Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wraz z grupą równie niezwykłych postaci wyrusza w nieprawdopodobną podróż po literackich dziełach i epokach, z reguły odnosząc sukcesy. Wszystko jednak wywraca się do góry nogami, gdy Mori odkrywa, że w książce, której jest bohaterem, autor też postanawia kogoś zabić…
W tej historii tylko kilka stron dzieli Shakespeare’a, Prousta, Hemingwaya od Leonarda di Caprio, Samuela Becketta, Przyjaciół czy Doktora Who. Tu historia przeplata się z baśnią, baśń z dramatem, mit z współczesnym światem. Dość wspomnieć, że – jest taka możliwość – o życiu na Ziemi decydują tajemniczy Kardaszianie – elita wszechświata.
Napisana w mistrzowskim stylu, nagrodzona Nagrodą Literacką Unii Europejskiej książka usatysfakcjonuje najbardziej wymagających czytelników, zwłaszcza tych, którzy cenią w książce absurdalny humor, zabawę słowem oraz nieposkromioną wyobraźnię autora. To abstrakcyjna, nieprawdopodobna, momentami wręcz szalona historia, w której pełno jest znanych z klasyki literatury, teatru i filmu postaci oraz aluzji do niezliczonej ilości dzieł literackich.
Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Writers’House of Georgia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cierpiącym drzewom,jako zadośćuczynienie za nieznaczne szkodyspowodowane zużyciem papieruna tę dedykację.
Prolog
Śmierć nastawił budzik na czwartą trzydzieści trzy.
Od czasu, kiedy insomnia stała się jego największym, nieznającym spoczynku wrogiem, zaczął wszystko liczyć. Najpierw barany (dziesięć tysięcy sto dziesięć!), potem nieprzespane noce (siedem tysięcy siedemset siedem!), następnie liczbę sekund potrzebnych do policzenia baranów i nieprzespanych nocy (osiemnaście tysięcy i trzy!), liczbę sekund potrzebnych do policzenia sekund potrzebnych do policzenia baranów i nieprzespanych nocy... Gdy to nie pomogło, uświadomił sobie, że oprócz mało sensownego liczenia istnieje jeszcze sześćset dwadzieścia (!) sposobów na walkę z bezsennością, a zatem zdecydował się na jeden z nich.
Najpierw pomyślał: „Nie będę o niczym myśleć”. Ale już pomyślał, a to przecież też jest myśl, kiedy się myśli o tym, żeby o niczym nie myśleć, i od tego myślenia rozbolała go czaszka. Wyciągnął więc jakieś tomiszcze Prousta, mając nadzieję, że zaśnie z nudów, ale już po chwili zrobiło mu się żal straconego czasu, który na to poświęcił. Nie pomogło zamykanie oczu na wszelką niesprawiedliwość ani wyobrażanie sobie, jak czytana jest publicznie książka telefoniczna Tokio. W końcu machnął na to kośćmi śródręcza i palców. „A co ma powiedzieć licho? Ono w ogóle nie śpi”, stwierdził, po czym, w oczekiwaniu na sen, zaczął gapić się w ścianę...
Ściana stanowiła część przytulnego, ale niemal pozbawionego życia gabinetu. Po prawej stronie ściany były drzwi, na drzwiach wisiał plakat, na plakacie – Jim Morrison – jego ulubiony wykonawca i ważny element wciąż niepełnej kolekcji. W zbiorze powinno znaleźć się dwadzieścia siedem unikatowych eksponatów, a kiedy to nastąpi, Śmierć założy najlepszą w historii grupę muzyczną. Z głośnymi nazwiskami nie mniej głośnych wykonawców oraz sequelami światowych hitów. Na przykład takimi jak Also Like, Haha and Wow i Five more months, please[1]. Aby wybór drogocennych eksponatów był trafiony, potrzebna była jubilerska precyzja, gdyż liczba osób, które chciały znaleźć się w składzie zespołu, stwarzała zagrożenie dla jakości przedsięwzięcia.
