W tej powieści wszyscy umierają - Beka Adamaszwili - ebook + książka

W tej powieści wszyscy umierają ebook

Adamaszwili Beka

4,2

Opis

Wraz z grupą równie niezwykłych postaci wyrusza w nieprawdopodobną podróż po literackich dziełach i epokach, z reguły odnosząc sukcesy. Wszystko jednak wywraca się do góry nogami, gdy Mori odkrywa, że ​​w książce, której jest bohaterem, autor też postanawia kogoś zabić…

W tej historii tylko kilka stron dzieli Shakespeare’a, Prousta, Hemingwaya od Leonarda di Caprio, Samuela Becketta, Przyjaciół czy Doktora Who. Tu historia przeplata się z baśnią, baśń z dramatem, mit z współczesnym światem. Dość wspomnieć, że – jest taka możliwość – o życiu na Ziemi decydują tajemniczy Kardaszianie – elita wszechświata.

Napisana w mistrzowskim stylu, nagrodzona Nagrodą Literacką Unii Europejskiej książka usatysfakcjonuje najbardziej wymagających czytelników, zwłaszcza tych, którzy cenią w książce absurdalny humor, zabawę słowem oraz nieposkromioną wyobraźnię autora. To abstrakcyjna, nieprawdopodobna, momentami wręcz szalona historia, w której pełno jest znanych z klasyki literatury, teatru i filmu postaci oraz aluzji do niezliczonej ilości dzieł literackich.

Książka wydana w ramach projektu KSIĄŻKI DO ZADAŃ SPECJALNYCH.

 

Książkę poleca:

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Writers’House of Georgia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
4
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karaszda

Dobrze spędzony czas

Przemiał motywów, czwartej ściany i zawieszenia postaci znany choćby z Gniazda Światów Huberatha czy Czerwonych Koszul Scalziego ale w mocno postmodernistycznej odsłonie. Wiele nawiązań, swoisty hołd dla Douglasa, Pratchetta i tym podobnej twórczości, jak powyżsi na sterydach. Pierwsza połowa 10/10. Potem autor trochę się wyprztykał z pomysłów i gier słownych, przez 100 stron co chwilę kisłem a potem już tylko czasem wypuszczałem szybciej powietrze nosem. Choć nie znaczy, że pod koniec było źle, nie, to wciąż jazda bez trzymanki przez meandry stylistyki, wykpienie i karykaturalizacja literatury wszelakiej. Autor musiał niezłe używanie podczas pisania. Warto przeczytać, ciekawa, absurdalna i bzdurna podróż, trafiła do mnie.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu ამ რომანში ყველა კვდება
Au­tor: Beka Ada­masz­wi­li
Co­py­ri­ght © Ba­kur Su­la­kau­ri Pu­bli­shing 2018
Tłu­ma­cze­nie: Mag­da No­wa­kow­ska
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: Ka­ta­rzy­na Węgie­rek
Re­dak­cja: Han­na Tru­bic­ka
Ko­rek­ta: Mag­da­le­na Wój­cik
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Be­ata Da­now­ska
Ad­ap­ta­cja okład­ki: Be­ata Da­now­ska
Opie­ka pro­duk­cyj­na: Mul­ti­print Jo­an­na Da­nie­luk
© for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg, Pia­secz­no 2022 Wy­da­nie I
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
ISBN 978-83-965236-3-1
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄG
www.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.
Pro­jekt wspó­łfi­nan­so­wa­ny w ra­mach pro­jek­tu Unii Eu­ro­pej­skiej. Wspar­cie Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej dla wy­da­nia tej pu­bli­ka­cji nie sta­no­wi po­par­cia dla tre­ści, któ­re od­zwier­cie­dla­ją je­dy­nie po­glądy au­to­rów, a Ko­mi­sja nie może zo­stać po­ci­ągni­ęta do od­po­wie­dzial­no­ści za ja­kie­kol­wiek wy­ko­rzy­sta­nie in­for­ma­cji w niej za­war­tych.
Do­fi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go po­cho­dzących z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pa­ństwo­we­go fun­du­szu ce­lo­we­go.
Ksi­ążka wy­da­na w ra­mach pro­jek­tu „Ksi­ążki do za­dań spe­cjal­nych”
Tłu­ma­cze­nie ksi­ążki zo­sta­ło do­fi­nan­so­wa­ne przez Wri­ters’ Ho­use of Geo­r­gia
Ksi­ążka uho­no­ro­wa­na Na­gro­dą Li­te­rac­ką Unii Eu­ro­pej­skiej

Cier­pi­ącym drze­wom,jako za­do­śću­czy­nie­nie za nie­znacz­ne szko­dyspo­wo­do­wa­ne zu­ży­ciem pa­pie­runa tę de­dy­ka­cję.

Pro­log

Śmie­rć na­sta­wił bu­dzik na czwar­tą trzy­dzie­ści trzy.

Od cza­su, kie­dy in­som­nia sta­ła się jego naj­wi­ęk­szym, nie­zna­jącym spo­czyn­ku wro­giem, za­czął wszyst­ko li­czyć. Naj­pierw ba­ra­ny (dzie­si­ęć ty­si­ęcy sto dzie­si­ęć!), po­tem nie­prze­spa­ne noce (sie­dem ty­si­ęcy sie­dem­set sie­dem!), na­stęp­nie licz­bę se­kund po­trzeb­nych do po­li­cze­nia ba­ra­nów i nie­prze­spa­nych nocy (osiem­na­ście ty­si­ęcy i trzy!), licz­bę se­kund po­trzeb­nych do po­li­cze­nia se­kund po­trzeb­nych do po­li­cze­nia ba­ra­nów i nie­prze­spa­nych nocy... Gdy to nie po­mo­gło, uświa­do­mił so­bie, że oprócz mało sen­sow­ne­go li­cze­nia ist­nie­je jesz­cze sze­śćset dwa­dzie­ścia (!) spo­so­bów na wal­kę z bez­sen­no­ścią, a za­tem zde­cy­do­wał się na je­den z nich.

