W ścianach Dżangała - Jacek Kantorczyk - ebook + książka

W ścianach Dżangała ebook

Jacek Kantorczyk

3,5

  • Wydawca: Psychoskok
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2013
Opis


Książka pt. W ścianach Dżangała to sprawozdanie z niebezpiecznej wyprawy na masyw Dżangała widziane oczami jednego z jej uczestników – Jacka. Organizacja całej wyprawy miała nastąpić na początku lipca 1974 roku. Autor nie ukrywa, że zorganizowanie wyjazdu, wbrew pozorom, nie było wcale takie łatwe, ponieważ wszyscy uczestnicy wyprawy mieszkali w różnych miastach i studiowali w różnych szkołach. Nikt z nich nie dysponował telefonem komórkowym i niestety do kontaktowania się służyły im tylko tradycyjne listy. Niekiedy brak swobodnej komunikacji pomiędzy bohaterami wyprawy powodował liczne nieporozumienia organizacyjne, które rozpoczęły się już w pierwszych dniach przygotowań. Oczywiście nawet piętrzące się przeciwności losu nie powstrzymały bohaterów książki przed wyjazdem do Bułgarii, gdzie mieścił się cel wyprawy - ściana Dżangała.

Jacek Kantorczyk w niezwykle ciekawy sposób spisał przeżycia, jakie towarzyszyły mu podczas wyprawy na masyw Dżangała oraz towarzyszących mu partnerów i kaprysy przyrody, trudne, kryzysowe sytuacje, od których w górach się wręcz roi. A jednak wygrywa pasja, chęć rywalizacji, sprawdzenie siebie i swoich możliwości, dotknięcie granicy ryzyka, linii między życiem a śmiercią, która jest cienka i możliwa do przekroczenia tylko raz. Niewątpliwie książka „W ścianach Dżangała” Jacka Kantorczyka jest godna uwagi każdej osoby, która interesuje się górami, niekoniecznie tymi najwyższymi. Napisana lekkim językiem, co powoduje, że czyta się ją bardzo przyjemnie, choć czasem potrafi mrozić krew w żyłach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Kantorczyk "W ścianach Dżangała"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Jacek Kantorczyk, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok, Jacek Kantorczyk Zdjęcie okładki © Jacek Kantorczyk

ISBN: 978-83-7900-102-6

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Jacek Kantorczyk
W ścianach Dżangała
Wydawnictwo Psychoskok 2013

Rozdział 1

Prolog

Wracając myślami do lat mojej młodości, ciągle mi jeszcze trudno uwierzyć, że przygoda o której opowiem, wydarzyła się właśnie mnie. Dotychczas nawet nie jestem pewien, czy to co mnie spotkało, nadal mogę nazywać przygodą, czy też niezwykłym wydarzeniem, ale faktem jest, że pewnego dnia, w czasie kilkunastu godzin, znalazłem się niespodziewanie, w głównym nurcie zdarzeń, uzależniony mniej od własnego działania, a bardziej od serii niezwykłych przypadków, na których kolejność i ich konsekwencje miałem tylko niewielki wpływ. Wszystko to, co wtedy mnie spotkało, stało się tak nagle i tak niespodziewanie, że w ciągu krótkiego czasu, początkowo z biernego świadka wydarzenia, zostałem zmuszony zostać jego aktywnym i głównym uczestnikiem.

Aby jednak zrozumieć sens tej całej mojej przygody, spróbuję kolejno opisać od samego początku, jak doszło do tego, co się kiedyś wydarzyło, tak bardzo dla mnie niezwykłego i niezrozumiałego.

Wszystko rozpoczęło się od momentu, kiedy w czasie mojej wczesnej młodości zacząłem myśleć o wyprawach do dalekich krajów, a w szczególności o wyprawach wysokogórskich. Marzenia te były naturalną częścią mojego wewnętrznego życia, z którymi dzieliłem się zwykle z osobami, mającymi podobne jak i ja zainteresowania.

Wkrótce myśli o wielkich wyprawach stały się jednym z moich głównych celów życiowych. Moją wielką ambicją w tamtym czasie, było zobaczenie kiedyś jeszcze innych gór niż tylko Tatry, z którymi zdołałem się już w miarę dobrze zapoznać i w których co roku przebywałem. Niestety, realia życiowe nie były w tamtym czasie po mojej stronie i jeszcze przez jakiś czas musiały pozostać tylko w sferze moich ukrytych marzeń. Wiedziałem, że aby zostać członkiem jakiejś większej wyprawy wysokogórskiej, musiałbym zdobyć trochę więcej doświadczenia górskiego niż to, które dotychczas prezentowałem. W szczególności potrzebne mi było doświadczenie w górach średniej wielkości, a przynajmniej w górach trochę innych niż tylko Tatry.

Niestety, jako student, nie dysponowałem w wystarczającymi funduszami, aby opłacić sobie jakiegokolwiek rodzaju wyjazdy zagraniczne, ani też nie miałem czasu, aby brać udział w długotrwałych wyprawach górskich.

Tak się jakoś złożyło, że wszyscy moi znajomi byli także studentami i pomimo że każdy z nas studiował w innym mieście, to wszystkich nas łączyła wspólna pasja, czyli zamiłowanie do gór, a konkretnie wspinaczka skalna.

To właśnie w Tatrach albo w skałkach na południu Polski, spotykaliśmy się często, czasami nawet dwa razy do roku, w celu udoskonalania naszych umiejętności w zakresie wspinaczki skalnej i już po kilku sezonach uważaliśmy się za dobrze zapowiadających się taterników. Pomimo niebezpieczeństw związanych ze wspinaniem się, uważaliśmy, że jeżeli tylko będziemy przestrzegali najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa i odrobinie szczęścia, góry nie będą dla nas aż tak groźne, jak to by się mogło ogólnie wydawać.

Byliśmy wtedy młodzi, ciekawi świata i w miarę dobrze przygotowani do twardego życia w warunkach górskich.

