W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata - Edwin Bendyk - ebook + audiobook

W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata ebook

Edwin Bendyk

4,8
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„W Polsce, czyli wszędzie” to opowieść o końcu naszego świata, próba refleksji nad tym, co możemy zrobić, kiedy coraz wyraźniej widzimy zbliżający się zmierzch cywilizacyjnego modelu, który budowaliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Edwin Bendyk opisuje przemiany społeczne, kulturowe, gospodarcze i polityczne, które doprowadziły świat do kryzysu. Pandemia koronawirusa ujawniła, jak krucha jest współczesna cywilizacja. I pokazała jednocześnie, jak silni są ludzie i ludzkie wspólnoty w reakcji na nieoczekiwaną katastrofę. Jednocześnie zadaje kluczowe pytanie dla polskich czytelników: czy w tym świecie Polska przetrwa do 2030 roku, czy też po raz kolejny powtórzy scenariusz rozkładu i upadku? Żadna odpowiedź nie jest przesądzona, każdy ma na nią wpływ. Koniec świata nie musi oznaczać upadku, może też zapowiadać nowy początek. Najkrócej, „W Polsce, czyli wszędzie” to książka o Polsce i o świecie, który się kończy oraz o możliwości nowego, lepszego otwarcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 358

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata
Autor: Edwin Bendyk
Copyright © by Edwin Bendyk Copyright © by POLITYKA Sp. z o.o. SKA
Projekt graficzny: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Piotr Zmelonek
Zdjęcie na IV okładce: Copyright © by Leszek Zych
Wydawca: POLITYKA Sp. z o.o. SKA
Warszawa 2020
ISBN 978-83-64076-96-1
Konwersja:eLitera s.c.

Luizie

Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej.

Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem

Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy.

Olga Tokarczuk w mowie noblowskiej w Sztokholmie, 2019 r.

Byłoby to w naszej słabości oraz w naszych trudnościach jakąś pociechą, gdyby wszystko niszczało tak wolno, jak powstaje. Tymczasem zysk wzrasta powoli, a strata spiesznie.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza

Wirtualna plaga

Wirtualny: mogący zaistnieć, teoretycznie możliwy, potencjalny.

(Słownik Wyrazów Obcych)

Ta książka powstała tuż przed pandemią COVID-19. Gdy oddawałem tekst do redakcji pod koniec lutego, wydawało się, że pomysł na zamykanie w domach całych miast i regionów, nie mówiąc o państwach, to scenariusz dobry dla kiepskiego filmu lub w rzeczywistości dla kraju takiego jak totalitarne Chiny. Pod koniec marca reżim epidemiczny i social distancing – kontrola dystansu społecznego, obowiązywał już we wszystkich krajach dotkniętych pandemią. Każdy tydzień przynosił kolejne obostrzenia i ograniczenia podstawowych wolności, zupełnie nie do pomyślenia zaledwie miesiąc wcześniej.

Kosztowny brak wyobraźni

Ta niewyobrażalna kondycja, w jaką błyskawicznie osunęły się całe społeczeństwa najbardziej zaawansowanej w dziejach cywilizacji, to cena za brak wyobraźni. Przecież ostrzeżeń nie brakowało. W 2015 r. Bill Gates zapowiadał, że nie należy pytać, czy możliwa jest wielka pandemia, tylko kiedy nadejdzie. Co tam, Gates być może zna się na informatyce i robieniu pieniędzy, epidemiologia jednak nie jest jego specjalnością, więc po co zwracać na niego uwagę?

We wrześniu 2019 r. ukazał się raport „A World at Risk” (Ryzyko dla świata), pierwsze opracowanie na temat stanu przygotowania świata na zagrożenia zdrowotne zrealizowane przez Global Preparedness Monitoring Board, wspólne przedsięwzięcie Światowej Organizacji Zdrowia i Banku Światowego. Komisja składa się z piętnaściorga osób, ekspertów zdrowotnych i osób publicznych, jak Gro Harlem Brundtland, była premier Norwegii, i Elhadj As Sy, sekretarz generalny Międzynarodowej Federacji Towarzystw Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. We wstępie do raportu można przeczytać: „istnieje bardzo realne zagrożenie szybko rozprzestrzeniającą się, o wysokiej śmiertelności, pandemią patogenu dróg oddechowych, która może zabić 50–80 mln osób i doprowadzić do ograniczenia globalnej gospodarki o 5 proc. Globalna pandemia tej skali byłaby katastrofalna, prowadząc do chaosu, niestabilności i braku bezpieczeństwa. Świat nie jest na to przygotowany”.

Raport nie wywołał popłochu, bo czy to pierwszy raz Bardzo Ważne Komisje straszą nieuniknioną katastrofą? Świat istnieje i życie toczy się dalej. Gdy więc na przełomie roku wybuchła epidemia w chińskim Wuhan, nie pozostało nic innego, jak ponownie zlekceważyć już nie ostrzeżenie, lecz wydarzenie. Co możliwe w Chinach, nie może wydarzyć się we Włoszech, Francji, a tym bardziej w Stanach Zjednoczonych. W Globalnym Indeksie Bezpieczeństwa Zdrowotnego (Global Health Security Index) z 2019 r. USA zajmują pierwsze miejsce. Wszak Amerykanie wydają na ochronę zdrowia 18 proc. swojego PKB i nie jedzą nietoperzy, więc nie mają powodu obawiać się chińskich wirusów.

Koronawirus jednak ruszył historycznym szlakiem patogenów i z Azji dotarł do Europy przez Włochy. Kraj pogrążył się w chaosie, po pierwszych tygodniach lekceważenia zagrożenia nadszedł czas walki z wykładniczym przyrostem zachorowań i śmierci. Włoska tragedia wydaje się jednak odległa dla krajów północy Europy. Francuzi, mimo ostrzeżeń, jakie już w styczniu przedstawiła ministra zdrowia Agnes Buzyn, postanowili jednak przeprowadzić 15 marca I turę wyborów do władz lokalnych. Buzyn zamiast powstrzymać szaleństwo, przyjęła partyjny rozkaz i ustąpiła z rządowego stanowiska, by wystartować awaryjnie w walce o fotel mera Paryża jako kandydatka rządzącej partii LREM. Zastąpiła Benjamina Grivaux, zaufanego człowieka Emmanuela Macrona, który musiał się wycofać, bo stał się bohaterem seksskandalu.

Czas apokalipsy

Druga tura wyborów już się w terminie nie odbyła, Francja pogrążyła się w ostrym reżimie społecznej izolacji, a służba zdrowia wobec naporu fali zachorowań zaczęła pękać. Słynne francuskie TGV, koleje wielkiej prędkości, zamieniły się w służbę sanitarną, a pociągi zaczęły przewozić chorych z najbardziej zakażonych rejonów wschodu Francji na zachód, do mniej zatłoczonych szpitali. Niestety, nawet TGV nie potrafiło nadążyć za rachunkiem śmierci. 4 kwietnia prasa poinformowała, że od początku pandemii zmarło co najmniej 1400 pensjonariuszy domów opieki, tuż przed świętami wielkanocnymi liczba ta wzrosła do ponad 3200 osób.

Francja to kraj o największej w Europie oczekiwanej długości życia, w domach seniora mieszka blisko 850 tys. osób. Koronawirus jest dla nich najgroźniejszy, śmiertelność wśród zakażonych 80-latków sięga 15 proc. Dla osób poniżej pięćdziesiątki nie przekracza 0,4 proc. Staruszkowie zamknięci w jednym ośrodku stają się doskonałym celem dla wirusa; zawleczona często przez przypadek zaraza rozprzestrzenia się szybko, siejąc spustoszenie. Podobnie działo się we Włoszech, gdzie w domach opieki mieszka ponad 300 tys. osób. Jedna piąta z nich przypada na Lombardię, centrum włoskiej epidemii. Pod koniec marca media podawały statystykę: w rezydencji Don Mori de Stagno Lombardo z 71 pensjonariuszy zmarło 21; w Lodi 43 ofiary na 270 podopiecznych; w Mombretto 52 osoby zmarłe na 150.