Naj­pierw po­my­ślał: „Nie będę o ni­czym my­śleć”. Ale już po­my­ślał, a to prze­cież też jest myśl, kie­dy się my­śli o tym, żeby o ni­czym nie my­śleć, i od tego my­śle­nia roz­bo­la­ła go czasz­ka. Wy­ci­ągnął więc ja­kieś to­misz­cze Pro­usta, ma­jąc na­dzie­ję, że za­śnie z nu­dów, ale już po chwi­li zro­bi­ło mu się żal stra­co­ne­go cza­su, któ­ry na to po­świ­ęcił. Nie po­mo­gło za­my­ka­nie oczu na wszel­ką nie­spra­wie­dli­wo­ść ani wy­obra­ża­nie so­bie, jak czy­ta­na jest pu­blicz­nie ksi­ążka te­le­fo­nicz­na To­kio. W ko­ńcu mach­nął na to ko­śćmi śró­dręcza i pal­ców. „A co ma po­wie­dzieć li­cho? Ono w ogó­le nie śpi”, stwier­dził, po czym, w ocze­ki­wa­niu na sen, za­czął ga­pić się w ścia­nę...

Ścia­na sta­no­wi­ła część przy­tul­ne­go, ale nie­mal po­zba­wio­ne­go ży­cia ga­bi­ne­tu. Po pra­wej stro­nie ścia­ny były drzwi, na drzwiach wi­siał pla­kat, na pla­ka­cie – Jim Mor­ri­son – jego ulu­bio­ny wy­ko­naw­ca i wa­żny ele­ment wci­ąż nie­pe­łnej ko­lek­cji. W zbio­rze po­win­no zna­le­źć się dwa­dzie­ścia sie­dem uni­ka­to­wych eks­po­na­tów, a kie­dy to na­stąpi, Śmie­rć za­ło­ży naj­lep­szą w hi­sto­rii gru­pę mu­zycz­ną. Z gło­śny­mi na­zwi­ska­mi nie mniej gło­śnych wy­ko­naw­ców oraz se­qu­ela­mi świa­to­wych hi­tów. Na przy­kład ta­ki­mi jak Also Like, Haha and Wow i Five more mon­ths, ple­ase[1]. Aby wy­bór dro­go­cen­nych eks­po­na­tów był tra­fio­ny, po­trzeb­na była ju­bi­ler­ska pre­cy­zja, gdyż licz­ba osób, któ­re chcia­ły zna­le­źć się w skła­dzie ze­spo­łu, stwa­rza­ła za­gro­że­nie dla ja­ko­ści przed­si­ęw­zi­ęcia.

Ta­mże, w rogu, gdzie jed­na ścia­na spo­ty­ka­ła się z dru­gą, za­czy­na­ła się ga­le­ria zdjęć. Ich licz­ba była ogrom­na (osiem ty­si­ęcy sie­dem­set pi­ęćdzie­si­ąt pięć!). Zdjęcia przed­sta­wia­ły Śmie­rć we wła­snej oso­bie. Jego ży­cio­rys. Kro­ni­kę Śmier­ci, któ­ry sta­wiał się do pra­cy. Na zdjęciach tu i ów­dzie przy­pi­sy, któ­re do­sko­na­le od­da­wa­ły całą jego hi­sto­rię: Czas ży­cia i czas śmier­ci.

Na trze­ciej ścia­nie wi­sia­ła du­żych roz­mia­rów kosa. Uko­śnie, na dwóch gwo­ździach. Od­kąd po­ja­wi­ły się nowe tech­no­lo­gie, Śmie­rć uży­wał jej rzad­ko i to głów­nie jako kij­ka do sel­fie, sko­ro do­tąd przed­sta­wia­no go wła­śnie z nią. Nie miał ser­ca wal­czyć z tym ludz­kim wy­obra­że­niem. Nie był już jed­nak naj­młod­szy i za­bie­ra­nie ze sobą kosy po pro­stu śmier­tel­nie go nu­ży­ło. Miał za to jej sym­bol na kur­so­rze. Na spe­cjal­nym ustroj­stwie w kszta­łcie Atro­pos[2] w fol­de­rze o na­zwie „Ludz­ko­ść” zło­żo­nym z nie­zli­czo­nych (sied­miu ty­si­ęcy czte­ry­stu dwu­dzie­stu!) mniej­szych fol­de­rów („Woj­na”, „Ka­ta­klizm”, „Cho­ro­ba”, „Nie­szczęśli­wy wy­pa­dek”, „Sta­ro­ść”, „Ter­ro­ryzm”, „Ukrzy­żo­wa­nie”, „Pre­mia Dar­wi­na”[3] itd.) trzy­mał sie­dem mi­liar­dów osiem­set mi­lio­nów pi­ęćset ty­si­ęcy trzy­sta dwa­dzie­ścia pli­ków (nie­prze­li­czo­na licz­ba!). Jego pra­ca po­le­ga­ła na nie­ustan­nym po­rząd­ko­wa­niu i czysz­cze­niu tej kar­to­te­ki.

Nad atro­po­sem znaj­do­wa­ły się drew­nia­ne pó­łki wy­pe­łnio­ne głów­nie ksi­ążka­mi Ter­ry’ego Prat­chet­ta. Zda­niem Śmier­ci Prat­chett two­rzył nie­za­po­mnia­ne po­wie­ści, do­pó­ki Śmie­rć nie zo­stał zmu­szo­ny do umiesz­cze­nia jego pli­ku w prze­gród­ce z na­pi­sem „Al­zhe­imer”. Inne dzie­ła mia­ły nie mniej mi­strzow­skich au­to­rów. Na pó­łkach sta­ły ksi­ążki Man­na, Zu­sa­ka, Sa­ra­ma­go, Chri­stie... Krót­ko mó­wi­ąc, wszyst­kich, któ­rzy w po­szu­ki­wa­niu wiecz­no­ści pró­bo­wa­li pi­sać o Śmier­ci i tym sa­mym oży­wia­li jego nar­cy­stycz­ną bi­blio­te­kę...

