Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Lubisz czytać o przyjaźni, przygodach i wydostawaniu się z okropnych pułapek? Cenisz odwagę i nie boisz się porwania przez czarną dziurę? Lubisz poznawać różne światy i punkty widzenia? Ta opowieść jest właśnie dla Ciebie!
Oto paczka przyjaciół: wilczek Adaminek, dziki (Nikodem, Ignacy, Karol, Pysio), sarenka Basia, jeż Teofil i siedem odważnych pszczół: Ela, Lola, Lila, Lula, Pela, Mela i Magda. Rozrabiają w lesie (wszyscy), wpadają w pułapkę (niektórzy), ratują bór przed trucizną i przeżywają wiele fantastycznych przygód. Wszystko jednak zmienia się w chwili, kiedy czarna dziura połyka kilkoro z nich. Czy przeżyją? Kogo spotkają po drugiej stronie rzeczywistości? Jak sobie poradzą ci, którzy zostali w domu? Kim są Sylwianka i Maksymilian? No i jedno z ważniejszych pytań: czy można bez konsekwencji uścisnąć dłoń antysobowtórowi? Ha! Przygoda dopiero się zaczyna! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Pamiętaj: na wszystko zawsze warto spojrzeć z innej perspektywy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim dzieciom – z miłością
Narodziny
Dawno, dawno temu na leśnej polanie wyrosło drzewko. Mijały pory roku. Zieleniły się liście drzewka, rozkwitały jego kwiaty, dojrzewały owoce, potem huczał wiatr, tańczyły w powietrzu płatki śniegu, trzeszczał mróz i znowu nadchodziła pora zielonych gałązek. Drzewko rosło i rosło, z każdym dniem coraz piękniejsze, aż stało się kobietą o imieniu Jabłoń. Jabłoń rano czesała włosy i układała swe kształtne gałązki, w południe wystawiała twarz do słońca, a wieczorem moczyła nogi w strumyku.
Wiosna pełna była dźwięków i zapachów, motyli i pszczół. Latem dni płynęły spokojnie na leśnych ploteczkach przy jagodowych podwieczorkach w unoszącej się wokół słodkiej atmosferze błogości. Jesień przepełniona była pospieszną krzątaniną, przygotowywaniem zapasów na zimę, miłym zapachem ziemi, grzybni i opadłych liści. Och, iluż było amatorów jabłek w okolicy! Trzy rodziny jeży, stadko dzików, a nawet jedna mała sarenka! Zima z kolei upływała wszystkim pod puchową pierzynką przy herbacie z róży na przeczekiwaniu wielkich mrozów.
Jabłoń czuła się trochę samotna. Zmieniło się to, gdy tuż obok niej wyrósł z tego samego pnia mały pęd, którego ogrodnicy nazywają wilkiem i wycinają, żeby nie przeszkadzał dużemu drzewu. Na szczęście tutaj nie było żadnych ogrodników i zaintrygowana Jabłoń mogła dzień po dniu śledzić rozwój małego wilczka. Ach, jaki był śliczny! Główkę kierował ku słońcu i rósł, rósł, rósł! Z każdym dniem przybywało mu listków i siły. „Zostałam mamą pięknego chłopca” – pomyślała z dumą.
Pewnego dnia zobaczyła ze zdziwieniem mały wąski pyszczek zakończony ruchliwym noskiem i zaczątek… futerka? Tak, futerka! „Co może znaczyć to futerko, ten pyszczek i nosek jak czarny guziczek?” – zastanawiała się zaintrygowana Jabłoń. „Zgadzają się jedynie listki i kolor jasnozielony. Tuż pod moim bokiem rośnie doprawdy ktoś niezwykły” – pomyślała, obserwując z zachwytem jego rozwój. Czasami szeleściła gałązkami, aby mu się przyjemnie spało. Ułożyła nawet liściastą kołysankę: „Szuuuuuuuuuuuu-szszsz-szszsz-szuuuu-szuuuu”, która tłumaczona z języka liści i wiatru mówiła o tym, że dziecko jest śliczne i kochane, a mama czuwa nad jego snem. Czasami gładziła gałązką jego głowę, a innym razem przytulała go i uczyła kołysania się z wiatrem.
