W rytmach charlestona - Grzegorz Piórkowski - ebook + audiobook + książka

W rytmach charlestona ebook i audiobook

Grzegorz Piórkowski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W przedwojennej Warszawie nie brakuje niebezpiecznych zdarzeń, tajemnych zagadek i podejrzanych osobników. W tych okolicznościach grupa czterech gimnazjalistek wpada na pewien trop. Dziewczęta przypuszczają, że Zula Pogorzelska – znana aktorka, śpiewaczka i tancerka scen warszawskich – padnie ofiarą porwania. Przyjaciółki postanawiają wyruszyć na ratunek cenionej artystce. Między przedwojennymi uliczkami, kawiarniami i barami rozgrywa się pełna tajemnic i pułapek pogoń za domniemanym porywaczem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 32 min

Lektor: Malwina Kucharska

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autora

 

Niniejsza powieść to literacka mikstura, w której lekki wątek sensacyjny łączy się z rodzinnymi historiami, w dokładnie odtworzonych realiach przedwojennej Warszawy.

W rytmach charlestona to książka o przygodach grupki gimnazjalistek w obyczajowo-sensacyjnej otoczce w stylu retro. Dziewczęta mają uzasadnione powody, by podejrzewać, że szykuje się akcja porwania dla okupu znanej aktorki Zuli Pogorzelskiej. Chociaż w powieści nie pojawiają się odrażający złoczyńcy i dzielni stróże prawa, to nie brakuje w niej rozwiązywania tajemnic, śledzenia i zastawiania pułapek… A wszystko to przyprawione jest specyficznym klimatem przedwojennej Warszawy.

Większość bohaterów ma swoje pierwowzory w postaciach autentycznych: w członkach rodziny autora i w kręgu ich znajomych. Obecność w epizodach postaci historycznych (Zula Pogorzelska, Edward Dziewoński, Wiera Gran, bokser „Teddy” Pietrzykowski) jest jak najbardziej uzasadniona; pojawiały się one w tle przedwojennych wspomnień dziadków autora. Także wszelkie warszawskie adresy, wydarzenia i miejsca występujące w książce w miarę możliwości odpowiadają rzeczywistości.

Rezultatem fantazji autora jest jedynie lekko sensacyjna fabuła, bez której historia ta nie byłaby powieścią, a jedynie zbiorem rodzinnych wspomnień i impresji o Warszawie lat trzydziestych ubiegłego wieku.

 

 

Grzegorz Piórkowski, ur. w 1966 r. w Warszawie. Zadebiutował fragmentem powieści Warszawskie graffiti (wyróżnionej w konkursie na współczesną powieść o Warszawie) w popołudniówce „Express Wieczorny – Kulisy” w lipcu 1993 r. W latach 1995–1999 publikował eseje podróżnicze i recenzje wystaw w „Nowej Europie” i „Zeszytach Literackich”. Jego debiut książkowy to opowiadanie Techno-Rendez-Vous 2000, które ukazało się w antologii Świat kumpli w 1999 r. Ostatnia publikacja Historia pewnej kapeli została umieszczona w zbiorze wspomnień muzyków i fanów rocka z lat 80. pt. Gdzie oni są?, pod red. Katarzyny Andrzejewskiej-Szuby i Artura Szuby, 2012 r.

Dwie limuzyny

 

Był to jeden z tych pozornie zwykłych dni, po których niczego się nie spodziewamy. Jak pokazuje jednak przyszłość – zupełnie niesłusznie.

Na rogu Wspólnej i Poznańskiej stał kiosk z papierosami. Klienci i przechodnie w jego okienku widzieli zazwyczaj szczupłą twarz właściciela trafiki. Czasami zastępowała go bratanica, którą się opiekował.

Andzia miała siedemnaście lat, pociągłą twarz jak jej stryj i często skrzywione w grymasie usta – znak ekscentrycznej natury. Jej rodzice przebywali od lat w zakładzie dla nerwowo chorych i być może coś było na rzeczy w okrutnej opinii jednej z nauczycielek Andzi – zirytowanej jej kolejnymi wygłupami – którą wielokrotnie wyrażała słowami:

– Z ciebie, Blochówna, nic już nie będzie. Jesteś wariatka po rodzicach.

Ani takie uwagi, ani rodzinne problemy na Andzi nie robiły większego wrażenia. Życie traktowała jak świetną okazję do płatania figli.