W trakcie poznawania różnych technik skalnej wspinaczki, mieliśmy możliwość wzajemnego poznania się i przez to zrodziło się w nas przeświadczenie, że w razie jakiejś krytycznej sytuacji jeden drugiemu z pewnością udzieliłby pomocy.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku, wiele polskich wypraw wyruszało na podbój wysokich gór wszystkich kontynentów, ale w szczególności gór azjatyckich, takich jak Hindukusz, Karakorum czy też w pasma Himalajów.

Kiedykolwiek więc dowiadywałem się, że właśnie wyruszała następna z kolei polska wyprawa w wysokie, odległe góry, zawsze zadawałem sobie pytanie, jak to możliwe, że jej uczestnicy byli tymi szczęśliwymi wybrańcami losu i często zapytywałem sam siebie, co ja w przyszłości musiałbym zrobić, aby także kiedyś zostać członkiem którejś z takich ekspedycji. Przecież nie czułem się gorszy od innych, a jednak moje szanse na wyjazd były prawie że zerowe. Wielu początkujących taterników myślało wtedy tak samo jak ja.

Prawdopodobnie ci, którzy wyjeżdżali, byli jeszcze lepsi od nas, niewątpliwie trochę starsi i na pewno bardziej doświadczeni, a także z pewnością byli bardziej zaangażowani w swoich środowiskach tatrzańskich i niewątpliwie dysponujący większą ilością wolnych dni od pracy, oraz z pewnością, posiadali jakieś szczególnie dobre zaplecze finansowe albo też bogatych sponsorów.

Niewątpliwie jednak nie byłem w pełni świadomy, ile osobistego wysiłku musieli włożyć w przygotowania do każdej z tych wypraw, a także ile własnego zaangażowania i własnych pieniędzy musieli w taką wyprawę zainwestować. Zazdrościłem im bardzo, ale jednocześnie ich podziwiałem.

Niejednokrotnie też rozmawiałem z moim przyjacielem Jurkiem i z innymi na temat tych fascynujących ekspedycji. Zawsze to były jednak komentarze i rozmowy na temat wyjazdu innych. Niestety, nie dyskutowaliśmy o nas samych, bo myśmy nadal nigdzie nie wyjeżdżali i nadal co roku pozostawaliśmy w naszych lokalnych górach.

Osobiście to nie oczekiwałem, że zostanę kiedyś wybrany do uczestniczenia w którejś z takich wypraw, w jakieś egzotyczne góry leżące gdzieś poza granicami kraju. Nie dziwiło mnie to, bo w tamtym czasie byłem bardziej zaangażowany w szkolną naukę, a wspinaczkę skalną traktowałem tylko jako letnią albo zimową odskocznię od codziennego życia i jak dotychczas, całkowicie wystarczały mi te moje trochę nierealne, jak na tamte czasy, marzenia o dalekich wyprawach.

Jakoś nie pomyślałem wtedy, że przecież te moje marzenia życiowe mógłbym sam szybko wdrożyć w życie, będąc trochę bardziej przedsiębiorczym i nie oczekiwać, aż kiedykolwiek ktoś mnie kiedyś zauważy. Prawdopodobnie gdyby nie mój przyjaciel Jurek, to te moje marzenia nigdy nie spełniłyby się.

To on właśnie uświadomił naszej grupie, że był on nie tylko marzycielem oczekującym na łaskę albo niełaskę innych, ale pokazał nam, że był on jednocześnie przedsiębiorczym realistą. To on z nas wszystkich miał największą fantazję i wiedział, jak te swoje niezwykłe i wydawałoby się czasami, niemożliwe do realizacji pomysły wdrożyć w życie, nie tracąc czasu na oczekiwanie, aż mu ktoś poda gotowe na stół. To właśnie on jakoś zawsze potrafił się uniezależnić od innych i z łatwością urealniać swoje i innych marzenia.

Rozdział 2

Przygotowania do wyprawy

Pewnego dnia otrzymałem od niego kartkę pocztową z propozycją wspólnego zorganizowania naszej własnej wyprawy wysokogórskiej.

Nie, żeby proponował od razu wyjazd w Himalaje. Jurek wymyślił wypad w Pirin, góry leżące na południu Bułgarii, tuż przy granicy z północną Grecją.

Akurat był to dla mnie okres wytężonej nauki w szkole, tak że nie miałem zbyt wiele czasu ani ochoty, aby myśleć wiele miesięcy naprzód, o następnych wakacjach i przygotowywaniu się do nich. W tamtych dniach, do późnych godzin wieczornych przesiadywałem codziennie nad książkami, bo był to akurat okres niekończących się różnego rodzaju sprawdzianów, egzaminów i jednocześnie był to czas na wykańczanie jednych projektów szkolnych, albo na rozpoczynanie nowych.

Odpisałem mu, aby dał mi trochę czasu na podjęcie ostatecznej decyzji, zasłaniając się dużą ilością zajęć szkolnych, bo faktycznie to żadnych innych wymówek nie potrafiłem znaleźć. Jednak wkrótce po wysłaniu do niego kartki pocztowej pomyślałem sobie, że ociągając się, mogę stracić wielką szansę na wyjazd, jeżeli nie podejmę natychmiastowej decyzji jeszcze tego samego dnia. Wiedziałem, że szansa na taki wyjazd może się nieprędko powtórzyć i jedncześnie zacząłem się obawiać, że jeżeli będę zwlekał z odpowiedzią, Jurek łatwo znajdzie kogoś innego na moje miejsce. Jego pomysł na tego rodzaju ekspedycję uznałem za rzeczywiście interesujący i nie chcąc, aby mnie ktoś uprzedził i zajął moje miejsce w grupie wyjazdowej, już następnego dnia wysłałem do niego następną kartkę z potwierdzeniem swojego udziału w proponowanej przez niego wyprawie.

Wyjazd niedaleko, za stosunkowo małe pieniądze i do tego w nieznane nam jeszcze góry. Oczywiście, Pirin to nie Alpy czy też Himalaje, dokąd najczęściej kierowało się wiele mniejszych albo większych wypraw, ale za to były to góry nikomu w tamtym czasie prawie nieznane, a jeżeli chodziło o mnie, to zawsze lubiłem jeździć w miejsca, gdzie niewielu ludzi przede mną bywało.

