Walka Północy z Południem. Nord contre Sud - Jules Verne - ebook

Walka Północy z Południem. Nord contre Sud ebook

Jules Verne

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Jest to powieść Juliusza Verne’a z cyklu „Niezwykłe podróże”. Pierwszy polski anonimowy przekład wydano pt. „Walka Północy z Południem” nakładem redakcji czasopisma Wędrowiec w dwóch częściach (część I w 1887, część II w 1888), a to jest jego wznowienie. Powieść opowiada o zdarzeniach z historii Stanów Zjednoczonych Ameryki z czasów wojny secesyjnej. Jeden z głównych bohaterów, James Burbank, zostaje napadnięty przez dawnego wroga, Texara. Porwana zostaje córka i niewolnica Burbanka, a mężczyzna wraz z synem Gilbertem stara się je uwolnić.

L'histoire du roman se déroule aux États-Unis, en 1862, c'est-à-dire pendant la guerre de Sécession, qui se terminera par la reddition du général Lee sudiste au général Grant nordiste en 1865. Le théâtre des événements en est la Floride, du septentrion où se trouve la plantation du héros, "Camdless-Bay", au méridien où se situe le dénouement du récit dans les Everglades, ces marais insalubres à la navigation difficile. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 935

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jules Verne

 

 

 

Walka Północy z Południem

Nord contre Sud

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej 

Version bilingue: polonaise et française 

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Ilustracja powieści Juliusza Verne'a "Północ kontra Południe" 

(tytuł przekładany był także jako "Walka Północy z Południem") autorstwa Léona Benetta (1839-1916),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:'North Against South' by Léon Benett 67.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z lat 1887-1888. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-302-5 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. Na pokładzie Shannon’u.

 Floryda, przyłączona do wielkiej federacyi amerykańskiej r. 1819, dostała prawo oddzielnego Stanu. W kilka lat później i w skutek tej anneksyi, terytoryum respubliki powiększyło się o sześćdziesiąt siedm tysięcy mil kwadratowych. Ale gwiazda florydzka świeci tylko drugorzędnym blaskiem na firmamencie trzydziestu siedmiu ciał niebieskich, zasiewających flagę Stanów Zjednoczonych.

 Floryda jest tylko wąskim i niskim pasem ziemi, a z tej przyczyny właśnie, że nie jest szeroka, zraszające ją rzeki, z wyjątkiem Saint-John, nie mają odpowiedniej ilości wód.

 Na takiej płaszczyźnie rzeki nie mają potrzebnego spadku, żeby płynąć szybko. Na powierzchni Florydy, nie ma wcale gór: jest zaledwie kilka zarysów tych bluffs, czyli pagórków, tak licznych w środkowych i północnych okolicach Unii. Co się tyczy ogólnego kształtu, to można ją porównać z ogonem bobra, który moknie w Oceanie, pomiędzy Atlantykiem na wschód i zatoką meksykańską na zachód.

 Floryda nie ma zatem sąsiadów, z wyjątkiem Georgii, której granica ku północy styka się z jej granicą. Granica ta tworzy międzymorze, łączące półwysep z lądem. W ogóle, Floryda ma wygląd krainy odrębnej, nawet dziwacznej, ze swymi mieszkańcami, którzy są nawpół Hiszpanie, nawpół Amerykanie i z Indyanami Seminoles, tak odmiennymi od swych rodaków z Far-Westu.

 O ile Floryda jest jałowa, piasczysta, otoczona wydmami, utworzonemi przez stopniowe wrzynanie się Atlantyku w wybrzeże południa, o tyle urodzajność jej zdumiewa na płaszczyznach północnych. Nazwę swoję ten kraj usprawiedliwia zupełnie: flora, jest tam wspaniała, bogata i wielce urozmaicona. Pochodzi to zapewne ztąd, że ta część terytoryum zraszana jest rzeką Ś-go Jana. Rzeka ta toczy swe nurty szeroko, z południa ku północy, na przestrzeni dwustupięćdziesięciu mil, z których sto siedm aż po jezioro Jerzego przydatne są do żeglugi. Ma ona długość, której brakuje rzekom poprzecznym, a to dzięki jej kierunkowi na wschód. Rzekę tę wzbogacają liczne dopływy, mieszając się w niej z sobą w głębi mnogich zatok obu jej wybrzeży. Saint-John jest jednak główną arteryą kraju; ożywia go swemi wodami, tą krwią, która płynie w żyłach ziemi.

 Dnia 7 lutego 1862, Steam-boat Shannon płynął w dół rzeki Saint-John. O 4-ej popołudniu miał zarzucić kotwicę w miasteczku Picolata, odwiedziwszy już górne stacye rzeki i różne forty w hrabstwach Saint-Jean i Putnam. O kilka mil ztamtąd miał już wpłynąć w granice hrabstwa Duval ciągnącego się aż do hrabstwa Nassau i odgraniczonego od tegoż rzeką, od której nazwa jego pochodzi.

 Picolata, sama przez się, nie ma wielkiego znaczenia; ale jej okolice są bogate w plantacye indyga, ryżu, bawełny, trzciny cukrowej i t. p.

 Dla tego też kraina ta jest dosyć zaludniona i ma liczne stosunki handlowe, oraz duży ruch podróżnych. Jestto miejsce, w którem wysiadają podróżni, udający się do miasta Ś-go Augustyna, jednego z głównych we Florydzie wschodniej, położonego o kilkanaście mil na tej części wybrzeża Oceanowego, które zasłonięte jest przez wyspę Anastazya. Droga prawie prosta stanowi komunikacyą pomiędzy Picolata a miastem.

 Owego dnia, u wnijścia do przystani Picolata więcej było podróżnych, niż zazwyczaj. Przywiozły ich szybko posuwające się powozy „Stages“, wehikuły o ośmiu miejscach, zaprzężone w cztery albo sześć mułów, które galopują jak szalone po tej drodze, pośród trzęsawisk. Szło tym podróżnym o to, żeby zdążyć na parowiec, bo inaczej opóźniliby przynajmniej o 48 godzin przybycie swoje do miast, miasteczek, fortów lub wsi zbudowanych w dole rzeki. Rzeczywiście Shannon nie codzień obsługuje oba wybrzeża rzeki Ś-go Jana; a w owej epoce on jeden przewoził transporta i podróżnych na tym dystansie, trzeba więc było być w Picolata w chwili, kiedy on zarzuca kotwicę, dla tego to powozy dostawiły godzinę naprzód swój kontygens pasażerów.

 W tej chwili znajdowało ich się około 50-ciu na bulwarku Picolata, gdzie wyczekiwali, gawędząc z niejakiem ożywieniem. Można było zauważyć, że się dzielą na dwie gromady niezbyt chętne do połączenia się z sobą. Czy ich przyciągnął do miasta Ś-go Augustyna jaki interes wielkiej wagi, jaka sprawa polityczna? W każdym razie, to pewna, że nie nastąpiła zgoda między nimi. Jak przybyli wrogami, tak i powracali nimi także. Znać to było aż nadto ze spojrzeń gniewnych, jakie zamieniali z sobą, z odgraniczenia pomiędzy temi dwiema grupami, z kilku słów ostrych, których wyzywające znaczenia wszyscy zdawali się rozumieć.

 Naraz przeciągły świst rozległ się w górze rzeki i niezadługo Shannon ukazał się na zakręcie prawego wybrzeża, o półmili ponad Picolata. Gęste kłęby dymu wydobywały się z obu jego kominów, wieńczyły drzewa, któremi wiatr od morza poruszał na przeciwległym brzegu. Jego masa ruchoma szybko wzrastała; odpływ morza następował. Pęd fali, który opóźniał podróż statku od jakich 4-ch godzin, teraz był jej przyjazny, ułatwiając odpływ rzeki Ś-go Jana w stronę ujścia.

 Nakoniec rozległ się dzwon; koła statku uderzyły jeszcze raz o wodę i zatrzymały się. Shannon stanął przy samym bulwarku. Natychmiast zaczęto wsiadać na statek z pewnym pośpiechem. Jedna z grup weszła pierwsza na pokład, a druga nie starała się jej wyprzedzić. Pochodziło to ztąd zapewne, że ta ostatnia musiała oczekiwać jednego lub kilku podróżnych, którzy się opóźnili. Dwóch czy trzech ludzi odłączyło się nawet od tej gromadki, żeby pobiedz bulwarkiem w stronę, gdzie się zaczyna droga do miasta Ś-go Augustyna. Ztamtąd patrzyli w kierunku wschodu z widocznem zniecierpliwieniem.

 I nie bez słusznej przyczyny; albowiem kapitan Shannon'u, stojąc na przejściu wołał:

 – Proszę wsiadać! proszę wsiadać!

 – Jeszcze chwilkę! – odpowiedział jeden z ludzi należących do drugiej gromady, który został był na brzegu.

 – Nie mogę czekać, panowie!

 – Kilka minut!

 – Nie! Ani jednej!

 – Tylko chwilę!

 – Niepodobna! Mamy odpływ, więc mogę nie znaleźć dosyć wody do przepłynięcia mielizny Jacksonvillskiej.

 – Zresztą – odezwał się któryś z pasażerów – nie mamy powodu stosować się do kaprysu maruderów.

 Ten, co rzucił tę uwagę, należał do pierwszej grupy, znajdującej się już na tylnym pokładzie statku.

 – I ja jestem tego zdania, panie Burbanku, – odparł kapitan. Służba przedewszystkiem... Panowie proszę wsiadać, albo daję rozkaz do odbicia od brzegu!

 Marynarze zajęli się odepchnięciem parowca od pomostu, a ze świstawki wydobywały się ostre głosy.

 Przygotowania te przerwały jednak krzyki z wybrzeża:

 – Oto Texar... Oto Texar nadjeżdża!

 Powóz pędzący, ile zaprzęgowi sił starczyło, ukazał się na zakręcie nadbrzeża Picolata i ciągnące go cztery muły stanęły przy ambakaderze. Z powozu tego wysiadł mężczyzna. Ci z jego towarzyszy, którzy wyszli też na drogę, przybiegli doń i wszyscy razem wsiedli na statek.

 – Niewiele brakowało, Texarze, żebyś pozostał; a byłoby to bardzo źle! – odezwał się jeden z nich. 

 – Tak! Aż za dwa dni byłbyś mógł powrócić do... dokąd? Będziemy wiedzieli, gdy nam zechcesz powiedzieć! – dodał inny.

 – I gdyby kapitan był wysłuchał tego zuchwalca Jamesa Burbanka – powiedział trzeci – Shannon byłby już oddalił się na jakie ćwierć mili od Picolaty!

 Texar przeszedł na przód statku ze swoimi towarzyszami; idąc, spojrzał tylko na Burbanka, od którego oddzielała go jeno kładka kapitana. Chociaż nie rzekł ani słowa, wzrok jego dostatecznie wskazywał, że ci dwaj ludzie czują do siebie jakąś nieubłaganą nienawiść.