Okazało się, że najbogatsze kraje świata nie potrafią zadbać o najbardziej narażonych. Oczywiście niemożliwe było całkowite uniknięcie ofiar, czy można było jednak uniknąć zaniedbań i zaniechań, bezmyślnych decyzji dyktowanych doraźnym interesem politycznym, a nie obowiązkiem troski o bezpieczeństwo społeczeństwa? Skąd ta kaskada pomyłek, która niczym w klasycznej tragedii prowadziła do nieuchronnej katastrofy? Nie wiemy nawet jeszcze, czy zwieńczy ją katharsis, bo nie wiemy nawet, jak i kiedy zakończy się zagrożenie epidemiczne.

Wirus odmłodziciel

Wielość pytań, głębia traumy „zamrożonych” z dnia na dzień społeczeństw skłaniają do poszukiwania ukrytego sensu niezrozumiałych wydarzeń. Czy to przypadek, że koronawirus upatrzył sobie osoby starsze? Nie trzeba było długo czekać, by w „internetach” upowszechnił się hashtag #boomerremover jako imię nadane wirusowi przez młodzież. Boomer remover, czyli „usuwacz boomersów”, przedstawicieli powojennego boomu urodzeniowego i osób jeszcze starszych. To do nich zwraca się zazwyczaj nastolatka Greta Thunberg, ikona młodzieżowego ruchu klimatycznego. W styczniu 2019 r. na Światowym Forum Ekonomicznym grzmiała na dorosłych: „Nasz dom, Ziemia, płonie! Chcę, żebyście panikowali i żyli tak jak ja w strachu i panice”. Swoje wezwanie powtórzyła w styczniu tego roku podczas 50. edycji Forum, wyraźnie już zniechęcona bezczynnością starych.

Furorę zrobiła także 25-letnia nowozelandzka parlamentarzystka Chlöe Swarbrick z Partii Zielonych. Podczas debaty o zielonej transformacji oskarżała starszych posłów i polityków o bezczynność w sprawach klimatu, na którą jej i młodsze pokolenia nie będą mogły sobie pozwolić. Przemówienie próbował przerwać poseł opozycji Todd Muller, ale został zgaszony przez Swarbrick, która spojrzała na niego spode łba i rzekła: „OK, boomer”. Jej gest stał się szybko internetowym memem – zwrotu „OK, boomer” używają przedstawiciele młodszych pokoleń, by powiedzieć mniej więcej: „Spieprzaj, dziadu!”.

Czyżby więc nadszedł „wirus odmłodziciel”, bicz boży na nieodpowiedzialnych starych, którzy nie dość, że doprowadzili do destrukcji środowiska, to nawet nie potrafią ochronić samych siebie, bagatelizując ryzyko globalnego zagrożenia, o którym grzmieli eksperci? A może zemsta Gai, Matki Ziemi? Przecież to sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres powiedział podczas Szczytu Ekonomicznego w Davos, że „ludzkość wypowiedziała wojnę naturze, a ta odpowiada w gwałtowny sposób”? Pytania i hipotezy będą się mnożyć, ja dołożę swoją: pandemia COVID-19 przejdzie do historii jako jedna z wielkich pandemii, takich jak plaga justyniańska i Czarna Śmierć.

Lekcja historii

Przypomnijmy, w 541 r. w Pelusium w Delcie Nilu zadebiutował nowy patogen, bakteria Yersinia pestis i wywoływana przez nią choroba – dżuma, która pod nazwą plagi Justyniana (od imienia panującego wówczas w Bizancjum cesarza) w 18 falach przez ponad 200 lat, do 755 r., niszczyła Azję, Afrykę i Europę. Historyk medycyny Frank Snowden, autor książki „Epidemics and Society: From the Black Death to the Present” (Epidemie i społeczeństwo. Od Czarnej Śmierci do współczesności), nazywa ten okres panowania dżumy pierwszą pandemią. Pochłonęła ona od 20 do 50 mln ofiar, swą bezwzględną brutalnością oznaczając nieodwracalny koniec wcześniejszego świata. Bizancjum, liczące przed wybuchem pandemii 30 mln mieszkańców, po zakończeniu morderczego cyklu skurczyło się o ponad połowę, do mniej niż 15 mln. Wybuch choroby poprzedziły zmiany klimatyczne, ochładzanie się klimatu z kulminacją w okresie 536–660 zwanym późną antyczną małą epoką lodową.

Pandemia skończyła się równie nieoczekiwanie, jak się zaczęła. W Europie rozpoczęło się średniowiecze, wcale nie takie ciemne, jak podpowiadają popularne wyobrażenia o okresie po pierwszej pandemii. W IX w. klimat ponownie zaczął się ocieplać, dając początek Średniowiecznemu Optimum Klimatycznemu, trwającemu do XIII w.; brytyjski historyk Bruce Campbell nazwał ten okres czasem rozkwitu, pojawiły się wtedy takie innowacje, jak podwójne księgi rachunkowe, skrypty dłużne, strzemię, pług, gotyckie katedry.

Sprzyjające warunki klimatyczne przekładały się nie tylko na rozwój rolnictwa, ale i na korzystne warunki żeglowania również po północnych akwenach w kierunku Islandii, Grenlandii i Nowej Fundlandii. Kwitła łacińska Europa, ale też Chiny dynastii Song oraz cywilizacje Azji Wschodniej. Wydawało się, że rozkwit i krzepnący ład feudalny trwać będą wiecznie. Groza pierwszej pandemii wyparowała z pamięci – warunki klimatyczne, sprzyjające rozwojowi gospodarczemu i cywilizacyjnemu, okazały się mniej pożywne dla patogenów.

Niestety, pogodny obraz świata zaczął się psuć w XIII w. na skutek paradoksalnego nałożenia się wielu czynników. Stulecie rozpoczął pochód Mongołów Czyngis-chana. Oni także skorzystali ze sprzyjającego klimatu, dzięki któremu początek stulecia oznaczał bezprecedensowy w historii piętnastoletni okres ciepłej i wilgotnej pogody w Mongolii Centralnej. Rozkwit pastwisk stał się paliwem umożliwiającym budowę i ekspansję mongolskiego imperium, którego jeźdźcy dotarli daleko w głąb Europy.

Już jednak w drugiej połowie XIII w. klimat zaczął się ochładzać, dając sygnał do procesu wielkiego przejścia, którego w tamtym czasie nikt jeszcze sobie nie wyobrażał. Pogarszające się warunki dla rolnictwa, malejące i niestabilne zbiory przekładały się na fale głodu, z kulminacją w okresie wielkiego głodu lat 1315–1317. Kryzysy wstrząsające Europą w pierwszej połowie XIV w. ujawniały narastające słabości systemu feudalnego.

Główny czynnik zmiany, twierdzi Bruce Campbell w książce „The Great Transition” (Wielkie przejście), zaczął się budzić ok. 1268 r. na terenie zachodnich Chin. To znana już bakteria Yersinia pestis, pałeczka dżumy. Patogen ruszył wzdłuż jedwabnego szlaku, by pod koniec lat 30. XIV w. dotrzeć jeszcze w niepełnej aktywnej postaci do Morza Czarnego.

Początek lat 40. to czas „sztormu doskonałego”, polegającego na połączeniu skutków różnych czynników kryzysowych: przyspieszenia zmian klimatycznych, nasilenia wojen przyczyniających się do upadku gospodarczego i recesji, w końcu nowej plagi dżumy, która ujawniła w pełni swą grozę podczas oblężenia w 1346 r. przez Mongołów portowej Teodozji (podlegającej Genui). Rozpoczęła się druga pandemia trwająca przez 350 lat – ostatnie jej wybuchy obserwowano jeszcze na początku XVIII w. m.in. w Marsylii.