Był wtedy rok 1973 i niestety, zdobycie ekwipunku górskiego w Polsce nie było wcale takie łatwe. Zwykle wszyscy zainteresowani zaopatrywali się w miastach sąsiedniego NRD. Cena ekwipunku była wysoka i finansowo nie każdy mógł sobie na taki zakup pozwolić.

Toteż, aby być w posiadaniu kompletnego wyposażenia potrzebnego do wspinaczki skalnej, wszyscy z naszej grupy, niezależnie od tego, że uczęszczali do szkoły, to równocześnie gdzieś dorywczo pracowali po kilka albo i więcej godzin tygodniowo. Wszystko, to aby zdobyć fundusze na zakup potrzebnego sprzętu, takiego jak liny, haki skalne czy też karabinki. Była to tylko podstawa koniecznego wyposażenia letniego, bo jeżeli ktoś chciał jeszcze posiadać dodatkowo ekwipunek zimowy, to koszty zwiększały się co najmniej dwukrotnie. Dochodziły do tego jeszcze namioty, śpiwory, plecaki, buty i ubiór. Wszystko to kosztowało dużo pieniędzy. Aby być w posiadaniu tego całego, niezbędnego sprzętu górskiego, trzeba było najpierw te pieniądze gdzieś zarobić.

Znajomi rówieśnicy, widząc, że wydawałem wszystkie swoje zarobione pieniądze na tego rodzaju sprzęt, na który długo i ciężko musiałem pracować, pukali się tylko w czoło. Oni woleli by za takie pieniądze kupić sobie na przykład dobre stereo albo coś jeszcze bardziej ich interesującego. Ja jednak miałem inny niż oni cel w swoim życiu, do którego niezłomnie zdążałem.

Niezależnie od niezbędnego ekwipunku jaki musieliśmy posiadać, równie ważnym było rozpoznanie terenu, w którym zamierzaliśmy prowadzić naszą górską działalność. Było to zadanie trochę bardziej intelektualne, niż gromadzenie ekwipunku górskiego, bo związane z poszukiwaniem potrzebnych materiałów w bibliotekach i rozpytywaniem osób, które mogłyby ewentualnie coś nam powiedzieć na temat gór, w które zamierzaliśmy wkrótce wyjechać.

Po niedługim czasie, wspólnymi siłami, zebraliśmy trochę materiałów na temat tych gór, czyli zostaliśmy posiadaczami niezbyt dokładnej i trochę ogólnikowej mapy Pirinu no i w trakcie naszych dalszych poszukiwań zdobyliśmy trochę wiadomości na temat tych gór, studiując różne podręczniki geograficzne. W sumie dowiedzieliśmy się tylko tyle, że były to góry przypominające trochę Tatry i w miarę dobrze nadające się do wspinaczki górskiej. Były to akurat takie góry, w których mogliśmy się trochę bardziej podszkolić i nabrać dodatkowego doświadczenia, w trochę innym środowisku, niż już dobrze nam znanym, środowisku tatrzańskim.

W Warszawskim Klubie Wysokogórskim, a także w innych klubach na terenie kraju, nikt o tych górach nic nie wiedział, a przynajmniej nie wiedzieli ci, których o nie pytaliśmy. Wielu z nich patrzyło na nas trochę z wysoka i raczej z lekceważeniem, bo byli oni zainteresowani raczej tymi najwyższymi górami, w które mieli kiedyś nadzieję wyjechać i uważali, że im to nawet nie przystoi wybierać się w takie małe „górki” jak Pirin. W sumie, większość z tych, których rozpytywaliśmy, a którzy nas wyraźnie lekceważyli, nigdy nie wyjechało na żadną wyprawę, nawet w takie małe „górki”, w jakie myśmy zamierzali pojechać, bo nikt ich nigdy do uczestnictwa w większej wyprawie nie zaprosił, jeżeli nie mieli doświadczenia w innych górach, jak tylko Tatry. Często ich wygórowane ambicje, bez solidnych podstaw treningowych w ekstremalnych warunkach innych gór, kończyły się, niestety, tylko na marzeniach.

Skoro nikt z zapytywanych przez nas nie miał o tych górach żadnych informacji, to w takim razie postanowiliśmy pojechać w nie sami, wierząc, że zastaniemy je przynajmniej takie same skaliste jak nasze Tatry i wtedy, będąc już tam na miejscu, będziemy mogli zbadać tamten teren dla siebie i dla dobra przyszłych, małych, początkujących wypraw, takich, jaką miała być nasza niewielka pierwsza wyprawa.

Jurek jako pomysłodawca wyprawy, miał zostać "kierownikiem" całej grupy. Była to oczywiście tylko funkcja symboliczna, bo wszyscy z nas, którzy potencjalnie mieli zostać członkami tej wyprawy, musieli dać z siebie maksymum wysiłku, aby nasz projekt wyjazdu mógł zostać w pełni zrealizowany. Przewidywaliśmy, że cała nasza grupa będzie składała się z sześciu osób, czyli z trzech zespołów, a każdy zespół miał składać się z dwóch osób. Jak dotychczas było nas tylko trzech: Jurek, jego dobry przyjaciel i jednocześnie partner z wypraw tatrzańskich Piotrek, i ja. Jurek zadeklarował się dobrać jeszcze jeden zespół, a ja miałem dobrać dla siebie partnera, takiego, którego dobrze znałem i na którym mógłbym w pełni polegać.

Ważnym było także, aby wszyscy uczestnicy wyprawy byli ludźmi wypróbowanymi w górskich warunkach, z dobrym charakterem, z pozytywnym patrzeniem na świat, a przede wszystkim ze zdolnościami do przeciwstawienia się niebezpieczeństwom i niedogodnościom codziennego, twardego życia górskiego. Jednocześnie wszyscy uczestnicy wyprawy musieli także zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw, na jakie niejednokrotnie będą narażeni, podejmując ryzykowną i niebezpieczną wspinaczkę w nieznanych górskich terenach.