Tamże, w rogu, gdzie jedna ściana spotykała się z drugą, zaczynała się galeria zdjęć. Ich liczba była ogromna (osiem tysięcy siedemset pięćdziesiąt pięć!). Zdjęcia przedstawiały Śmierć we własnej osobie. Jego życiorys. Kronikę Śmierci, który stawiał się do pracy. Na zdjęciach tu i ówdzie przypisy, które doskonale oddawały całą jego historię: Czas życia i czas śmierci.
Na trzeciej ścianie wisiała dużych rozmiarów kosa. Ukośnie, na dwóch gwoździach. Odkąd pojawiły się nowe technologie, Śmierć używał jej rzadko i to głównie jako kijka do selfie, skoro dotąd przedstawiano go właśnie z nią. Nie miał serca walczyć z tym ludzkim wyobrażeniem. Nie był już jednak najmłodszy i zabieranie ze sobą kosy po prostu śmiertelnie go nużyło. Miał za to jej symbol na kursorze. Na specjalnym ustrojstwie w kształcie Atropos[2] w folderze o nazwie „Ludzkość” złożonym z niezliczonych (siedmiu tysięcy czterystu dwudziestu!) mniejszych folderów („Wojna”, „Kataklizm”, „Choroba”, „Nieszczęśliwy wypadek”, „Starość”, „Terroryzm”, „Ukrzyżowanie”, „Premia Darwina”[3] itd.) trzymał siedem miliardów osiemset milionów pięćset tysięcy trzysta dwadzieścia plików (nieprzeliczona liczba!). Jego praca polegała na nieustannym porządkowaniu i czyszczeniu tej kartoteki.
Nad atroposem znajdowały się drewniane półki wypełnione głównie książkami Terry’ego Pratchetta. Zdaniem Śmierci Pratchett tworzył niezapomniane powieści, dopóki Śmierć nie został zmuszony do umieszczenia jego pliku w przegródce z napisem „Alzheimer”. Inne dzieła miały nie mniej mistrzowskich autorów. Na półkach stały książki Manna, Zusaka, Saramago, Christie... Krótko mówiąc, wszystkich, którzy w poszukiwaniu wieczności próbowali pisać o Śmierci i tym samym ożywiali jego narcystyczną bibliotekę...
...Śmierć potarł kośćmi palców wskazujących wlepione w ścianę oczodoły. Jego bezsenność miała przyczyny wyłącznie natury psychologicznej. Bał się, że ze zmęczenia zaśnie tak głęboko, że nie usłyszy rano budzika. „Jeszcze tylko dziś, a potem już naprawdę pójdę do psychologa”, pomyślał. Ostatnim psychologiem, którego odwiedził, był Zygmunt Freud. To było w trzydziestym dziewiątym roku, w dwudziestym wieku, a wizyta miała charakter służbowy, jako że plik z napisem „Sigmund Freud – 1856” od dawna znajdował się w przegródce „Ciężka choroba” i w momencie spotkania ze Śmiercią psycholog sam spoczywał na kozetce. „Nie szkodzi, jemu i tak lepiej wychodziły rozmowy o snach niż o bezsenności”, uspokoił samego siebie Śmierć, przypominając sobie, że jego insomnia zaczęła się na długo przed odkryciami Freuda. Konkretnie zaś po tych kilku sytuacjach, w których musiał wykazać się wyjątkową przytomnością umysłu. Tymczasem Śmierć spał, a świat właśnie się zmieniał:
Alois miał umrzeć w nocy, po odbytym stosunku. Koniecznie. Śmiertelnie i nieodwołalnie. W przeciwnym wypadku eksperyment by się nie powiódł i Śmierć odpowiadałby za to przed swoimi stwórcami.