 Co się tycze Jamesa Burbanka, to spojrzawszy w oczy Texarowi, odwrócił się od niego i poszedł usiąść w głębi pokładu, gdzie towarzysze jego już zasiedli.

 – Burbanek zły! – rzekł jeden z kompanów Texara, – Naturalnie!... Kłamstwa jego na nic się nie zdały i sąd wymierzył sprawiedliwość za jego fałszywe świadectwo.

 – Ale nie na jego osobie – odparł Texar, – a ten wymiar sprawiedliwości zachowuję dla siebie.

 Statek tymczasem odbił od brzegu. Długiemi żerdziami zepchnięto przód statku w kierunku prądu i Shannon party potężnemi kołami, którym pomagał odpływ, ruszył szybko w dół rzeki Ś-go Jana.

 Jak wiadomo, parowce kursujące po rzekach amerykańskich, są prawdziwemi kilkopiętrowemi domami, z obszernemi tarasami u szczytu. Nad niemi panują kominy, maszyny i maszty do zawieszania bander i lin, podtrzymujących werendy. Na Hudsonie tak samo jak na Mississipi, te Steam-boats, rodzaj pałaców morskich, mogłyby pomieścić ludność jakiej mieściny. Saint-John i miasta florydzkie nie potrzebowały takiej obsługi. Shannon był więc tylko zwyczajnym hotelem pływającym, chociaż jego urządzenie wewnętrzne i zewnętrzne przypominały statki Kentucky i Dean-Richmond.

 Pogoda była przepyszna. Na niebie bardzo błękitnem, gdzieniegdzie snuły się lekkie kłęby pary rozproszone po horyzoncie. Pod tym stopniem szerokości miesiąc luty jest prawie gorący w nowym-świecie jak w starym na granicach pustyni Sahara. Jednakże lekki wietrzyk morski łagodził ten klimat i dla tego większa część pasażerów na Shannonie pozostała na pokładzie, żeby oddychać zapachami lasów nadbrzeżnych, które na skrzydłach wiatru do nich dolatywały. Ukośne promienie słońca nie mogły ich dosięgać pod okryciem namiotów, chwiejących się jak punkasy induskie wskutek szybkiego posuwania się statku.

 Texar wraz z pięciu czy sześciu towarzyszami, którzy z nim wsiedli na parowiec, zeszli do bufetu, gdzie mając widać gardła przywykłe do mocnych napojów amerykańskich, wychylali cale szklanice piołunówki i burbon-whiskey. Byli to ludzie dosyć gminni, nieukładni, szorstscy w mowie, odziani raczej skórą, niż suknem, przyzwyczajeni żyć więcej wśród lasów, aniżeli w miastach florydzkich. Texar zdawał się mieć nad nimi prawo wyższości, które musiał zawdzięczać energicznemu charakterowi, niemniej jak powadze swego stanowiska lub majątku. Ztąd to, ponieważ Texar milczał, jego stronnicy także przestali mówić, piciem zastępując rozmowę.

 Naraz Texar przerzuciwszy roztargnionem okiem jeden z dzienników porozrzuconych na stołach w bufetowej sali, cisnął go, mówiąc:

 – Wszystko to już starzyzna!

 – Spodziewam się! – odrzekł jeden z jego kompanów – to egzemplarz z przed trzech dni.

 – A w trzy dni tyle rzeczy stać się może, odkąd się biją u granic naszych! – dodał inny.

 – Jakże stoimy z wojną? – zapytał Texar.

 – O ile się to nas dotyczy, rzecz się ma, jak następuje: rząd federalny zajęty jest podobno przygotowaniem wyprawy na Florydę, trzeba się więc spodziewać niezadługo napadu z północy.

 – Czy to pewne?

 – Nie wiem, ale chodziły te wieści w Sawanna i potwierdzono mi je w mieście Ś-go Augustyna.

 – Niechaj przyjdą ci federaliści, kiedy roszczą sobie pretensyą do ujarzmienia nas! – wykrzyknął Texar, popierając groźbę uderzeniem pięści tak gwałtownem, że flaszki i szklanice podskoczyły na stole. Tak!... Niechaj przyjdą! Zobaczymy czy florydzcy plantatorowie pozwolą się ogołocić tym złodziejom.

 Z odpowiedzi Texara dwóch rzeczy dowiedziałby się ten, ktoby nie był świadomy wypadków, jakie się podówczas rozgrywały w Ameryce: najpierw, że wojna secesyjna wypowiedziana faktycznie wystrzałem armatnim w forcie Sumter dnia 11 kwietnia 1861, była w owej chwili w stanie najbardziej ostrym, rozciągała się bowiem aż do ostatnich krańców państw południowych; powtóre, że Texar, stronnik niewolnictwa, łączył się z ogromną większością ludności zamieszkujących terytorya, gdzie ono istniało. A właśnie, na pokładzie Shannon'u spotkało się kilku przedstawicieli obu stronnictw: byli tam i przeciwnicy niewoli, nazywani rozmaicie w ciągu tej długiej walki nordzistami, abolucyonistami albo federalistami; byli także południowcy, stronnicy niewoli, secessyoniści albo konfederaci. W godzinę później Texar ze swymi towarzyszami, którzy aż nadto ugasili pragnienie, podnieśli się, żeby wejść na górny pokład Shannon'u. Statek minął już ze strony prawego wybrzeża zatokę Tneut, oraz zatokę Sześciu-Mil, z których pierwsza kierowała wody rzeki w głąb gęstych lasów, druga łączyła je z bagnami Dwunastu-Mil, których nazwa oznaczała ich powierzchnią.

 Parowiec płynął wtedy pomiędzy dwoma szeregami przepysznych drzew tulipanowych; magnolij, jodeł, cyprysów, dębów zimowych, jukasów i wiele innych wielkiej okazałości, których pnie znikały pod zawikłaną siecią ozalej i lianów. Niekiedy u wnijścia do zatok, które dotykały do hrabstw Ś-go Jana i Duval, silny odór piżma napełniał atmosferę. Nie pochodził on z krzewów, których wyziewy są mocne w tym klimacie, lecz wydawały go kaimany, kryjące się hałaśliwie w trawie na odgłos kół statku. Były tam i ptaki rozmaitych gatunków: dzięcioły, czaple złotki, bąki, gołębie o białych główkach, jakamary śmieszki i setki innych urozmaiconych pod względem kształtu i upierzenia; podczas, kiedy przedrzeźniacz, jak brzuchomówca, naśladował wszystkie głosy, nawet głos donośny jak trąbka i rozlegający się na przestrzeni kilkunastu metrów.

 W chwili, kiedy Texar wstępował na ostatni stopień wschodków, żeby wejść na pokład, kobieta schodziła do salonu. Usunęła się na stronę zobaczywszy Texara. Była to metyska pozostająca w służbie u rodziny Burbanków. Pierwszem jej wrażeniem był wstręt nieprzezwyciężony na widok wroga jej pana. Nie dawszy się stropić niechętnem spojrzeniem, jakie rzucił na nią Texar, skoczyła w bok. On wzruszając ramionami, rzekł do swoich towarzyszy:

 – Patrzcież, to Zarma, jedna z niewolnic Jamesa Burbanka, który powiada, że jest przeciwnikiem niewoli!

 Zarma nic nie odpowiedziała. Gdy wejście zostało wolne, zeszła do dużej kajuty statku, nie okazując, żeby ją choć cokolwiek obeszły te słowa. Co się tyczy Texara, to skierował on się ku przodowi parowca. Tam zapalił cygaro i nie zajmując się już towarzyszami, którzy w ślad za nim podążyli, zdawał się wpatrywać z pewną uwagą w lewe wybrzeże rzeki, stanowiącej granicę hrabstwa Putnam.

 Przez ten czas, na tyle Shannounu rozmawiano także o sprawach wojennych. Po oddaleniu się Zermy, James Burbank pozostał sam z dwoma przyjaciółmi, którzy mu towarzyszyli do miasta Ś-go Augustyna. Jeden z nich był to jego szwagier Edward Karrol, drugi Florydyanin mieszkający w Jacksonville, Walter Staunard; i ci rozmawiali z pewnem ożywieniem o krwawej walce, której rezultat był kwestyą życia i śmierci dla Stanów Zjednoczonych. Ale James Burbank inaczej oceniał wypadki, inaczej sądził ich następstwa, niż Texar.

 – Pilno mi powrócić do Kamdless-Bay – mówił on – wyjechaliśmy przed dwoma dniami, przez ten czas mogły nadejść jakie wiadomości o wojnie. Może Dupont i Sherman opanowali już Port-Royal i wyspy Karoliny Południowej?

 – W każdym razie musi to niedługo nastąpić – odpowiedział Edward Karrol i bardzobym się zadziwił, gdyby prezydent Lincoln nie chciał posunąć wojny aż do Florydy.

 – Nie będzie to za prędko! – odezwał się James Burbank. – Tak! Sama pora narzucić wolę Unii tym wszystkim południowcom z Georgi oraz Florydy, którzy mniemają, że są zbyt oddaleni, żeby ich można kiedykolwiek dosięgnąć. Widzicie, do jakiego zuchwalstwa może to doprowadzić takich włóczęgów, jak Texar! Czując poparcie tutejszych zwolenników niewolnictwa, podżega ich przeciwko nam, ludziom z północy, których położenie trudniejsze się staje wobec dzisiejszych losów wojny!

 – Masz racyą, James – rzekł Edward Karrol. – Trzeba, żeby Floryda jak najprędzej wróciła pod władzę rządu Waszyngtońskiego. Albo wojsko federalne musi tu zawitać w obronie prawa, albo będziemy zmuszeni opuścić nasze plantacye.

 – To się nie może przeciągnąć dłużej jak kilka dni, mój drogi Burbanku, – odpowiedział Wolter Stannard. Onegdaj, kiedym wyjeżdżał z Jacksonville, umysły zaczynały się niepokoić projektami przypisywanemi Komandorowi Dupont, który chce podobno przejść wąwozy Saint-John. Pogróżka ta była pretekstem do pogłosek, by przeciw tym, którzy nie są zwolennikami niewolnictwa. Lękam się bardzo, żeby jakie zamieszki nie obaliły obecnych władz miejskich na korzyść indywidyów najlichszego gatunku!

 – Nie dziwiłbym się wcale, – odpowiedział James Burbank. – Dla tego to musimy być przygotowani, na ciężkie przeprawy w chwili, gdy się zbliży armia federacyjna!... Ale niepodobna ich uniknąć.

