęły się rozsypywać w ciemnościach świetliste, niezliczone drgania, ale tak nikłe, tak drobinowe, że wydawały się próchnicową fosforescencją, opadały połyskującą rosą, osypywały się po ścianach, gęstniały zwolna i świeciły coraz mocniej, zalewając pokój błyszczącym, rozdrganym tumanem, jakby śniegiem błękitnawym, opadającym bez szelestu sypką i pierzastą falą.  — Om! — zadźwięczał w ciszy jasny, kryształowy głos.  I pochylili głowy, i chórem z trwożną pokorą i wzruszeniem, stłumionemi głosami zajęczeli błagalnie:  — Om! Om! Om!  Świetlista ulewa jeszcze się wzmogła, już teraz pokój był podobny do ciemno-błękitnej otchłani, przez którą przepływał potok gwiezdnych pyłów, tak jaśniejący, iż ściany, drzwi, obrazy, sprzęty i sine, wylękłe twarze widać było dokładnie poprzez to rozdrgane, opadające bezustannie przędziwo błysków.  Mgławy zarys postaci, świetlany majak, widmo, utkane ze światła, ukazało się naraz w drzwiach pokoju uśpionej.  — Om! Om! — szeptali coraz ciszej, cofając się pod ścianę i, przyparci do niej, zmartwieli w świętej zgrozie zdumienia.  Zjawa jakby kwiatem z rozchwianych płomieni uniosła się wgórę, była jakby wytryskiem rozproszonego światła, z którego co chwila urabiał się zarys ludzkiej postaci i rozpryskiwał wybuchem krótkich, rozpylonych błysków. Ulewa zgasła, pokój pociemniał, tylko zjawa błyszczącym ostro, żółtawym obłokiem unosiła się zwolna, krążyła na parę stóp nad ziemią, stając się chwilami tak wyraźną w ludzkim kształcie, że widać było twarz kobiecą, okoloną długiemi włosami, zarysy ramion, i kontur całej postaci, a przez mgnienia i jakaś niebieskawa, mieniąca się płomieniami suknia widniała, ale niepodobna było dojrzeć rysów, bo to chwilowe skupienie światła, ten brzask rażący, z jakiego się urabiała, te połyskliwe, martwe drgania mieszały się ustawicznie, przelewały wirem bezustannym, że co mgnienie kontury się rozwalały w pył świetlisty i występowały na nowo.  Przez jakąś dłuższą chwilę, widmo stało się zupełnym kształtem ludzkim, przysuwając się tak blisko, że obłędny strach runął w nich piorunem, chwiało się tuż przed nimi, zbliżając swoją twarz okropną; twarz ślepą, bez rysów, jakby kulę, zgruba obrąbaną i przedziurawioną czarnemi otworami, larwę, podobną do kłęba mgławiących się drobin świetlistych, larwę dręczącego snu i przerażenia.  Sunęła od jednego do drugiego, zaglądając pustemi oczodołami w ich zamarłe i ostygłe ze strachu oczy, i jakieś ręce śliskie, wilgotnawe, jakby z nagrzanego kauczuku, ręce okropne i trupie, ręce zgrozy niewypowiedzianej dotykały się wszystkich twarzy.  Ktoś jęknął ciężko, jakby przez sen dręczący, i widmo rozprysnęło się w tej chwili w migotliwy, świecący tuman.  Ale nim ochłonęli, zjawiło się znowu w niszy przy Zenonie.  — Daisy! — krzyknął bezwiednie Joe.  Wszyscy ją również poznali; tak, ona tam stała, widać było dokładnie, każdy rys twarzy występował ostro w tej dziwnej jaśni, promieniejącej z niej samej, każdy szczegół postaci, nawet kolor włosów tak dobrze im znany. Byli najgłębiej przekonani, że to ona sama stoi w tym łagodnym brzasku promieniowań, jakby w jasnym obłoku.  Pochyliła się nad śpiącym, jakby mu coś chciała szepnąć do ucha, a on podniósł się i z niewysłowionym uśmiechem podał jej rękę i naraz, niby drzewo rozłupane przez piorun, rozpadł się na dwie osoby... siedział w dawnej postawie z głową pochyloną na poręcz krzesła i stał równocześnie w drugiej osobie przed nią pochylony...  