Zdecydowałem się wysłać kartkę pocztową do Wojtka, z propozycją jego uczestnictwa w naszej wyprawie. Z Wojtkiem wspinałem się już uprzednio w Tatrach i byłem pewien, że byłby on dobrym członkiem naszej grupy i jednocześnie moim dobrym partnerem do wspinaczki skalnej. Wojtek ucieszył się ogromnie na myśl wspólnego wyjazdu i bez wahania wyraził swoją natychmiastową gotowość. Wkrótce też poznaliśmy imiona dwóch następnych uczestników naszej wyprawy. Mieli to być Andrzej i jego dobra przyjaciółka Ewa, którzy niedawno ukończyli kurs taternicki z zakresu wspinaczki skalnej i według Jurka, mogli być także przydatnymi uczestnikami naszej wyprawy.

Wyjazd całej naszej grupy, miał nastąpić na początku lipca 1974 roku. Zorganizowanie takiego wyjazdu, wbrew pozorom, nie było wcale takie łatwe. Wszyscy mieszkaliśmy w różnych miastach i studiowaliśmy w różnych szkołach. Nikt z nas nie dysponował wtedy bezpośrednim telefonem i niestety, do kontaktowania się pozostawały nam tylko listy. Brak swobodnej komunikacji pomiędzy nami powodował liczne nieporozumienia organizacyjne, które rozpoczęły się już w pierwszych dniach naszych przygotowań. Nawet wtedy, jeszcze na wiele miesięcy przed wyjazdem, te bieżące przeciwności staraliśmy się rozwiązywać tak szybko, jak tylko to było możliwe. Jeszcze kilka dni przed samym wyjazdem napotkaliśmy na problemy związane z kupnem biletów kolejowych.

I tak dla przykładu, cztery dni po kupieniu biletu z Warszawy do Sofii, dowiedziałem się, że samo kupno biletu to nie wszystko i potrzebna mi była jeszcze rezerwacja miejsca w pociągu (tak zwana miejscówka), bez której nie został bym nawet do pociągu wpuszczony i że odpowiedzialna za rezerwację miejsc miała być Ewa, która załatwiła już nam te miejscówki z wyprzedzeniem i bez naszej wiedzy, ale tylko na przejazd z Warszawy do Bukaresztu. Nastąpiły wtedy kłopoty ze zmianą biletu z tego, które wcześniej już wykupiłem do Sofii i musiałem też szybko wysyłać kartkę pocztową do Wojtka, aby i on jak najszybciej zmienił swój bilet tylko na Warszawa-Bukareszt.

Drobne, tego rodzaju problemy, były same w sobie może i niewielkie, jeżeli by patrzeć na każdy z nich z osobna, ale zebrane już razem, kumulowały się i stwarzały jeden wielki problem dla całej grupy. Jednak, w miarę upływu czasu, wszystkie przeciwności towarzyszyszące naszym przygotowaniom, od momentu pomysłu zorganizowania wyprawy, w miarę szybko zostawały przez nas likwidowane, zanim zrodziły się nowe trudności i wyglądało na to, że tuż przed wyjazdem wszyscy byliśmy dobrze przygotowani i gotowi do wyprawy tak kondycyjnie, materiałowo, informacyjnie i finansowo.

Rozdział 3

Wyjazd

Zbliżał się oczekiwany termin wyjazdu i próbne pakowanie plecaka. Nie była to już wtedy taka sama ilość sprzętu i wyposażenia, jakie zwykle zabierałem ze sobą w Tatry. Waga mojego plecaka była znacznie większa, a całość bagażu wahała się w granicach około czterdziestu pięciu kilogramów, kiedy sam w tamtym czasie ważyłem tylko niewiele więcej, bo jakieś sześćdziesiąt kilogramów.

Tak obciążony moim ciężkim plecakiem i podręcznym bagażem, wyjechałem na początku lipca porannym pociągiem do Warszawy, aby tam, na dworcu głównym, połączyć się z resztą grupy, której wszyscy uczestnicy podobnie jak i ja, także mieli niezwykle ciężkie bagaże, zawierające wszystkie niezbędne akcesoria potrzebne do długotrwałego pobytu w górach, z dala od cywilizacji.

Kiedy byliśmy już wszyscy razem i wydawałoby się, gotowi do wyjazdu, wtedy tak dla formalności i trochę dla żartu, zapytałem, czy wszyscy mają wykupione bilety, bo przecież pozostała nam jeszcze tylko godzina do odjazdu. Dla mnie było oczywistym, że wszyscy musieli je mieć. W odpowiedzi usłyszałem od Jurka i Piotrka, że oni właśnie mieli je zamiar za chwilę wykupić, a że posiadali już ważne miejscówki, to wykupienie biletów powinno być dla nich tylko czystą formalnością i nie powinno im to zająć więcej, jak tylko pięć minut.

Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Przecież mieliśmy zaledwie jedną godzinę do odjazdu, a oni nie mieli jeszcze biletów! Byłem naprawdę zły za tą ich niefrasobliwość i brak kompetencji. Oni jednak uparcie twierdzili, że jeżeli posiadali miejscówki, które Ewa załatwiła już wcześniej dla całej naszej grupy, to i bilety łatwo dostaną.

Niestety, bardzo się mylili. Nie byli świadomi drobnego faktu, że Ewa dostała te miejscówki bez okazania kasjerce biletów kolejowych, a ta nie powinna ich jej wydać, nie zobaczywszy fizycznie biletów na przejazd pociągiem.

Rzeczywiście, moje pesymistyczne przewidywania sprawdziły się całkowicie. Oczywiście, że kasjerka w Warszawie nie mogła sprzedać im biletów, bo wszystkie miejscówki na ten pociąg zostały już wysprzedane, a gdy pokazali jej, że mają je już wykupione, to odesłała ich do biura turystycznego “Orbis”, które było odpowiedzialne za ich sprzedaż, a o tej godzinie, tego dnia, biuro prawdopodobnie było już zamknięte.