– Otwórz oczy. – Prosiła coraz częściej. – Tak bardzo bym chciała, żebyś się już urodził.
Ale musiała uzbroić się w cierpliwość. Rzeczy wielkie wymagają bowiem zawsze cierpliwości, troski i miłości. Aż tu nagle któregoś dnia maluszek otworzył zielononiebieskie oczy, przejrzyste jak woda w strumyku, przeciągnął się rozkosznie i powiedział:
– To ty jesteś moją mamą? Tak mile na mnie patrzysz.
– Tak, ja – wyszeptała Jabłoń i wzruszona uśmiechnęła się do maleńkiej buzi. – Witaj, syneczku. Jesteś cudowny! Czy masz już swoje imię?
– Tak. – Uśmiechnął się wilczek. – Kiedy spałem, wiatr szepnął mi do ucha, że mam na imię Adaminek.
– Ślicznie – powiedziała Jabłoń i parę razy powtórzyła w myślach, a trzy razy nawet głośno imię swojego synka Adaminka.
– Synek… Adaminek. Synek… Adaminek. Synek… Adaminek… – Smakowała na języku to nowe w swoim życiu doświadczenie. – Synek ADAMINEK! – krzyknęła, ponieważ chciała, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.
Maluszek zaśmiał się radośnie i nagle… oderwał się od niej! Zeskoczył na ziemię, przybierając wygląd prawdziwego wilka. Malec wyglądał jak wilk, miał cztery łapy i ogon, i uszy, i wydłużony pyszczek, i czarny węszący nosek, i futerko! Jedynie kolor futerka (jasnozielony) i kolor oczu (i trawa, i niebo, i strumyk, i wiatr), a także fakt, że futro było troszeczkę liściaste, świadczyły o tym, że jego mamą jest Jabłoń.
Brykanki
W życiu Jabłoni i wilczka zaczął się wesoły czas przytulanek, zabaw i brykanek. Adaminek uwielbiał ćwiczyć zeskoki na ziemię (wtedy stawał się prawdziwym, choć trochę dziwnym wilczkiem) i wskoki na biodro mamy (wtedy stawał się prawdziwym, choć trochę dziwnym pędem). Jabłoń również uwielbiała te zabawy. Trzeba jednak przyznać, że najbardziej lubiła, gdy jej synek był blisko. Mogła gładzić gałązką jego futerko albo je czochrać, albo przytulać się do niego, albo czytać mu bajki z listków paproci i dębu. Czuła wtedy, że jest bezpieczny (ach, te mamy!).
Adaminkowi wszystko sprawiało przyjemność. Z zachwytem obserwował niekończące się zmiany dnia w noc i nocy w dzień. Do jego ulubionych pór należały te znajdujące się pomiędzy, czyli świt i zmierzch, kiedy światło i ciemność łączą się i przez chwilę tańczą w idealnej harmonii. Uwielbiał też księżyc: „Jak to jest możliwe – zastanawiał się – że wysoko, wysoko na niebie (a czasem wydawałoby się, że na wyciągnięcie łapki) wisi taka srebrzysta zagadka, która tylko czasami bywa okrągła, a w inne noce chudnie lub znika, by za chwilę znowu przybierać na wadze? A kiedy jest okrągła, to przyzywa do siebie i wabi, budząc w sercu niezrozumiałą tęsknotę?”.
Adaminka fascynowały również kolory i zapachy, ale czymś, co pochłonęło go na długie godziny, były cienie. Tajemnicze, zmiennokształtne, ruchliwe (szczególnie te dzienne) i niekiedy budzące strach w małym sercu (szczególnie te nocne). Nie miały swojego zapachu, a w zagadkowy sposób posiadały wszystkie zapachy świata. Wilczek z nosem przy ziemi próbował je poznawać, ale ciągle mu się wymykały. Gdzieś w oddali słyszał tylko ich żarty i śmiechy. Czyżby kpiły sobie z niego? A może grały w ciuciubabkę, chowanego lub berka? Najzabawniejsze było jednak gonienie własnego cienia. Straszny to był łobuz i spryciarz, kurczył się i rozciągał, a nawet znikał, jak wtedy, gdy zmęczony wilczek ułożył się do drzemki w cieniu swojej mamy.
Gdzie wtedy był jego cień?