 – Cóż robić, zresztą? – rzekł Walter Stannard. Jeśli w Jacksonville, a nawet na innych punktach Florydy znajduje się pewna ilość osadników tak myślących o kwestyi niewolnictwa, jak my myślimy, to liczba ich nie jest dosyć wielka, żeby mogli stawiać opór nadużyciom secesyonistów. Myśmy powinni rachować dla bezpieczeństwa swego tylko na przybycie federalistów, i jeśli ich interwencya ma nastąpić, byłoby do życzenia, aby nastąpiła prędko.

 – Tak... niechaj przyjdą! – wykrzyknął James Burbank, – i niech nas wyzwolą od tych łotrów.

 – Okaże się niezadługo czy ludzie z północy których sprawy familijne lub majątkowe zmuszały żyć pośród stronników niewoli i stosować się do obyczajów kraju, mieli prawo tak przemawiać i nie lękać się nadchodzących wypadków.

 Prawdą było to wszystko, a James Burbank i jego przyjaciele myśleli o bieżących wypadkach. Rząd federalny gotował właśnie wyprawę w celu ujarzmienia Florydy. Nie chodziło mu tyle o zajęcie militarne kraju, ile o opanowanie wybrzeży i przeszkodzenie w ten sposób kontrabandzie morskiej i przerywaniu blokady tak dla sprowadzenia broni i amunicyi, jako też dla handlu wywozowego. Z tego też powodu statek, na którym znajdowali się nasi podróżni, nie przybijał wcale do południowych brzegów Georgii, które pozostawały w mocy wojsk unii.

 Przez ostrożność zatrzymał on się na granicy, trochę po za ujściem rzeki Ś-go Jana, ku północy wyspy Amelia, u tego portu Fernandina, skąd wychodzi kolej żelazna Cedar-Keys, która przerzyna ukośnie półwysep florydzki i kończy się u brzegów zatoki meksykańskiej. Powyżej wyspy Amalii i rzeki Saint-Mary, Shannon narażałby się na to, że pojmałyby go okręta federalne, czuwające ustawicznie nad tą częścią wybrzeża.

 W skutek tego, pasażerowie steam-boatu byli przeważnie z liczby tych Florydczyków, których interesa nie zmuszały udawać się za granice prowincyi. Wszyscy pochodzili z miast, mieścin lub wiosek zbudowanych na brzegach rzeki Ś-go Jana albo jej dopływów i powiększej części, bądź w mieście Ś-go Augustyna, bądź w Jacksonville, w tych rozmaitych miejscowościach mogli lądować za pomocą pomostów umieszczonych przy brzegu, albo też posługując się kładkami utwierdzonemi na palach sposobem angielskim, co ich uwolniało od używania szalup.

 Ale jeden z pasażów parowca miał zeń wysiąść na pełnej rzece i nie czekając, żeby się Shannon zatrzymał w którym z portów objętych regulaminem, wylądować na wybrzeżu w miejscu, gdzie nie było widać ani wsi żadnej ani domu, ani nawet chaty służącej za schronienie w czasie polowania lub rybołówstwa.

 Tym pasażerem był Texar.

 Około 6-tej wieczorem Sannon gwizdnął przeraźliwie trzy razy; koła jego zatrzymały się prawie natychmiast i dał się porwać w dół pędowi rzeki, który jest bardzo umiarkowany w tem miejscu.

 Pruł on wtedy w poprzek wody Zatoki-Czarnej. Ta zatoka jest wyrwą w lewym brzegu do której wpada mały dopływ bez nazwy, przechodząc u stóp fortu Heilmana, prawie na granicy hrabstw Putman i Duval. Jej wąski otwór całkiem znika pod sklepieniem z gęstych gałęzi, których liście plączą się z sobą, niby wątek bardzo gęstej tkaniny. Ta ciemna laguna jest – rzec można – nieznana krajowcom.

 Nikt jeszcze nie próbował dostać się do jej wnętrza i nikt też nie wiedział, że Texarowi służy za mieszkanie. Niewiadomość ta pochodziła ztąd, że wybrzeża rzeki Ś.go Jana, na wysokości Zatoki-Czarnej, zdają się nie być nigdzie przerwane. Dla tego też trzeba było marynarza bardzo obeznanego z tą ciemną zatoką, żeby w nią wpłynąć w niewielkiej łodzi pomimo zapadającej nocy.

 Na pierwsze gwizdnięcie Shannon, natychmiast ozwał się krzyk trzykrotny i pomiędzy trawami wybrzeża zaczęło migotać światełko. Było to znakiem ze się zbliża łódź chcąca przybić do parowca.

 Ta łódka z kory kierowana prostą pagają, niebawem znalazła się na 120 sążni od Shannoun.

 Texar zbliżył się wtedy na przód parowca i, zwinąwszy rękę w trąbkę, zawołał:

 – Avo!

 – Avo, odpowiedziano.

 – Czy to ty, Skambo?

 – Tak, panie!

 – Przybij!

 Łódka przybiła. Przy świetle latarni przytwierdzonej na przodzie statku, można było zobaczyć sternika.

 Był to indyanin o czarnych włosach, nagi do pasa, silny mężczyzna, o ile się dało sądzić z torsu połyskującego przy blasku latarni.

 W tej chwili, Texar zwrócił się do towarzyszy i uścisnął im ręce, mówiąc znaczącym tonem: „do widzenia!“ Rzuciwszy groźne wejrzenie w stronę Burbonka, zeszedł ze wschodów umieszczonych na tyle koła i wsiadł do łódki. Po kilku chwilach, steam-boat oddalił się od łódki i nikt z będących na pokładzie nie mógł się domyślać, że to lekkie czółenko zniknie pod ciemnemi krzakami wybrzeża.

 – Jednego łotra mniej na pokładzie! rzekł wtedy Edward Carrol, nie zważając na to, że go usłyszą towarzysze Texara.

 – Tak, to łotr i niebezpieczny złoczyńca, odrzekł: Burbank. Mam o nim takie przekonanie, chociaż ten nędznik potrafił zawsze wykręcić się za pomocą zagadkowego dla mnie alibi.

 – W każdym razie odezwał się p. Stannard, jeśli się zdarzy jaka zbrodnia, dzisiejszej nocy w okolicach Jacksonville, nie będzie go można posądzać o nią, ponieważ wysiadł z Shannoun.

 – Kto wie, – odrzekł Burbonk. Gdyby mi kto powiedział, że go widziano kradnącego lub zabijającego o 50 mil stąd, na północy Florydy, w tej chwili kiedy tu rozmawiamy, nie zadziwiłoby mnie to. Prawda, że gdyby zdołał udowodnić, że nie jest sprawcą tej zbrodni, również nie zdziwiłbym się, po tem wszystkiem co już zaszło. Ale za wiele zajmujemy się tym człowiekiem. Wracasz do Jacksonville, Stanuardzie?

 – Jeszcze dziś wieczór.

 – Córka tam czeka na ciebie?

 – Tak – i pilno mi do niej.

 – Rozumiem to, – odpowiedział James Burbonk. A kiedy myślisz podążyć za nami do Kandless-Bay?

 – Za dni kilka.

 – Przybądź że, jak będziesz mógł najprędzej, kochany Stannardzie. Wiesz, że lada dzień spodziewać się można bardzo ważnych wypadków, które będą jeszcze groźniejsze, gdy się zbliży wojsko federalne. Dla tego, zdaje mi się, że może byś był bezpieczniejszy wraz z córką swoją Alicyą, w naszym Castlehouse, aniżeli w tem mieście, gdzie południowcy gotowi do wszystkich nadużyć!

 – Alboż ja sam nie jestem z południa, mój drogi Burbanku?

 – Prawda, ale tak myślisz i działasz, jak gdybyś był z północy.

 W godzinę po tem, Shannon porwany przez prąd coraz silniejszy, mijał wioskę Mandaryn rozłożoną na zielonym pagórku. Potem, o pięć lub sześć mil niżej, zatrzymał się przy prawym brzegu rzeki. Tam urządzona była rampa do wysiadania i do ładowania okrętów. Ponad nią wznosiła się elegancka kładka, zawieszona na dwóch łańcuchach. Był to debarkader Camdless-Bay.

 Przy wejściu stało dwóch murzynów z latarniami, gdyż zapadła już ciemna noc.

 James Burbank pożegnawszy się ze Stannardem wskoczył wraz z Edwardem Carrolem na kładkę.

 Za nim szła metyska Zerma, która zdaleka odpowiedziała dziecięcemu głosikowi:

 – Jestem, Dy!... Jestem!

 – A ojciec?

 – „Ojciec tamże!“

 Latarnie oddaliły się i Shannoun ruszył w dalszą drogę, ukośnie płynąć ku lewemu brzegowi. O trzy mile za Kamdless-Boy, po drugiej stronie rzeki, zatrzymał się przy wybrzeżu Jacksonville, żeby wysadzić na ląd większą część swoich pasażerów.

 Tam, Wolter Stannard wysiadł jednocześnie z trzema czy czterema z tych ludzi, z którymi Texar rozstał się na półtorej godziny przedtem, kiedy Indyanin podpłynął po niego czółnem. Pozostawało już tylko ze sześciu podróżnych na pokładzie parowca: jedni udawali się do Pablo, miasteczka zbudowanego przy latarni morskiej, wznoszącej się u ujścia rzeki Ś-go Jana, drudzy na wyspę Talbot, gdzie się zaczynały przesmyki tęż samę nazwę noszące, inni nakoniec dążyli do portu Fernandina. Shannoun płynął więc dalej i przedostał się przez mielizny bez wypadku.

 W godzinę później znikł on na zakręcie zatoki Tru, gdzie rzeka Ś-go Jana mięsza swe fale już wzburzone z falami oceanu.

II. Kamdless-Bay.

 Plantacya należąca do Jamesa Burbonk nazywała się Kamdless-Bay. Tam to bogaty ten osadnik mieszkał z całą swoją rodziną.

 Nazwa Kamdless pochodziła od jednej z zatok rzeki Ś-go Jana, położonej w górę od Jackonsville na przeciwnym – brzegu rzeki. Wskutek tej bliskości, można było z łatwością komunikować się z miastem florydzkiem.

 Dobra łódź korzystając z wiatru północnego lub południowego, nie potrzebowała dłużej jak godzinę czasu, o którą Kamdless-Bay oddalone było od stolicy hrabstwa Duval.

 James Burbank posiadał jednę z najpiękniejszych włości w okolicy. Był on bogaty sam przez się i pochodził z zamożnej rodziny, a majątek jego pomnażał się jeszcze znacznemi nieruchomościami w Stanie New-Jersej, graniczący ze stanem Nowo-Yorkskim.

 Miejscowość ta, na prawym brzegu rzeki Ś-go Jana, była bardzo szczęśliwie obraną dla urządzenia zakładu na wielką skalę. Naturalne warunki były tak korzystne, że ręka ludzka nie potrzebowała się zbyt trudzić. Ten grunt podatny był sam przez się do wszelkich wymagań wielkiej exploatacyi.