Pierwsze fale lat 1346–1383 wyludniły Europę, powodując śmierć około połowy mieszkańców zachodniej części kontynentu. Dżuma nie ograniczyła się oczywiście do Europy, łącznie przyczyniając się do śmierci w Eurazji 75–200 mln osób w najgorszej, początkowej fazie XIV w. Druga pandemia wraz z destabilizacją i ochłodzeniem klimatu, które przeszło do historii jako mała epoka lodowa (trwała aż do XIX w.), wywołały nie tylko wieloletni kryzys w XV w., ale także falę innowacji, z których narodził się współczesny kapitalizm.

Wirtualna plaga

Szczęśliwie wszystko wskazuje na to, że pandemia COVID-19 nie będzie tak mordercza, jak poprzednie wielkie pandemie. Ma charakter „wirtualnej plagi”, patogen – koronawirus Sars-Cov-2 jest jak najbardziej realny, ma rozpoznaną strukturę chemiczną, znamy coraz lepiej mechanizmy jego oddziaływania na organizm i odpowiedzi systemu odpornościowego. Ze światem komunikuje się jednak głównie poprzez media, które z kolei wykorzystują różnorodne techniki wizualizacji, by unaocznić to, czego nie widać – siejące popłoch i spustoszenie maleństwo.

Koronawirus funkcjonuje w wyobraźni i komunikowaniu publicznym poprzez kilka typów obrazów. Po pierwsze, jako podmiot – wizualizacja trójwymiarowej struktury wirusa o charakterystycznym kształcie, który stał się powodem dla szczególnej, „królewskiej” nazwy. Z każdym dniem obraz „korony” nasyca się substancją grozy, jaka bije z takich znaków, jak trupia główka umieszczana na naczyniach z substancjami toksycznymi lub znaki ostrzegające przed promieniowaniem jądrowym.

Grozę symbolu wzmacniają przekazy mediów elektronicznych przemiennie pokazujących puste ulice i przepełnione szpitale oraz kostnice i kościoły wypełnione trumnami. Bardziej zimnokrwiści komentatorzy zwracają od początku uwagę, że chociaż pandemia jest jak najbardziej realna i trzeba żałować każdej jej ofiary, to jednak ma względnie umiarkowany bilans śmiertelności. Przecież w 2003 r. podczas ówczesnej fali upałów w samej Francji zmarło przedwcześnie ponad 30 tys. osób tylko w ciągu sierpnia.

To zimne odwołanie do liczb służy jako trampolina do pytania, które postawił David Katz w głośnym artykule w „The New York Times” pod znamiennym tytułem „Czy nasza walka przeciwko koronawirusowi nie jest gorsza od samej choroby?”. Katz przekonywał, że koszty mrożenia społeczeństwa i gospodarki oznaczają nie tylko straty ekonomiczne, lecz liczne konkretne konsekwencje także prowadzące do niepotrzebnych śmierci, ubóstwa, traumy. Czy nie powinniśmy, skoro wiadomo coraz lepiej, kto jest najbardziej zagrożony chorobą i jej konsekwencjami, skoncentrować się na ochronie grup ryzyka, pozwalając reszcie żyć w miarę normalnie: pracować, uczyć się, spotykać, chodzić do kawiarni? Temat w Polsce podjął Sławomir Sierakowski, relacjonując argumenty Katza, by zakończyć puentą: „Czy władze nie podają właśnie społeczeństwu lekarstwa, które jest gorsze od koronawirusa? Tekst Katza od razu trafił na pierwsze miejsce najpopularniejszych w »New York Timesie«, bo ekspert zadał to samo pytanie, które zadajemy sobie po cichu wszyscy”.

W tym momencie do dyskusji wkraczają kolejne wizualizacje pandemii, czyli krzywe pokazujące dynamikę rozwoju epidemii w różnych krajach pochodzące z modeli matematycznych. Krzywe te, pojęcie „modelu epidemiologicznego” i instytucje takie jak Imperial College London stały się jednymi z najważniejszych bohaterów rozgrywającego się dramatu. W dramacie tym grają nie tylko obrazy, lecz także odpowiednie słownictwo, np. spłaszczanie krzywej, czyli działania mające na celu spowolnienie rozprzestrzeniania się wirusa tak, by w momencie kulminacyjnym zachorowań było jak najmniej, poniżej zdolności funkcjonalnych systemu opieki zdrowotnej.

Krzywą można spłaszczać zarówno poprzez kwarantannę – to słowo weszło do języka w późnym średniowieczu, kiedy w odpowiedzi na pandemię dżumy już w marcu 1348 r., a więc na początku epidemii, Wenecja zamknęła port przed wszystkimi podejrzanymi statkami, nakazując ich załogom izolację trwającą 30 dni. Metodę izolacji podjęły inne porty śródziemnomorskie, a jej czas wydłużył się do 40 dni. Stąd nazwa kwarantanna. Wątpliwe jednak, by w tamtych czasach posługiwano się pojęciem social distancing – utrzymywania dystansu społecznego, czyli odległości między osobami oraz izolacji domowej jako normy narzuconej całym społeczeństwom.

W obiegu też pełno jest pojęć mających podkreślać powagę sytuacji i związaną z nią konieczność powszechnej mobilizacji: jesteśmy na wojnie, stwierdził prezydent Francji Emmanuel Macron, ogłaszając lockdown, zamknięcie Francji. Z kolei gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo, zapowiadając nadejście momentu kulminacyjnego epidemii w Nowym Jorku, stwierdził, że nadchodzi D-Day dla miasta. Skoro wojna, to wymagana jest nie tylko wojenna mobilizacja, ale także wojenna dyscyplina, jedność narodowa i poparcie dla działań rządu. Ten z kolei musi sięgać po środki nadzwyczajne, takie jak ograniczanie wolności osobistej i swobody przemieszczania oraz inwigilacja. Na froncie walki z koronawirusem nie są potrzebne szarpie ani bandaże, ale rzesze społeczników szyją maseczki i kupują osobiste środki bezpieczeństwa dla służb medycznych, strażaków, policjantów.

Fascynujący spektakl, o którym jeszcze nie potrafimy dobrze opowiadać, rozwija się i nie wiadomo, kiedy dobiegnie końca. Szybko zareagowali intelektualiści, analizując sytuację i możliwe scenariusze. Ivan Krastev w „Siedmiu wczesnych lekcjach z koronawirusa” przewiduje, że kryzys wzmocni legitymację dla silnego państwa; przywróci myślenie o bezpieczeństwie w kategorii kontroli państwowych granic; zalegitymizuje „autorytaryzm big data”, polegający na wykorzystaniu metod cyfrowej inwigilacji i analizy danych do celów kontroli społecznej. Krastev także przeczuwa nową odsłonę konfliktu pokoleń.

Yuval Noah Harari, podobnie jak wielu innych komentatorów, ostrzega, że środki nadzwyczajne podjęte na czas pandemii zostaną z nami także po kryzysie. Politycy niechętnie rezygnują z raz uzyskanych przywilejów ułatwiających sprawowanie władzy, obywatele z kolei przywykają do restrykcji, które w normalnych warunkach mają przecież tylko wirtualny charakter, są pewnym potencjałem w rękach aparatu władzy, który może, ale przecież nie musi być wykorzystany. Pojawiają się opinie, że po latach kwestionowania znaczenia nauki i ekspertów w debacie publicznej doświadczenie pandemii przywróci im ich właściwe, poważne miejsce.

Rośnie liczba komentatorów zaniepokojonych politycznym dyskontowaniem kryzysu przez polityków populistycznych, jak Viktor Orbán czy Jarosław Kaczyński. Wykorzystują oni nadzwyczajne warunki i społeczne pragnienie bezpieczeństwa do konsolidacji autorytarnego systemu władzy.