Do zabawy wciągała najlepszą szkolną koleżankę – Jadzię Krosnowszczankę. To oczywiste, że w teatrze swych fantazji potrzebowała pomocnika, a zarazem widza. Sceną była ulica Poznańska, przy której mieszkała, i okolice: środkowy odcinek Nowogrodzkiej oraz Hoża i Wspólna po zachodniej stronie Marszałkowskiej. Do najniewinniejszych zabaw należało odgrywanie roli niewidomej, prowadzonej pod ramię przez koleżankę.

Andzia miewała w zwyczaju organizowanie swoistej loterii; wchodziła do przypadkowej bramy, pukała do pierwszych lepszych drzwi i przekonująco wypytywała mieszkańców o fikcyjne osoby. Spotykając na ulicy starozakonnych, stresowała Jadzię gorszącą propozycją:

– Łapiemy ich za pejsy i dajemy dyla!

Naprawdę dostawało się żydowskim dzieciakom z jej kamienicy, przesiadującym na poręczach schodów i parapetach, którym nie szczędziła kuksańców, by osiągnąć efekt „spadających ulęgałek”.

A wszystko to w pobliżu komisariatu policji na Poznańskiej!

Wydawało się, że tak żywiołowa natura Andzi nie zdzierży długotrwałych statycznych dyżurów za okienkiem w kiosku; dziewczyna jednakże – doświadczona przez los sieroctwem – potrafiła pogodzić niefrasobliwą zabawę z życiowymi obowiązkami. A zresztą, nie zawsze w kiosku doskwierała nuda, jak choćby pewnego sierpniowego dnia…

***

Towarzyszyła jej wówczas Jadzia. Plotkowały kilka kwadransów z krótkimi przerwami na obsłużenie klientów.

Dziewczęta znały się ze szkoły powszechnej, mieszczącej się w nieciekawym budynku w ostatnim podwórku, do którego dochodziło się przez pierwszą bramę za komisariatem. Bliskie sąsiedztwo – Jadzia Krosnowszczanka mieszkała bowiem za pobliskim narożnikiem przy Nowogrodzkiej – pomimo ukończenia już wspólnej edukacji pozwoliło dziewczętom na kontynuowanie znajomości.

Jadzia była niższa od przyjaciółki, ale nie tak szczupła w ramionach jak ona. Mimo ognika zadziorności w oczach i często pojawiającego się uśmiechu Mony Lisy odznaczała się większym od Andzi rozsądkiem. Być może ta cecha pozwalała uchronić jej niesforną towarzyszkę zabaw przed zejściem na manowce.

Tematem babskich pogaduszek był znajomy Jadzi, którego poznała przez koleżankę z gimnazjum. Tadek Pietrzykowszczak, jej rówieśnik, mieszkał na Polnej, uczęszczał do gimnazjum Staszica i – o zgrozo! – trenował boks. Od roku ćwiczył w sekcji Legii. Jego klubowy trener, pan Stamm, przymierzał go do ligowych pojedynków. Jednak to nie ewentualna sportowa kariera Tadka była tematem rozmowy dziewcząt, nawet nie jego potencjalne smalenie cholewek do Jadzi, lecz wciąganie jej brata, Bolka Krosnowszczaka, w przygodę z boksem. Wizja złamanego nosa na przystojnej twarzy szesnastolatka wcale się nie uśmiechała jego starszej siostrze.

– Być może taki mechaniczny defekt nadaje obliczu więcej męskości – zastanawiała się Jadzia. – Być może. Ale na pewno nie każdemu.

– Co chcesz – odparła Andzia, puentując jednym zdaniem: – Facety muszą od czasu do czasu poobijać sobie facjaty, taka ich natura.

Wątek męskich potrzeb i instynktów nie został już przez dziewczęta rozwinięty. Andzia zamilkła, nasłuchując.

– Oho, poznaję ten warkot silnika…

Skulona w klitce trafiki Jadzia wyciągnęła szyję, by jak najwięcej dostrzec przez okienko kiosku.

– Sądzisz, że to…? – nie dokończyła pytania, bo w polu jej widzenia pojawił się przód maski pomarańczowego kabrioletu i ten widok przyniósł odpowiedź.

Odpowiedź na niedokończone pytanie: tak, to ONA.

Ze sportowej limuzyny, od strony kierowcy, wyszła elegancko ubrana kobieta i podeszła do kiosku.