 Dla tego też plantacya Kamdless – Bay zarządzana przez człowieka inteligentnego, ruchliwego, w sile wieku, który miał należytą pomoc i któremu nie zbywało na kapitałach, była w stanie bardzo pomyślnym.

 Obwód tej plantacyi wynosił 12 mil, powierzchnia zaś około 3000 hekt. Istniały wprawdzie większe w południowych stanach Unii, ale żadna z nich nie była lepiej prowadzona. Wszystko tam było praktycznie pomyślane: domy mieszkalne, stajnie, obory, mieszkania dla niewolników, budynki fabryczne, gumna, warsztaty, fabryki, kolejki żelazne kursujące od obwodu dominium do małego portu przy rzece i drogi bite i t. p.

 Od pierwszego rzutu oka widziało się, że wszystkie te prace obmyślił, zarządził i wykonał Amerykanin z Północy. Tylko pierwszorzędne osady w Wirginii albo w Karolinach mogłyby się ubiegać o pierszeństwo z dominium w Kandless-Bay.

 Prócz tego, gleba plantacyi zawierała „highs-hminnoks“ wyżyny z natury swojej nadające się do uprawy zboża. „low-hununoks“, niziny odpowiedniejsze specyalniej do uprawy drzew kawowych i kakaowych, oraz „marsks“ rodzaj sawan na których udają się ryż i trzcina cukrowa.

 Jak wiadomo, bawełny gieorgijska i florydzka są, najbardziej cenione na wszystkich rynkach europejskich i amerykańskich dzięki długości i gatunkowi swoich włókien.

 Dla tego też pola krzewów bawełnianych, sadzonych w regularnych odstępach z ich liściem jasnozielonym, z ich kwiatem tej żółte] barwy, w której się odnajduje plamy kolor ślazu, stanowiły jeden z największych dochodów plantacyi. W czasie żniw, poletka mające 1½ ak. powierzchni, pokrywały się chatami, w których mieszkały wtedy niewolnice oraz dzieci, przybyłe tutaj do zrywania i wypróżniania torebek; z czem trzeba się bardzo ostrożnie obchodzić, żeby nie przerywać włókien. Ta bawełna, wysuszona na słońcu, oczyszczona przy pomocy odpowiednich przyrządów, ściśnięta pod prasą hydrauliczną, zamieniała się w bele ściągnięte żelaznemi obręczami i tak szła w handel.

 Okręta żaglowe lub parowce mogły ją zabierać wprost z Kamdless-Bay.

 Obok krzewów bawełnianych, James Burbank uprawiał także obszerne pola drzew kawowych, i trzciny cukrowej, podzielone na kwatery mieszczące od 1 000 do 1,200 krzewów, wysokich na 15 do 20 stóp i podobnych z kwiatów do jaśminu hiszpańskiego, z owocem wielkości wiśni, zawierającym dwa ziarna które należy już tylko wyjąć i wysuszyć. – Tam znowu miał widz przed sobą łąki, a raczej mokradła jeżące się tysiącami długich trzcin, wysokich na 9 do 18 stóp, z kitami chwiejącemi się za podmuchem wiatru jak kity kawaleryjskich kasków. Te plantacye trzciny, które w Kamdless-Bay są przedmiotem szczególnych starań, dostarczały cukru w formie syropu, który rafinerya do wielkiej doskonałości doprowadzona w Stanach Południowych, przerabiała na cukier krystaliczny.

 Pozostałości służyły do wyrobu wódki albo araku, oraz wina trzcinowego, które mieszano z sokiem ananasów i pomarańcz.

 Ta gałąź produkcyi, chociaż mniej ważna od bawełnianych plantacyj, przynosiła jednak niemałe zyski.

 Kilka kęp drzew kakaowych, pola kukurydzy, kartofli, ignamu, patatów, dwa do trzystu akrów ryżu przynosiły także znaczne korzyści dominium Jamesa Burbanka.

 Ale inny jeszcze przemysł przynosił tu co najmniej tyleż zysków, co przemysł bawełniany, mianowicie: karczowanie nie wyczerpanych lasów, jakiemi plantacya była pokryta. Nie mówiąc już o gajach drzew cynamonowych, pieprzowych, pomarańczowych, cytrynowych, oliwkowych, figowych, mangowych, ani też prawie o wszystkich drzewach europejskich doskonale aklimatyzujących się we Florydzie. Lasy te wycinały się regularnie i stale.

 Co tam bogactw nagromadzonych było w formie drzew kampeszowych i innych farbiarskich, w kasztanach z żółtym kwiatem, w orzechach czarnych, w dębach zielonych, w sosnach południowych, które dostarczają przepysznego materjału dla ciesiołki i na maszty, w pinolach, w drzewach tulipanowych, w jodłach, cedrach a nadewszystko w cyprysach, w tem drzewie tak rozpowszechnionem na powierzchni półwyspu, że tworzy lasy, mające od 60-ciu do 100 mil długości. James Burbank musiał urządzić kilka tartaków w różnych punktach plantacyi. Tamy urządzone na różnych dopływach rzeki St. John, dawały spadki potrzebne do poruszania pił przygotowujących belki, bale, tarcice.

 Prócz tego wypada wspomnieć o rozległych i żyznych łąkach dających obfitą paszę koniom, mułom i znacznej ilości bydła, z których to łąk dochody zaspakajały wszystkie wydatki gospodarcze.

 Co się tyczy ptaków różnych gatunków, które zamieszkiwały lasy albo latały po polach i równinach trudnoby sobie wyobrazić do jakiego stopnia mnożyły się w Kamdless-Bay – tak jak wreszcie w całej Florydzie. Po nad lasami szybowały białogłowe orły z szeroko rozpostartemi skrzydłami, przypominające przeraźliwym krzykiem głos pękniętej trąby; sępy niezwykle dzikie, bąki olbrzymie z dziobem śpiczastym jak bagnet. Na wybrzeża rzeki, pośród wielkich trzcin, pod krzyżującemi się bambusami, żyły flamingi różowe albo szkarłatne, ibisy zupełnie białe, które – rzekłbyś – sfrunęły z jakiego monolitu egipskiego, pelikany kolosalnej wielkości, miryady sternesi rozmaitego rodzaju jaskółki morskie.

 Na łąkach roiły się krzyki, młode słomki, i inne ptactwo z upierzeniem czerwonem, niebieskiem, zielonem, złotem i białem niby paleta fruwająca, wiewiórki szarawe, gołębie o białych główkach i czerwonych nóżkach; z jadalnych zaś czworonogich: króliki o długim ogonie, pośrednie między królikiem a zającem europejskim, stada danielów; nakoniec ichnemnony i żółwie a także na nieszczęście – zbyt wiele wężów jadowitych.

 Tacy to byli przedstawiciele królestwa zwierzęcego mieszkający na przepysznem domimium Camdless-Bay, – nielicząc ludzi białych, murzynów, płci męzkiej i żeńskiej, obsługujących plantacyą.

 W cóż obraca te istoty ludzkie potworny zwyczaj niewolnictwa, jeśli nie w zwierzęta, kupowane albo sprzedawane jak bydło robocze.

 Dla czego James Burbank, wyznawca doktryn przeciwnych niewolnictwu, nordzista, oczekujący tylko tryumfu Północy nie wyzwolił jeszcze niewolników na swojej plantacyi? Czyżby się wahał to zrobić, gdyby mu okoliczności pozwoliły z pewnością, nie! Oswobodzenie jego negrów było tylko kwestyą tygodnia, może nawet dni, ponieważ wojsko federalne zajmowało już kilka punktów blizkich i gotowało się do operacyi we Florydzie.

 Zresztą, James Burbank przedsięwziął już w Kamdless-Bay wszystkie środki, mogące polepszyć los jego niewolników. Było ich około 700 murzynów obojej płci, porządnie mieszkających w obszernych starannie utrzymanych chatach, dostatecznie żywionych i nieprzeciążonych pracą. Główny zarządca plantacyi oraz jego pomocnicy mieli rozkaz obchodzić się z nimi sprawiedliwie i łagodnie.

 Murzyni też pracowali tem chętniej, jakkolwiek oddawna kary cielesne wyszły z użycia w Kamdless-Bay. Był to kontrast rażący ze zwyczajami większej części plantatorów florydzkich i system, na który niechętnie patrzyli sąsiedzi Jamesa Burbanka.

 Ztąd, jak zobaczymy, wypływało bardzo trudne położenie, zwłaszcza w tej epoce, kiedy broń miała rozstrzygnąć kwestyą niewolnictwa.

 Liczna ludność plantacyi pomieszczona była w chatach zdrowych i wygodnych, domki te, ugrupowane po pięćdziesiąt, tworzyły dziesięć wiosek nazywanych barakonami, położonych wzdłuż wód bieżących. Tam, ci ludzie żyli wraz z żonami i dziećmi swemi. Każda rodzina, o ile się tylko dało, przeznaczona była do jednej roboty na polach, w lasach lub w fabrykach, żeby jej członkowie nie byli rozproszeni w godzinach pracy. Na czele tych rozmaitych wiosek stali ekonomowie sprawiający obowiązki wójtów i zarządzali swoją małą gminą zawisłą od zarządu centralnego. Mieścił się on na folwarku otoczonym szeroką palisadą.

 Siedziba ta na poły dom na poły zamek, słusznie otrzymała nazwę Castle-House.

 Kamdless-Bay od bardzo dawnych lat należało do przodków Jamesa Burbanka. W epoce, kiedy się trzeba byłe obawiać napadu Indyan, jego właściciele musieli obwarować swoję główną siedzibę. Nie dalekim był czas, kiedy generał Jessup bronił jeszcze Florydy przeciw Seminolom. Ci nomadzi bardzo długo dawali się strasznie we znaki kolonistom: nietylko ogałacali ich z mienia, ale mordowali mieszkańców osad, które później podpalali. Nawet miasta nieraz bywały zagrożone najazdem i grabieżą. W wielu miejscowościach sterczą ruiny, i ślady przejścia tych krwiożerczych Indyan.

 O niecałe piętnaście mil od Kamdless-Bay, nieopodal wioski Mandaryn, pokazują jeszcze „krwawy dom“, w którym jeden z osadników Motte, jego żona i trzy młode córki zostali oskalpowani, a następnie zabici przez rabusiów. Ale teraz wojna wytępienia, pomiędzy człowiekiem białym i czerwonym już skończona. Seminolowie, stanowczo pokonani, musieli się schronić daleko, na zachód Mississipi.

 Nie było słychać o nich, z wyjątkiem kilku band, tułających się jeszcze po bagnistej części Florydy południowej. Kraj nie miał już przeto powodu lękać się tych dzikich tubylców.

 Łatwo więc zrozumieć, że siedziby kolonistów były budowane w taki sposób, żeby mogły wytrzymać niespodzianą napaść Indyan i stawić im opór, zanim, przybędą oddziały ochotników zebrane w miastach lub wioskach sąsiednich. Tak samo miała się rzecz z zamkiem Castle-House.