I tak koło się zamknęło. Już nie dość tego, że Andrzej, Ewy partner miał dołączyć do nas w trochę późniejszym terminie, bo rzekomo wyjechał już kilkanaście dni wcześniej do Bułgarii z inną grupą, to jeszcze dodatkowo doszły te nieprzewidziane kłopoty z biletami.

Co z tego, że Piotrek z Jurkiem dopiero co przyjechali do Warszawy, jak się tłumaczyli. Ale przecież byli już w mieście od kilku godzin i dopiero teraz przypomnieli sobie o biletach? A właściwie to ja im o nich przypomniałem.

Ja przecież tylko zapytałem, czy już wszyscy mają wykupione bilety i to tylko dla czystej formalności, aby być pewnym, że byliśmy gotowi do wyjazdu i nie przypuszczałem nawet, że któryś z nas mógł ich jeszcze nie mieć.

Byłem już wtedy prawie pewien, że tym razem było już za późno, aby mogli je otrzymać jeszcze tego samego popołudnia, bo sam już miałem przyjemność zaznajomienia się w przeszłości, w jaki sposób działają urzędy. Byłem przekonany, że tym razem pojedziemy tylko we trójkę: Ewa, Wojtek i ja, a oni będą mogli ewentualnie do nas dołączyć dzień lub dwa dni później, już na terenie Bułgarii, co bardzo by nam skomplikowało tak precyzyjnie ułożone plany całego naszego przedsięwzięcia.

Tymczasem Jurek i Piotrek, pozostawiwszy swoje bagaże w przechowalni, zostali poinformowani przez Ewę, gdzie mogliby znaleźć najbliższe biuro turystyczne “Orbis”, pojechali na jego poszukiwanie taksówką, mając nadzieję, że w przeciągu najbliższej godziny zdołają te bilety wykupić.

Aby to wszystko załatwić, mieli tak naprawdę tylko czterdzieści pięć minut, bo tyle czasu pozostało im jeszcze do odjazdu pociągu. Wyglądało na to, że wszystkie nasze plany zaczynały się powoli rozpadać.

Weszliśmy w trójkę do podstawionego już pociągu, który miał planowy odjazd już za dziesięć minut. Zajęliśmy miejsca w przedziale. Ewa zachowująca dotychczas, wydawałoby się, kamienny spokój, nagle wybuchła:

- Czy oni są nieprzytomni, czy co? - miała łzy w oczach. Przecież wszyscy włożyliśmy w przygotowanie tej wyprawy tak wiele energii, wysiłku i pieniędzy i nagle w ostatnich minutach, tuż przed wyjazdem, mogło się okazać, że wszystko to, co przez tych ostatnich kilka miesięcy zorganizowaliśmy, poszłoby w niwecz.

Ja nic już nie mówiłem, ale byłem zły, że tak niepomyślnie rozpoczynaliśmy wyprawę i wewnętrznie czułem, że mój wielomiesięczny wysiłek związany z przygotowaniami do wyjazdu mógł zostać tak łatwo zmarnowany, przez tak drobne i niepotrzebne przecież niedopatrzenie, jakim było kupno zwykłych biletów kolejowych.

Weszliśmy w trójkę do przedziału. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Ewę z bliska, siedzącą akurat naprzeciwko mnie. Podświadomie ogarnęło mnie jakby zwątpienie co do tego, czy nie nastąpiła czasami jakaś pomyłka, co do jej uczestnictwa w naszej wyprawie. Ewa była bardzo ładną, delikatną i chyba jeszcze niespełna dwudziestoletnią dziewczyną i trochę nie pasowała mi do warunków, w jakich miała przebywać z nami w górach. Nie tylko przebywać. Jechaliśmy tam przecież na wyczerpującą siły, niebezpieczną i trudną wspinaczkę górską.

Jeżeli jednak, jak się kiedyś wcześniej dowiedziałem od Jurka, Ewa ukończyła kurs taternicki i to nawet z wyróżnieniem, to mogłoby to oznaczać, że chyba jednak nie przez przypadek znalazła się w naszej grupie. Była to w końcu Jurka decyzja, jeżeli chodziło o dobór członków wyprawy i podobno Jurek bardzo dobrze ją znał, jeszcze z czasów szkoły średniej.

Pomimo jednak tej dobrej o niej opinii, nadal myślałem, czy będzie ona rzeczywiście się potrafiła wspinać w górach i czy będzie się w stanie dostosować do specyficznych warunków i niedogodności górskiego życia, w obliczu których wkrótce mieliśmy stanąć.

„A jeżeli Andrzej nie przyjedzie, to co wtedy zrobimy? Czy był w ogóle sens jechać tam we trójkę?”- myślałem już trochę na zapas, co by było, gdyby tamci nie zdążyli jeszcze tego wieczoru wykupić w „Orbisie” tych biletów.

Dodatkowo jeszcze jej uroda tak bardzo mnie onieśmielała, że nie bardzo wiedziałem, co w zaistniałej sytuacji powiedzieć.

A co by było, gdyby także i Wojtek nie miał wykupionego biletu? Siedzielibyśmy wtedy w przedziale tylko w dwójkę, w oczekiwaniu na rozwój dalszych wypadków. Przestałem rozmyślać. Nie chciałem iść z myślami za daleko. Ciekaw byłem, co tamci dwoje pomyśleli sobie o zaistniałej sytuacji. Spojrzałem na zegarek. Pociąg powinien już za chwilę ruszyć.

Nagły okrzyk Wojtka, który stał przez cały czas przy oknie, poderwał nas na nogi.

- Są, biegną. Chodźmy szybko, pomóżmy im załadować bagaże do środka! - wyskoczyliśmy obydwoje na peron.