Zula Pogorzelska! Wielka Zula, ulubienica Warszawy. Gwiazda kabaretów: Qui Pro Quo, Perskiego Oka i Bandy. Pionierka charlestona w nadwiślańskim kraju, której przeboje śpiewała cała Polska.

Wielka Zula. Widywano ją w okolicy często, zachowała bowiem osobne mieszkanie na pobliskiej ulicy św. Barbary, oprócz tego w Śródmieściu Północnym, które dzieliła z mężem Konradem Tomem. Teraz jej oblicze w okienku trafiki ukazało się obu przyjaciółkom.

– Czołem, dziewczęta – odezwała się aktorka głosem lekko ochrypłym, będącym pamiątką po nieudanej operacji strun głosowych, która wcale nie wpłynęła ujemnie na sukcesy estradowe artystki.

– Dzień dobry pani. – Andzia i Jadzia próbowały na siedząco dygnąć na powitanie.

Na dość pospolitej twarzy Zuli dominowały oczy, których wyraziste spojrzenie podkreślał pieczołowicie wykonany makijaż. W czym jeszcze tkwiła atrakcyjność sceniczna kabaretowej aktorki? W zgrabnych nogach oraz – paradoksalnie – w pozbawionej gwiazdorstwa bezpretensjonalności.

– To co zawsze, kochanie – zwróciła się do młodocianej sprzedawczyni.

Andzia sięgnęła po pudełko zawierające sto sztuk markowych papierosów.

Artystka w milczeniu zapłaciła. A kiedy odchodziła od okienka, też już się nie odezwała. Andzine „polecamy się ze stryjem na przyszłość” zawisło w próżni.

Jadzia pokręciła z frasunkiem głową.

– Coś pani Zula nie wygląda najlepiej. I to chyba nie przemęczenie pracą. Czy ona w ogóle jeszcze występuje w Cyganerii?

– Cyganerii już nie ma. Od maja działa tam Stara Banda. Ale chyba bez pani Zuli.

– Więc to nie przemęczenie pracą… Zatem co? I dlaczego nie gra, jeśli nie gra?

Pojawienie się kolejnego klienta przerwało rozmowę i wydawało się, że temat Zuli Pogorzelskiej ponownie na wokandę konwersacyjną w kiosku nie wróci. Stało się jednak inaczej, a powód powrotu tej tematyki okazał się tożsamy z przyczyną jej przerwania – był nim ów kolejny amator wyrobów przemysłu tytoniowego.

Jadzia nie widziała jego twarzy. Dla niej był właścicielem szczupłych, bladych przedramion, które położył na ladzie okienka; zaskakująco obnażonych, bo rękawy koszuli zawinięte miał nad łokcie. Andzia, widząc jego błyszczącą od potu twarz, uznała, że mężczyzna źle znosi upały. Nawet jeśli było to zgodne z prawdą, to brak letniej marynarki zastanawiał.

Poprosił o trzy mewy. Odliczył co do grosza, odebrał papierosy, ale od okienka nie odchodził. Wahał się chwilę, nim zadał Andzi pytanie:

– Panienka widziała? Panienka wie…?

– Co proszę? – nie zrozumiała dziewczyna.

– Że to była ona? To znaczy…

– A… – domyśliła się Andzia. – Zgadza się. We własnej osobie, proszę pana.

– Często ją panienka widuje?

– Bo ja wiem? Rzadko tu przesiaduję. Zdarza się.

Mężczyzna zamilkł. Jakby chcąc gładko powrócić do przerwanego tematu rozmowy, zaczął od początku scenę dialogu klient – sprzedawca:

– To poproszę zapałki…

Po dokonanej transakcji nadal nie odchodził.

– Czym jeszcze mogę służyć szanownemu panu? – Andzia musiała być lekko zirytowana, przybierając – niczym z jakiejś filmowej komedii o subiekcie – karykaturalny ton.

– Nie… Już nic. Dziękuję – szybko wymamrotał jegomość w nerwowym odruchu, jakby dał się przyłapać in flagranti. – Ja tak tylko…

– Zatem życzę miłego dnia. – Blochówna już nie ukrywała chęci rozstania się z dziwacznym klientem mimo kupieckiej formułki: – I zapraszam ponownie.