...Śmie­rć po­ta­rł ko­śćmi pal­ców wska­zu­jących wle­pio­ne w ścia­nę oczo­do­ły. Jego bez­sen­no­ść mia­ła przy­czy­ny wy­łącz­nie na­tu­ry psy­cho­lo­gicz­nej. Bał się, że ze zmęcze­nia za­śnie tak głębo­ko, że nie usły­szy rano bu­dzi­ka. „Jesz­cze tyl­ko dziś, a po­tem już na­praw­dę pój­dę do psy­cho­lo­ga”, po­my­ślał. Ostat­nim psy­cho­lo­giem, któ­re­go od­wie­dził, był Zyg­munt Freud. To było w trzy­dzie­stym dzie­wi­ątym roku, w dwu­dzie­stym wie­ku, a wi­zy­ta mia­ła cha­rak­ter słu­żbo­wy, jako że plik z na­pi­sem „Sig­mund Freud – 1856” od daw­na znaj­do­wał się w prze­gród­ce „Ci­ężka cho­ro­ba” i w mo­men­cie spo­tka­nia ze Śmier­cią psy­cho­log sam spo­czy­wał na ko­zet­ce. „Nie szko­dzi, jemu i tak le­piej wy­cho­dzi­ły roz­mo­wy o snach niż o bez­sen­no­ści”, uspo­ko­ił sa­me­go sie­bie Śmie­rć, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że jego in­som­nia za­częła się na dłu­go przed od­kry­cia­mi Freu­da. Kon­kret­nie zaś po tych kil­ku sy­tu­acjach, w któ­rych mu­siał wy­ka­zać się wy­jąt­ko­wą przy­tom­no­ścią umy­słu. Tym­cza­sem Śmie­rć spał, a świat wła­śnie się zmie­niał:

Alo­is miał umrzeć w nocy, po od­by­tym sto­sun­ku. Ko­niecz­nie. Śmier­tel­nie i nie­odwo­łal­nie. W prze­ciw­nym wy­pad­ku eks­pe­ry­ment by się nie po­wió­dł i Śmie­rć od­po­wia­da­łby za to przed swo­imi stwór­ca­mi.

Tam­te­go wie­czo­ru Alo­is zio­nął wie­lo­ma rze­cza­mi, ale na pew­no nie wy­zio­nął du­cha. Był tak pi­ja­ny, że wła­sny pa­lec dwo­ił mu się w oczach, na­stęp­nie te dwa pal­ce zmie­ni­ły się w czte­ry, a czte­ry pal­ce – w osiem, co w efek­cie dało taką ano­ma­lię ana­to­micz­ną, że mu­siał za­mknąć oczy i lek­ki­mi po­trząśni­ęcia­mi gło­wy wró­cić do sie­bie. Z tej sa­mej przy­czy­ny sto­jący pod swo­im do­mem Alo­is, od­na­la­złszy je­dy­ne spo­śród szes­na­stu re­al­ne drzwi, uj­rzał Kla­rę, po­tem dwie Kla­ry, na­stęp­nie ko­lej­no – czte­ry i osiem Klar, w efek­cie cze­go za­mknął oczy, po­trząsnął lek­ko gło­wą i za­nim Kla­ra zdąży­ła się jesz­cze bar­dziej roz­mno­żyć, za­ci­ągnął ją do sy­pial­ni – w celu zwi­ęk­sze­nia licz­by lu­dzi na świe­cie.

Seks nie był taki, ja­kim po­ka­zu­ją go na ro­man­tycz­nych fil­mach. Był ra­czej ro­dem z fil­mu do­ku­men­tal­ne­go. Ta­kie­go z ka­na­łu Ani­mal Pla­net. Alo­is sa­pał jak lo­ko­mo­ty­wa bra­ci Lu­mi­ère i był po­dob­nie au­ten­tycz­ny jak kino ty­chże bra­ci.

Do­kład­nie w tym mo­men­cie miał na­stąpić za­pla­no­wa­ny wcze­śniej atak ser­ca.

Ale Śmie­rć za­spał.

Ze skut­kiem lo­so­wym.

Po kil­ku mi­nu­tach Alo­is za­ko­ńczył swo­je spra­wy, po czym z ci­chym wes­tchnie­niem osu­nął się z Kla­ry na łó­żko. Na pierw­szy rzut oka ta noc nie była ani odro­bi­nę bar­dziej ba­jecz­na od ty­si­ąca in­nych nocy, a jed­nak to wła­śnie tego wie­czo­ru mały Adolf z ła­two­ścią po­ko­nał kon­ku­ren­tów i z pręd­ko­ścią bły­ska­wi­cy po­mknął w stro­nę ko­mór­ki ja­jo­wej...

...Nie­przy­jem­ne wspo­mnie­nie ode­bra­ło Śmier­ci nie tyl­ko sen, ale i ocho­tę na my­śle­nie o spa­niu. Wstał, zdjął pe­le­ry­nę i przej­rzał się w lu­strze. „Mó­głbym tro­chę przy­tyć. Zo­sta­ły ze mnie same ko­ści”, po­my­ślał, po czym po­wie­sił pe­le­ry­nę na krze­śle elek­trycz­nym i za­czął roz­my­ślać nad urlo­pem. Już od daw­na mu się na­le­żał. Przez tyle mi­lio­nów lat nie opu­ścił ani jed­ne­go dnia w pra­cy. „On to ma do­brze, cho­ciaż w nie­dzie­lę od­po­czy­wa”, burk­nął pod no­sem, gdy na­gle w ciem­no­ści za­uwa­żył ja­kąś po­stać. No, tyl­ko ha­lu­cy­na­cji bra­ko­wa­ło! Prze­ta­rł oczo­do­ły ko­śćmi pal­ców i wy­tężył wzrok. Ni­ko­go nie było wi­dać. Uspo­ko­jo­ny, po­ło­żył się i z po­wro­tem od­dał się ma­rze­niom. Jak szyb­ko upły­nął czas! Pa­mi­ętał Abla, jak­by to było w ze­szłym wie­ku. Był wte­dy zwy­kłym sta­ży­stą i nie mógł przy­zwy­cza­ić się do pra­cy. Ile się na­bie­gał za jed­nym Ma­tu­za­le­mem... Po­tem ten strasz­ny deszcz. Pra­co­wał bez wy­tchnie­nia przez czter­dzie­ści dni, a je­den za­pi­ja­czo­ny cie­śla zni­we­czył cały jego wy­si­łek. Woda przy­wo­ła­ła wspo­mnie­nie „Ti­ta­ni­ca”. Strasz­nie było zim­no tej nocy – chłód prze­ni­kał do ko­ści... Brr... Wzdry­gnął się, choć pa­mi­ętał rów­nież upa­ły. Raz był taki pie­kiel­ny go­rąc w Lon­dy­nie, że wszyst­ko do­słow­nie się pa­li­ło. Na wspo­mnie­nie ognia z od­mętów pa­mi­ęci wy­nu­rzył się Ar­chi­me­des. Go­rąca kąpiel... Z Ma­ra­tem... Cie­pła woda opły­wa go przy­jem­nie. Prze­sze­dł go dreszcz od ko­ści cie­mie­nio­wej aż po śród­sto­pie. Roz­lu­źnił się.