Piotrek z Jurkiem ciężko dysząc, dobiegali właśnie do wagonu. Bez pytania o szczegóły, szybko przejąłem plecak Jurka, a Wojtek plecak Piotrka. Zaledwie zdążyliśmy wsiąść do pociągu, konduktor podniósł swoją żółtą chorągiewkę i pociąg wolno ruszył z peronu. To niesamowite, bo gdyby zjawili się tylko kilka minut później, to w tym momencie jechalibyśmy tylko w trójkę, ale już bez nich.

Co za szczęście, że w tak krótkim czasie, w ciągu czterdziestu pięciu minut, zdołali zajechać do biura turystycznego, wykupić w nim bilety i na czas powrócić taksówką na dworzec kolejowy.

Mieli wyjątkowe szczęście, że biuro turystyczne było jeszcze tego dnia otwarte i nie było w nim przed nimi żadnych klientów, a kasjerka była tak miła i uprzejma, że wypisała im te bilety od ręki, bo przecież mogła im kazać przyjść po nie następnego dnia. Kwestia kilku minut i całe nasze plany mogłyby się nam nieodwracalnie pozmieniać.

Wyruszyliśmy więc w prawie pełnym komplecie. Rozlokowaliśmy się w przedziale możliwie jak najwygodniej. Ponownie wszyscy byliśmy w dobrych nastrojach i nikt nie robił nikomu wymówek, na temat tego, co się wydarzyło.

I tak oto zostawialiśmy za sobą wszystkie nasze problemy i wyruszaliśmy na naszą własną wyprawę, zorganizowaną przez nas samych, bez niczyjej finansowej pomocy, a opłaconą tylko i wyłącznie naszymi własnymi, ciężko zapracowanymi pieniędzmi.

Niewiele wiedzieliśmy o górach, w które jechaliśmy, jedynie to, że były one trochę takie jak nasze Tatry, a może cokolwiek chociaż do nich podobne.

Rozłożyliśmy mapę. Była ona bardzo schematyczna i bez warstwic, ale figurowało na niej jednak kilkanaście nazw i punktów wysokościowych. Z mapy wynikało, że masyw Pirinu był średnio wyższy od masywu tatrzańskiego o jakieś 150 metrów, a najwyższym jego szczytem był Vihren, który wznosił się na wysokość 2,914 metrów nad poziom morza i był nawet wyższy od słowackiego Gerlacha o około 260 metrów, co jednak wcale nie oznaczało, że wejście na niego, było trudniejsze od wejścia na Gerlacha.

Wkrótce mieliśmy się dowiedzieć, jak tam jest w rzeczywistości. Według skromnych, zdobytych przez Jurka informacji, wynikało, że północne ściany Pirynu zbudowane były z granitowych skał i stanowiły dobre warunki do wspinaczki skalnej, natomiast południowe ściany raczej nie nadawały się do niej, ze względu na ich kruchość, co stwarzałoby realne niebezpieczeństwo łatwego odpadnięcia od nich.

Nawet nie zauważyliśmy, jak za oknami wagonu zrobiło się ciemno i powoli zapadła noc. Niestety, nie jechaliśmy w wagonie sypialnym, tak że musieliśmy zadowolić się spaniem w pozycji na wpół leżącej, okryci śpiworami przed nocnym chłodem. Był to początek lipca i jak na połowę lata, było zimno. Za oknami padał deszcz. Powoli zasnęliśmy, lecz nie na długo, bo kiedy pociąg dojechał do granicy polsko-czechosłowackiej, musieliśmy przedstawić do kontroli nasze dowody osobiste i wkładki paszportowe oraz wypisać jakieś formularze. Trwało to w sumie pół godziny, po czym wjechaliśmy na terytorium ówczesnej Czechosłowacji. Ponownie mogliśmy się spokojnie zdrzemnąć, aż do granicy węgierskiej. Wydawało mi się, że ledwie co zasnąłem, a już ponownie dał się słyszeć wielki ruch dookoła. Byłem jeszcze na wpół śpiący, kiedy doszło do moich uszu nagłe otwieranie drzwi do przedziałów i donośny tupot nóg w przejściu wagonu. Pociąg stanął.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałem.

- Węgierska granica - usłyszałem krótką odpowiedź od któregoś z naszych.

Czy ten pociąg tak szybko jechał, czy też tak dobrze mi się spało? Chyba jedno i drugie.

Byłem trochę zmęczony ostatnimi przygotowaniami do wyjazdu. Nie spałem przecież poprzedniej nocy, a po przyjeździe do Warszawy, włóczyłem się jeszcze po mieście przez ładnych parę godzin. Teraz w pociągu wychodziło ze mnie to całe zmęczenie. Relaks po wielkim wysiłku podobny był do tego, jaki zawsze odczuwałem po każdej sesji egzaminacyjnej w szkole.

Po dłuższym postoju na granicy węgierskiej, nastąpiło przetaczanie wagonów na inne tory, włącznie z wymianą lokomotywy, po czym usłyszeliśmy przeciągły gwizd naszej nowej lokomotywy i pociąg powoli ruszył w dalszą drogę. Zamknęliśmy okna wagonu, bo dym z parowozu wpadał szerokimi strumieniami do środka wagonu. Przewidywaliśmy, że do Budapesztu powinniśmy zajechać około dziesiątej rano, następnego dnia i do tego czasu mogliśmy sobie jeszcze trochę pospać.

Ranek następnego dnia zastał nas chłodny i nieprzyjemny. Dojechaliśmy do stolicy Węgier. Chociaż w Budapeszcie deszcz jeszcze nie padał, to niebo było zasnute gęstymi, ciężkimi chmurami, przepojonymi wilgocią i wlokącymi się po nim wolno i leniwie, gotowymi lada chwila do zrzucenia swojego wodnego ciężaru na suchą jeszcze w tym czasie ziemię.

Wysiedliśmy z pociągu. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na dłuższe rozmyślania na dworcu, ponieważ w Budapeszcie musieliśmy się przesiąść na inny pociąg zdążający do Bukaresztu w Rumunii, dokąd mieliśmy jeszcze w Polsce wykupione miejscówki, a w jakich warunkach mieliśmy jechać dalej do Sofii, to była już dla nas jedna wielka niewiadoma.