Wielka transformacja

Powrócę do swojej hipotezy – pandemia COVID-19 jest symptomem kryzysu i zmierzchu cywilizacji tworzonej przez ludzkość pracowicie od poprzedniej wielkiej transformacji, a do której drogę otworzyła wcześniejsza wielka pandemia – Czarna Śmierć. Kryzys był nieunikniony, o tym właśnie traktuje ta książka. Opisuję w niej świat zbliżający się do klifu Seneki, czyli momentu, w którym siły entropii społecznej i fizycznej zaczną przeważać nad ludzką zdolnością do materialnego i kulturowego odtwarzania podstaw cywilizacji. Koronawirus unaocznił to, o czym eksperci ostrzegali od dawna. I nie chodzi o ostrzeżenia przed możliwością pandemii oraz braku gotowości na takie wydarzenie.

Kryzys i czekająca nas Wielka Transformacja to skutek nałożenia wielu czynników, sztorm doskonały, kiedy kumulują się konsekwencje zmian klimatycznych, utraty bioróżnorodności, przemian demograficznych, zmiany dostępu do surowców i źródeł energii, przemiany kulturowe i społeczne, rozwój nowych technologii. Koronawirus zamroził z dnia na dzień świat, którego podstawową zasadą był wzrost i wyścig. Nie zmarnujmy tego kryzysu i traumy, w jaką nas wpędził, nie pozwólmy, by na prowadzące do katastrofy skutki braku wyobraźni odpowiadać jeszcze większym brakiem wyobraźni.

Tak, pandemia jest katastrofą, która jest też ostatnim ostrzeżeniem przed znacznie poważniejszym kataklizmem, czekającym w nieodległej przyszłości, jeśli nie potraktujemy poważnie sygnałów ostrzegających, że dalszy rozwój w dotychczasowym modelu jest niemożliwy.

Powtórzę: ta książka powstała przed pandemią i jest syntezą zaledwie części wiedzy o świecie, który dobiegł końca. Niestety, COVID-19 nie zdezaktualizował przedstawionych w kolejnych rozdziałach argumentów, przeciwnie – wzmocnił je. Poza drobnymi korektami uwzględniającymi rozwój bieżących wypadków nie musiałem niczego zmieniać. Zastanawiałem się jedynie, nad usunięciem rozdziału „Dogonić i przegonić”, w którym w przedkryzysowym jeszcze kontekście analizuję fantazje o możliwości dogonienia przez Polskę Niemiec pod względem PKB na głowę w perspektywie 30 lat. Przed kryzysem fantazje te można było oceniać w kategoriach groteski, dziś po doświadczeniu reakcji rządu PiS na kryzys, ze spektaklem grozy wokół terminu wyborów, właściwsze będzie nazwanie tego tragifarsą. I właśnie z tego względu, by pokazać, jak łatwo w świecie współczesnej nieodpowiedzialnej polityki uruchomić dynamikę wiodącą od groteski do tragedii, rozdział ów zostawiłem.

Piszę o końcu świata, mimo to przesłanie książki jest optymistyczne. Bo koniec oznacza także początek, nowy świat jest nie tylko możliwy, ale wręcz konieczny. Jaki będzie, zależy od nas – żaden scenariusz nie jest jeszcze w pełni zdeterminowany.

Świadectwo wyobraźni

„Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy” – mówiła Olga Tokarczuk w Sztokholmie. Umiera, bo przestajemy wierzyć w literaturę, jedyny sposób na wyrażenie złożoności świata bez uproszczeń i redukcji na fragmenty.

Oczywiście tylko wielka literatura potrafi wchodzić w rezonans ze światem w całej jego kompleksowości. Taka literatura wymaga nie tylko genialnych pisarzy, ale i kompetentnych czytelników, rozumiejących, że prawda literackiej fikcji wyraża istotę rzeczy w głębszy i pełniejszy sposób niż tzw. literatura faktu, pozornie dotykająca rzeczywistości takiej, jaką jest, w jej faktycznej naoczności.

Olga Tokarczuk mówiła o tej właściwości literatury, stawiając tezę, że w świecie kłamstwa, postprawdy i fake newsów czytelnicy stracili zaufanie do fikcji: „Fikcja straciła zaufanie czytelników, odkąd kłamstwo stało się niebezpieczną bronią masowego rażenia, nawet jeśli pozostaje prymitywnym narzędziem”.

Wydarzenia są faktami, ale doświadczenie jest czymś niewyrażalnie innym. To ono, nie zaś wydarzenie, jest materią naszego życia. Doświadczenie jest faktem poddanym interpretacji i umieszczonym w pamięci. Odwołuje się także do pewnej podstawy, jaką mamy w umyśle, do głębokiej struktury znaczeń, na której potrafimy rozpiąć nasze własne życie i przyjrzeć mu się dokładnie.

Pisarka wyjaśnia wprost – ten odwrót od literatury i literackiej fikcji oznacza cywilizacyjny regres. Powiedzmy za francuskim filozofem Bernardem Stieglerem – to symptom kulturowej proletaryzacji, niezdolności do wykraczania wyobraźnią poza horyzont doraźnego, naocznego przeżywania wydarzeń.

To świat, w którym nie tylko minister kultury nie czyta książek Olgi Tokarczuk, co odkryłem po ogłoszeniu noblowskiego werdyktu. Wiele osób świata kultury mówiło podobnie jak Piotr Gliński: muszę w końcu przeczytać „Księgi Jakubowe”. Wcześniej brakowało wystarczającej motywacji, by zmierzyć się z trudem lektury tak wymagającego dzieła, mimo deklarowanej fascynacji pisarką i jej prozą.

Jacek Dukaj to doświadczenie dotyczące literatury wyraził w książce „Po piśmie”, gdzie relacjonuje rozmowę ze znajomym, wydawałoby się, kompetentnym kulturowo przedstawicielem klasy średniej. Usłyszał w niej stwierdzenie: „Nie czytam powieści, oglądam seriale”.

Olga Tokarczuk w swym wykładzie przywołuje refleksje Jacka Dukaja o nadejściu jego zdaniem epoki popiśmiennej i nastaniu czasów bezpośredniego transferu przeżyć: „Największym osiągnięciem tej zmiany był moment, w którym myślenie jako takie utożsamiliśmy z pismem, czyli konkretnym sposobem używania idei, kategorii czy symboli. Dziś – to jasne – stoimy w obliczu podobnie znamiennej rewolucji, kiedy doświadczenie może być przekazywane bezpośrednio, bez pomocy słowa drukowanego.

Nie ma już potrzeby prowadzić dziennika podróży, kiedy można fotografować i wysyłać te fotografie za pomocą portali społecznościowych w świat, zaraz i każdemu. Nie ma potrzeby pisać listu, skoro łatwiej jest zadzwonić. Po co czytać grube powieści, skoro można zanurzyć się w serialu? Zamiast wyjść na miasto, żeby rozerwać się z przyjaciółmi, lepiej zagrać w grę. Sięgnąć po autobiografię? Nie ma sensu, skoro śledzę życie celebrytów na Instagramie i wiem o nich wszystko”.

Pisarka mówiła w Sztokholmie, że literatura wymaga czułości. Dodajmy, że nie tylko od pisarza, Czułego Narratora współodczuwającego ze światem w taki sposób, że tworzona przezeń proza, choć jest fikcją, wyraża prawdę. Czytelnik takiej prozy także musi współodczuwać, a więc być otwartym na świat, poprzez fikcję stając się współuczestnikiem złożonej rzeczywistości. Bardzo mocno znaczenie obcowania ze sztuką podnosi Martha C. Nussbaum w książce „Monarchy of Fear” (Monarchia strachu). Zmuszając do współodczuwania ze światem, chroni przed narcyzmem polegającym na lękliwym zamknięciu we własnym ja, właściwym dla wczesnodziecięcej fazy rozwoju.