Tamtego wieczoru Alois zionął wieloma rzeczami, ale na pewno nie wyzionął ducha. Był tak pijany, że własny palec dwoił mu się w oczach, następnie te dwa palce zmieniły się w cztery, a cztery palce – w osiem, co w efekcie dało taką anomalię anatomiczną, że musiał zamknąć oczy i lekkimi potrząśnięciami głowy wrócić do siebie. Z tej samej przyczyny stojący pod swoim domem Alois, odnalazłszy jedyne spośród szesnastu realne drzwi, ujrzał Klarę, potem dwie Klary, następnie kolejno – cztery i osiem Klar, w efekcie czego zamknął oczy, potrząsnął lekko głową i zanim Klara zdążyła się jeszcze bardziej rozmnożyć, zaciągnął ją do sypialni – w celu zwiększenia liczby ludzi na świecie.
Seks nie był taki, jakim pokazują go na romantycznych filmach. Był raczej rodem z filmu dokumentalnego. Takiego z kanału Animal Planet. Alois sapał jak lokomotywa braci Lumière i był podobnie autentyczny jak kino tychże braci.
Dokładnie w tym momencie miał nastąpić zaplanowany wcześniej atak serca.
Ale Śmierć zaspał.
Ze skutkiem losowym.
Po kilku minutach Alois zakończył swoje sprawy, po czym z cichym westchnieniem osunął się z Klary na łóżko. Na pierwszy rzut oka ta noc nie była ani odrobinę bardziej bajeczna od tysiąca innych nocy, a jednak to właśnie tego wieczoru mały Adolf z łatwością pokonał konkurentów i z prędkością błyskawicy pomknął w stronę komórki jajowej...
...Nieprzyjemne wspomnienie odebrało Śmierci nie tylko sen, ale i ochotę na myślenie o spaniu. Wstał, zdjął pelerynę i przejrzał się w lustrze. „Mógłbym trochę przytyć. Zostały ze mnie same kości”, pomyślał, po czym powiesił pelerynę na krześle elektrycznym i zaczął rozmyślać nad urlopem. Już od dawna mu się należał. Przez tyle milionów lat nie opuścił ani jednego dnia w pracy. „On to ma dobrze, chociaż w niedzielę odpoczywa”, burknął pod nosem, gdy nagle w ciemności zauważył jakąś postać. No, tylko halucynacji brakowało! Przetarł oczodoły kośćmi palców i wytężył wzrok. Nikogo nie było widać. Uspokojony, położył się i z powrotem oddał się marzeniom. Jak szybko upłynął czas! Pamiętał Abla, jakby to było w zeszłym wieku. Był wtedy zwykłym stażystą i nie mógł przyzwyczaić się do pracy. Ile się nabiegał za jednym Matuzalemem... Potem ten straszny deszcz. Pracował bez wytchnienia przez czterdzieści dni, a jeden zapijaczony cieśla zniweczył cały jego wysiłek. Woda przywołała wspomnienie „Titanica”. Strasznie było zimno tej nocy – chłód przenikał do kości... Brr... Wzdrygnął się, choć pamiętał również upały. Raz był taki piekielny gorąc w Londynie, że wszystko dosłownie się paliło. Na wspomnienie ognia z odmętów pamięci wynurzył się Archimedes. Gorąca kąpiel... Z Maratem... Ciepła woda opływa go przyjemnie. Przeszedł go dreszcz od kości ciemieniowej aż po śródstopie. Rozluźnił się.
„Nie mogę zasnąć!”, zdążył tylko pomyśleć i zapadł w sen.
Dochodziła czwarta.
Jeszcze jeden prolog
Gdy Memento Mori obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że jest postacią literacką i wie o sobie tylko trzy rzeczy:
1) to, że ma dziwne imię („Memento Mori”);
2) to, że jest postacią literacką;
3) to, że pamięta o sobie tylko trzy rzeczy.