Zdążyliśmy się już zorientować, że pociąg którym mieliśmy jechać z Budapesztu do Bukaresztu miał wyruszyć z innego dworca, który znajdował się dosyć daleko od tego, do którego właśnie przybyliśmy. Miny nam trochę zrzedły. Nie uśmiechała się nam perspektywa przemarszu z ciężkimi plecakami przez połowę miasta, ale jak się później okazało, taki trening był nam bardzo przydatny. Mieliśmy dużo szczęścia, bo w parę minut po przyjściu na nowy dworzec rozpoczęła się straszna ulewa. Na ulicach płynęły potoki wody, jakby się chmura oberwała. Obawialiśmy się, że przez ten deszcz nie zdążymy zrobić zapasów żywności na dalszą drogę, ale na szczęście, deszcz wkrótce przestał padać, a do odjazdu pociągu pozostało nam jeszcze trochę ponad pięć godzin.

Tego dnia było bardzo zimno, tak że nie chciało nam się nawet zwiedzać miasta, chcieliśmy za to koniecznie zrobić zapasy żywności. Aby jednak nie nosić tych wszystkich bagaży ze sobą i jednocześnie tułać się po sklepach z pełnym ekwipunkiem, musieliśmy kogoś z grupy wytypować do pilnowania całego naszego dobytku. Nie chcąc Ewy zostawiać jako strażnika, postanowiliśmy losować i wybrać kogoś spomiędzy pozostałej naszej czwórki. Wypadło na Wojtka, który miał zostać w poczekalni kolejowej, aby pilnować wszystkich naszych bagaży. Nie było tam aż tak źle – w miarę czysto, ciepło i można było usiąść w niej, w wygodnym, miękkim fotelu.

Wyszliśmy w czwórkę na miasto. Ponownie zaczął padać deszcz. Mieliśmy jednak nieprzemakalne kurtki, tak że jeśli chodziło o zmoknięcie, to nie musieliśmy się takim drobiazgiem aż tak bardzo przejmować. Próbowaliśmy poszukać jakiegoś taniego baru, w którym moglibyśmy coś zjeść, ponieważ nie dysponowaliśmy zbyt dużą ilością węgierskich pieniędzy, jako że Węgry były dla nas jedynie krajem tranzytowym. Kilka ulic dalej znaleźliśmy przyjemną knajpkę, gdzie mogliśmy zjeść coś ciepłego. Zamówiliśmy zupę, zaprawianą ostrymi przyprawami i jeszcze jakieś drugie ciepłe danie. Było to nawet niezłe jedzenie, trochę inne niż w kraju. Mieliśmy, w międzyczasie, okazję trochę porozmawiać, na temat organizacji naszej wyprawy.

Ewa zdążyła już sprawdzić, że resztę dalszej podróży mieliśmy spędzić, jadąc lokalnymi kolejami, bez zarezerwowanych miejsc. Nie było to wtedy dla nas aż takie ważne. Chcieliśmy tylko dojechać do celu, a komfort jazdy nie był dla nas tak bardzo istotny.

Czas już było wracać na dworzec. Wojtek mógł już się chyba trochę niepokoić, że długo nie wracaliśmy i mógł nawet pomyśleć sobie, że mogło się nam po drodze przydarzyć coś złego. Okazało się jednak, że nie mogąc się nas doczekać, zdrzemnął się w ciepłej poczekalni i mieliśmy duże szczęście, że nikt nam nie zwinął naszych cennych bagaży.

Dalszą drogę do granicy rumuńskiej odbyliśmy w zatłoczonym, lokalnym pociągu, jednakże w miarę zbliżania się do granicy rumuńskiej, w wagonie robiło się coraz luźniej. Za oknami roztaczała się Wielka Puszta Węgierska, idealnie płaski step, sięgający aż po horyzont.

O godzinie dziesiątej wieczorem, dojechaliśmy do Bicharcareszti. Spotkaliśmy się tam z wyjątkową przychylnością miejscowych kolejarzy, którzy oddali nam do dyspozycji poczekalnię, którą otworzyli specjalnie dla nas. Mogliśmy w niej przyjemnie odpocząć, siedząc w wygodnych miękkich fotelach. Druga część poczekalni była raczej brudna i bardzo obskurna. Tam zgromadzeni byli lokalni pasażerowie. Trochę mnie dziwiło, że specjalnie dla nas otworzono tę poczekalnię, ale po cichu podejrzewałem, że to Jurek chyba coś tam załatwił z kolejarzami.

O północy nadjechał expressowy pociąg z Budapesztu, którym mieliśmy kontynuować naszą podróż dalej do stolicy Rumunii, Bukaresztu. Zauważyliśmy, że jeden z wagonów pociągu był zupełnie pusty, toteż natychmiast zajęliśmy jego dwa przedziały. Wypakowaliśmy z plecaków śpiwory i rozłożyliśmy się w jednym z przedziałów. Poczuliśmy się w nim jak u siebie w domu i szybko zasnęliśmy, zmęczeni dotychczasową podróżą. Niedługo jednak mogliśmy nacieszyć się naszymi superwygodami.

Na pierwszej stacji, już na terytorium Rumunii, wielki tłum zaczął wtłaczać się do wagonu. Byłem zbytnio rozespany, aby zorientować sie w sytuacji na zewnątrz przedziału. W pewnym momencie drzwi do naszego przedziału otworzyły się gwałtownie i wtargnęło do niego co najmniej sześciu ludzi. Dwóch z nich usiadło na moich plecach, bynajmniej nie zdając sobie sprawy, że pod rozłożonym na ławce śpiworem mógł ktokolwiek leżeć. Próbowałem protestować, ale nikt nie zwracał na mnie żadnej uwagi. Jakaś kobieta usiadła tuż koło mojej głowy, a reszta nowo przybyłych pasażerów pakowała swoje walizy i koszyki na półki, nie czekając nawet, aż usiądziemy. Jeszcze nie zdążyliśmy pozbierać naszych rzeczy, a tu jeszcze większy tłum zaczął napierać na przedział. Było tych nowych już w środku chyba z dziesięciu. W pośpiechu zebraliśmy do plecaków wszystkie nasze osobiste rzeczy i zajęliśmy grzecznie nasze miejsca siedzące. Długa to była noc, ale minęła już bez większych zakłóceń, lecz w niesamowitym ścisku i roznoszącym się w powietrzu zapachu potu stłoczonych ludzi.