Osobowość narcystyczna nie jest zdolna do bycia w świecie inaczej niż poprzez głośne domaganie się, jak niemowlę, bliskiej obecności „karmiącej piersi” chroniącej przed rzeczywistością. Wódz, Ukochany Przywódca, Charyzmatyczny Lider, Wielki Brat to różne figury, zza których wyłania się monarchia strachu – rzeczywistości, której złożoność redukują schematy wyjaśniające oparte na najprostszych podziałach, a więź opartą na współodczuwaniu zastępuje wspólnota złączona strachem przed innym, który nie jest taki jak ja. Olga Tokarczuk kończyła swój wykład słowami:

„Czułość jest spontaniczna i bezinteresowna, wykracza daleko poza empatyczne współodczuwanie. Jest raczej świadomym, choć może trochę melancholijnym, współdzieleniem losu. Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu. Czułość dostrzega między nami więzi, podobieństwa i tożsamości. Jest tym trybem patrzenia, które ukazuje świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracujący, i od siebie współzależny. Literatura jest właśnie zbudowana na czułości wobec każdego innego od nas bytu. To jest podstawowy psychologiczny mechanizm powieści. Dzięki temu cudownemu narzędziu, najbardziej wyrafinowanemu sposobowi ludzkiej komunikacji, nasze doświadczenie podróżuje poprzez czas i trafia do tych, którzy się jeszcze nie urodzili, a którzy kiedyś sięgną po to, co napisaliśmy, co opowiedzieliśmy o nas samych i o naszym świecie.

Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało ich życie, kim będą. Często o nich myślę z poczuciem winy i wstydu. Kryzys klimatyczny i polityczny, w którym dzisiaj próbujemy się odnaleźć i któremu pragniemy się przeciwstawić, ratując świat, nie wziął się znikąd. Często zapominamy, że nie jest to jakieś fatum i zrządzenie losu, ale rezultat bardzo konkretnych posunięć i decyzji ekonomicznych, społecznych i światopoglądowych (w tym religijnych). Chciwość, brak szacunku do natury, egoizm, brak wyobraźni, niekończące się współzawodnictwo, brak odpowiedzialności sprowadziły świat do statusu przedmiotu, który można ciąć na kawałki, używać i niszczyć”.

Rozpoznanie Olgi Tokarczuk jest wyzwaniem, na które próbuje odpowiedzieć ta książka. Musimy wyobrazić sobie i opowiedzieć świat ze świadomością jego złożoności. To w niej kryją się nieoczekiwane i potrafiące zaskakiwać zagrożenia, jak pandemia koronawirusa. W niej też jednak należy szukać rozwiązań na urządzenie przyszłego świata, bo ten obecny umiera i czas to zauważyć.

Świadectwo z przyszłości

„Nasz dom płonie. Przybyłam tu, by powiedzieć, że nasz dom płonie” – tak Greta Thunberg, nastoletnia aktywistka klimatyczna, rozpoczęła przemówienie podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos w styczniu 2019 r. Słowa te kierowała do dorosłych, którzy zawiedli dzieci, młodzież i Ziemię. „Chcę, żebyście zaczęli panikować, żebyście zaczęli czuć strach, jaki ja czuję każdego dnia. Chcę, żebyście zaczęli działać” – grzmiała Thunberg na możnych tego świata, którzy do Davos dotarli m.in. na pokładach ponad tysiąca prywatnych odrzutowców.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nikt o Thunberg nie słyszał. Pojawiła się w mediach, gdy w sierpniu 2018 r. samotnie rozpoczęła strajk dla klimatu. 15-letnia wtedy dziewczynka opuściła lekcje i usiadła pod szwedzkim parlamentem z plakatem wyjaśniającym cel jej akcji. W grudniu występowała już na Szczycie Klimatycznym ONZ COP24 w Katowicach jako ikona wzbierającego światowego młodzieżowego ruchu klimatycznego. Po raz pierwszy pokazał on swoją energię 15 marca 2019 r., gdy ponad milion młodych ludzi na całym świecie wyszło na ulice w obronie klimatu i przyszłości.

Greta Thunberg porównywana jest do Joanny d’Arc, a zainicjowany przez nią ruch do średniowiecznej dziecięcej krucjaty. To efektowne, choć absurdalne porównanie. Thunberg nie doznała objawienia, to nie żaden anioł wezwał ją do tego, by ruszyła do walki. Jest pilną i grzeczną uczennicą, podkreśla, że uwielbia się uczyć i chodzić do szkoły, a to, co mówi nauka, traktuje z pełną powagą. I właśnie to wymowa naukowych faktów dotyczących zmian klimatycznych i ich konsekwencji spowodowała, że przestała być obojętna, bo zrozumiała, że pod znakiem zapytania stanęła jej przyszłość.

Tak, w swych wystąpieniach odwołuje się do emocji. Czyż nie robią tego najskuteczniejsi dziś politycy? Czyż o tym, że Ziemia, nasz dom, płonie, nie mówił już w 2002 r. Jacques Chirac, prezydent Francji? Thunberg wtedy jeszcze nie było na świecie, od tamtego jednak czasu sytuacja tylko się pogorszyła. Więc nastolatka sięga po te same metody gry na emocjach, by przekazać skrajnie racjonalny komunikat, to, czego dorośli uczą dzieci w szkołach: podążajcie za głosem nauki, a ten dziś składa się na prosty przekaz: należy powstrzymać wzrost temperatury atmosfery, redukując emisje gazów cieplarnianych. Jak to uczynić? Thunberg odpowiedziała w Katowicach: „Musimy trzymać paliwa kopalne w ziemi i musimy skoncentrować się na równości. Jeśli w ramach obecnego systemu nie można znaleźć rozwiązań, być może należy zmienić system”.

Ta prostolinijność i odwoływanie się do faktów naukowych irytuje, bo ujawnia hipokryzję tzw. rozsądnych polityków, którzy coraz chętniej mówią o ekologii i klimacie, nie podejmując jednak adekwatnych działań. Prezydent Emmanuel Macron poczuł się dotknięty do żywego, gdy Thunberg wraz z piętnaściorgiem nastolatek i nastolatków wystąpiła we wrześniu 2019 r. na drogę prawną przeciwko Argentynie, Brazylii, Niemcom, Francji i Turcji, oskarżając te kraje, że nie podejmując działań na rzecz klimatu, naruszają Konwencję Praw Dziecka ONZ. Jak to? Przecież to dzięki wysiłkowi Francji udało się w 2015 r. przyjąć Porozumienie Paryskie dla klimatu. I zupełnie jak przedszkolak w piaskownicy przerzucający winę na kolegę Macron odpowiedział Thunberg: może byś pojechała do Polski, tam to dopiero niszczą klimat!

Szwedka, owszem, do Polski się wybrała i nawet spotkała się z górnikami z jednej z zamkniętych kopalń. Mówiła o tym podczas kolejnego Forum w Davos w styczniu 2020 r., gdzie obok Donalda Trumpa była najwyraźniejszym z uczestników, tak samo w istocie irytującym i niewygodnym jak prezydent USA. Bo Donaldowi Trumpowi można zarzucić wszystko, tylko nie to, że jest hipokrytą – robi dokładnie to, co mówi. Kiedy więc zapowiedział, że wycofa USA z Porozumienia Paryskiego, tak się stało. Thunberg zaś, wskazując Trumpa, jakby pytała innych polityków: skoro on potrafi działać zdecydowanie w złej sprawie, dlaczego wam brakuje podobnej determinacji, by zrobić to, co konieczne dla uratowania świata i przyszłości? A może w istocie aż tak bardzo od Donalda Trumpa się nie różnicie?

Hasłem dobrze opisującym postawę Grety Thunberg jest tytuł książeczki zbierającej jej wystąpienia. „No One is Too Small to Make a Difference” – Nikt nie jest zbyt mały, by nie mieć wpływu. Skoro tak, to każdy jest współodpowiedzialny za przyszłość.

Świadectwo historii

„Jedenaste przykazanie: nie bądź obojętny. Bo jeśli będziesz, to nawet się nie obejrzycie, jak na was, na waszych potomków jakiś Auschwitz nagle spadnie z nieba” – ostrzegał Marian Turski, przemawiając podczas 75. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz-Birkenau. Jego słowa poszły daleko w świat. Szeroki rezonans i różnorodność reakcji, od poczucia grozy, przez wzruszenie, po irytację pokazały trafność rozpoznania Turskiego. Bo trudno pozostać obojętnym, gdy świadek Zagłady z oczywistej roli strażnika historii przeistacza się w proroka i ostrzega przed przyszłością, którą tworzymy tu i teraz.