„Nie mogę za­snąć!”, zdążył tyl­ko po­my­śleć i za­pa­dł w sen.

Do­cho­dzi­ła czwar­ta.

Jesz­cze je­den pro­log

Gdy Me­men­to Mori obu­dził się pew­ne­go rana z nie­spo­koj­nych snów, stwier­dził, że jest po­sta­cią li­te­rac­ką i wie o so­bie tyl­ko trzy rze­czy:

1) to, że ma dziw­ne imię („Me­men­to Mori”);

2) to, że jest po­sta­cią li­te­rac­ką;

3) to, że pa­mi­ęta o so­bie tyl­ko trzy rze­czy.

W ta­kiej sy­tu­acji by­cie po­sta­cią jest co­kol­wiek trud­ne, zwłasz­cza że za­zwy­czaj nikt nie po­prze­sta­je na pro­lo­gu. Tym­cza­sem nie zna się ani swo­jej prze­szło­ści, ani przy­szło­ści, a o te­ra­źniej­szo­ści wie się tak mało, że wszyst­ko mie­ści się w trzech zda­niach. Wo­kół nie ma nic. Je­śli po­dej­dzie się do okna, to rów­nież zo­ba­czy się tam pust­kę. Ba, nie zo­ba­czy się na­wet okna, do­pó­ki au­tor nie na­pi­sze, że po­kój, w któ­rym się znaj­du­jesz, ma czte­ry sze­ro­kie okna, z któ­rych roz­po­ście­ra się wspa­nia­ły wi­dok na cza­ro­dziej­ską górę, że oko­li­ca ma szcze­gól­ny urok pó­źną je­sie­nią, kie­dy ga­łęzie drzew za­mie­nia­ją się w gi­gan­tycz­ne pędz­le, zaś li­ście – w far­by, że z okna wy­cho­dzące­go na po­łud­nie mo­żna po­dzi­wiać prze­lot nie­bie­skich pta­ków i tak da­lej, bez ko­ńca. Ale Me­men­to Mori nie po­dej­dzie do okna, po­nie­waż opi­sy na­tu­ry wy­da­ją mu się nie­na­tu­ral­ne. Ogól­nie rzecz bio­rąc, żywi głębo­kie prze­ko­na­nie, że jed­no żywe drze­wo jest o wie­le wa­żniej­sze niż stro­ny pe­łne naj­pi­ęk­niej­szych jego opi­sów, dla któ­rych wy­pro­du­ko­wa­nia to drze­wo ści­ęto. Ale Me­men­to Mori nie wie jesz­cze, co wie, i wie tyl­ko tyle, co do tej pory o nim tu­taj na­pi­sa­no.

Trze­ba jed­nak za­zna­czyć, że w od­ró­żnie­niu od nie­go, wi­ęk­szo­ść po­sta­ci nie uświa­da­mia so­bie, że są po­sta­cia­mi, i nie wie, że na­wet naj­prost­sze wy­da­rze­nia z ich ży­cia – np. to, że na obiad zje­dzą ro­sół, a nie po­mi­do­ro­wą – ro­dzą się w czy­je­jś gło­wie. Po­dob­na na­iw­no­ść wca­le nie bu­dzi zdzi­wie­nia. Wy­obra­źcie so­bie, że pew­ne­go razu przy­cho­dzi do was obcy czło­wiek i mówi gło­sem nie­zno­szącym sprze­ci­wu: „Zie­mia w rze­czy­wi­sto­ści jest pla­ne­tą opi­sa­ną w ksi­ążce au­to­ra miesz­ka­jące­go na pla­ne­cie zwa­nej Kar­da­szem i tak na­praw­dę nie ist­nie­je­cie”. Uwie­rzy­cie? Oczy­wi­ście, że nie.

Co się ty­czy Me­men­to Mori, to naj­pierw od­krył, a na­stęp­nie uwie­rzył, że jest po­sta­cią. Wszyst­ko jest mo­żli­we w świe­cie, w któ­rym czło­wiek pod­czas snu może za­mie­nić się w ogrom­ne­go owa­da lub czar­ne­go kota cho­dzące­go na dwóch ła­pach, któ­ry, za po­mo­cą ja­kie­jś dia­bel­skiej sztucz­ki, je­ździ ucze­pio­ny tram­wa­ju. „Jed­na­ko­woż”, my­śli Me­men­to Mori, „je­śli au­tor rządzi rów­nież my­śla­mi po­sta­ci, to być może za jego wolą mam od­czuć ilu­zję, że dzia­łam nie­za­le­żnie...”. Nie czas jed­nak po­chy­lać się nad ta­ki­mi drob­nost­ka­mi, pod­czas gdy sta­je­my się po­sta­cią i tym sa­mym zdo­by­wa­my wiel­ką li­te­rac­ką wła­dzę: mo­że­my na­sta­wiać po­sta­cie prze­ciw­ko ich au­to­ro­wi, mo­że­my wy­kpi­wać jego sło­wa („Nie sądzi­łem, że po okre­sie wcze­snej jury ktoś jesz­cze uży­wa tego cza­sow­ni­ka”) i w ogó­le pod­ró­żo­wać po ksi­ążkach. Kto w ta­kim mo­men­cie za­sta­na­wia się nad tym, czy to wszyst­ko dzie­je się za przy­zwo­le­niem czy też wbrew woli au­to­ra? Nikt! I Me­men­to Mori też nie będzie so­bie tym za­przątał gło­wy. Au­tor uma­rł. Ten, kto to po­wie­dział, też uma­rł. Niech żyje nowa po­stać!