Leżał pod nim czy na nim?
Też odpoczywał po długim biegu?
Co mu się śniło?
O czym rozmawiał z cieniem mamy?
Jakie sekrety do siebie szeptali?
Do kogo naprawdę należał?
Lubił wilczka czy nie?
Jednak najbardziej ze wszystkiego Adaminek lubił kołysać się do snu w objęciach swojej mamy (ach, ci synkowie!).
Paczka
Na początku wilczkowi wystarczały zabawy z mamą. To, że od czasu do czasu pod Jabłonią pojawiały się jakieś zwierzęta, płoszyło go i sprawiało, że zamieniał się w zieloną gałązkę. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że spod przymrużonych powiek z ciekawością przyglądał się przybyszom. Wytężał też słuch, by dokładnie usłyszeć wszystko, co się działo.
Najwcześniej oswoił się z sarenką, która próbowała uszczknąć jego listków.
– Ała! Co robisz?! – krzyknął Adaminek i zeskoczył na ziemię, zamieniając się w kudłatego wilczka.
– Aj! – Zdążyła pisnąć sarenka i uciekła.
Adaminek chciał biec za nią, ale mama mu nie pozwoliła, tłumacząc, że sarny są istotami bardzo delikatnymi.
– Dużo czasu upłynie, synku, zanim ta mała znowu się tutaj pojawi – powiedziała.
I rzeczywiście. Dopiero unoszący się w powietrzu zapach kwiatów jabłoni skusił Basię (bo tak właśnie sarenka miała na imię) do ponownego przyjścia i zapoznania się z Adaminkiem. Bardzo długo przyglądała się też z ukrycia zabawom Adaminka z mamą, nim odważyła się do nich podejść. Łatwiej było wilczkowi zapoznać się z dzikami, chociaż przez dłuższy czas musiał się przekonywać do ich psot, kawałów, krzyków, przekomarzań i popychania (wiadomo – rodzeństwo).
Chyba jednak najszybciej dobry kontakt Adaminek złapał z jeżem Teofilem, który nikogo się nie bał, bo był przekonany, że da radę całemu światu, atakując go swoimi igłami.
W końcu wilczkowi udało się utworzyć niezłą paczkę przyjaciół.
Proszę bardzo, oto ona:
1. Wilk Adaminek (przywódca, reszta uznała, że jest najciekawszy ze wszystkich – z wiadomych względów).
2. Sarenka Basia (jedyna dziewczyna w grupie).
3. Dzik Ignacy (wielki żartowniś).
4. Dzik Nikodem (mistrz kuksańców).
5. Dzik Pysio (najmniejszy z braci, najłagodniejszy, naprawdę miał na imię Fryderyk).
6. Dzik Karol (wysportowany, czarujący, uwielbiający gry i wyzwania).
7. Nastawiony bojowo jeż Teofil.
Przyjaciele spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Czas upływał im na poznawaniu okolicy, wygłupianiu się, jedzeniu i odpoczywaniu w cieniu Jabłoni. Często nad nimi krążyły pszczoły, ale kto by się tam przejmował takimi maluchami.
– Bzzzz? Zzz! ZZzzZzzzz!!! Maluchami? Akurat! To się jeszcze okaże!!! – rzuciła w przelocie jedna z nich i odfrunęła.
Kręgi
Paczka przyjaciół zapuszczała się coraz dalej od polany. Chłopaków nęcił wielki las. Basia rzadko brała udział w tych wyprawach, ponieważ się bała. Wolała spokojnie skubać trawę blisko Jabłoni. Mogły sobie razem pożartować, pośmiać się, porozmawiać jak kobieta z kobietą. W opinii Basi chłopcy byli na to za dziecinni, a poza tym na wielu sprawach ze świata kobiet po prostu się nie znali. Były też tematy zbyt krępujące, by je przy nich poruszać. Co innego Jabłoń! Miała życiowe doświadczenie, poczucie humoru i talent do upraszczania rzeczy skomplikowanych, które – widziane jej oczami – okazywały się możliwe do zrozumienia i zaakceptowania.