Tworzymy ją, sięgając coraz częściej, świadomie i nieświadomie, po te same skrypty zachowań, które doprowadziły do tragedii: dyskryminacja mniejszości, mowa nienawiści i podżeganie do nienawiści, ksenofobia, kłamstwo, zbiorowy narcyzm i bigoteria z marginesu sfery publicznej przesunęły się w wielu krajach do jej głównego nurtu sankcjonowanego i podtrzymywanego przez publiczne władze. Lokalni politycy tworzący strefy wolne od LGBT są dumni z własnych czynów, przekonani, że walczą o zdrowie moralne swoich wspólnot. I nie wiadomo, czy bardziej poraża żywiona przez nich pogarda, czy bezczynność lub wręcz aprobata instytucji państwowych wobec jawnych aktów bezprawia, czy też bezsiła tych, którzy bezprawiu i pogardzie próbują się przeciwstawić?

Bo przecież nawet jeśli nie jesteśmy obojętni, gotowi stanąć na wezwanie Mariana Turskiego, to czyż nie paraliżuje nas bezradność, której wyrazem są wyniki demokratycznych wyborów? Owszem, uchwały dyskryminacyjne są nielegalne, ale podejmują je politycy przekonani, że wystarczającą dla nich legitymacją jest poparcie większości elektoratu. I gdzieś mają szacunek zarówno dla obowiązującego prawa, jak i dla praw mniejszości, o które upomina się Turski, gdy mówi: „Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana. Istotą demokracji jest to, że większość rządzi, ale demokracja na tym polega, że prawa mniejszości muszą być chronione. Nie bądźcie obojętni, kiedy władza narusza przyjęte umowy społeczne, już istniejące”.

Bycie nieobojętnym w takiej sytuacji oznacza więcej niż tylko osobistą postawę moralną wobec niegodziwości i bezprawia. Osobiste świadectwo, niezgoda na uznanie języka i praktyk pogardy za normalne jest konieczne, ale niewystarczające. Może być równie dobrze wyrazem indywidualnej przyzwoitości, a nawet heroizmu, ale może też wyrażać zwykły narcyzm. Liczy się bowiem skuteczność.

Auschwitz nie spada z nieba. Wyzwolenie KL Auschwitz i zwycięstwo nad faszyzmem także nie spadło z nieba. Totalna przemoc, która swą kulminację osiągnęła w projekcie Zagłady, wymagała mobilizacji totalnej kontrprzemocy, w której kluczową rolę odegrała nieludzka machina Związku Radzieckiego. Brutalnie przypomniał o tym w Jerozolimie dumny spadkobierca dziedzictwa ZSRR Władimir Putin podczas izraelskich obchodów 75-lecia wyzwolenia KL Auschwitz.

Pamiętając o tym, nie można też zapominać, że program wyborczy NSDAP z 1932 r. nie proponował ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej ani elektorat Adolfa Hitlera nie myślał jeszcze wówczas o Zagładzie. „To się jednak wydarzyło. To znaczy, że się może wydarzyć. To znaczy, że się może wydarzyć wszędzie, na całej ziemi”. Te słowa innego świadka Zagłady, Primo Leviego, są nieodzownym uzupełnieniem wezwania Mariana Turskiego. Do przykazania Nie bądź obojętny dodaje dyrektywę Bądź skuteczny, bo obojętność i nieskuteczność oznaczają współodpowiedzialność.

Czy Polska przetrwa do 2030 roku?

Czy Polska przetrwa do 2030 roku? – pytałem w „Buncie sieci”. W tamtej, pisanej na gorąco, książce próbowałem zrozumieć i wyjaśnić fenomen protestów anty-ACTA, które wybuchły zimą 2012 r. Na ulice polskich miast wyszły tysiące głównie młodych ludzi, zaskakując niemal wszystkich, bo przecież po młodzieży można było się spodziewać wszystkiego, nie tego jednak, że potrafi się zorganizować w masowym proteście.

Od tamtych dni minęła już blisko dekada, od 2015 r. trwa prawicowa rewolucja. W odpowiedzi na nią podejmowane są mniej i bardziej udane próby społecznej mobilizacji w obronie zagrożonego liberalnego porządku i konkretnych praw. Tylko czy pamiętny Czarny Protest z 2016 r. w obronie kobiet nie wydaje się już równie odległy jak protesty anty-ACTA? Ulice opustoszały, próbują na nie znowu wracać młodzi walczący tym razem o klimat i przyszłość.

Zanim jednak na dobre się rozkręcili, nadeszła pandemia koronawirusa, która zamroziła społeczeństwo, zmuszając do życia z zachowaniem dystansu społecznego, zgodnie z dyrektywą #zostanwdomu i reżimem stanu nadzwyczajnego. Jakie będą długotrwałe konsekwencje tej narodowej kwarantanny, zwłaszcza dla zdolności do społecznej samoorganizacji i wspólnego działania w przestrzeni publicznej na rzecz tego, co wspólne?

Niezależnie od odpowiedzi należy pamiętać o lekcji, jakiej udzielił Jarosław Kaczyński, zdobywając władzę w 2015 r. Przypomniał wówczas, że instrumentem do zmieniania świata jest polityka. Najsilniejszy ruch społeczny, najbardziej spektakularna akcja protestu nie mają szans wobec przeciwnika dysponującego zasobami politycznymi: legalnie zdobytą władzą, parlamentarną większością i wystarczającym zapleczem społecznym, by przy władzy trwać i ją odnawiać. Przekonali się o tym boleśnie pracownicy oświaty, gdy w kwietniu 2019 r. stanęli do największego w Polsce po 1989 r. strajku pracowniczego. Ani argument strajkowej siły, ani siła merytorycznych argumentów nie potrafiły naruszyć umocnień, za którymi ukrył się rząd.

Rządzący nie patrzyli na argumenty, tylko na wyniki sondaży, a z tych wynikało jednoznacznie, że elektorat strajkujących nie popiera, więc wszelkie ustępstwa byłyby odebrane jako wyraz słabości, a nie roztropności. Wzmocniona tym przekazem władza zastosowała polityczną przemoc – odmówiła rozmowy i jednocześnie zarządzała kryzysem w trybie stanu wyjątkowego, wprowadzając pośpiesznie nadzwyczajne regulacje prawne, by zapewnić sobie kontrolę nad szkołami i newralgicznymi elementami procesu dydaktycznego nawet bez nauczycieli.

Strajk został zduszony, nie dając praktycznie nic, władza zaś odebrała nagrodę podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w maju i w wyborach parlamentarnych jesienią 2019 r. Suweren najwyraźniej zadowolony ze stanu spraw na kolejne cztery lata powierzył rządy Jarosławowi Kaczyńskiemu i Zjednoczonej Prawicy. To proste odkrycie siły polityki w czasach rzekomo postpolitycznych zaskoczyło wszystkich: opozycję, związkowców, aktywistów społecznych i działaczy samorządu terytorialnego.

Okazało się, że wola polityczna wystarczy, by rozwiązać problem przez wiele lat nierozwiązywalny – kontroli nad mediami publicznymi. Prawica po prostu przejęła tę kontrolę w pełni i przekształciła media publiczne w aparat brutalnej propagandy i wojny hybrydowej prowadzonej z własnym społeczeństwem. Ukoronowaniem tego procesu stała się sejmowa decyzja o wsparciu telewizji Jarosława Kurskiego prawie 2 mld zł, co posłanka PiS Joanna Lichocka przypieczętowała środkowym palcem pokazanym urbi et orbi.