* * *

Trzy gwiazd­ki sta­no­wią w pew­nym sen­sie za­mien­nik zda­nia „Upły­nął czas”. In­ny­mi sło­wy, na prze­strze­ni tego jed­ne­go nie­do­ko­ńczo­ne­go zda­nia, po­mi­ędzy za­ko­ńcze­niem po­przed­nie­go aka­pi­tu a roz­po­częciem ni­niej­sze­go, w ży­ciu Me­men­to Mori nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go. Głów­nie jadł i spał. Po­nie­waż jed­nak nikt nie czy­ta hi­sto­rii o sy­tych i śpi­ących bo­ha­te­rach, Me­men­to Mori po­sta­no­wił, że le­że­nie i tra­wie­nie na­le­ży za­stąpić czy­mś bar­dziej tre­ści­wym. Jak by nie było, po­sia­dał szcze­gól­ną moc. A nie­ko­rzy­sta­nie z su­per­mo­cy to jak nie­pa­mi­ęta­nie ha­sła do wła­sne­go Wi-Fi. Zwłasz­cza jest tak w świe­cie opa­no­wa­nym przez wred­nych au­to­rów, któ­rzy uśmier­ca­ją swo­je po­sta­ci jed­nym po­ci­ągni­ęciem pió­ra. Taki nie­spra­wie­dli­wy świat po­trze­bu­je su­per­bo­ha­te­ra. Su­per­men­to! Me­men­to­mo­ri­man!! Ter­mi­men­to­mo­ri!!!...

No do­bra, niech będzie po pro­stu: „Me­men­to Mori”.

Kil­ka do­brych lat (może się wy­da­wać dużo, ale w rze­czy­wi­sto­ści hi­sto­ria ta mie­ści się w pi­ęt­na­stu li­te­rach) spędził na stu­dio­wa­niu li­te­ra­tu­ry, po­cząw­szy od ksi­ążki Prze­czu­cia ko­ńca, przezKrót­kie opo­wia­da­nia, ko­ńcząc naNie­ko­ńczącej się opo­wie­ści. Po stu­diach roz­po­czął pod­róż po ksi­ążkach – z mi­sją ura­to­wa­nia wy­stępu­jących w nich pro­ta­go­ni­stów. Raz prze­ko­ny­wał Ro­mea i Ju­lię, że nie trze­ba ze wszyst­kie­go ro­bić tra­ge­dii i jesz­cze będą słod­ko wspo­mi­nać tę hi­sto­rię, in­nym ra­zem udzie­lał pierw­szej po­mo­cy Osta­po­wi Ben­de­rze, jesz­cze in­nym ra­zem ra­to­wał to­pi­ące­go się w rze­ce Hi­po­li­ta Wo­ro­bia­ni­no­wa (Bo­li­var dwóch nie udźwi­gnie[4]) i, za­opa­trzo­ny w wy­na­le­zio­ną dużo pó­źniej pe­ni­cy­li­nę, przy­był do pew­ne­go sa­na­to­rium w Da­vos. Nie­kie­dy od­no­sił zwy­ci­ęstwo nad au­to­rem, a nie­kie­dy prze­szka­dza­ła mu w tym ob­jęto­ść po­wie­ści – za­nim do­ta­rł do miej­sca tra­ge­dii, już było po wszyst­kim, czy­li po głów­nym bo­ha­te­rze. Raz spró­bo­wał szczęścia w Woj­nie i po­ko­ju, ale szyb­ko zło­żył broń. Nie uda­ło mu się ura­to­wać ani dzie­wic pla­nu­jących sa­mo­bój­stwo, ani ***Spo­iler Alert***[5]. Cóż po­cząć – dzia­łał w po­je­dyn­kę, a in­nych bo­ha­te­rów były mi­lio­ny. Nie mógł ura­to­wać wszyst­kich, nie było zresz­tą ta­kiej po­trze­by. Pro­fe­so­ra Mo­riar­ty’ego sam po­pchnął w wo­do­spad Re­ichen­bach i do dziś nie może wy­ma­zać z pa­mi­ęci osłu­pie­nia, ja­kie po­ja­wi­ło się na twa­rzy Hol­me­sa, któ­ry nie był w sta­nie w ża­den spo­sób wy­ja­śnić tej in­ter­wen­cji deus ex ma­chi­na.

Ale po­wiedz­my so­bie szcze­rze – na­wet pod­ró­że po ksi­ążkach nie były szcze­gól­nie in­te­re­su­jące, choć bez­sprzecz­nie lep­sze od try­bu „je­dze­nie-spa­nie”. Jed­nak jesz­cze kil­ka aka­pi­tów i, zi­ry­to­wa­ny licz­bą li­te­rac­kich alu­zji, czy­tel­nik z ta­kim hu­kiem za­mknąłby ksi­ążkę, że roz­płasz­czy­łby Me­men­to Mori mi­ędzy kart­ka­mi. Żeby za­trzy­mać czy­tel­ni­ka, po­trzeb­na była ak­cja, i to wte­dy wła­śnie Me­men­to Mori do­ko­nał od­kry­cia, dzi­ęki któ­re­mu unik­nął cio­su za­da­ne­go wi­szącym nad jego gło­wą mie­czem Da­mo­kle­sa – gdy był za­jęty in­ny­mi po­wie­ścia­mi, w jego wła­snej ksi­ążce ktoś za­pla­no­wał mor­der­stwo. Do­kład­nie o czwar­tej trzy­dzie­ści trzy. W pro­lo­gu wszyst­ko było do­kład­nie opi­sa­ne, nie wy­ja­śnio­no tyl­ko jed­nej kwe­stii:

Kto miał zo­stać za­mor­do­wa­ny?

Prze­pra­szam, cze­ka pana śmie­rć!

Spo­iler #1: Er­nest He­min­gway jest mor­der­cą

– Za­mknij­cie oczy i wy­obra­źcie so­bie, że ma­cie mo­żli­wo­ść uni­ce­stwie­nia jed­nej po­sta­ci hi­sto­rycz­nej. Kto, wa­szym zda­niem, by­łby po­sta­cią, któ­rej znik­ni­ęcie zmie­ni­ło­by świat? – Pro­fe­sor Arno wy­jął oku­la­ry z kie­sze­ni ko­szu­li, ale za­miast za­ło­żyć je na nos, po­ło­żył je na sto­le. – Za­kła­dam, że wi­ęk­szo­ść z was po­my­śla­ła o Adol­fie Hi­tle­rze... Ale je­śli ma­cie inne wer­sje, prze­dys­ku­tuj­my je.