– Tak, tak. Dziękuję. – Usłyszała w odpowiedzi. – Pewnie skorzystam. Co to są trzy papierosy? Będę się tu kręcił w okolicy. Z jej powodu – dodał po krótkiej pauzie, po czym zaczął mówić jednym ciągiem: – Pani Zula. Wiem, gdzie mieszka. Ale stróż mnie nie wpuści. Zresztą po cóż miałbym… Na ulicy jest lepsze światło. Bo ja robię zdjęcia. Jestem fotografem, ale nie jak ci, co pstrykają leicą fotki przypadkowym przechodniom. Mam profesjonalny aparat. I konkretny cel, to jest osobę, do skadrowania. Współpracuję z czasopismami. Czytelnicy uwielbiają plotki. A pani Zula… Ach… To właśnie to…

Dziewczęta z trudem powstrzymywały chichot. Andzia w końcu wykrztusiła:

– To życzę powodzenia szanownemu panu w pracy zawodowej. To zapewne niełatwy kawałek chleba.

– Tak, tak – potwierdził raczej w odruchu grzeczności niż w przypływie refleksji mężczyzna. – Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć. Do widzenia panience.

Dłonie i pudełko zapałek zniknęły z widoku. Nastała cisza i bezruch.

– Dziwny facet – oceniła Andzia, przerywając po chwili milczenie. – Nie uważasz?

– Dość dziwny – zgodziła się z przyjaciółką Jadzia. – Jak wyglądał, bo nie widziałam wcale jego twarzy?

– Och… – zawiesiła głos panna Blochówna. – Jak? Nijak. Już nie pamiętam jego facjaty.

– Swoją drogą to musi być ciekawe zajęcie, takie uganianie się za wielkimi sławami kina i estrady. Albo aren sportowych. Kogo jeszcze nasz myśliwy fotograf miałby do upolowania w naszej okolicy?

Przez kilka minut tematem rozmowy dziewcząt były znane osobistości mieszkające w sercu Śródmieścia. Licytowano się nazwiskami. Pieśniarz Tadeusz Faliszewski, ulubieniec robotniczej wiary, mieszkał na Nowogrodzkiej za skrzyżowaniem z Marszałkowską. Śpiewający amant filmowy Aleksander Żabczyński miał apartament przy Zielnej. Jego sąsiadem był kolega po fachu Eugeniusz Bodo, rezydent lokalu na Marszałkowskiej. Kompozytor i dyrygent własnej orkiestry Henryk Wars mieszkał w Alejach Jerozolimskich przed skrzyżowaniem z Kruczą. Niedaleko – na Brackiej przy domu towarowym braci Jabłkowskich swoją warszawską pracownię miał ekscentryczny Witkacy. Przy odrobinie szczęścia można się było znaleźć w odpowiednim miejscu i w odpowiedniej chwili tak, by spotkać na ulicy którąś z powyższych person.

Jadzia w trafice spędziła jeszcze kilkanaście minut; w końcu opuściła lokum i towarzystwo koleżanki, bo nadeszła pora obiadu. Nie wróciła od razu do domu, postanowiła zrobić rundkę po okolicy, by rozprostować zdrętwiałe od ciasnoty kiosku nogi.

Zamiast skręcić w Poznańską w prawo, obrała kurs w przeciwnym kierunku. To była trasa, którą do niedawna przemierzała codziennie przez wiele lat – w drodze do szkoły i z powrotem. Szła stroną parzystą, co umożliwiało jej ogląd mijanych domów z drugiej strony Poznańskiej. Za skrzyżowaniem błyszczały czystością i mieniły się kolorami wystawionych towarów witryny sklepu Goldwassera, oferującego szeroki asortyment produktów żywnościowych: od pieczywa przez nabiał i ryby po owoce. W następnym niepozornym jednopiętrowym budynku, pamiętającym chyba czasy powstania styczniowego, mieściła się Fabryka Ołówków Majewskiego. W kolejnym – dostojnym mocą urzędu – sąd grodzki.

A potem, po skrzyżowaniu z Hożą objawiła się narożna kamienica ze słynną apteką Pod Aniołem, gdzie niegdyś mieszkał kolega z klasy Bolka, brata Jadzi, sympatyczny fajtłapa Mietek Skorupińszczak. W bramie Krosnowszczanka kupowała zawsze ołówki i zeszyty. Właściciel sklepu piśmienniczego, Netek Klinowski znał całą dzieciarnię z okolicy – gdy daleko było do pierwszego, towar wydawał im na słowo.