Ranek okazał się wyjątkowo piękny i słoneczny. Spojrzałem przez okno. Pociąg pędził przez liczne tunele wydrążone w górach i doliny górskie. Okolica była podobna do naszego Podhala, lecz te wszystkie góry widziane zza okna, wydawały mi się jakby bardziej strzeliste i trochę większe od naszych, tych na Podhalu.

Po kilku godzinach jazdy w tak zatłoczonym pociągu, dotarliśmy do Bukaresztu. Nie zwiedzaliśmy miasta, bo nie mieliśmy na to czasu, a zniechęciły nas do tego jeszcze okoliczne ulice wokół dworca, bardzo zaniedbane i stwarzające trochę przykre wrażenie. Później dowiedziałem się, że całe centrum miasta było usytuowane daleko od dworca i było podobno bardzo piękne.

Jednakże Bukareszt na długo zapamiętałem jako koszmarną stację przesiadkową, ponieważ mieliśmy tam wielkie problemy z biletami, zakupionymi jeszcze w kraju. Wielki problem polegał na tym, że w żadnej kasie nie chciano nam sprzedać miejscówek do Sofii. Rumuni nie umieli nam tego problemu wytłumaczyć, a myśmy nie wiedzieli, o co im w ogóle chodziło. Nie dość, że kolejki za miejscówkami były na dworcu przeogromne, to z urzędnikami tamtejszego dworca nie mogliśmy się porozumieć ani po rosyjsku, angielsku, francusku ani też w języku niemieckim, które to języki mieliśmy nieźle opanowane, przynajmniej na tyle dobrze, aby się nimi jako tako porozumiewać. Byliśmy odsyłani od jednej kasy biletowej do drugiej i zaczęliśmy już tracić nadzieję, czy kiedykolwiek wyjedziemy z tego Bukaresztu.

Rumuni nie chcieli nam sprzedać miejscówek i nie wiedzieli, jak to nam wytłumaczyć, a bez miejscówek nie mogliśmy kupić biletów na dalszą drogę. Ostatnią deską ratunku dla nas pozostał kierownik stacji kolejowej, który znał w minimalnym stopniu język niemiecki. Po półtoragodzinnej debacie okazało się, że na naszych biletach, wystawionych w Polsce, nazwa jakiejś miejscowości była przekręcona i nikt nie umiał jej odczytać. Kierownik długo się zastanawiał nad biletami, wreszcie zaczął gdzieś wydzwaniać i w końcu kazał je komuś dla nas wypisać. Dzięki temu mogliśmy wejść do pociągu zdążającego do Sofii, który był, niestety, tak samo przepełniony turystami jak poprzedni. Była to przecież pełnia lata, no i tysiące pasażerów udawało się w tym czasie nad Morze Czarne.

Nasze miejsca, o które tak dzielnie walczyliśmy w Bukareszcie, były zajęte przez grupę niemieckich turystów. Grzeczna prośba w języku niemieckim o ich zwolnienie, wywołała u nich ogólną wesołość. Na okazane przez nas miejscówki wzruszali tylko ramionami. Nie ustępowałem jednak i zawołałem Wojtka do pomocy, który znał lepiej ode mnie niemiecki. Wojtek zadziwił mnie bardzo, rozmawiając z nimi grzecznie, ale jednocześnie płynnie w tym języku i chyba to spowodowało, że Niemcy nagle ustąpili. Dwa miejsca zwolniły się dla nas natychmiast. Nie żeby zaraz wyszli z przedziału, ale przesunęli się bliżej siebie, tak że po każdej stronie przedziału zrobiło się dla nas jedno dodatkowe, wolne miejsce.

W miejscowości Ruse większość pasażerów wysiadła z pociągu, bo była tam ich stacja przesiadkowa nad Morze Czarne. W przedziale pozostało tylko dwóch niemieckich turystów i to nawet bardzo sympatycznych. Okazało się, że ci dwoje udawali się w góry Riła położone trochę na północ od Pirinu, podobnie jak i grupa turystów, zajmująca sąsiedni przedział.

Wczesnym rankiem wjechaliśmy na dworzec sofijski, z którego po ostatniej już przesiadce, mieliśmy odjechać poprzez Błagojewgrad i dalej do Bańska, miejscowości położonej u stóp Pirinu.

Dowiedzieliśmy się tam, że aby dotrzeć w głąb Pirinu, musimy przesiąść się w Bańsku na autobus, który miał zawieźć nas do schroniska górskiego Banderica.

Do Bańska przybyliśmy dopiero późnym popołudniem. Wkrótce po dojściu na przystanek autobusowy, podjechał autobus. Z wielkim trudem załadowaliśmy się do środka, nie tylko ze względu na wielkość i ciężar naszych bagaży, ale dlatego, że chętnych do wejścia było wielu, a autobus wszystkich nie zdołał pomieścić za jednym razem, a nie chcieliśmy dopuścić do sytuacji, aby któryś z nas pozostał na przystanku, oczekując samotnie na następny autobus.

Całej naszej grupie udało się szczęśliwie wejść do środka i autobus ruszył wolno, wąskimi uliczkami miasteczka, aby trochę później wjechać już na drogę prowadzącą do schroniska. Droga była niesamowicie kręta, bez przerwy pięła się ostro w górę, wśród gęstych iglastych lasów, porastających dolinę Pirinu.

Po ponad godzinnej jeździe, autobus stanął przed schroniskiem górskim Banderica, gdzie zakończyła się nasza podróż kołowymi środkami lokomocji i skąd miała się rozpocząć nasza piesza wędrówka, wśród nieznanych nam jeszcze górskich terenów.