Inne wer­sje były. Nie było na­to­miast chęt­nych do za­bra­nia gło­su. Ci­sza utwier­dzi­ła pro­fe­so­ra Arno w prze­ko­na­niu o jego słusz­no­ści. Pew­nie prze­sze­dł do dal­szej części wy­kła­du:

– War­to za­dać so­bie py­ta­nie, dla­cze­go Hi­tler stał się mar­ką w cza­sie dru­giej woj­ny świa­to­wej? Czy sta­ło się to za spra­wą cha­rak­te­ry­stycz­ne­go wąsa? Czy też do­ko­nał tego ów spe­cy­ficz­ny gest, któ­ry dziś na­da­je się tyl­ko do za­trzy­my­wa­nia tak­sów­ki? A może swa­sty­ka jest ide­al­nym logo? Czy też wszyst­kie­mu win­na jest ta cha­ry­zma, któ­ra naj­pierw wy­wo­ła­ła wiatr zmian w Niem­czech, a na­stęp­nie po­grąży­ła Eu­ro­pę w wo­jen­nej za­wie­ru­sze?

– Może dla­te­go, że spo­wo­do­wał śmie­rć tylu lu­dzi? – za­pro­po­no­wał ja­kiś mądra­la z głębi sali.

– Wła­śnie cho­dzi o to, że nie. Je­śli do mie­rze­nia wiel­ko­ści da­nej jed­nost­ki uży­je­my licz­by za­mor­do­wa­nych przez de­li­kwen­ta osób, to Mao Ze­don­go­wi na­le­ża­łby się pie­de­stał wi­ęk­szy od Wiel­kie­go Muru Chi­ńskie­go. Jego re­żim po­chło­nął pi­ęćdzie­si­ąt mi­lio­nów wi­ęcej ofiar niż fa­szyzm. A jed­nak nie przy­po­mi­nam so­bie dys­ku­sji o tym, co by się sta­ło, gdy­by ktoś pod­ró­żu­jący w cza­sie za­mor­do­wał nowo na­ro­dzo­ne­go Mao w jego ma­łej chi­ńskiej wio­sce... – Pro­fe­sor Arno pod­nió­sł le­żące na sto­le oku­la­ry, a po­nie­waż opi­sy czyn­no­ści uwa­żał za bez­sen­sow­ne wtręty, resz­tę lek­cji po­sta­no­wił spędzić bez ru­chu na sto­jąco. – Tym­cza­sem Hi­tler do­cze­kał się już wszyst­kich mo­żli­wych wer­sji sce­na­riu­sza. A to oca­lo­ny z Ho­lo­kau­stu ży­dow­ski uczo­ny bu­du­je ma­szy­nę po­zwa­la­jącą pod­ró­żo­wać w cza­sie, żeby za­bić ma­łe­go Adol­fa, in­nym ra­zem mor­du­ją już do­ro­słe­go Hi­tle­ra, a jego na­stęp­ca pod­bi­ja całą Eu­ro­pę. W jesz­cze in­nej wer­sji al­ter­na­tyw­ny bieg zda­rzeń skut­ku­je zwy­ci­ęstwem Füh­re­ra w woj­nie, a w jesz­cze in­nej Hi­tler nie ob­le­wa eg­za­mi­nu, co ozna­cza, że do ko­ńca swe­go ży­cia, za­miast wi­zji uni­ce­stwie­nia, ma­lu­je dla po­tom­nych śred­niej ja­ko­ści ob­ra­zy.

– Gdy­by Hi­tler się nie na­ro­dził, to czy woj­na i tak by się wy­da­rzy­ła? In­ny­mi sło­wy, co ma wi­ęk­szy wpływ na hi­sto­rię: oko­licz­no­ści czy kon­kret­ni lu­dzie? – za­py­tał sie­dzący w pierw­szym rzędzie mężczy­zna w ko­szul­ce z Che Gu­eva­rą.

– Na ten te­mat wie­le zo­sta­ło po­wie­dzia­ne i na­pi­sa­ne. – Pro­fe­sor Arno zro­bił pau­zę i za­ło­żył oku­la­ry. – Uj­mij­my to w na­stępu­jący spo­sób: je­śli Füh­rer był tyl­ko od­po­wied­nią oso­bą w od­po­wied­nim cza­sie i miej­scu, to dla­cze­go po­sta­ci ta­kie jak Fran­ci­szek Fer­dy­nand[6] i Ga­vri­lo Prin­cip[7] ob­ja­śnia się przy­pi­sa­mi, a Hi­tle­ra nie? Czy mniej­sza była rola Fer­dy­nan­da i Prin­ci­pa w świa­do­mym czy też nie­świa­do­mym wy­wo­ła­niu pierw­szej woj­ny świa­to­wej? Na pierw­szy rzut oka nie do­strze­ga­my ró­żni­cy, któ­ra tkwi wła­śnie w „obiek­tyw­nych oko­licz­no­ściach” i „kon­kret­nych lu­dziach”. Gdy­by Ga­vri­lo Prin­cip się nie na­ro­dził, to ktoś inny z pew­no­ścią uśmier­ci­łby Fran­za Fer­dy­nan­da lub tego, kto uro­dzi­łby się za­miast nie­go. Czy­li wy­buch pierw­szej woj­ny świa­to­wej w Eu­ro­pie był pryn­cy­pial­nie prze­sądzo­ny. Co się ty­czy dru­giej woj­ny świa­to­wej, to, szcze­rze mó­wi­ąc, nie wy­obra­żam so­bie jej roz­po­częcia bez Hi­tle­ra. Jego miej­sce w hi­sto­rii ludz­ko­ści jest nie­pod­wa­żal­ne...