Krzyk zdumienia wyrwał się ze wszystkich ust i padł zmartwiały, bo oto drzwi od pokoju okrągłego rozwarły się i ujrzano Daisy, leżącą na sofie.  Dwa ciała leżały w śnie głębokim, równocześnie dwie zjawy, dwa widma, czy dwie dusze, przyobleczone w kształt widomy i płomieniejący światłem, dwa jakby zwierciadlane odbicia Daisy i Zenona, przesuwały się w ciemnościach tuż przed nimi...  Jak to długo trwało? mgnienie czy wieki, nikt nie wiedział, nikt nie myślał i nikt nie pojmował.  W podziw padły dusze i klęczały w świętej grozie cudu...  W tej przeświętej chwili łaski Izys odsłoniła rąbek zasłony przed łaknącymi światła, marzenia stawały się czemś więcej, niźli rzeczywistością, bo cudem niezrozumiałym, tajemniczym, niezgłębionym, ale cudem, żywemi oczami widzianym.  Poczuli się zawieszeni na krawędzi niepoznawalnego, jakby w samych głębiach stawań się i jakichś bytów nawet niemyślanych i rzeczy zgoła niepojętych dla ślepych oczu człowieczych.  Przepadła wszystka pamięć żywota, wszystek pył ziemski opadł z ich dusz, wszystka myśl spłonęła, że pozostali jeno jakoby w samym rdzeniu istności, przed którą odsłaniają się tajemnice wszelkie, boć oto tam, o parę kroków w ciemnościach drążyły się dwie jaśniejące postacie i trwał cud niepojęty... Cienie rysowały kontury, tworzyły ramę, z której tem wyraźniej promieniały zjawy świetlane, niby słupy martwych połysków, przenoszące się z miejsca na miejsce, bez szelestu i w takiem milczeniu, że słyszeli przyśpieszone bicie serc własnych.  Zwolna, w jakiejś niepochwytnej, niezapamiętanej chwili, widma poczęły blednąć, przygasać, niewidzialnieć i wsączać się w ciemności, tylko głowy pozostały nieco dłużej, chwiejąc się jak kwiaty świetlane na falach cieniów, były wciąż przy sobie, poruszając się jakimś wahającym, rozdrganym ruchem, znikały na mgnienia w rozpryskach oślepiających blasków i wynurzały się jeszcze, ale już bledsze, niklejsze, wiotsze, podobne do witrażowych postaci w mrocznych nawach, jeszcze oczy jaśniały dawną mocą i życiem, a już rysy się rozpadały, już marł kształt ludzki, aż i spojrzenia przygasły zmęczone, jakby znagła zanurzone w mrokach i przepadły, rozsypały się w pyłach białawych, zwolna gasnących.  Skończyło się wszystko, noc ich znowu otoczyła i milczenie, nikt się jednak nie poruszył z miejsca, omdlałe serca ledwie biły, myśli dźwigały się leniwie i niechętnie, podnosiły się jakby z letargu zachwyceń i oczarowań.  Ach, znowu życie, znowu głupia rzeczywistość, znowu ten sam dzień powszedni, dzień męki nieskończonej i tęsknot — znowu!...  Głuchy, daleki szum miasta bił monotonnym szmerem w okna, deszcz brzęczał po szybach, a światełko, uwięzione w kryształowej kuli, trzepotało się zielonawą, tajemniczą źrenicą, jak niezgłębiona tęsknota, jak pamięć rzeczy minionych i niepowrotnych...  Dopiero po długiej chwili Joe się przemógł i rozniecił światła.  Drzwi do okrągłego pokoju były zamknięte, Zenon zaś siedział uśpiony na dawnem miejscu, przed fisharmonją.  — Trzeba go zbudzić, wyczerpie się.  Ale nim to uczyniono, sam się przebudził i powstał.  — Zdaje mi się, że spałem? — szepnął, przecierając oczy.  — Zaraz usnąłeś.  — Nie — grałem przecież coś, zdaje mi się, Bacha...  — Grałeś także i później...  — Przez sen?...  — Byłeś w transie.  — I grałem! Prawda, przypomina mi się jakaś melodja... zaraz... nie mogę jej schwycić... jakieś rozproszone dźwięki mam w pamięci, ale to dziwne, nigdy nie wpadałem w sen podobny...  — Czy nic więcej sobie nie przypominasz, prócz tej melodji?...  — Nie... a Daisy?...  — Śpi jeszcze.  Zenon otworzył drzwi do okrągłego pokoju i stanął zdumiony.  — Ależ to ona... nie spałem przecież, cóż we mnie wmawiacie, przed chwilą mówiłem z nią... chodziliśmy razem po jakimś parku... tak... pamiętam... drzewa błękitne... mówiła... zaraz... gdzie to było...  Obejrzał się naraz lękliwie.  Wszyscy stali dokoła, zapatrzeni w niego, ciekawi, a milczący.  — Coś się ze mną stało, czego nie mogę sobie przypomnieć... tak mnie dziwnie boli głowa...  Zachwiał się, aż Joe ujął go wpół i posadził na krześle.  Długo siedział nieruchomo, zapatrzony w siebie, w jakąś nierozpoznaną dal, pełną widzeń majaczących i snów nieprzypomnianych, daremnie usiłując ułożyć choćby obraz jeden, jedną myśl bodaj wyłonić ze strzępów rozpierzchłych i wirujących pod czaszką; zapadał w coraz większy mrok niepamięci; reszta bladych, nikłych majaczeń porwała się, gdy ją chciał pochwycić, ostatnie brzaski przypomnień zgasły, została tylko pusta, bolesna tęsknota za tem, co przepadło w nieznanych głębiach, że jakby się przebudził na nowo, otworzył szeroko oczy, przyjrzał się wszystkim i powstał.  — Tak dziwnie jestem znużony i wyczerpany, że ledwie się trzymam na nogach... — skarżył się żałośnie.  — Idź, połóż się zaraz — szepnął mu Joe.  — Istotnie, to będzie najlepsze.  — Odprowadzę cię do mieszkania.  — Cóż znowu, nie usnę przecież na schodach.  Zaśmiał się wesoło i wyszedł do przedpokoju, ale gdy już miał wychodzić na korytarz, zawrócił i cicho pytał:  — Czy Daisy śpi jeszcze?  — Śpi, ale zaraz ją pójdę zbudzić.  — Seans się udał?  — Nadzwyczajnie, jutro ci opowiem szczegóły.  — Ale dlaczego ja usnąłem? nie daruję sobie tego...  Schodził po schodach wolno, automatycznie, prawie nie wiedząc o tem, dopiero na pierwszem piętrze przystanął, rozejrzał się uważnie i jakby po raz trzeci się przebudził...  Przypomniał sobie naraz, że był na seansie, i że grał...  Zatrząsł się, zimno go przejęło nawskroś, uczuł się niesłychanie zmęczony i dziwnie, boleśnie niespokojny; jakaś melodja wić mu się jęła w pamięci, że począł ją nucić zcicha...  Korytarz był szeroki, wysłany czerwonym dywanem, cichy i pusty zupełnie, a jasno oświetlony, bo szereg opalowych kwiatów, uczepionych u sufitu, rozsiewał elektryczne światło, ściany białe, poprzecinane gdzie niegdzie drzwiami, ciągnęły się długą, jednostajną linją, pełną nudy.  Jakiś zegar wydzwaniał wolno.  — Już siódma! Całe dwie godziny seansu — szepnął zdziwiony, podnosząc oczy, by sprawdzić na zegarze, ale ujrzawszy jakąś damę, idącą z drugiego końca korytarza, poszedł śpiesznie naprzeciw i naraz, nie dochodząc jej jeszcze, przystanął skamieniały.  — Daisy? — krzyknął, odsuwając się pod ścianę.  Miss Daisy przeszła, witając go skinieniem głowy, jak zwykle uprzejmem i nieco wyniosłem, mały groom szedł za nią z wielkiem pudłem w ręku.  Stał chwilę z przymkniętemi oczami, pewny, że to przywidzenie lub halucynacja, bo i jakże, przed chwilą zostawił ją tam uśpioną w pokoju seansowym, widział na własne oczy, pamięta... a ona teraz tutaj, ubrana do wyjścia, idąca z przeciwnej strony...  Nie, to halucynacja.  Otworzył naraz oczy. Miss Daisy była już na końcu korytarza i skręcała właśnie na schody wejściowe...  Nadludzkim skokiem był już tam i wsparty o balustradę, patrzył jak schodziła nadół szerokiemi schodami...  