Chłopcy wędrowali coraz dalej. Teofil marzył o tym, by poznawać z nimi las, jednak miał poważne kłopoty z dogonieniem reszty. Znalazł się jednak sposób na rozwiązanie tego problemu. Jabłoń pomogła im uwić specjalne siedzenie z wikliny, które przywiązywano do grzbietu jakiegoś ochotnika, i Teofil siedząc w nim jak w kołysce, bez problemu zwiedzał świat. Początkowo trochę kręciło mu się w głowie, bo jeże nie zostały stworzone do takich przejażdżek. Szybko jednak polubił gwizd wiatru w uszach i rozwiane igły, ciesząc się ze swoich nowych możliwości. Teofil najbardziej lubił grzbiet Adaminka i dzika Pysia, bo pamiętali o nim i starali się biegać tak, by wycieczki były dla jeża przyjemnością. Karol ze wszystkimi się ścigał, bo zawsze chciał być pierwszy. Nikodem wdawał się po drodze w różne potyczki z braćmi, a Ignacemu często przychodziły do głowy głupie pomysły. Pewnego razu na przykład postanowił przeskoczyć olbrzymią kałużę. Krzyknął do Teofila, że zaraz przelecą nad morzem i poznają smak fal, po czym rzeczywiście poznali smak fal, lądując w samym środku kałuży, w najgłębszym błocie. Ignacemu sprawiło to olbrzymią frajdę, bo dziki kochają taplać się w błocie, ale jeż Teofil bardzo to przeżył. Samo wspomnienie oczyszczania igieł z brudu długo sprawiało mu prawdziwą przykrość.
Chłopcy zapuszczali się coraz dalej i dalej. Przy okazji odwiedzali licznych krewnych dzików rozsianych po lesie w różnych grząskich miejscach. Poznali w ten sposób ich kuzynkę Leokadię, mamę Alicję, wujów Józefa, Stefana i Aureliusza oraz zwariowanego kuzyna Tymona, z którym urządzili wiele szalonych wyścigów. Odkrywali stare ścieżki, wydeptywali nowe, wszystko starannie obwąchiwali, a nawet – jak w przypadku wilczka – obsikiwali. Zapamiętywali każdy trop i po jakimś czasie znali las jak własną kieszeń. Wiedzieli, gdzie są:
najsmaczniejsze żołędzie (ważna informacja dla dzików), najczystsza woda, najdelikatniejsze trawy i zioła,najczerwieńsze maliny i najczarniejsze jeżyny,najpiękniejsze widoki, zachęcające bagna (to też jest informacja dla dzików), najlepsza kora do czochrania futra, miejsca z najlepszą akustyką do głośnego śpiewu i takie, w których najprzyjemniej było przekomarzać się z echem, najbardziej przytulne i słoneczne miejsca do słodkiego nicnierobienia,i w ogóle wszystko.Coraz bardziej kusił ich widoczny w oddali czarny bór.
Przywoływanie
Czerń widoczna w oddali przyciągała szczególnie wilczka. Czasami przystawał na skalnym występie i wpatrywał się w nią z napięciem. Przy pełni księżyca zdarzało się, że unosił głowę i wył do niej, a myśli miał przy tym niespokojne, pełne cieni, pościgów i mroku. Co kryło się w tym budzącym grozę miejscu? Nikt z paczki nie wiedział.
Pewnego dnia chłopcy postanowili poznać groźny bór. Dodając sobie nawzajem otuchy, przekomarzając się ze sobą, a także kuksając nawzajem swoje boki, postawili łapy (wilczek) i racice (dziki) na skraju ciemności. Jeż Teofil nastroszył bojowo swoje igły na grzbiecie Karola. Rozległ się głuchy trzask, który tak ich wystraszył, że nie wiadomo kiedy znaleźli się na polanie przy Jabłoni i Basi, a miny mieli nietęgie.
Basia trwożliwie wyjrzała zza drzewa, a Jabłoń z troską w głosie zapytała:
– Co się stało? Czy ktoś wam zrobił krzywdę? Czego się wystraszyliście?
– Myyy?! Nieee… nie boimy się niczego, no co ty! – odpowiedział przeciągle Adaminek.
– Jasne, że nie! – dopowiedziały chórem dziki. – Niczego… eeee… Co jest w tym borze za szeroką drogą?
– Nie wiem – rzekła Jabłoń. – Przecież znam tylko polanę, ale słyszałam kiedyś od wiewiórek, że coś przerażającego.