W takiej sytuacji bycie postacią jest cokolwiek trudne, zwłaszcza że zazwyczaj nikt nie poprzestaje na prologu. Tymczasem nie zna się ani swojej przeszłości, ani przyszłości, a o teraźniejszości wie się tak mało, że wszystko mieści się w trzech zdaniach. Wokół nie ma nic. Jeśli podejdzie się do okna, to również zobaczy się tam pustkę. Ba, nie zobaczy się nawet okna, dopóki autor nie napisze, że pokój, w którym się znajdujesz, ma cztery szerokie okna, z których rozpościera się wspaniały widok na czarodziejską górę, że okolica ma szczególny urok późną jesienią, kiedy gałęzie drzew zamieniają się w gigantyczne pędzle, zaś liście – w farby, że z okna wychodzącego na południe można podziwiać przelot niebieskich ptaków i tak dalej, bez końca. Ale Memento Mori nie podejdzie do okna, ponieważ opisy natury wydają mu się nienaturalne. Ogólnie rzecz biorąc, żywi głębokie przekonanie, że jedno żywe drzewo jest o wiele ważniejsze niż strony pełne najpiękniejszych jego opisów, dla których wyprodukowania to drzewo ścięto. Ale Memento Mori nie wie jeszcze, co wie, i wie tylko tyle, co do tej pory o nim tutaj napisano.
Trzeba jednak zaznaczyć, że w odróżnieniu od niego, większość postaci nie uświadamia sobie, że są postaciami, i nie wie, że nawet najprostsze wydarzenia z ich życia – np. to, że na obiad zjedzą rosół, a nie pomidorową – rodzą się w czyjejś głowie. Podobna naiwność wcale nie budzi zdziwienia. Wyobraźcie sobie, że pewnego razu przychodzi do was obcy człowiek i mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu: „Ziemia w rzeczywistości jest planetą opisaną w książce autora mieszkającego na planecie zwanej Kardaszem i tak naprawdę nie istniejecie”. Uwierzycie? Oczywiście, że nie.
Co się tyczy Memento Mori, to najpierw odkrył, a następnie uwierzył, że jest postacią. Wszystko jest możliwe w świecie, w którym człowiek podczas snu może zamienić się w ogromnego owada lub czarnego kota chodzącego na dwóch łapach, który, za pomocą jakiejś diabelskiej sztuczki, jeździ uczepiony tramwaju. „Jednakowoż”, myśli Memento Mori, „jeśli autor rządzi również myślami postaci, to być może za jego wolą mam odczuć iluzję, że działam niezależnie...”. Nie czas jednak pochylać się nad takimi drobnostkami, podczas gdy stajemy się postacią i tym samym zdobywamy wielką literacką władzę: możemy nastawiać postacie przeciwko ich autorowi, możemy wykpiwać jego słowa („Nie sądziłem, że po okresie wczesnej jury ktoś jeszcze używa tego czasownika”) i w ogóle podróżować po książkach. Kto w takim momencie zastanawia się nad tym, czy to wszystko dzieje się za przyzwoleniem czy też wbrew woli autora? Nikt! I Memento Mori też nie będzie sobie tym zaprzątał głowy. Autor umarł. Ten, kto to powiedział, też umarł. Niech żyje nowa postać!
Trzy gwiazdki stanowią w pewnym sensie zamiennik zdania „Upłynął czas”. Innymi słowy, na przestrzeni tego jednego niedokończonego zdania, pomiędzy zakończeniem poprzedniego akapitu a rozpoczęciem niniejszego, w życiu Memento Mori nie wydarzyło się nic szczególnego. Głównie jadł i spał. Ponieważ jednak nikt nie czyta historii o sytych i śpiących bohaterach, Memento Mori postanowił, że leżenie i trawienie należy zastąpić czymś bardziej treściwym. Jak by nie było, posiadał szczególną moc. A niekorzystanie z supermocy to jak niepamiętanie hasła do własnego Wi-Fi. Zwłaszcza jest tak w świecie opanowanym przez wrednych autorów, którzy uśmiercają swoje postaci jednym pociągnięciem pióra. Taki niesprawiedliwy świat potrzebuje superbohatera. Supermento! Mementomoriman!! Termimentomori!!!...