Schodziła wolno, tren sukni ciągnął się za nią po szerokich marmurowych stopniach, rezedowo-rdzawy płaszcz, obramowany futrem, obtulał jej postać wyniosłą, jasne włosy wymykały się wzburzonemi falami z pod wielkiego, czarnego kapelusza... widział te szczegóły dokładnie, słyszał każde jej stąpnięcie... czuł ruch jej każdy...  A na skręcie do przedsionka odwróciła głowę, oczy się ich skrzyżowały błyskawicami, zderzyły i rozbiegły, że cofnął się bezwiednie w cień... ale słyszał jej głos... szczęk drzwi... kroki na posadzce przedsionka... głuchy tupot koni na asfalcie podjazdu... śliski szmer odjeżdżającego powozu...  — Kto tu wyjeżdżał? — zapytał po chwili odźwiernego.  — Miss Daisy!  Już nic nie odrzekł, bo mu się zdało naraz, że go ogarnęła ciężka, niezwalczona senność. Powrócił na pierwsze piętro i machinalnie odnalazł swoje mieszkanie, długo krążył po niem, roztrącając się o sprzęty i meble; długo błądził poomacku, nie wiedząc, co począć, co się z nim stało, gdzie jest!  Padł na jakieś krzesło i pozostał nieruchomy, zesztywniały z przerażenia, oto znowu ujrzał je obiedwie razem... tamtą, śpiącą na sofie, i tę, schodzącą po schodach...  Jakimś ostatnim odruchem świadomości rozniecił światło i zadzwonił.  Weszła pokojówka.  — Czy miss Daisy już powróciła? — zapytał po długiem milczeniu, przytomniejąc zupełnie.  — Miss dopiero przed chwilą wyjechała.  — Ale czy dawno wróciła przed wyjazdem?  — Nie wychodziła nigdzie, położyła się o zmroku i spała, obudziłam ją niedawno sama.  — Spała i nie wychodziła nigdzie... nigdzie?...  — Tak, z pewnością...  — Była na drugiem piętrze u Mr. Joe.  — Nie, zapewniam pana, że nie wychodziła.  — Nieprawda! — krzyknął w nagłej pasji.  — Ależ z pewnością... z pewnością... — szeptała zdumiona, cofając się przed jego błędnym wzrokiem i twarzą zmienioną.  — Muszę być chory i najwidoczniej mam gorączkę — powiedział głośno, oglądając się podejrzliwie po mieszkaniu — nie było jednak nikogo, służąca uciekła, wszystkie drzwi stały otwarte.  We wszystkich pokojach płonęły jasno światła, stały meble w surowych, ciężkich zarysach, błyszczały zwierciadła, jak oczy promieniste i puste, kwiaty w wazonach barwiły się cicho, ciężkie portjery przysłaniały okna, a ze ścian ciemnych wyzierało kilka posępnych portretów.  Wszystko to znał, poznawał, pamiętał, czuł, że jest u siebie, w swojem mieszkaniu, a jednak... jednak... poprzez te sprzęty i ściany, zwierciadła i kwiaty wyzierały jakieś zarysy przypomnień; kontury mgliste jakichś innych rzeczy, rzeczy zgoła nieprzypomnianych, a istniejących gdzieś... rzeczy zmartwychwstających wiotkim cieniem i zjawą nieuchwytną...  — Nic nie rozumiem... nic!  Wołał, chwytając się za głowę.

II

— Straszny dzień! — zawołał Zenon, wstrząsając się z zimna.  — Okropny, obrzydliwy, wstrętny dzień! — powtarzała z wesołą przekornością śliczna, jasnowłosa dziewczyna, wychodząc z nim z pod kolosalnych kolumn portyku św. Pawła, na szerokie, mokre i oślizgłe schody.  — Po trzykroć obrzydliwy dzień, zimno, mokro i mglisto. Już prawie zapomniałem, jak świeci słońce, i jak grzeje.  — Przesada i egzaltacja! jak mówi ciotka Ellen.  — Więc pani widziała słońce w tym roku w Londynie?  — Ależ dopiero luty.  — Czy pani wogóle i kiedykolwiek widziała słońce w Anglji?  — O Mr. Zen, by ciotka Dolly nie rzekła: strzeż się Betsy, bo ten człowiek czci słońce, jak gwebr, poganinem być musi — groziła mu ze śmiechem, naśladując komiczny głos ciotki.  — Przecież od listopada nie było ani na mgnienie słońca w Londynie, nic, tylko mgły, deszcze, błoto i fogi, a ja nie mam skóry z waterproof’ów, więc już chwilami czuję, iż się przemieniam w galaretę, w mglistość, w strugi wody.  — W pańskim kraju niema też ciągle słońca — szepnęła ciszej.  — Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, świeci na pewno, świeci roziskrzone w śniegach, ogromne, jaśniejące, cudowne... — mówił, zniżając głos — wpatrzony wdal nagłych, oślepiających przypomnień.  — Tęsknota — powiedziała cichutko i jakoś dziwnie smutno...  — Tak... Tęsknota, co jak sęp spada i wczepia się w duszę ostremi pazurami boleści, co jak krzyk wydziera się z serca, z samego dna dawno strupieszałych dni, i jak orkan ponosi... jak orkan... Dawno już, lata całe nie nawiedzała mnie, myślałem, że tylko zmartwiałe cienie noszę w sobie, jak to każde umarłe wczoraj. Ale to dzisiejsze nabożeństwo, kościół i śpiewy wskrzesiły na nowo struchlały pył czasów minionych, wskrzesiły...  — Mr. Zen... — szepnęła, chwytając go pieszczotliwie za rękę.  — Co, Betsy, co?  — Kiedyś zawieziesz mnie tam, pojedziemy do tych śniegów, roziskrzonych w słońcu, na te słoneczne dnie pojedziemy... na te dnie...  — Szczęścia, Betsy, na utęsknione dnie szczęścia — zawołał namiętnie, obejmując rozgorzałemi oczami jej jasną głowę, że odwróciła się pełna szczęsnego lęku, pełna wilgotnych blasków jutra owego, usta jej zadrgały i blada, podobna płatkom róży, twarzyczka rozbłysła, iż stała się jak poranek różowa i radością wonna, i jak pocałunek wymarzony, kusząca.  Umilkli, spostrzegając nagle po tem wzruszeniu radosnem, że granitowe schody są dziwnie śliskie i strome, że jakieś przedziwne śpiewy jeszcze słychać z katedry i że dookoła pełno wraz z niemi schodzących ludzi o surowych, karcących spojrzeniach.  Zaczęli śpiesznie schodzić nadół, na plac, w szare, smutne i błotniste tunele ulic, pod ciężkie, przytłaczające sklepienia, pod mgły, wiszące postrzępionemi, szaro-żółtemi łachmanami, pod te ruchome, lepkie, zimne i ohydne mgły, ociekające brudnym deszczem.  Z powodu niedzielnego dnia, ulice były prawie puste i głuche, czerniały niskiemi tunelami, przywalone mgłą, która niby wata zdjęta z opatrunków, przeropiała, unurzana w jakiejś strasznej cieczy, ociekająca, zwalała się gąbczastemi kłębami coraz niżej w ulice, zalewała domy, topiła w brudnej fali miasto całe.  Sklepy były zamknięte, wszystkie drzwi zawarte, trotuary prawie puste, a domy czarne, stały posępne i jakby skostniała ciżba nędz kamiennych, pełnych bolesnego dygotu i milczenia, poślepłych zgoła, bo wszystkie okna zasnute były bielmami, a jeno gdzie niegdzie, na wyższych piętrach, zatopionych w mgłach, migotało jakieś zgubione światełko. Oczy rozpaczliwie błądziły w posępnej pustce mgieł, bo nawet barwy niezliczonych szyldów połyskiwały wypitemi, martwemi farbami.  Powietrze było duszące, ciężkie, przesycone wilgocią, zapachem błota i rozmiękłego asfaltu, a ze wszystkich niewidzialnych w mgle dachów, ze wszystkich balkonów, ze wszystkich szyldów, lały się rozpryśnięte strugi wody, kapało zewsząd, rynny dudniły głucho i ustawicznie, jakby warkotem niezliczonych potoków.  — Którędyż pójdziemy? — pytał, rozpinając parasol.  — Strandem, bo najbliżej.  — Tak pani pilno do domu?  — Zimno mi jest, to powód.  — Więc nie zaczekamy dzisiaj na ciotki?  — Choć raz zrobimy im niespodziankę, będą szukały nas i nie znajdą.  — Bez komentarzy i to zgryźliwych się nie obejdzie...  — Powiem, że to pana wina, acha!...  — Dobrze, obronię się, ale to porządnie nudne to coniedzielne, sakramentalne, urzędowe niejako chodzenie do kościoła...  — Ach, jakie nudne, jakie nudne, tylko niechaj pan tego w domu nie powie, wszystkie ciotki byłyby przeciwko panu! — wykrzyknęła wesoło, tuląc się do jego ramienia.  — Broniłaby mnie pani, co?  — Nie, nie, bo i ja jestem winna, i mnie to nudzi...  — To czemu pani ulega niemiłemu sobie i przykremu przymusowi?  — Bo się ogromnie boję ciotek. Ile razy chciałam się buntować przeciw nim, to jak tylko ciotka Dolly spojrzy na mnie z pod okularów, a ciotka Ellen powie: Betsy! — już po mnie, już ani słowa powiedzieć nie umiem, tylko płakać mi się chce i tak mi przykro, tak przykro...  — Miss Betsy jeszcze wielki dzieciak.  — Ale kiedyś dorosnę, nieprawdaż? — pytała słodko — za rok to już z pewnością będę dorosła — dodała z uśmieszkiem, kryjąc twarz zarumienioną w mufkę, za rok bowiem miał być ich ślub.  — O tak! tak! — podchwycił wesoło, zaglądając jej w oczy. — Tak, za rok Betsy dorośnie, za dziesięć będzie już damą, za dwadzieścia poważną matroną, a za czterdzieści miss Betsy będzie jak miss Dolly starą, siwą, przygiętą, czytającą biblję i niecierpiącą młodych, śmiechów, zabawy, nudną, pachnącą kamforą Mrs. Betsy!  — Nie, nie! nigdy taką nie będę, nigdy! — protestowała żałośnie, przerażona prawie tą możliwością, o jakiej nigdy jeszcze nie myślała.  I on posmutniał również, bo, rysując tak daleki, żartobliwy obraz, drgnął nagle, cofnął się jakby w głąb siebie przed dziwnym majakiem, jaki mu zamigotał przed oczami:  — „Oto Betsy szła naprzeciw niego... Betsy stara, przygarbiona, wynędzniała i wypełzła z urody, istny łachman ludzki, szła chwiejnie, wspierając się na kiju i patrząc w niego zapadłemi, żałośliwemi oczami niezgłębionego bólu“.  Cofnął się z przerażenia, ale nim zdołał myśl zebrać, widziadło rozwiało się w mgły, na trotuarze nie było nikogo, a przy nim, tuż, uwieszona u jego ramienia, szła Betsy, promieniejąca jak kwiat, Betsy, samo wiośniane tchnienie, młodość sama, że uśmiechnął się do niej tkliwie, jakby wyrwany ze snu przykrego.  — Czego pan szuka? — pytała, bo oglądał się podejrzliwie, nie wiedząc już, w nim się to zjawiło, czy przed nim?  — Zdawało mi się, że ktoś znajomy szedł przed nami.  — Nie widziałam nikogo, a może ma pan podwójny wzrok? — szczebiotała wesoło, zaglądając mu w oczy.  — Może — wykrztusił z trudem, blednąc straszliwie w nagłem poczuciu grozy tego widzenia. Przejął go drętwiejący chłód zagadki, ale opanował się wnet i prędko, nieznacznie spadał jastrzębiemi oczami na jej twarz i włosy; wpełzał w samą głąb szafirowych oczu, ocienionych czarnemi rzęsami, obiegał jej smukłe, młode ciało, czyhał na jej ruchy, jakby mimowoli stwierdzając ich istnienie i tożsamość.  Wzdrygnął się z odrazą, bo tamta mara była wprost straszna i ohydna, ale mimo to, nie mógł zaprzestać porównań, ni zdusić w sobie jakiegoś dziwnego niepokoju i udręczenia, że nawet nie słyszał jej zapytań; na szczęście, na rogu Fleet Street i jakiegoś zaułka zagrodził im drogę tłum ludzi pod ruchomym dachem parasoli, skupionych dookoła jakiegoś rozkrzyczanego człowieka.  