Następny dom wprowadzał atmosferę wielkiego świata – nie tylko za sprawą imponującej fasady z płaskorzeźbą w kształcie kuli ziemskiej – mieściło się w nim od lat poselstwo sowieckie od lutego podniesione do statusu ambasady. Mimo sąsiedztwa XI Komisariatu Policji Państwowej, mieszczącego się pod następnym numerem, Jadzia przesadnie przezornie szła chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy. Nigdy nie było wiadomo, co uczynić mogą biali Rosjanie: zastrzelić sowieckiego posła, ostrzelać limuzynę dyplomatów czy podłożyć bombę w przewodzie kominowym, jak się zdarzało w ostatnich latach.

Przez jezdnię Jadzia przeszła po minięciu komisariatu. Kiedyś mogła się tu natknąć na znajomego policjanta, przodownika Hermana, tatę szkolnego kolegi Stefka. Teraz zobaczyła jednak kogoś innego: śniadą, elegancką kobietę w średnim wieku. Pani Łaja Eierweiss. Jej syn Tadek chodził do klasy z Bolkiem Krosnowszczakiem. Jadzia, starsza o rok, rzadko z nim rozmawiała, osobiste kontakty ograniczała do żartobliwych poszturchiwań. Owe kuksańce przez matkę Tadka nie były odbierane za gesty sympatii; pani Łaja zawsze na widok Jadzi załamywała ręce, wznosząc okrzyki protestu wobec zachowania tejże. Ale takie sceny od dwóch lat należały do przeszłości, teraz zresztą kobieta nawet Jadzi nie dostrzegła.

Krosnowszczanka zatrzymała się przy następnej bramie. To już był koniec spaceru.

Poznańska jedenaście. Tu chodziła do szkoły. No, niezupełnie. Trzeba było jeszcze wejść do bramy, przejść przez pierwsze podwórko, potem drugie, a za oficynami w trzecim podwórku minąć stare warsztaty – i docierało się do celu. Szkoła Powszechna numer czterdzieści cztery, teraz, po jakiejś reformie ze zmienionym numerem zmniejszonym o pięć pozycji. Tę trasę wcześniej przemierzał najstarszy z rodzeństwa – Wacek, a po Jadzi czynili to Bolek i Janka. Siedem lat, ileż przeżyć i wspomnień! I w końcu – szlus kapela; coś się kończy, urywa. W nowej szkole już inna bajka. Inne realia i znajomości.

Jadzia nie weszła do bramy. Skoro to już odległy świat…

Ruszyła w drogę powrotną, tym razem po stronie nieparzystej, nie zważając wcale na uprzednie obiekcje w sferze osobistego bezpieczeństwa. Za skrzyżowaniem z Hożą zdołała dostrzec panią Łaję zmierzającą do kamienicy pod numerem dwadzieścia dwa, gdzie mieszkali Eierweissowie.

Na wprost, z każdym krokiem, rosła w oczach bryła właśnie co ukończonego gmachu poczty i telegrafu przy Nowogrodzkiej. Tuż przed południowo-wschodnim narożnikiem budowli odbiegała w lewo uliczka św. Barbary, gdzie mieszkała bohaterka dwóch scen rozegranych tego dnia przy nieodległej trafice.

Jadzia nie odmówiła sobie możliwości zerknięcia w stronę wiadomej kamienicy.

Wcale nie była zaskoczona. Ani chybi kobieca intuicja…

Zobaczyła szczupłego mężczyznę z marynarką przewieszoną na lewym barku. Rękawy jego białej koszuli były podwinięte. O dziwo, ten swobodny strój nie nadawał mu nonszalanckiego charakteru, może za sprawą ładnego kapelusza wciśniętego głęboko aż na linię oczu.

„Znów nie widzę jego twarzy” – myślała.

Widziała za to bardzo dobrze aparat fotograficzny przewieszony na skórzanym pasku przez wolne ramię. Myśliwy czaił się na swoją ofiarę.

„Zatem nie blagował”.

Nie dawała mu wielkich szans na szybkie udane polowanie. Skoro pani Zula jeszcze nie tak dawno paradowała po Poznańskiej, to nieprędko ponownie pojawi się na ulicy.

„No cóż. To życzę powodzenia”.