No dobra, niech będzie po prostu: „Memento Mori”.
Kilka dobrych lat (może się wydawać dużo, ale w rzeczywistości historia ta mieści się w piętnastu literach) spędził na studiowaniu literatury, począwszy od książki Przeczucia końca, przezKrótkie opowiadania, kończąc naNiekończącej się opowieści. Po studiach rozpoczął podróż po książkach – z misją uratowania występujących w nich protagonistów. Raz przekonywał Romea i Julię, że nie trzeba ze wszystkiego robić tragedii i jeszcze będą słodko wspominać tę historię, innym razem udzielał pierwszej pomocy Ostapowi Benderze, jeszcze innym razem ratował topiącego się w rzece Hipolita Worobianinowa (Bolivar dwóch nie udźwignie[4]) i, zaopatrzony w wynalezioną dużo później penicylinę, przybył do pewnego sanatorium w Davos. Niekiedy odnosił zwycięstwo nad autorem, a niekiedy przeszkadzała mu w tym objętość powieści – zanim dotarł do miejsca tragedii, już było po wszystkim, czyli po głównym bohaterze. Raz spróbował szczęścia w Wojnie i pokoju, ale szybko złożył broń. Nie udało mu się uratować ani dziewic planujących samobójstwo, ani ***Spoiler Alert***[5]. Cóż począć – działał w pojedynkę, a innych bohaterów były miliony. Nie mógł uratować wszystkich, nie było zresztą takiej potrzeby. Profesora Moriarty’ego sam popchnął w wodospad Reichenbach i do dziś nie może wymazać z pamięci osłupienia, jakie pojawiło się na twarzy Holmesa, który nie był w stanie w żaden sposób wyjaśnić tej interwencji deus ex machina.
Ale powiedzmy sobie szczerze – nawet podróże po książkach nie były szczególnie interesujące, choć bezsprzecznie lepsze od trybu „jedzenie-spanie”. Jednak jeszcze kilka akapitów i, zirytowany liczbą literackich aluzji, czytelnik z takim hukiem zamknąłby książkę, że rozpłaszczyłby Memento Mori między kartkami. Żeby zatrzymać czytelnika, potrzebna była akcja, i to wtedy właśnie Memento Mori dokonał odkrycia, dzięki któremu uniknął ciosu zadanego wiszącym nad jego głową mieczem Damoklesa – gdy był zajęty innymi powieściami, w jego własnej książce ktoś zaplanował morderstwo. Dokładnie o czwartej trzydzieści trzy. W prologu wszystko było dokładnie opisane, nie wyjaśniono tylko jednej kwestii:
Kto miał zostać zamordowany?
Przepraszam, czeka pana śmierć!
Spoiler #1: Ernest Hemingway jest mordercą
– Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że macie możliwość unicestwienia jednej postaci historycznej. Kto, waszym zdaniem, byłby postacią, której zniknięcie zmieniłoby świat? – Profesor Arno wyjął okulary z kieszeni koszuli, ale zamiast założyć je na nos, położył je na stole. – Zakładam, że większość z was pomyślała o Adolfie Hitlerze... Ale jeśli macie inne wersje, przedyskutujmy je.
Inne wersje były. Nie było natomiast chętnych do zabrania głosu. Cisza utwierdziła profesora Arno w przekonaniu o jego słuszności. Pewnie przeszedł do dalszej części wykładu:
– Warto zadać sobie pytanie, dlaczego Hitler stał się marką w czasie drugiej wojny światowej? Czy stało się to za sprawą charakterystycznego wąsa? Czy też dokonał tego ów specyficzny gest, który dziś nadaje się tylko do zatrzymywania taksówki? A może swastyka jest idealnym logo? Czy też wszystkiemu winna jest ta charyzma, która najpierw wywołała wiatr zmian w Niemczech, a następnie pogrążyła Europę w wojennej zawierusze?