– Aj!!! – kwiknęły w panice dziki. – Przerażającego! Mamy jeszcze tyle do zrobienia! Musimy… eee… cześć wszystkim!
I uciekły z przestrachem, zapominając o biednym Teofilu, który cały czas siedział na grzbiecie Karola.
– Stójcie! – krzyczał jeż z całych sił. – Chcę zostać na polanie! Chcę pogadać z Adaminkiem!
Ale bracia nie zatrzymali się, biegli dalej i ochłonęli dopiero przy swoim ulubionym bajorze.
– Staaaać!!! – wrzeszczał Teofil. – Nie wrzucajcie mnie do tej brei! Ratuuunku!
Uff. Udało się. W ostatniej chwili Karol zahamował i oswobodził jeża, który obrażony na cały świat schował się pod drzewem i zwinął w kolczastą kulkę, żeby odreagować całe to napięcie.
Bracia wskoczyli do wody, przeryli ją w tę i z powrotem kilka razy, żeby uspokoić emocje i położyli się na brzegu.
– Musimy to przemyśleć – rzekł z powagą Nikodem.
Pułapka
Nie jest łatwo przyznać się do braku odwagi. Chłopcy udawali więc przed sobą, że wszystko jest w porządku. Dziki coś tam między sobą szeptały, jeż milczał, a Adaminek częściej niż dotychczas przebywał na skarpie, skąd miał dobry i bezpieczny widok na przyzywającą go ciemność. Stał na skale, patrzył i węszył, stale w pogotowiu, by wreszcie odważyć się zrobić ten ważny dla niego krok. Czasami dobiegał do szerokiego gościńca, który oddzielał znajomy, zielony, pełny przyjaciół las od tego czegoś po drugiej stronie.
„Postawię tam tylko łapę” – Adaminek próbował przekonywać sam siebie, ale nie czuł się do tego jeszcze gotowy. Wracał więc do mamy i Basi, do swojskiej krzątaniny na polanie, do Teofila, który najczęściej teraz przebywał w towarzystwie dziewczyn, i do wygłupów z dzikami. Wskakiwał też na biodro mamy, by nacieszyć się jej bliskością i znowu pokołysać w jej objęciach, czego od dawna już nie robił. To było fajne! Niestety jednak nie rozwiązywało palącej zagadki i problemu świeżo odkrytego tchórzostwa. Na samą myśl o tym czuł zadrę w sercu. Uważał, że splamił swój honor. Nie mógł tego tak zostawić!
Pierwszy przemówił Karol:
– Słuchajcie. Przecież to zwykły las, taki jak nasz, tyle tylko, że mniej tam słońca i wszystko jest dziwnie splątane. Chodźcie, najwyższa pora wywąchać, o co tyle hałasu.
– No właśnie – dodał Nikodem. – Bierzmy Teofila i biegnijmy, żeby już mieć to z głowy!
Teofil skulił się troszeczkę i cichutko szepnął:
– Ale ja z Adaminkiem…
Pobiegli. Zawahali się tuż przed gościńcem, ale Karol krzyknął: „Raz kozie śmierć!”, więc w przypływie odwagi przebiegli przez drogę i wskoczyli do boru.
Otoczyła ich ciemność. Zdążyli tylko pomyśleć: „Jak to?…” i stracili się z oczu, uszu, nosów i serca. Czerń połknęła ich, zaplątując nogi i umysły w ciasny węzeł. Przestali dla siebie istnieć. Byli straceni.
„Straceni?! Nie, nie i NIE!” – Teofil w ostatniej chwili ryzykując skręcenie karku, wyskoczył z kołyski i upadł tak dziwnie, że jego ciało leżało na słonecznej drodze, a nos zahaczał o cień rzucany przez bór. Uratował się. Jednak poprzez połączenie się z trującą czernią był w stanie rozpoznać, co stało się z przyjaciółmi. To, co wyczuł, ścisnęło mu serce i zjeżyło igły. Byli tuż obok, a jakby ich nie było. Żyli, a jakby byli martwi. Próbowali coś mówić, ale brzmiało to jak bełkot. Gdzieś szli, ale stali w miejscu. I tak dalej. Od tego, co wyczuwał, mieszało mu się w głowie i nie mógł zebrać myśli. Cofnął z ciemności nos i odzyskał trochę rozsądku. Chciał biec chłopakom na pomoc, ale wiedział, że nie może tego zrobić, bo wystawiłby siebie na pewną śmierć. Serce waliło mu jak młotem, w skroniach dudniło, w głowie galopowały oszalałe myśli i chciało mu się płakać.