...Sam Arno, któ­ry w do­wo­dzie fi­gu­ro­wał jako „Ar­nold”, a w ban­kach jako „pan Ar­nold”, od dzie­ci­ństwa ma­rzył o tym, żeby zmie­nić bieg hi­sto­rii, jed­nak w ży­ciu uda­ło mu się zmie­nić wy­łącz­nie cel. Naj­pierw chciał zo­stać astro­nau­tą, po­tem ak­to­rem te­atral­nym, w ko­ńcu za­pra­gnął od­dać się ar­che­olo­gii. Z wszyst­kich mo­żli­wych ról przy­pa­dła mu rola Ham­le­ta – całe ży­cie uga­niał się za czasz­ka­mi, a kon­kret­nie za Homo Co­śta­mi­ku­sa­mi. Z dziu­ra­mi w uzębie­niu i o nie­zbyt atrak­cyj­nej apa­ry­cji. Ko­pał nie­stru­dze­nie dwa­dzie­ścia lat, po to tyl­ko, by od­kryć, że wszyst­ko war­te od­kry­cia zo­sta­ło już od­kry­te. W kon­se­kwen­cji po­grze­bał głębo­ko wła­sne ma­rze­nia i resz­tę ży­cia po­świ­ęcił na szu­ka­nie al­ter­na­tyw­nych spo­so­bów za­pi­sa­nia się w hi­sto­rii.

Je­śli ująć to bar­dziej li­te­rac­ko, idea za­pi­sa­nia się w hi­sto­rii sta­ła się jego ob­se­sją.

– W rze­czy­wi­sto­ści lu­dzie nie zmie­nia­ją hi­sto­rii. Lu­dzie ją two­rzą. Je­śli chcesz zmie­nić hi­sto­rię, to mu­sisz zo­stać hi­sto­ry­kiem albo... – pro­fe­sor Arno po­pra­wił oku­la­ry na no­sie i przy­po­mniał so­bie, że po­dob­ne zda­nie wy­gło­sił pe­wien fran­cu­ski pi­sarz – ...wró­cić do prze­szło­ści we­hi­ku­łem cza­su i, daj­my na to, zmu­sić Hi­tle­ra, żeby wy­rze­kł się swo­jej wal­ki...

– No tak, ale... – nie wy­trzy­mał ktoś i po­nie­waż już po­wie­dział: „No tak, ale”, był zmu­szo­ny do­ko­ńczyć zda­nie: – ... ucze­ni do­wie­dli prze­cież, że pod­róż w cza­sie jest nie­mo­żli­wa.

– Ja na­to­miast mogę do­wie­ść tu i te­raz, że ci ucze­ni mogą się my­lić. – Pro­fe­so­ro­wi Arno sko­ńczy­ły się po­my­sły na nie­ba­nal­ny gest z uży­ciem oku­la­rów. Spo­sęp­niał, po­szu­ku­jąc w my­ślach mało zna­ne­go cza­sow­ni­ka. – Miną lata i dla czło­wie­ka sta­nie się nie­mo­żli­we wy­łącz­nie wy­my­śle­nie tego, co mo­gło­by być dla nie­go nie­mo­żli­we.

Pro­fe­sor Arno już daw­no za­uwa­żył, że za­ba­wy słow­ne w sty­lu: „Mar­twi mnie to, że nic mnie nie mar­twi”, „Prze­pra­szam, ale ja ni­g­dy nie prze­pra­szam”, „Boję się tyl­ko wła­snej od­wa­gi” były pro­stą me­to­dą wy­wo­łu­jącą wra­że­nie, że jest się elo­kwent­nym. Dla­te­go też nie prze­pusz­czał oka­zji do sko­rzy­sta­nia z tego wy­try­chu.

– A tak w ogó­le, to skąd mo­że­cie mieć pew­no­ść, że ten czas, w któ­rym się znaj­du­je­my, ta lek­cja, nie sta­no­wią już dla ko­goś hi­sto­rii? Czy je­ste­ście prze­ko­na­ni o tym, że to my je­ste­śmy tu pierw­si, w tym miej­scu i cza­sie, w tym con­ti­nu­um? Że ni­ko­go przed nami nie było i że „ju­tro” jesz­cze nie na­stąpi­ło?

O mało co sam nie wzru­szył ra­mio­na­mi. Nikt tego jed­nak nie za­uwa­żył. Łącz­nie z nim sa­mym.

– Wy­obra­źmy so­bie, że wy­my­śli­li­śmy we­hi­kuł cza­su i wy­bra­li­śmy się od­wie­dzić na przy­kład van Go­gha...

Twarz sie­dzącej w trze­cim rzędzie dziew­czy­ny roz­ja­śni­ła się, gdy mło­da ko­bie­ta usły­sza­ła na­zwi­sko zna­ne­go ma­la­rza, a w jej oczach o ko­lo­rze noc­ne­go nie­ba za­pa­li­ły się gwiaz­dy.

– I oto stoi przed nami Vin­cent w po­pla­mio­nym far­ba­mi ma­lar­skim ki­tlu, ma­lu­je sło­necz­ni­ki, jest świ­ęcie prze­ko­na­ny, że to, co się dzie­je, jest te­ra­źniej­szo­ścią i że poza tą chwi­lą nic jesz­cze się nie wy­da­rzy­ło, do dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku jest da­le­ko, po­dob­nie jak do jego sła­wy... Tym­cza­sem my w naj­prost­szy spo­sób mo­że­my udo­wod­nić lu­dziom ży­jącym wie­le lat przed nami, że wca­le tak nie jest. Co praw­da, nie uwie­rzą nam i uzna­ją za wa­ria­tów, ale po­tem...

– Dok­tor go wsa­dzi w Tar­di­sa i ra­zem z jego ob­ra­za­mi za­bie­rze do ga­le­rii!

– Dok­tor kto? – za­py­tał pro­fe­sor Arno i za­no­to­wał w pa­mi­ęci, że po lek­cji ma wy­szu­kać w in­ter­ne­cie, co to jest ten Tar­dis. Czuł się bar­dzo nie­swo­jo, kie­dy ktoś miał wie­dzę na te­mat, o któ­rym nie miał po­jęcia. – Ale w su­mie, ja­kie to ma zna­cze­nie? Chcia­łem po­wie­dzieć tyl­ko, że nie jest wy­klu­czo­ne, że w od­le­gło­ści dwu­stu lat od tej chwi­li ktoś, pro­wa­dząc lek­cję, mówi o tym, że dwie­ście lat wcze­śniej stał tu­taj pe­wien pro­fe­sor i opo­wia­dał stu­den­tom o ży­jącym czte­ry wie­ki wcze­śniej van Go­ghu.