– Może dlatego, że spowodował śmierć tylu ludzi? – zaproponował jakiś mądrala z głębi sali.
– Właśnie chodzi o to, że nie. Jeśli do mierzenia wielkości danej jednostki użyjemy liczby zamordowanych przez delikwenta osób, to Mao Zedongowi należałby się piedestał większy od Wielkiego Muru Chińskiego. Jego reżim pochłonął pięćdziesiąt milionów więcej ofiar niż faszyzm. A jednak nie przypominam sobie dyskusji o tym, co by się stało, gdyby ktoś podróżujący w czasie zamordował nowo narodzonego Mao w jego małej chińskiej wiosce... – Profesor Arno podniósł leżące na stole okulary, a ponieważ opisy czynności uważał za bezsensowne wtręty, resztę lekcji postanowił spędzić bez ruchu na stojąco. – Tymczasem Hitler doczekał się już wszystkich możliwych wersji scenariusza. A to ocalony z Holokaustu żydowski uczony buduje maszynę pozwalającą podróżować w czasie, żeby zabić małego Adolfa, innym razem mordują już dorosłego Hitlera, a jego następca podbija całą Europę. W jeszcze innej wersji alternatywny bieg zdarzeń skutkuje zwycięstwem Führera w wojnie, a w jeszcze innej Hitler nie oblewa egzaminu, co oznacza, że do końca swego życia, zamiast wizji unicestwienia, maluje dla potomnych średniej jakości obrazy.
– Gdyby Hitler się nie narodził, to czy wojna i tak by się wydarzyła? Innymi słowy, co ma większy wpływ na historię: okoliczności czy konkretni ludzie? – zapytał siedzący w pierwszym rzędzie mężczyzna w koszulce z Che Guevarą.
– Na ten temat wiele zostało powiedziane i napisane. – Profesor Arno zrobił pauzę i założył okulary. – Ujmijmy to w następujący sposób: jeśli Führer był tylko odpowiednią osobą w odpowiednim czasie i miejscu, to dlaczego postaci takie jak Franciszek Ferdynand[6] i Gavrilo Princip[7] objaśnia się przypisami, a Hitlera nie? Czy mniejsza była rola Ferdynanda i Principa w świadomym czy też nieświadomym wywołaniu pierwszej wojny światowej? Na pierwszy rzut oka nie dostrzegamy różnicy, która tkwi właśnie w „obiektywnych okolicznościach” i „konkretnych ludziach”. Gdyby Gavrilo Princip się nie narodził, to ktoś inny z pewnością uśmierciłby Franza Ferdynanda lub tego, kto urodziłby się zamiast niego. Czyli wybuch pierwszej wojny światowej w Europie był pryncypialnie przesądzony. Co się tyczy drugiej wojny światowej, to, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie jej rozpoczęcia bez Hitlera. Jego miejsce w historii ludzkości jest niepodważalne...
...Sam Arno, który w dowodzie figurował jako „Arnold”, a w bankach jako „pan Arnold”, od dzieciństwa marzył o tym, żeby zmienić bieg historii, jednak w życiu udało mu się zmienić wyłącznie cel. Najpierw chciał zostać astronautą, potem aktorem teatralnym, w końcu zapragnął oddać się archeologii. Z wszystkich możliwych ról przypadła mu rola Hamleta – całe życie uganiał się za czaszkami, a konkretnie za Homo Cośtamikusami. Z dziurami w uzębieniu i o niezbyt atrakcyjnej aparycji. Kopał niestrudzenie dwadzieścia lat, po to tylko, by odkryć, że wszystko warte odkrycia zostało już odkryte. W konsekwencji pogrzebał głęboko własne marzenia i resztę życia poświęcił na szukanie alternatywnych sposobów zapisania się w historii.