 Dwór wznosił się na małem wzgórzu, w ogrodzonym parku półkoliście trzyakrowym, który rozciągał się ku brzegom rzeki St. John. Fosa dosyć głęboka otaczała park, zasłonięty wysoką palisadą, do którego dawał przystęp jeden tylko most rzucony przez wodę w tyle pagórka, gęste grupy pięknych drzew spuszczały się po zboczach parku, stanowiąc dla domu szeroką ramę z zieleni.

 Cienista aleja bambusowa, której pnie krzyżowały się łukowato, tworzyła długi szpaler ciągnący się od debarkaderu małego portu Camdless-Bay, aż do pierwszych trawników. W środku, na całej przestrzeni wolnej pomiędzy drzewami rozścielały się zieleniejące gazony, przerzynane szerokiemi ścieżkami obramowanemi białą baryerą, w końcu których znajdował się plac wysypany piaskiem pod główną fasadą zamku Castle-House.

 Ten zamek, dosyć nieregularnie narysowany, zbudowany był z fantazyą w całości i w szczegółach.

 Ale co ważniejsza, w razie gdyby napastnicy przedostali się za ogrodzenie parku, mógł on się bronić i wytrzymać oblężenie kilkogodzinne. Okna parterowe były zabezpieczone kratami żelaznemi. Brama, umieszczona w przedniej fasadzie, miała pozór brony. W niektórych punktach; na szczycie murów budowanych z pewnego rodzaju wapniaka, przyczepione były wystawki które ułatwiały obronę, pozwalając wziąć nieprzyjaciela z boku.

 Słowem, siedziba ta, mająca tyle tylko otworów, ile nakazywała nieunikniona potrzeba, z górującą nad nią pośrodku wieżycą, z której powiewała gwiaździsta flaga Stanów Zjednoczonych, z zębatemi murami opatrzonemi w skarpy, ze stromemi dachami, licznemi pinaklami i strzelnicami, podobniejsza była do cytadelli, aniżeli do wiejskiej siedziby.

 Jakeśmy to już wzmiankowali, z konieczności trzeba było zbudować ów zamek w ten sposób dla bezpieczeństwa jego mieszkańców w epoce napaści Indyan na Florydę. Istniało nawet przejście podziemne, ciągnące się pod palisadą i fosą, które dochodziło do zatoki rzeki Saint-John, nazywanej przystanią Marino. Przejście to mogło służyć do tajemnej ucieczki z zamku w razie wielkiego niebezpieczeństwa.

 Wprawdzie w obecnym czasie, Seminolowie, wyparci z półwyspu, nie mogli budzić obaw i to już od lat dwudziestu; ale któż wiedział, co nastąpi w przyszłości? Czy to niebezpieczeństwo niegrożące już Jamesowi Burbankowi ze strony Indyan, nie mogło go zaskoczyć od jego współziomków? Alboż on, nordzista odosobniony w głębi tych Stanów południowych, nie był narażony na wszystkie fazy wojny domowej, która dotąd była tak krwawą, tak obfitą w odwety?

 Jednakże pomimo tej konieczności obwarowania Castle-House, wnętrze jego było urządzone z komfortem. Sale były obszerne, apartamenta wspaniałe i z doskonałym rozkładem. Rodzina Burbanków znajdowała tam, wśród cudownego położenia, wszystkie wygody, wszystkie zadowolenia moralne, jakich może dostarczyć majątek skojarzony z prawdziwem poczuciem artystycznem.

 W tyłach zamku, w odgrodzonej części parku, przepyszne ogrody ciągnęły się do palisady znikającej pod obfitem uzielenieniem roślin pnących gdzie latały miryady kolibrów. Gaje pomarańczowe, grupy oliwek, fig, granatów, magnolij, których kielichy koloru starej kości słoniowej zapełniały powietrze wonią, krzaki wachlarzowej palmy poruszającej liśćmi za lada podmuchem wiatru, girlandy coboeas w fioletowych cieniach, pęki kukurydzy z zielonemi błyszczące jak szable liśćmi, rododendrony różowe, krzaki mirtów, słowem wszystko, co może dawać flora w strefie dotykającej równika, było nagromadzone w tych klombach, dla rozkoszy powonienia i przyjemności wzroku.

 W końcu ogrodzenia, pod kopułą z cyprysów i boababów, kryły się stajnie, wozownie, psiarnie, obory i kurniki.

 Dzięki konarom tych pięknych drzew nieprzepuszczającym słońca nawet pod tą szerokością, zwierzętom domowym nie dokuczały upały letnie. Woda bieżąca sprowadzana z fosy, utrzymywała przyjemny i zdrowy chłód.

 Jak widzimy, folwark, na którym mieszkali właściciele, był doskonale urządzony i odosobniony pośród plantacyi Jamesa Burbanka. Ani szum młynów bawełnianych, ani zgrzyt pil, ani huk siekier ścinających pni drzew, ani żaden z tych odgłosów nieuniknionych przy tak wielkiem gospodarstwie, nie przedostawały się przez palisadę.

 Tylko tysiące ptaków fauny florydzkiej mogły je przekraczać bezkarnie, przelatując z drzewa na drzewo.

 Ale ci skrzydlaci śpiewacy, których upierzenie idzie w zawody z jaskrawemi kwiatami tej stref mile tu byli widziani na równi z woniami, które przynosił wietrzyk płynący z łąk i lasów okolicznych.

 Oto jak wyglądała w Kamdless-Bay, plantacya Jamesa Burbanka, jedna z najbogatszych we Florydzie wschodniej.

III. Postępy wojny Secesyjnej.

 Wypada nam teraz powiedzieć kilka słów o wojnie secesyjnej, z którą ta opowieść ma być ściśle związana.

 Przedewszystkiem powtórzymy za hrabią Paryża, byłym adjutantem generała Mac Clellan’a, uwagę wyrażoną w znakomitem jego dziele: Historya wojny domowej w Ameryce, – że przyczyną tej wojny nie była ani kwestya taryf, ani rzeczywista różnica pochodzenia mieszkańców Północy i Południa. Rasa anglo-saska panowała zarówno na całem terytoryum Stanów Zjednoczonych, kwestya handlowa nie odgrywała ważnej roli w tej strasznej bratobójczej walce. „Tylko niewolnictwo, kwitnące w jednej połowie respubliki, a zniesione w drugiej, wytworzyło dwa wrogie sobie społeczeństwa.

 Zmieniło ono do gruntu obyczaje tej połowy, w której panowało, zostawiając nietkniętemi na pozór formy rządu. Ono – to było nie pretekstem lub okazyą, lecz jedyną przyczyną antagonizmu, którego nieuniknionem następstwem była wojna domowa.

 W Stanach mających niewolników, społeczeństwo dzieliło się na trzy klasy: u dołu 4 miliony negrów ujarzmionych, co stanowiło 3-cią część ludności; u góry kasta właścicieli, względnie niezbyt oświecona, bogata, dumna, zachowująca dla siebie wyłącznie kierowanie sprawami publicznemi. Między temi dwiema klasami: warstwa hałaśliwa, leniwa, nędzna, mieszańców. Ci, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, gorliwie obstawali za utrzymaniem niewolnictwa, z obawy, żeby klasa wyzwolonych negrów nie stanęła na równi z nimi.

 Północ musiała więc mieć przeciwko sobie nie tylko bogatych posiadaczy, ale także i mieszańców, którzy, – zwłaszcza po wsiach, żyli pośród ludności niewolniczej. Walka była zatem straszliwa. Wywołała ona nawet w rodzinach takie waśni, że bywało, iż bracia bili się jeden pod chorągwią zwolenników niewolnictwa, drugi pod sztandarem federalistów. Ale wielki naród nie mógł się wahać i postanowił doszczętnie zniszczyć plagę niewolnictwa. Jeszcze w zeszłym wieku znakomity Franklin zażądał jego zniesienia. Roku 1807, Jefferson zalecił kongresowi zakaz handlu niewolnikami, którego oddawna domagają się: moralność, honor i najdroższe interesa kraju. Północ miała więc racyą wystąpić przeciw Południowi i takowe pokonać. Zresztą, wojna ta miała wywołać silniejsze poczucie jedności pomiędzy wszystkiemi żywiołami respubliki i zniweczenie tego złudzenia tak zgubnego, tak groźnego, że każdy obywatel winien przedewszystkiem posłuszeństwo własnym władzom centralnym, a potem dopiero władzom partyjnym.

 Pierwsze kwestye odnośne do niewolnictwa powstały właśnie we Florydzie. Na początku tego stulecia, pewien wódz indyjski, metys, imieniem Osceola, miał za żonę zbiegłą niewolnicę urodzoną w tych bagnistych częściach terytoryum Florydy, które nazywają Ewergladami. Pewnego dnia schwytano tę kobietę nanowo jako niewolnicę i uprowadzono ją przez gwałt. Osceola, zbuntował Indyan, zaczął kampanią antiniewolniczą został pojmany i umarł w fortecy, w której go zamknięto. Ale wojna ciągnęła się dalej i według historyka Higginson Tomasza „walka ta kosztowała trzy razy większą sumę od tej, za jaką Floryda była niegdyś nabytą od Hiszpanii“.

 Opiszemy teraz początki wojny Secesyjnej i stan rzeczy, jaki panował w kraju, w miesiącu lutym r. 1862, w epoce, kiedy na osobach Jamesa Burbanka i jego rodziny miały się tak strasznie odbić wypadki publiczne.

 Dnia 16 października 1859 r., bohaterski kapitan John Brown, na czele małego oddziału zbiegłych niewolników, opanował Harpers-Ferry, w Wirginii. Celem tego powstania było wyzwolenie murzynów.

 Pokonany przez kompanie milicyi, dostaje się do niewoli, skazany jest na śmierć i powieszony w Charlestown, 2-go grudnia 1859, wraz z sześciu towarzyszami.

 Dnia 20 grudnia 1860 roku, konwencya zgromadza się w Karolinie południowej i z zapałem przyjmuje dekret secesyi. Następnego roku, 4 marca 1861 Abraham Lincoln wybrany został prezydentem respubliki. Stany południowe widziały w tym wyborze zagrożenie instytucyi niewolnictwa. Dnia 11 Kwietnia 1861, fort Sumter, jeden z broniących przystani Charlestown, dostaje się w ręce południowców będących pod rozkazami generała Beauregard. Karolina północna, Wirginia, Arkansas, Tennessee, zgadzają się natychmiast na akt rozłączenia.