Kil­ka osób na sali do­szło w tym mo­men­cie do wnio­sku, że pro­fe­sor Arno jest naj­mądrzej­szym czło­wie­kiem, ja­kie­go spo­tka­li w ży­ciu. W mie­ście też pa­no­wa­ło po­dob­ne prze­ko­na­nie, co sa­me­go pro­fe­so­ra nie­zmier­nie dzi­wi­ło. W ko­ńcu jego wy­kła­dy nie za­wie­ra­ły żad­nej głębo­kiej fi­lo­zo­fii ani on sam nie miał ja­ki­chś szcze­gól­nych kom­pe­ten­cji. Mimo to, a może wła­śnie dla­te­go, ni­g­dy nie na­rze­kał na fre­kwen­cję. Co wi­ęcej, po nie­któ­rych spo­tka­niach pła­co­no mu so­wi­te ho­no­ra­ria za to, że po raz ty­si­ęcz­ny pierw­szy po­wtó­rzył to, co po­wie­dział już ty­si­ąc razy za dar­mo.

– Tyle tyl­ko, że we­hi­kuł cza­su spo­wo­do­wa­łby nie­wia­ry­god­ną za­pa­ść w hi­sto­rii...

...do któ­rej pro­fe­sor Arno nada­rem­nie pró­bo­wał się le­gal­nie do­stać przez ostat­nie dzie­si­ęć lat. Woj­na od razu zo­sta­ła wy­klu­czo­na – nie uro­dził się do­wód­cą, a ko­lek­tyw­ne we­jście do hi­sto­rii („Bo­ha­te­ro­wie woj­ny”, „Gru­pa Kam­pi­nos”, „Trzy­stu Spar­tan”) go nie urządza­ło; szyb­ko po­rzu­cił też myśl o pod­pa­le­niu ja­kie­jś słyn­nej świ­ąty­ni. Po pierw­sze, był uczo­nym i nie przy­stoi mu pla­giat. Po dru­gie, ta dro­ga szyb­ciej za­pro­wa­dzi­ła­by go do celi niż do wrót hi­sto­rii. Spró­bo­wał po­li­ty­ki, ale za­nim zdążył coś zmie­nić, sam zo­stał zmie­nio­ny. W ko­ńcu, kie­dy za­bra­kło mu po­my­słów, po­sta­no­wił, że przed śmier­cią wy­gło­si wstrząsa­jącą mowę i tym spo­so­bem za­pi­sze swo­je imię w pa­mi­ęci po­tom­nych.

Je­śli ująć to bar­dziej li­te­rac­ko, przed śmier­cią miał wy­gło­sić nie­śmier­tel­ne sło­wa...

– Czy może pan pro­stym języ­kiem wy­ja­śnić nam, jak dzia­ła we­hi­kuł cza­su?

– Wró­ci­my do tego za­gad­nie­nia za chwi­lę... – Pro­fe­sor Arno użył po­wszech­nie sto­so­wa­nej me­to­dy na unik­ni­ęcie te­ma­tu, o któ­rym nie miał po­jęcia. – Ale po­wiem pa­ństwu jed­no. Być może pod­róż w cza­sie w na­szym wy­obra­że­niu gra­ni­czy z cu­dem, ale hi­sto­ria nie raz już do­wio­dła, że „cud” jest tyl­ko sy­no­ni­mem „per­spek­ty­wy”. Dziś ni­ko­go nie za­dzi­wi­my ani pla­na­mi ło­dzi pod­wod­nej, ani, nie przy­mie­rza­jąc, prze­mia­ną wody w wino. Czas cu­dów po­wo­li się ko­ńczy, a je­śli nie są po­par­te do­wo­da­mi w po­sta­ci zdjęć lub na­grań, to lu­dzie nie wie­rzą w nie. Je­śli na­wet zo­ba­czą ta­kie na­gra­nia, to i tak uzna­ją to, co wi­dzą, za efekt mon­ta­żu.

...W ży­ciu pro­fe­so­ra nie zda­rzył się ani je­den cud. Nie prze­żył ani jed­ne­go wy­da­rze­nia, o któ­rym mó­głby po la­tach opo­wia­dać wnu­kom. Z dru­giej jed­nak stro­ny nie po­sia­dał wnu­ków, a co za tym idzie, nie miał po­trze­by opo­wia­da­nia o swo­ich fan­ta­stycz­nych prze­ży­ciach. W świe­cie pa­nu­je ide­al­na rów­no­wa­ga. Naj­wa­żniej­sze, aby w ko­ńco­wym roz­ra­chun­ku wszyst­kie nie­wy­po­wie­dzia­ne przez nie­go zda­nia zło­ży­ły się na ide­al­ną mowę przedśmiert­ną. By ta mowa była krót­ka, prze­pe­łnio­na mądro­ścią i za­pa­da­ła w ser­ce. Jak zda­nie, któ­re wid­nia­ło na ścia­nie obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go: „Je­śli Bóg ist­nie­je, będzie mu­siał mnie dłu­go bła­gać, bym mu prze­ba­czył”.

Je­śli ująć to bar­dziej li­te­rac­ko, chciał stwo­rzyć myśl, któ­ra by­ła­by pod­su­mo­wa­niem ca­łe­go jego ży­cia.

– Czy wie pan, że cała ta wie­lo­wie­ko­wa hi­sto­ria w rze­czy­wi­sto­ści już jest na­pi­sa­na? – Pro­fe­sor Arno wy­cho­dził z bu­dyn­ku uni­wer­sy­te­tu, kie­dy do­bie­gł go nie­zna­ny głos. Nie­zna­jo­my miał na so­bie ko­szul­kę z po­do­bi­zną Che Gu­eva­ry i oby­dwo­je oczu w tym sa­mym ko­lo­rze[8]. – Wszyst­ko jest fik­cją. My zaś je­ste­śmy tyl­ko częścią tego eks­pe­ry­men­tu, któ­ry naj­praw­do­po­dob­niej za­ko­ńczy się pa­ńską śmier­cią.

Pro­fe­sor Arno