Jeśli ująć to bardziej literacko, idea zapisania się w historii stała się jego obsesją.
– W rzeczywistości ludzie nie zmieniają historii. Ludzie ją tworzą. Jeśli chcesz zmienić historię, to musisz zostać historykiem albo... – profesor Arno poprawił okulary na nosie i przypomniał sobie, że podobne zdanie wygłosił pewien francuski pisarz – ...wrócić do przeszłości wehikułem czasu i, dajmy na to, zmusić Hitlera, żeby wyrzekł się swojej walki...
– No tak, ale... – nie wytrzymał ktoś i ponieważ już powiedział: „No tak, ale”, był zmuszony dokończyć zdanie: – ... uczeni dowiedli przecież, że podróż w czasie jest niemożliwa.
– Ja natomiast mogę dowieść tu i teraz, że ci uczeni mogą się mylić. – Profesorowi Arno skończyły się pomysły na niebanalny gest z użyciem okularów. Sposępniał, poszukując w myślach mało znanego czasownika. – Miną lata i dla człowieka stanie się niemożliwe wyłącznie wymyślenie tego, co mogłoby być dla niego niemożliwe.
Profesor Arno już dawno zauważył, że zabawy słowne w stylu: „Martwi mnie to, że nic mnie nie martwi”, „Przepraszam, ale ja nigdy nie przepraszam”, „Boję się tylko własnej odwagi” były prostą metodą wywołującą wrażenie, że jest się elokwentnym. Dlatego też nie przepuszczał okazji do skorzystania z tego wytrychu.
– A tak w ogóle, to skąd możecie mieć pewność, że ten czas, w którym się znajdujemy, ta lekcja, nie stanowią już dla kogoś historii? Czy jesteście przekonani o tym, że to my jesteśmy tu pierwsi, w tym miejscu i czasie, w tym continuum? Że nikogo przed nami nie było i że „jutro” jeszcze nie nastąpiło?
O mało co sam nie wzruszył ramionami. Nikt tego jednak nie zauważył. Łącznie z nim samym.
– Wyobraźmy sobie, że wymyśliliśmy wehikuł czasu i wybraliśmy się odwiedzić na przykład van Gogha...
Twarz siedzącej w trzecim rzędzie dziewczyny rozjaśniła się, gdy młoda kobieta usłyszała nazwisko znanego malarza, a w jej oczach o kolorze nocnego nieba zapaliły się gwiazdy.
– I oto stoi przed nami Vincent w poplamionym farbami malarskim kitlu, maluje słoneczniki, jest święcie przekonany, że to, co się dzieje, jest teraźniejszością i że poza tą chwilą nic jeszcze się nie wydarzyło, do dwudziestego pierwszego wieku jest daleko, podobnie jak do jego sławy... Tymczasem my w najprostszy sposób możemy udowodnić ludziom żyjącym wiele lat przed nami, że wcale tak nie jest. Co prawda, nie uwierzą nam i uznają za wariatów, ale potem...
– Doktor go wsadzi w Tardisa i razem z jego obrazami zabierze do galerii!
– Doktor kto? – zapytał profesor Arno i zanotował w pamięci, że po lekcji ma wyszukać w internecie, co to jest ten Tardis. Czuł się bardzo nieswojo, kiedy ktoś miał wiedzę na temat, o którym nie miał pojęcia. – Ale w sumie, jakie to ma znaczenie? Chciałem powiedzieć tylko, że nie jest wykluczone, że w odległości dwustu lat od tej chwili ktoś, prowadząc lekcję, mówi o tym, że dwieście lat wcześniej stał tutaj pewien profesor i opowiadał studentom o żyjącym cztery wieki wcześniej van Goghu.