 Rząd federalny zaciąga 75,000 ochotników. Przedewszystkiem zajmuje się on zabezpieczeniem Waszyngtonu, stolicy Stanów-Zjednoczonych, od napaści konfederatów; zasila arsenały Północy, które były puste, podczas kiedy południowe we wszystko należycie zaopatrzone, za prezydencyi Buchanana. Skompletowawszy materyał wojenny z największem wysileniem; Abraham Lincoln, ogłasza porty południowe w stanie blokady.

 Pierwsze wypadki wojenne dzieją się w Wirginii. Mac Clellan odpiera rokoszan ku zachodowi. Ale 21 czerwca, w Bull-Run, wojska federalne połączone pod rozkazami Mac-Dowel’a, rozbite są. w puch i cofają się aż do Waszyngtonu. Południowcy nie drżą już o Richmond, swoję stolicę ale za to nordziści mają powód truchleć o stolicę respubliki amerykańskiej. W kilka miesięcy później, federaliści są znowu pobici w Baus-Bluff. Bądź co bądź, ta niefortunna wyprawa powetowana była nie zadługo rozmaitemi expedycyami, w skutek których, unioniści opanowali fort Hatteras i Port-Royal-Harbour, których separatyści nie zdołali już zagarnąć. W końcu roku 1861, generalne dowództwo nad wojskami unii powierzone zostało gienerał-majorowi Jerzemu Mac-Clellan’owi.

 Jednakże, w roku tym, korsarze, stronnicy niewolnictwa, krążyli już po morzach obu światów. Byli oni przyjęci w portach Francyi, Anglii, Hiszpanii i Portugalii. Ważny to był błąd, który przyznając secesyonistom prawo stron wojujących, wywołał ten rezultat, że dodawał sił korsarstwu i przedłużał wojnę domową.

 Niebawem nastąpiły tak rozgłośne walki morskie: Sumter i jego słynny kapitan Semmes; ukazanie się statku Manassas; dnia 12 października walka morska u przesmyków Mississipi; dnia 8 listopada przytrzymanie Tren’tu, okrętu angielskiego, na pokładzie którego, kapitan Wilkes bierze do niewoli komisarzy konfederacyi, co omało nie wywołało wojny pomiędzy Anglią i Stanami-Zjednoczonemi.

 Tymczasem, abolicyoniści i stronnicy niewolnictwa staczają z sobą krwawe walki ze zmiennem powodzeniem, aż po Stan Missuri. Jeden z głównych generałów Północy, Lyon, poległ, co powoduje odwrót federalistów aż do Rolla i posuwanie się gienerała Price’a z wojskami stanów południowych ku Północy. Bito się w Frederyktown 21 października, w Springfield 25, 27 Frémnont zagarnia to miasto na rzecz federalistów. Dnia 19 grudnia potyczka pod Belmont, pomiędzy Grant’em a Polk’em, nie wydala rezultatu; później zima, tak sroga w tych okolicach Ameryki północnej, położyła kres operacyom wojennym. Pierwsze miesiące roku 1862 schodzą obu stronom na prawdziwie zdumiewających wysileniach.

 Na północy, kongres uchwala projekt prawa powołujący 500,000 ochotników, – w końcu walki będzie ich 1,000, 000, – i upoważnia do zaciągnięcia pożyczki 500,000,000 dollarów. Wielkie armie formują się, a w szczególności armia Potomaku. Ich najsławniejszymi generałami są: Banks, Butler, Grant, Sherman, Mac Clellan, Meade, Thomas, Kearney, Harleckl. Organizacya postępuje: piechota, kawalerya, artylerya, inżynierya są podzielone na dywizye w sposób prawie jednostajny. Przyrządy wojenne fabrykują się na gwałt: karabiny Minie’go, Colt’a, armaty gwintowane Parrott’a i Rodman’a, kolumbiady Dahgren’a, granatniki, armaty rewolwerowe, szrapnele, parki oblężnicze, wszystko to przygotowuje się masami. Jednocześnie organizują się telegrafy, aeorostatyka wojskowa, reporterka dla wielkich dzienników, tabory uformowane z 20,000 wozów zaprzężonych w 84,000 mułów. Gromadzą się zapasy wszelkiego rodzaju, pod nadzorem intendentury, budują się nowe okręty typu „rams’a“, półkownika Ellett’a typu „gun-boats“, kanonierki systemu Komandora Foote, które po raz pierwszy mają się zjawić w wojnach morskich.

 Na południu, gorliwość nie mniejsza. Są tam wprawdzie ludwisarnie w Nowym-Orleanie i w Memfisie, są fabryki broni w Tredogarze pod Richmond, wyrabiające Parroty i Rodmany, – ale to nie wystarczy. Rząd federacyjny zwraca się do Europy, Londynu i Birmingham posyłają mu ładunki broni, armaty, systemów Armstronga i Whitworta. Statki przerywające blokadę, które przybywają do portów Południa po bawełnę, kupują ją tanio za materyał wojenny.

 Potem organizuje się armia, Generałami jej są: Johnston, Lee, Beauregard, Jackson, Critenden, Floyd, Pillow. Do 400,000 ochotników zaciąganych na trzy lata najdłużej, a na rok najkrócej – przyłączają się milicye i gerylasy, czyli korpusy nieregularne, na których utworzenie Kongres Separatystowski dał upoważnienie dnia 8 sierpnia, prezydentowi swemu, Jeffersofi-Davis.

 Pomimo tych przygotowań, walka rozpoczyna się na nowo zaraz w drugiej połowie pierwszej zimy. Z całego terytoryum popierającego niewolnictwo, rząd federalny, zajmuje jeszcze tylko Maryald, Wirginią zachodnią, niektóre okolice Kentucky prawie całe Missuri i niektóre punkta nadbrzeżne.

 Nowe kroki nieprzyjacielskie zaczynają się najwpierw na wschodzie Kentucky. Dnia 7 Stycznia, Garfield pokonywa konfederatów pod Middle-Creck, a dnia 20 pobito ich pod Logan-Cross czyli Mill-Springs. Dnia 2 lutego Grant wsiada z dwoma oddziałami na wielkie parowce z Temessee, które mają poprzeć flotę pancerną Foote’a, 6-go fort Henry dostaje się w jego moc. W ten sposób zerwane jest jedno ogniwo tego łańcucha „na którym – powiada historyk tej wojny domowej – opierał się cały system obrony generała Johnstona“. Kumberland i stolica Tennessee są przeto zagrożone bezpośrednio i w bliskiej przyszłości przez wojska federalne. Dla tego to Johnston stara się skupić wszystkie swe siły u fortu Donelson, żeby znaleźć pewniejszy punkt oparcia, przy obronie.

 W tym samym czasie, druga wyprawa złożona z 10,000 ludzi zostających pod dowództwem Burnside’a, flotylla obejmująca 24 parowce uzbrojone; 50 statków transportowych, płynie w dół Chesapeak’u i wyrusza z Hampton-Road 12-go Stycznia. Pomimo gwałtownych burz, dnia 24 Stycznia, puszcza się na nurty Pimlikosund, żeby zagarnąć wyspę Roanok i podbić wybrzeże Karoliny północnej. Ale wyspa już ufortyfikowana. Od zachodu kanał jest broniony przez zator okrętów zatopionych. Baterye i szańce utrudniają doń przystęp. Pięć do sześciu tysięcy ludzi, popartych przez flotyllę złożoną z siedmiu Kanonierek – jest na pogotowiu, żeby nie dopuszczać wylądowania. Jednakże, pomimo odwagi obrońców wyspy, dostaje się ona z 7-go na 8-y lutego w moc Burnside’a razem z dwudziestoma działami i dwoma przeszło tysiącami jeńców. Nazajutrz, federaliści są panami Elizabeth City i całego wybrzeża Albemarle Sund, co znaczy północy tego wewnętrznego morza.

 Nakoniec, dla uzupełnienia opisu sytuacyi do 6-go lutego, musimy też wspomnieć o tym, generale południowcu, o tym byłym profesorze chemii, Jacksonie, o tym żołnierzu purytaninie, który broni Wirginii. Po odwołaniu Lee’go do Richmonda, on przewodzi armią. Dnia 1-go Stycznia opuszcza Vinchester ze swemi 10 000 ludzi, przebywa Alleganie, żeby zająć miejscowość Bath na kolei żel. Ohio. Zwalczony jednak przez zimno, zgnieciony przez burze śnieżne, zmuszony jest cofnąć się do Vinchester, nie osiągnąwszy celu.

 Co się zaś tycze specyalniej wybrzeży Południa, od Karoliny do Florydy, oto co się tam działo:

 W ciągu drugiej polowy roku 1861, Północ posiadała dosyć szybkich statków, żeby dozorować brzegi morskie, lubo nie mogła zawładnąć słynnym Sumterem, który w styczniu roku 1862, udał się do Gibraltaru, aby krążyć po wodach europejskich.

 Statek Jefferson-Davis chcąc umknąć przed federalistami, uciekał do Ś-go Augustyna we Florydzie i uległ rozbiciu w chwili, kiedy przebywał cieśniny. Prawie jednocześnie, jeden z okrętów używanych do krążenia przy brzegach Anderson, bierze w niewolę korsarski statek Beauregard. Tymczasem w Anglii uzbrajają się nowe krzyżowce.

 Wtenczas to proklamacya Abrahama Lincolna rozciąga blokadę do wybrzeży Wirginii i Karoliny północnej i zapowiada blokadę teoretyczną reszty brzegów na przestrzeni 4,500 kilom. Dla nadzorowania ich są tylko dwie eskadry: jedna ma blokować Atlantyk, druga zatokę meksykańską.

 Dnia 12 października, konfederci probują pierwszy raz forsować ujście Mississipi na okręcie Maunatas, pierwszym pancerniku, jaki został użyty podczas tej wojny i popartym flotyllą statków z materyałami palnemi. Jeśli ten atak nie powiódł się, jeśli korweta Richmond wyszła cała i zdrowa 29 grudnia, to za to mały parowiec Sea-Bird zabrał goeletę federalną przed samym fortem Mouroc.

 Jednakże trzeba było znaleźć punkt oparcia dla statków strzegących brzegów Atlantyku. Rząd federalny postanawia wtedy opanować fort Hatteras który się wznosi nad przesmykiem tegoż nazwiska, dobrze znany okrętom przemytniczym.

 Ten fort jest trudny do wzięcia; albowiem broni go jeszcze reduta kwadratowa. Tysiąc ludzi i siódmy pułk Karoliny północnej bronią go wspólnemi siłami. Mimo to, eskadra federalna złożona z dwóch fregat, trzech korwet, jednego awizo i dwóch parowców wielkich, zarzuca kotwicę dnia 27 Sierpnia u przesmyków. Komandor Stringliam i generał Butter atakują. Reduta została wzięta. Fort Hatteras, po długim oporze, wywiesza białą chorągiew. Nordziści zyskali podstawę operacyi na cały ciąg wojny.