Piotr Kaszczyszyn, komentator konserwatywny związany z Klubem Jagiellońskim, gest Lichockiej spuentował ogólniejszą refleksją, że po prostu państwo Zjednoczonej Prawicy działa „w trybie środkowego palca”. I nie chodzi rzecz jasna o gesty, tylko o praktykę rządzenia, której podstawą jest wola polityczna nieznająca hamulców. Trudno o lepszą tego ilustrację niż bezwzględność, z jaką Jarosław Kaczyński obstawał przy utrzymaniu terminu wyborów prezydenckich 10 maja 2020 r., wbrew oczywistym przeciwwskazaniom. Rzecz nie w samym terminie. W sytuacji tak głębokiego kryzysu i zagrożenia warunkiem skuteczności jest współdziałanie całego społeczeństwa i wszystkich sił mimo głębokich podziałów. Kaczyński takimi akcjami, jak majstrowanie przy Kodeksie wyborczym podczas prac nad pakietem antykryzysowym, zamiast poszukiwać jedności, wykorzystywał kryzysową sytuację do partykularnej politycznej gry o władzę. Jeden z konserwatywnych komentatorów nazwał tę postawę polityczną bandyterką i podpalaniem państwa.

Złoty wiek

Oczywiście żadna władza nie jest wieczna, najtwardszy środkowy palec musi zwiotczeć. Ta książka nie jest jednak o tym, jak odsunąć PiS od władzy, bo to nie władza PiS jest największym problemem Polski i świata. A ewentualnemu wyborcy tej partii, jeśli przez przypadek tu zajrzy, od razu dopowiem: władza PiS nie jest również rozwiązaniem dla głównego problemu. Mateusz Morawiecki nie poprowadzi Polski w złoty wiek. Nie wystarczy też odsunąć formacji Jarosława Kaczyńskiego na boczny bieg historii, by historia się skończyła i złoty wiek wrócił, choć pisze o nim z takim zapałem ekonomista Marcin Piątkowski w książce „Europejski lider wzrostu”.

Złoty wiek dobiegł końca, zanim na dobre się rozpoczął. Nie dlatego, że radosny marsz ku przyszłości przerwała pandemia. Koronawirus tylko przyspieszył to, co i tak czaiło się za horyzontem. Można i trzeba cieszyć się z trzydziestu wyjątkowych w polskich dziejach lat, jakie wydarzyły się po 1989 r. Trzeba też krytykować błędy transformacji. To już jednak historia. Przed nami przyszłość. I pytanie: czy Polska przetrwa do 2030 r.?

Skąd jednak pomysł na tak dramatyczne ujęcie problemu przyszłości? Wszak wspomniany Marcin Piątkowski jeszcze nie tak dawno przekonywał, że do 2030 r. Polskę czeka całkiem dynamiczny, ponadprzeciętny w skali Unii Europejskiej rozwój. A to by oznaczało, że po raz pierwszy w historii mamy szansę dogonić nie tylko uśredniony Zachód, ale nawet same Niemcy! – to już nie Piątkowski, ale grupa ekonomistów Szkoły Głównej Handlowej przebija optymizmem autora „Europejskiego lidera wzrostu”.

W raporcie, jaki przygotowali na Forum Ekonomiczne w Krynicy w 2019 r., pisali: „Przy założeniu utrzymania się przeciętnych tendencji wzrostowych z okresu po wejściu do UE Polska będzie potrzebowała 14 lat (licząc od 2018 r.) do osiągnięcia średniego poziomu dochodu na mieszkańca grupy UE15. Czas ten wydłuży się do 21 lat w przypadku przyjęcia za punkt odniesienia Niemiec”. Niebywałe, jeśli wziąć pod uwagę, że w najlepszym historycznie dla Polski czasie, czyli w jagiellońskim XVI w., dochód na mieszkańca Rzeczypospolitej ledwo przekraczał połowę dochodu, jakim cieszyli się mieszkańcy Zachodu. Ba, dopiero w 2015 r. udało nam się przekroczyć punkt największej dochodowej bliskości z Zachodem, czyli sytuację z 1910 r., kiedy PKB per capita osiągnęło 56 proc. poziomu zachodniego.

Klif Seneki

Wyliczenia ekonomistów z SGH spodobały się politykom. Premier Mateusz Morawiecki z zapałem zaczął opowiadać o doganianiu i przeganianiu. Opowieści te zawiesił kryzys wywołany pandemią. Wszyscy zastanawiają się, jak najszybciej przywrócić do życia zamrożoną gospodarkę. Napinając muskuły, musimy jednak zdać sobie sprawę, że powrotu do stanu sprzed kryzysu nie ma. Nieuchronnie zbliżamy się do klifu Seneki, momentu, kiedy po długim okresie radosnego rozwoju czeka nas głęboki strukturalny kryzys.

Pojęcie klifu Seneki wprowadził do obiegu Ugo Bardi, włoski ekonomista związany z Klubem Rzymskim. Zajmuje się on badaniem systemów złożonych – gospodarek, społeczeństw, cywilizacji. Co decyduje o ich rozwoju? Kiedy i w jaki sposób docierają do kresu i czy zawsze musi on oznaczać upadek, czy też możliwe są inne scenariusze wychodzenia ze zderzenia z „barierą wzrostu”? Ważną inspiracją dla Bardiego były myśli Seneki. W „Listach moralnych do Lucyliusza” rzymski filozof rozważał m.in. zmienność losu i niepewność przyszłości, za którymi jednak kryje się pewna prawidłowość: „Byłoby to w naszej słabości oraz w naszych trudnościach jakąś pociechą, gdyby wszystko niszczało tak wolno, jak powstaje. Tymczasem zysk wzrasta powoli, a strata spiesznie”.

Państwo, cywilizacja rosną i krzepną powoli, upadają jednak zazwyczaj szybko, nie dając czasu na przygotowanie się do katastrofy. Historia Polski jest dobrą ilustracją tezy Bardiego, wielokrotnie spadaliśmy z „klifu Seneki”, uporczywie zapominając wnioski z wcześniejszych upadków. Warto sięgnąć po „Sztafetę” Melchiora Wańkowicza podsumowującą dwudziestolecie po odzyskaniu niepodległości przez Rzeczpospolitą w 1918 r. Mistrz reportażu pisał: „Dwudziestolecie, które mija, poświęcił naród polski na zdobycie podstawowych elementów, umożliwiających kształtowanie oblicza własnego Polski w następnych latach.

Aby sięgnąć myślą w przyszłość tego nadciągającego nowego dwudziestolecia, należy przypomnieć sobie start, zmierzyć osiągnięcia i zrozumieć predyspozycje psychiczne Polaków.

Umocnione granice, ustabilizowana waluta, ujednolicone zabory, rozwarty dostęp do morza, stworzony eksport, zrównoważony budżet, korzystne i stabilizujące pakty polityczne, szybkie kroki ku uprzemysłowieniu kraju i rozładowaniu bezrobocia, wreszcie – odzyskanie etnograficznie polskich terytoriów, oto dorobek pierwszych dwudziestu lat.

Chodzi teraz o to, co z tym dorobkiem zrobimy, ku jakim on posłuży celom.

Przywykło się mówić, że Polska skazana jest na wielkość, ale powinniśmy się starać, aby te słowa nie stały się poetycką metaforą, lecz codzienną świadomością każdego z szeregowych obywateli”.

Tak, Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale – te słowa (autorstwa Józefa Piłsudskiego) otwierają Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju Mateusza Morawieckiego i zdają się dobrze rezonować z Melchiorem Wańkowiczem. Należy jeszcze dodać, że swoją opowieść o „pierwszym dwudziestoleciu” Wańkowicz wieńczy pełną dumy i zachwytu relacją z przyłączenia Zaolzia w 1938 r. Raz jeszcze oddajmy miejsce kronikarzowi: „I nadszedł oczekiwany dzień. W piątek, 30 września, od rana było wiadomo, że konferencja czterech w Monachium zaaprobowała niemieckie żądania, a polskie i węgierskie spławiła ad calendas graecas, wyznaczając jakiś trzymiesięczny termin dla ułożenia tych spraw.

Czyli... figa modą genewską, serwowana skutecznie ludom słabszym, z którymi nie należy się liczyć.

Ale za Polską stało jej dwudziestolecie...