Kilka osób na sali doszło w tym momencie do wniosku, że profesor Arno jest najmądrzejszym człowiekiem, jakiego spotkali w życiu. W mieście też panowało podobne przekonanie, co samego profesora niezmiernie dziwiło. W końcu jego wykłady nie zawierały żadnej głębokiej filozofii ani on sam nie miał jakichś szczególnych kompetencji. Mimo to, a może właśnie dlatego, nigdy nie narzekał na frekwencję. Co więcej, po niektórych spotkaniach płacono mu sowite honoraria za to, że po raz tysięczny pierwszy powtórzył to, co powiedział już tysiąc razy za darmo.
– Tyle tylko, że wehikuł czasu spowodowałby niewiarygodną zapaść w historii...
...do której profesor Arno nadaremnie próbował się legalnie dostać przez ostatnie dziesięć lat. Wojna od razu została wykluczona – nie urodził się dowódcą, a kolektywne wejście do historii („Bohaterowie wojny”, „Grupa Kampinos”, „Trzystu Spartan”) go nie urządzało; szybko porzucił też myśl o podpaleniu jakiejś słynnej świątyni. Po pierwsze, był uczonym i nie przystoi mu plagiat. Po drugie, ta droga szybciej zaprowadziłaby go do celi niż do wrót historii. Spróbował polityki, ale zanim zdążył coś zmienić, sam został zmieniony. W końcu, kiedy zabrakło mu pomysłów, postanowił, że przed śmiercią wygłosi wstrząsającą mowę i tym sposobem zapisze swoje imię w pamięci potomnych.
Jeśli ująć to bardziej literacko, przed śmiercią miał wygłosić nieśmiertelne słowa...
– Czy może pan prostym językiem wyjaśnić nam, jak działa wehikuł czasu?
– Wrócimy do tego zagadnienia za chwilę... – Profesor Arno użył powszechnie stosowanej metody na uniknięcie tematu, o którym nie miał pojęcia. – Ale powiem państwu jedno. Być może podróż w czasie w naszym wyobrażeniu graniczy z cudem, ale historia nie raz już dowiodła, że „cud” jest tylko synonimem „perspektywy”. Dziś nikogo nie zadziwimy ani planami łodzi podwodnej, ani, nie przymierzając, przemianą wody w wino. Czas cudów powoli się kończy, a jeśli nie są poparte dowodami w postaci zdjęć lub nagrań, to ludzie nie wierzą w nie. Jeśli nawet zobaczą takie nagrania, to i tak uznają to, co widzą, za efekt montażu.
...W życiu profesora nie zdarzył się ani jeden cud. Nie przeżył ani jednego wydarzenia, o którym mógłby po latach opowiadać wnukom. Z drugiej jednak strony nie posiadał wnuków, a co za tym idzie, nie miał potrzeby opowiadania o swoich fantastycznych przeżyciach. W świecie panuje idealna równowaga. Najważniejsze, aby w końcowym rozrachunku wszystkie niewypowiedziane przez niego zdania złożyły się na idealną mowę przedśmiertną. By ta mowa była krótka, przepełniona mądrością i zapadała w serce. Jak zdanie, które widniało na ścianie obozu koncentracyjnego: „Jeśli Bóg istnieje, będzie musiał mnie długo błagać, bym mu przebaczył”.
Jeśli ująć to bardziej literacko, chciał stworzyć myśl, która byłaby podsumowaniem całego jego życia.
– Czy wie pan, że cała ta wielowiekowa historia w rzeczywistości już jest napisana? – Profesor Arno wychodził z budynku uniwersytetu, kiedy dobiegł go nieznany głos. Nieznajomy miał na sobie koszulkę z podobizną Che Guevary i obydwoje oczu w tym samym kolorze[8]. – Wszystko jest fikcją. My zaś jesteśmy tylko częścią tego eksperymentu, który najprawdopodobniej zakończy się pańską śmiercią.
Profesor Arno