 W listopadzie, wyspa Santa-Rosa leżąca na wschód od Pensacola, na zatoce Meksykańskiej, blisko wybrzeża florydzkiego, pomimo wysileń konfederatów, pozostaje we władaniu federalistów.

 Wszelako, wzięcie fortu Hatteras nie wydaje się dostatecznem dla dobrego prowadzenia dalszych operacyj. Należy zagarnąć inne punkta na wybrzeżu Karoliny południowej, Georgii i Florydy. Komodor Dupont otrzymuje do rozporządzenia dwie fregaty parowe, Wasbah i Susquehaiinah, trzy fregaty żaglowe, pięć korwet, sześć kanonierek, kilka awizo, dwadzieścia pięć węglarek transportowych, trzydzieści dwa parowce mogące przewieźć 15,000 ludzi pod dowództwem generała Shermana. Flotylla ta zjawia się dnia 25 października u fortu Monroe. Wytrzymawszy srogą burzę na przeciw przylądku Hatteras, wyrusza na rozpoznanie przesmyków Hilton-Head, pomiędzy Charlestown i Sawannah. Tam właśnie leży Port-Royal, jeden z największych w konfederacyi amerykańskiej, w którym to porcie dowodzi generał Ripley. Dwa forty: Walker i Beauregard oddalone od siebie na 4,000 metrów, bronią wejścia do zatoki broni jej jeszcze i osiem parowców oraz tama zamykająca przystęp atakującym statkom.

 Dnia 5 listopada, po kilku strzałach, Dupont wdziera się do zatoki, ale nie może wylądować wojsk; 7-go bombarduje ze skutkiem fort Walker, a potem fort Beauregard; zarzuca je gradem najcięższych granatów, tak że oba zostały opuszczone przez załogę. Federaliści wzięli je w posiadanie prawie bez walki; a Sherman sadowi się w punkcie bardzo ważnym dla dalszych działań wojennych. Był to cios zadany w samo serce Stanom utrzymującym niewolnictwo. Okoliczne wyspy, jedna po drugiej, dostają się w ręce federalistów; nawet wyspa Tybee i fort Pułaskiego, który wznosił się nad rzeką Sawanną.

 Z końcem roku admirał Dupont staje się panem pięciu dużych zatok: North Edisto, Ś-tej Heleny, Port-Royal, Tybee, Warszawa i tego całego szeregu wysepek, rozsianych na wybrzeżu Karoliny i Georgii. Nakoniec 1-go stycznia 1862 r., ostatnie powodzenie daje mu możność zniweczenia robót fortyfikacyi wzniesionych nad brzegami rzeki Koosawu.

 Takie to było położenie stron wojujących na początku lutego 1862 roku. Takie były postępy armii federalnej w kierunku południa, w chwili, kiedy okręty Komodora Dupont i wojsko Shermana zagrażały Florydzie.

IV. Rodzina Burbanka.

 Było kilka minut po siódmej, kiedy James Burbank i Edward Carrol wstępowali po wschodach tarasu, na który wychodziły główne drzwi Castle-House, od strony rzeki Saint-John. Zerma, trzymając dziewczynkę za rączkę, szła za nimi. Wszyscy wkroczyli do halli, wielkiego przedsionka, w którego głębi zaokrąglonej w kształcie kopuły mieściło się dwoje wschodów prowadzących na wyższe piętra.

 Pani Burbankowa rozmawiała właśnie z Perry’m generalnym zarządcą plantacyi, kiedy mąż ją zapytał:

 – Czy nie zaszło nic nowego w Jacksonville?

 – Nie, mój drogi.

 – A od Gilberta niema wiadomości?

 – Owszem... jest list.

 – Bogu chwała!

 Takieto pierwsze zapytania i odpowiedzi zamienili z sobą państwo Burbankowie.

 James Burbank, uściskawszy zonę i małą Dy, odpieczętował list, jaki mu oddano.

 Ten list nie został otwarty podczas nieobecności. Z powodu położenia piszącego i jego rodziny we Florydzie, pani Burbankowa chciała, żeby jej mąż najpierwszy dowiedział się, co się w nim zawiera.

 „Zapewne ten list nie przyszedł pocztą?“ zapytał James Burbank.

 – O nie, panie Jamesie! odpowiedział Perry. Byłoby to zbyt nieroztropnie ze strony pana Gilberta!

 – A kto się podjął przyniesienia?...

 – Pewien Georgijczyk, na którego poświęcenie mógł liczyć nasz młody porucznik.

 – Którego dnia przyszedł ten list?

 – Wczoraj.

 – Gdzież ten człowiek?...

 – Odjechał tego samego wieczoru.

 – Z dobrą zapłatą za usługę?...

 – Tak mój drogi, z dobrą zapłatą, – odpowiedziała pani Burbankowa, – ale ją otrzymał od Gilberta, bo od nas nie chciał nic przyjąć.

 Hallę oświetlały dwie lampy postawione na marmurowym stole przed szeroką sofą. James Burbank usiadł przy tym stole, żona i córka usiadły przy nim, a Edward Carrol, uścisnąwszy rękę siostrze, rzucił się na fotel. Zerma i Perry stali przy wschodach. Oboje byli przypuszczeni do takiej poufałości, że można było przeczytać przy nich list.

 James Burbank otworzył go właśnie. Nosi datę 2-go lutego... zauważył.

 – Pisany przed 4-ma dniami... odpowiedział Edward Carrol. To dawno, jak na okoliczności, w jakich się znajdujemy...

 – Czytajże, ojcze, czytaj!, zawołała dziewczynka z niecierpliwością, bardzo naturalną w jej, wieku.

 Oto, co zawierało to pismo:

 „Na pokładzie Wabash, w przystani Edisto“.

3 Lutego 1862.

„Drogi Ojcze“,

 Zaczynam od uściskania matki, siostrzyczki i ciebie. Nie zapominam też o wuju Carrolu i, żeby nie pominąć nikogo, posełam dobrej Zermie serdeczne pozdrowienie od jej męża, mojego zacnego i wiernego Marsa. Obaj jesteśmy zupełnie zdrowi i szaloną mamy chęć dostać się do was!

 Nastąpi to niezadługo, chociażby nas miał przekląć p. Perry, ten zacny rządzca, który, widząc zwycięztwa Północy, musi strasznie wymyślać jako uparty zwolennik niewolnictwa i godny ich naczelnik.

 – Otóż masz, Perry, – odezwał się Edward Carrol.

 – Każdy ma swoje przekonania w tym względzie! odpowiedział p. Perry tonem człowieka, który nie myśli poświęcać swoich opinii.

 James Burbank czytał dalej:

 List ten odda wam człowiek, którego jestem pewny, więc się nie obawiajcie niczego z tej strony. Musiała was dojść wiadomość, że Komandor Dupont opanował zatokę Port-Royal i wyspy okoliczne.

 Północ bierze więc zwolna górę nad Południem.

 Dla tego też jest bardzo prawdopodobnem, że rząd federalny postara się zająć główne porty Florydy. Słychać o wyprawie, jaką Dupont i Sherman mają podobno przedsięwziąć wspólnie ku końcowi tego miesiąca. W takim razie, pewno poszlibyśmy zająć zatokę Saint-Andrews. Stamtąd możnaby z łatwością wkroczyć do Florydy.

 Jakże pragnę być tam już, drogi ojcze, a zwłaszcza z naszą flotyllą zwycięzką!

 Położenie mojej rodziny pośród tej ludności złożonej z niewolników ciągle mię niepokoi. Ale nadchodzi chwila, kiedy stanie się głośnym tryumf idei, która zawsze miała wyznawców na plantacyi Camdless-Bay.

 Ach, gdybym się mógł wymknąć choćby na dwadzieścia cztery godzin, jakżebym dążył do was. Nie! Byłoby to zbyt nieroztropnie, tak dla was jak i dla mnie. Lepiej czekać cierpliwie. Za kilka tygodni będziemy wszyscy razem w Castle-House!

 Kończąc już ten list, staram sobie przypomnieć, czym nie pominął kogo... a prawda... zapomniałem o p. Stannardzie i mojej ślicznej Alicyi, do której tak mi już tęskno. Ojcu jej zasełam zapewnienie przyjaźni, jej zaś czegoś więcej niż przyjaźni!...

Przywiązany Syn

Gilbert Burbank.

 James Burbank położył na stole list, który pani Burbankowa wzięła zaraz do ręki i podniosła do ust. Potem mała Dy złożyła serdeczny pocałunek na podpisie brata.

 – Zacny chłopiec! rzekł Edward Carrol.

 – I zacny Mars! dodała pani Burbankowa, spoglądając na Zermę, która wzięła w objęcia dziewczynkę.

 – Trzeba będzie uwiadomić Alicyą, żeśmy otrzymali list od Gilberta, – dodała pani Burbankowa.

 – Napiszę do niej, odpowiedział James. Zresztą, za kilka dni mam pojechać do Jacksonville i zobaczę się ze Stannardem. Od czasu, jak Gilbert napisał ten list, mogły nadejść inne wiadomości co do projektowanej wyprawy. Ach, oby już przybyli nasi przyjaciele z Północy, oby Floryda wróciła pod Sztandar Unii. Tu, położenie nasze stałoby się w końcu niedozniesienia!

 Rzeczywiście, odkąd wojna zbliżała się do Południa, we Florydzie zachodziła widoczna zmiana co do kwestyi stanowiącej jabłko niezgody w Stanach Zjednoczonych. Do owego czasu, niewolnictwo nie rozwijało się zbytecznie w tej byłej kolonii hiszpańskiej, która nie brała tak gorącego udziału w ruchach, jak Wirginia albo Karolina; ale niezadługo przywódzcy stanęli na czele stronników niewolnictwa. Teraz ci ludzie, gotowi do zamieszek, mogący tylko zyskać na zaburzeniach, mieli górę nad władzami w mieście Ś-go Augustyna, a głównie w Jacksonville, gdzie znajdowali poparcie w najniższej warstwie ludności. Z tej to przyczyny, położenie Jamesa Burbanka, którego pochodzenie i ideje były znane, mogło się stać, w danej chwili, bardzo niepokojące.

 Było już blisko lat dwadzieścia, jak James Burbank, opuściwszy New-Jersey, gdzie posiadał jeszcze kilka włości, osiedlił się w Camdless-Bay z żoną i z 4-ro letnim synem. Jak wiadomo, plantacya rozwijała się pomyślnie dzięki jego inteligentnej działalności i pomocy Edwarda Carrola, jego szwagra. Dla tego też miłował on swój dziedziczny majątek. Tamto przyszło na świat drugie jego dziecko, mała Dy, w piętnaście lat po osiedleniu się jego w tych stronach.