Jadzia wzruszyła ramionami. Już miała ruszyć w dalszą drogę, gdy coś ją zastanowiło. Dyskretnie śledziła dalej poczynania dziwacznego fotografa, choć określenie jego postawy terminem „poczynania” wydawało się nadinterpretacją.

Mężczyzna z Twarzą Skrytą w Cieniu Kapelusza wciąż stał w tym samym miejscu. Jedyny ruch, jaki wykonał, to sięgnięcie odciążoną od marynarki ręką do kieszeni spodni, z której wyciągnął paczkę papierosów. Zbliżył ją do twarzy i zębami, z pewnym trudem, wyciągnął papierosa. Międlił w ustach jego końcówkę, ani myśląc o przypaleniu drugiej. Sprawiał wrażenie niezainteresowanego otoczeniem – Jadzia doceniła jego kamuflaż zachowania.

Sama starała się pójść tym tropem. Chociaż fotograf nie dostrzegł jej obecności w kiosku, a jej twarz stanowiła dla niego neutralny, nieistotny obiekt otoczenia, Jadzia nie chciała mu dać szansy, by odkrył jej zainteresowanie jego osobą.

Rozejrzała się wokoło, szukając dobrego punktu obserwacyjnego. Kiedy go znalazła, z zadowolenia nie skontrolowała swojego entuzjazmu, który spontanicznie poderwał ją – niczym ptaka do lotu – z miejsca startu. Potrąciła niechcący jakiegoś nobliwego przechodnia i kiedy przepraszała go za własną niefrasobliwość, była na siebie poczwórnie zła: z powodu nieuwagi, naruszenia cielesnej nietykalności, wstydu w związku z przeprosinami oraz niepotrzebnego, zwracającego na nią uwagę zamieszania.

Z pewnym opóźnieniem wynikłym z powyższego incydentu Jadzia zajęła stanowisko obserwacyjne.

Na rogu ulic Poznańskiej i Żulińskiego, czyli historycznej Żurawiej, znajdował się sklepik Ruchli Szajki. Dłuższy postój przy jego witrynie był nierzucającym się w oczy, oczywistym zachowaniem. To że Jadzia stała tyłem do wylotu ulicy św. Barbary, nie było czynnikiem utrudniającym; dziewczyna wyjęła z torebki lusterko i w nim obserwowała to, co działo się za jej plecami.

O ile cokolwiek istotnego się działo.

Sensacyjne okoliczności, w jakich znalazła się Jadzia, rozczarowywały ją jednak swoją monotonią. Kwadrans dłużył się męcząco niczym ogarnięta bezsennością noc. Jadzia postanowiła policzyć w myślach do trzystu i zakończyć zabawę w domorosłego detektywa. Bardziej zachęcająca zdawała się bowiem perspektywa spożycia smacznego domowego obiadu.

Nim jednak ostatni liczebnik zagościł w niemej wyliczance, dziewczyna wreszcie doczekała się ożywienia w bezruchu wydarzeń. Początek zapewne nie zwiastował przełomu, chociaż mógł dawać nadzieję na ciekawe zawiązanie akcji.

Fotograf zaczął wykazywać pewne pobudzenie, zarazem odwracając wzrok od budynku pod numerem szóstym i kierując go w przeciwległy – niknący w zarysie kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła – kraniec uliczki. Zaintrygowana Jadzia swoje spojrzenie też tam skierowała.

Powoli zbliżał się jakiś samochód. Dziewczyna, zupełna ignorantka w sprawach motoryzacyjnych, nie rozróżniała marek pojazdów, ale bez wątpliwości nie identyfikowała go z autem Zuli Pogorzelskiej. A właśnie ów pojazd stawał się obiektem szczególnego zainteresowania fotografa.

Z racji nieskrywania przez niego takiej reakcji Jadzia w mig wysnuła wniosek, że auto, czy może raczej jego użytkownik, nie jest celem myśliwskiej misji fotografa, lecz – kto wie – może jest wręcz jego wspólnikiem. Z niecierpliwością oczekiwała na dalszy bieg zdarzeń. Obiad mógł poczekać.

Samochód rzeczywiście zatrzymał się obok mężczyzny z aparatem fotograficznym. Ten zupełnie najnormalniej w świecie pochylił się nad drzwiami od strony pasażera. Opuszczona z racji upalnej pogody boczna szyba stanowiła nie barierę, tylko pomost pomiędzy pieszym a pasażerem auta.

Zniecierpliwiona