Cóż – skoro my sami nie mamy często pojęcia, jaką pracą ta Polska stanęła i opowiadamy banialuki po kawiarniach, robiąc wielką politykę – to czyż świat również nie mógł nas nie docenić, patrząc na Polskę bliżej 1918 roku niż 1938.

Trzeba było go przekonać, że jest inaczej.

Tegoż piątku wieczorem wylądował na lotnisku w Pradze aeroplan, wiozący polskie ultimatum”.

„Sztafeta” to ponad 500 stron zbiorowego narcyzmu podanego w świetnej narracyjnie formie, przy której bledną wszystkie beztalencia propagandy IV Rzeczypospolitej. W opowieści Wańkowicza brakuje jednego – realnej oceny zmieniającej się rzeczywistości i zagrożenia, jakie niesie reżim Hitlera. Skazani na wielkość planujemy kolejne dekady, nie umiejąc dostrzec nadciągającej katastrofy, która zmiecie Polskę za niespełna rok.

Zamiast jednak tanio pastwić się nad II Rzeczpospolitą i jej elitami, symetrystycznie poznęcam się nad PRL początku lat 70. Polska Ludowa ma wtedy za sobą blisko trzy dekady pokojowego rozwoju w cieniu nuklearnego parasola ZSRR, przyszedł czas na konsumowanie pokojowej dywidendy w warunkach realnego socjalizmu. W październiku 1973 r. zebrała się I Krajowa Konferencja Partyjna. Najważniejszym jej zadaniem było zatwierdzenie Strategii Przyspieszonego Rozwoju. Przesłanki ekonomiczne podsuwane przez ekspertów wyglądały obiecująco. Zdzisław Rurarz, doradca Edwarda Gierka, I sekretarza KC PZPR, zapewniał, że Polska może rozwijać się do 1990 r. w średniorocznym tempie wzrostu PKB 10 proc. Optymizm Rurarza tonował uznany ekonomista związany ze Szkołą Główną Planowania i Statystyki (obecnie SGH) prof. Mieczysław Nasiłowski. Przekonywał, że bardziej realny jest wzrost na poziomie 7–8 proc. rocznie, co otwierało drogę do dogonienia Stanów Zjednoczonych do 2000 r. pod względem dochodu na mieszkańca.

Stanisław Albinowski, publicysta ekonomiczny analizujący te plany w książce „Pułapka energetyczna gospodarki polskiej”, zwracał uwagę, że partyjni stratedzy, kreśląc ambitne wizje, nie dostrzegli eksplozji pierwszego szoku naftowego i w ogóle pomijali w swych wizjach związki rozwoju gospodarczego z energią. Panowało przekonanie, że Polska węglem stoi i rosnące potrzeby będzie zaspokajać rosnącym wydobyciem. „Zakładano możliwość wydobycia w 1990 r. od 240 do 250 mln t węgla kamiennego oraz 100–120 mln t węgla brunatnego”. (W 1990 r. wydobyliśmy 147 mln t, a w 2019 r. 61,6 mln t węgla kamiennego).

Kryzys rozpoczął się w 1976 r. i PRL już nigdy z niego nie wyszła, przed upadkiem z klifu strzegła jedynie braterska kuratela Związku Radzieckiego, czyli gorset przemocy uniemożliwiający jakiekolwiek reformy. Gdy jej zabrakło, „system komunistyczny nie tyle został obalony lub się przeobraził, ile się rozpadł, pozostawiając gruzy, jak też coraz bardziej bezradnych i zdezorientowanych ich mieszkańców oraz elity, które nie wypracowawszy własnego ustrojowego projektu, zastępują to wyidealizowanym, akademickim wzorem idealnego rynku i demokracji”. Autorem tego podsumowania transformacji wieńczącej PRL-owski projekt doganiania i przeganiania jest Jerzy Hausner, świadek i uczestnik tamtych wydarzeń po stronie obozu PRL-owskiej władzy. Dla porządku dodajmy tylko, że PKB w przeliczeniu na mieszkańca rodzącej się III Rzeczpospolitej w 1989 r. osiągnął 38 proc. wartości dla strefy euro, a przecież w 2000 r. miał osiągnąć poziom USA.

By dopełnić obraz polskich spotkań z klifem Seneki, należy także przypomnieć I Rzeczpospolitą. Jeszcze w 1618 r. jej wojska wspierane przez kozaków Petra Konaszewicza-Sahajdacznego stały u bram Moskwy. Trzy dekady później: „W maju 1654 r. car ruszył na Smoleńsk stojąc na czele gigantycznej armii, liczącej prawdopodobnie 100 000 ludzi, złożonej m.in. z pułków nowego ładu uzbrojonych w najnowsze zdobycze zachodniej techniki wojennej. W lipcu ponownie zajęto umocnienia oblężnicze, porzucone dwadzieścia lat wcześniej. Po trzech miesiącach miasto się poddało. Aleksy zdobył także Wilno, stolicę Litwy, i ogłosił się wielkim księciem.

Tak szybki i pełny sukces cara zaalarmował Szwecję. Król Karol X Gustaw (rządzący w latach 1654–1660), wiedząc, że jeśli zachowa neutralność, Rosja może podbić całą Rzeczpospolitą Obojga Narodów, zastanawiał się wraz z doradcami, czy powinien wspomóc Polaków w odparciu kolejnego rosyjskiego uderzenia, czy może przystąpić do ataku i wykroić dla siebie część Rzeczpospolitej, zanim ta upadnie. Zdecydowano się na drugie posunięcie i w lipcu 1655 r., zaraz po wkroczeniu Aleksego do Wilna, Karol najechał Polskę. We wrześniu zdobył Warszawę, a w październiku Kraków. Po ucieczce Jana Kazimierza z kraju większość magnatów uznała zwierzchność Szwecji. Był to najszybszy i najpełniejszy upadek państwa, jaki widziała wczesnonowożytna Europa” – pisał w „Globalnym kryzysie. Wojna, zmiany klimatyczne i katastrofa w XVII wieku” Geoffrey Parker.

Nic bardziej zwodniczego niż historyczne analogie. Nie twierdzę więc, że Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju Mateusza Morawieckiego jest odpowiednikiem Strategii Przyspieszonego Rozwoju Edwarda Gierka, a narcyzm dzisiejszych elit politycznych powtórzeniem narcyzmu i mitomanii kierujących II Rzeczpospolitą. Przytoczone przykłady pokazują jednak, jak łatwo przeoczyć ważne informacje i pędząc po drodze ku świetlanej przyszłości, stoczyć się z urwiska.

Strategia Seneki

Ugo Bardi zwraca uwagę, że najczęściej dostrzega się zagrożenie, gdy jest już zbyt późno i dekompozycja systemu, mimo pozorów „złotego wieku”, trwa w najlepsze. Sztuka nie polega jednak tylko na tym, by symptomy rozpadu dostrzec odpowiednio wcześnie. Najważniejsza jest właściwa ich interpretacja, by nie marnować energii na przeciwstawianie się procesom o nieuchronnym charakterze. PRL upadł nie dlatego, że górnicy nie kopali wystarczającej ilości węgla, tylko m.in. dlatego, że trwaliśmy przy węglu jako podstawie rozwoju, mimo że już na początku lat 70. nie brakowało analiz pokazujących antyrozwojowy anachronizm takiego modelu.

Klif Seneki oznacza nieuchronność systemowej zmiany, nie musi jednak być katastrofą. Przełomową sytuację można wykorzystać jako impuls do zmiany trajektorii rozwoju. Najlepszą odpowiedzią na klif jest „strategia Seneki”. Rzymski filozof był stoikiem i przyjmował rzeczywistość, jaka była, w sposób jednak aktywny, a nie fatalistyczny. Strategia Seneki polega na tym, tu Bardi przechodzi na współczesny język analizy układów złożonych, by zamiast przeciwstawiać się procesowi zmiany, rozpoznać dynamikę systemową i wejść z nią w rezonans, współkształtując zmianę.