 James Burbank miał lat czterdzieści sześć. Był to mężczyzna silnej budowy, przywykły do pracy, zahartowany, charakteru energicznego i bardzo przywiązany do swoich przekonań, które śmiało wyjawiał. Wzrost miał wysoki, włosy zaledwie szpakowate, twarz nieco surową, lecz otwartą i budzącą zaufanie. Spiczasta bródka na sposób Amerykanów z Północy, bez faworytów i wąsów, czyniła zeń typ jankesa z Nowej-Anglii. W całej plantacyi był on kochany jako prawy i zacny człowiek. Murzyni byli mu szczerze oddani, on zaś wyczekiwał niecierpliwie okoliczności, które mu pozwolą ich wyzwolić. Jego szwagier, prawie jednych z nim lat, zajmował się wyłącznie rachunkowością w Camdless-Bay. Edward Carrol doskonale rozumiał go pod każdym względem i podzielał jego zapatrywania się na kwestyą niewolnictwa.

 Jeden więc tylko rządca Perry był odmiennego zdania w tym światku. Jednakże, zacny ten człowiek bynajmniej nie obchodził się źle z niewolnikami. Przeciwnie, starał się nawet, żeby byli szczęśliwi, o ile ich położenie na to pozwalało. „Ale – mówił on – są okolice w krajach gorących, gdzie roboty rolne mogą być wykonywane tylko przez murzynów; a jakżeby murzyni nie byli niewolnikami“.

 Taką miał on teoryą, której bronił przy każdej sposobności. Widząc, jak losy sprzyjają przeciwnikom niewolnictwa, Perry był w rozpaczy. Piękne rzeczy będą się działy w Camdless-Bay, mówił, – gdy Burbank wyzwoli swoich murzynów.

 Powtarzamy raz jeszcze, że był to zacny człowiek i bardzo odważny. Gdy James Burbank i Edward Carrol przystali do oddziału milicyi nazywanego „minutemen“, który w każdej chwili był gotów wyruszyć, śmiało przyłączył się do nich przeciw ostatnim bandom Seminolów.

 Pani Burbankowa nie wyglądała podówczas na lat trzydzieści dziewięć, będąc jeszcze bardzo piękną: córka zapowiadała, że będzie podobna kiedyś do niej. James Burbank znalazł w niej towarzyszkę kochającą, tkliwą, której, w znacznej części, zawdzięczał szczęście swoje. Ta szlachetna kobieta żyła tylko dla męża i dzieci; ubóstwiając ich, niepokoiła się srodze z powodu okoliczności, które miały wywołać wojnę domową aż we Florydzie. Wprawdzie Dyana, a raczej Dy, jak nazywano poufnie 6-cio letnią dzieweczkę, wesołą, pieszczotliwą, uszczęśliwioną życiem, – pozostała w Castle-House przy matce, ale Gilberta już tam nie było: ztąd ustawiczne obawy, z których pani Burbankowa niezawsze zdołała się otrząsnąć.

 Gilbert był wówczas młodzieńcem dwudziesto czteroletnim, w którym odrodziły się moralne przymioty ojca obok większej otwartości i zalety fizyczne podniesione większym wdziękiem, polorem i elegancyą. Byłto człowiek śmiały, biegły we wszystkich ćwiczeniach fizycznych, tak w konnej jeździe jak w pływaniu oraz myśliwstwie. Ku wielkiej trwodze matki, ogromne lasy i bagna hrabstwa Duval aż nazbyt często bywały widownią jego zuchwałych czynów, niemniej jak i przystanie oraz przesmyki rzeki St. John aż do ostatniego ujścia rzeki Pablo. Dla tego też Gilbert miał naturalny pociąg do wojskowości i zupełnie był oswojony z trudami życia żołnierskiego, kiedy wybuchła wojna Północy z Południem. Zrozumiał, że obowiązek powołuje go do armii federalnej i niewahając się, poprosił rodziców o błogosławieństwo na drogę. Jakkolwiek miało to sprawić zmartwienie jego żonie i spowodować niebezpieczne położenie. James Burbank ani chwili nie myślał sprzeciwiać się życzeniu syna. On także poczytywał to za obowiązek, a obowiązki względem idei i ludzkości stawiał ponad wszystkiemi.

 Gilbert pojechał więc na Północ, ale wyjazd jego zachowywany był, o ile się dało, w tajemnicy. Gdyby wiedziano w Jacksonville, że syn Jamesa Burbanka wstąpił do wojska nordzistów, mogłoby; to ściągnąć odwet na Camdless-Bay.

 Młodzieniec został polecony przyjaciołom ojca, których tenże miał jeszcze w Stanie New-Jersey, Ponieważ Gilbert zawsze okazywał pociąg do marynarki, umieszczono go we flocie federalnej. W owym czasie awansowało się szybko, więc i Gilbert nie pozostawał w tyle. Rząd Waszyngtoński miał oko na, tego młodzieńca, który pomimo położenia, w jakiem się znajdowała jego rodzina, bez wahania oddał się na usługi świętej zasady. Gilbert odznaczył się przy ataku na fort Sumter. był na Richmondzie, kiedy ten okręt został atakowany przez pancernik Manassas przy ujściu Mississipi i dużo się przyczynił do zwycięstwa. Po tej potyczce awansowano go na podporucznika, jakkolwiek nie kończył szkoły oficerów marynarki, zarówno jak wszyscy zaimprowizowani oficerowie, którzy przedtem zajęci byli przemysłem, handlem i t. p.

 Z tym nowym stopniem przyłączył się do eskadry Komandora Dupont, brał udział w świetnych zwycięztwach przy forcie Hatteras, potem przy zajęciu Seas-Islands i od kilku tygodni był już porucznikiem jednej z kanonierek Komandora Dupont, które wkrótce miały wtargnąć w przesmyki rzeki Ś-go Jana.

 Z tem wszystkiem, Gilbert radby był, aby się ta krwawa wojna jak najprędzej skończyła; kochał bowiem i kochany. Po ukończeniu służby wojskowej, miał spiesznie powrócić do Camdless-Bay i poślubić córkę jednego z najserdeczniejszych przyjaciół swego ojca.

 P. Stannard nie należał do klasy kolonistów Florydy. Gdy owdowiał, będąc dosyć zamożnym, postanowił poświęcić się wyłącznie edukacyi córki. Mieszkał on w Jacksonville, skąd miał tylko okole 4-eh mil w górę rzeki do Camdless-Bay. Od piętnastu lat nie minął tydzień, żeby nie odwiedził rodziny Burbanków; można więc powiedzieć że Gilbert wychował się razem z Alicyą Stannard. Oddawna też projektowano pomiędzy nimi małżeństwo, które miało zapewnić szczęście obojgu. Jakkolwiek Walter Stannard pochodził z Południa, był przeciwny niewolnictwu.

 Walter Stannard był rodem z Nowego Orleanu żona zaś jego była Francuzką i zmarła bardzo wcześnie, przekazawszy córce szlachetne swoje przymioty, właściwe.

 W chwili wyjazdu Gilberta, miss Alicya okazała wielką energią; pocieszając panią Burbank, powtarzała matce narzeczonego, że byłoto obowiązkiem pójść na wojnę, że kto się bije za tę sprawę, bije się tem samem za ludzkość i w ogóle za wolność. Miss Alicya miała wtedy lat dziewiętnaście. Była to pełna dystynkcyi blondynka z oczami prawie czarnemi, cerę miała świeżą, figurę elegancką i wyraz jej twarzy tak był ruchliwy, że najmniejszy uśmiech przeistaczał całą jej istotę. Śmiała się widocznie całą duszą.

 Dla uzupełnienia obrazu rodziny Burbanków, wypada naszkicować wierne ich sługi: Marsa i Zermę.

 Gilbert, jak widzieliśmy z listu, nie wybrał się sam jeden, lecz towarzyszył mu Mars, mąż Zermy. Młodzieniec nie byłby mógł znaleźć bardziej przywiązanego towarzysza, od tego niewolnika z Camdless-Bay, który pozyskał wolność, stąpiwszy na terytorya przeciwne niewolnictwu. Ale względem Gilberta, Mars zawsze uważał się za niewolnika, nazywał go swoim „młodym panem“ i nie chciał go opuścić, jakkolwiek rząd federalny uformował już bataliony murzynów, w których mógł był znaleźć odpowiednie dla siebie miejsce.

 Mars i Zerma nie pochodzili z rasy murzynów, lecz byli metysami. Przed siedmiu laty pobrali się oni, będąc niewolnikami pewnego kolonisty, Tickborna, posiadającego majątek o kilkanaście mil od Camdless-Bay. Od kilku lat, ten osadnik pozostawał w stosunkach z Texarem, który często odwiedzał plantacyą, zawsze mile witany. Nie było w tem nic dziwnego zresztą, bo Tickborn nie używał dobrego imienia w hrabstwie. Za mało inteligentny, żeby umiejętnie prowadzić interesa, musiał wystawić na sprzedaż pewną część swoich niewolników.

 Właśnie w owym czasie, Zerma, tak źle traktowana, jak wszyscy niewolnicy plantacyi Tickborna, wydała na świat biedną istotę, z którą rozłączono ją prawie natychmiast. Podczas kiedy pokutowała w więzieniu za jakąś nie popełnioną winę, dziecię umarło na jej rękach. Łatwo sobie wyobrazić boleść Zermy i oburzenie Marsa. Ale cóż ci biedacy mogli poradzić przeciw temu panu, do którego ciało, tak martwe jak i żywe, należało, ponieważ je kupił.

 Do tego strapienia miało przybyć drugie, nie mniej okropne: nazajutrz po śmierci dziecka, Mars i Zerma, których wystawiono na sprzedaż, o mało co nie zostali rozłączeni. Nawet ta pociecha miała im być odmówioną, żeby mieli wspólnego pana. Wystąpił ktoś, co nie mając plantacyi, chciał jednak kupić Zermę, był nim Texar. Miał on już spisać kontrakt z Tickbornem, lecz w ostatniej chwili nowy kupiec ofiarował wyższą cenę. Byłto James Burbank, który był świadkiem tej licytacyi na niewolników.

 James Burbank potrzebował właśnie mamki dla swojej córeczki: dowiedziawszy się, że jedna z niewolnic Tickborna, której dziecko umarło, odpowiada wszelkim warunkom, zamierzył kupić samę tylko mamkę; ale poruszony łzami Zermy, bez wahania zapłacił za nią i jej męża więcej, aniżeli dotąd ofiarowano.

 Texar znał Jamesa Burbanka, który już kilka razy wygnał go ze swojego terytoryum, jako człowieka podejrzanej reputacyi. Odtądto nawet datowała się jego nienawiść względem całej rodziny z Camdless-Bay. Probował on walczyć ze swym bogatym współzawodnikiem, a gdy mu się to nie udawało, zawziął się: podwoił cenę żądaną przez Tickborna za metyskę i jej męża. Rezultat był tylko taki, że Jamesowi Burbankowi wypadło zapłacić bardzo drogo za tę parę, gdy mu ją w końcu przysądzono.