Przysunęli się bliżej aż do wysokiej mównicy przenośnej, na której stał pod parasolem wysoki, czerwony i opasły człowiek i, przerzucając ustawicznie rozpięty parasol z ręki do ręki, krzyczał ochrypłym, a wielce namaszczonym głosem coś w rodzaju kazania, gęsto przeplecionego porównaniami biblijnemi i cytatami... Chwilami rzucał się naprzód z namiętnym okrzykiem groźby, i pozostawał jakby zawieszony w próżni, z rozłożonemi rękami... Wtedy występowała jakaś kobieta w czarnej sukni, z wielkiem, zielonem piórem u kapelusza, blada i chuda, biła w olbrzymi tam-tam miedziany z taką siłą, aż tłum się cofał, a czworo dzieci w białych powłóczystych szatach, przemiękłych i obłoconych, ze skrzydłami u ramion, zaczęło śpiewać hymn piskliwemi głosami i tańczyć dokoła mównicy, niby koło arki przymierza...  Kaznodzieja był założycielem nowej sekty, sekty „Trwogi“.  Przepowiadał bliski koniec świata, żądał powszechnej pokuty, rozdania wszelkich dóbr ziemskich, zburzenia miast, zaprzestania pracy i wyjścia w pola i lasy, na te dnie oczyszczeń ostatnich.  Kazał dziko, śmiesznie, ale z porywającą siłą, nie zważając zupełnie na drwiących z niego słuchaczy. Ktoś rzucił mu w twarz zapalone cygaro, ktoś znowu chlusnął nań wodą, a reszta brutalnemi kpinami i głupim, zwierzęcym śmiechem wtórowała jego cytatom, ale wkońcu pokonał ich mocą swego zapału, zapanował nad nimi i okiełznał ich dusze. Przycichli jakoś, zaczynali się budzić, jakiś pijany padł na kolana przed trybuną i chciał się głośno spowiadać z grzechów, to znowu jakaś wzruszona kobieta okryła własną okrywką przeziębłe, sine dzieci, wielu już słuchało ze skupieniem, a gdy czarna kobieta z zielonem piórem zaczęła obchodzić z talerzem w ręku, posypały się pensy dość gęsto, ona zaś rozdawała wzamian sentencje z apokalipsy, drukowane na czerwonym papierze, i adresy kościoła, gdzie wierni gromadzą się na wspólne rozmyślania...  Betsy rzuciła całego szylinga, co mimo ekstatycznego stanu dostrzegł błyskawicznie mówca, bo zaczął wołać z całych sił:  — Nawrócona, oto jedna z Sodomitek, nawrócona!  — Chodźmy już, chodźmy — prosiła zażenowana spojrzeniami.  — Chodźmy, bo jeszcze jeden szyling dany, a uzna panią za świętą.  Wysunęli się z tłumu i poszli prędko pustym trotuarem.  — Na tamtym rogu tak samo zbawiają — zauważył ironicznie.  Jakoż w istocie i tam, nieco w głębi czarnej i wąskiej uliczki, zatopionej prawie w mgłach, coraz niżej spadających, rozlegał się krzykliwy a namaszczony głos ulicznego kaznodziei, i tam skupiło się nieco przechodniów, i tam bito w tam-tam, śpiewano hymny, wyklinano grzech, nawoływano do pokuty, zbawiano, zbierano pensy i rozdawano wyjątki z pisma świętego, drukowane na jasnozielonych kartkach, co jak młode liście padały na błotny trotuar.  — Zbyt wielu jest tych zbawców świata!  — Pan myśli, że to sami oszuści i obłudnicy?  — Nie wiem, wiem tylko, że do otwarcia szynków trwa ich panowanie, bo później braknie słuchaczów i pensów.  — Dawno pan widział mojego brata? — zagadnęła niespodziewanie.  — Przed trzema dniami byłem u niego na seansie.  — Więc on wciąż zajmuje się spirytyzmem! — wykrzyknęła z oburzeniem.  — Przepraszam, nie wiedziałem, że się z tem ukrywa przed panią...  — Nie, nie, tylko myślałam, że już dawno zaprzestał, bo nic nam nie wspominał, nie... a i pan się tem zajmuje? — zapytała lękliwie.  — Ależ nie, byłem na seansie, nie biorąc w nim żadnego bezpośredniego udziału, bo grałem, a właściwie zacząłem grać i usnąłem przy fisharmonji, obudzili mnie, gdy już było po wszystkiem.  — Pan w te rzeczy nie wierzy? prawda? — prosiła prawie.  — Przedewszystkiem nie wiem, nic nie widziałem, nic nie twierdzę i niczemu nie zaprzeczam, bo się tem nie zajmuję — przypomniał sobie w tej chwili tę dziwną podwójność Daisy, ale nie wspomniał o tem ani słowa, by jej nie straszyć...