Pozwolił sobie tylko na kilka łez, po czym pomyślał: „Dosyć!” i już więcej nie płakał. Zaznaczył kamieniem miejsce, w którym chłopcy wpadli w pułapkę i postanowił pobiec na polanę po pomoc. Biegł i biegł, ale jeże mają krótkie łapki i nie są stworzone do biegania, więc co chwila musiał przystawać, żeby trochę odpocząć. Potem szedł i szedł, powłócząc nogami, a droga nie miała końca. Kiedy był już na granicy omdlenia, otoczył go rój pszczół.
– BzzZ! BzZBzzZzZzz! BZ! Nie poddawaj się! Ochłodzimy cię skrzydłami i pomożemy dojść do polany! Wstawaj! – Usłyszał.
Poczuł powiew świeżego powietrza. Wstał i szedł dalej, a pszczoły mu wiernie towarzyszyły. Gdy ostatkiem sił dotarł do polany, wychrypiał:
– Ratunku!
I zemdlał.
Ratunek
Teofil nie wiedział, gdzie jest. Czuł jakąś wilgoć na nosie i delikatny powiew wiatru, ale nie mógł otworzyć oczu i sprawdzić, co się dzieje. Dochodziły go jakieś głosy i nawoływania, ale uszy miał pełne dziwnej waty i nie rozumiał, co znaczą te okrzyki.
W końcu się ocknął. Zobaczył nad sobą zatroskaną twarz Jabłoni i drżący pyszczek Basi. Gdzieś w oddali słyszał delikatne bzyczenie. Poczuł, że Jabłoń wachluje go gałązką, a Basia liże chropawym językiem. Jęknął. Wszystko sobie przypomniał.
– Ratunku! Chłopcy przepadli! – zawołał.
I wykrzyczał dziewczynom, co się stało, co widział i co przeżył. Wrażenie było piorunujące. Basia zalała się łzami, Jabłoń załamała ręce i poszarzała na twarzy.
– Co robić?! Co robić?! – powtarzała, zasłuchana w swoje lęki.
Niestety nikt w tej właśnie chwili nie miał pomysłu, jak ratować chłopców. Jabłoń opanowała się szybko. Była przecież matką, a matki od tego właśnie są, by troszczyć się o bezpieczeństwo swoich dzieci. Czasami może to nawet oznaczać, że wchodzą mimo trwogi do paszczy lwa albo rzucają wyzwanie całemu światu.
– Musimy się dowiedzieć, co spętało chłopców! – powiedziała dobitnie, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku. – Dopiero wtedy stworzymy plan ratunku.
– Ale jak to zrobić? – zapytała Basia, a Teofil popatrzył z nadzieją.
– Zapytam innych drzew. Może nawet uda mi się porozmawiać z tymi za drogą, z boru. One muszą wiedzieć, co tam się dzieje – odrzekła Jabłoń.
I wysłała zakodowane pytanie poprzez swoje korzenie do korzeni innych drzew, a te przesyłały je dalej i dalej, aż pytanie doszło do gościńca. Tam stanęło, bo połączenie między drzewami po słonecznej stronie lasu i drzewami po ciemnej stronie boru przerywało się właśnie w tym miejscu. Pytanie wróciło do Jabłoni bez odpowiedzi. Poprosili więc dzięcioła, aby wystukał sygnał SOS. Chcieli, żeby wszyscy, którzy go usłyszą, zebrali się na polanie. Może ktoś coś będzie wiedział.
Dzięcioł świetnie się spisał. Zwierzęta przybyły na polanę. Była wśród nich mama dzików Alicja, wujowie i kuzyn Tymon, były trzy rodziny jeży, dwa lisy, wiewiórki, zające, kuny leśne, jelenie, mnóstwo ptaków i wiele, wiele innych zwierząt. Zaczęły się obrady. Okazało się, że nikt niczego nie wiedział na pewno na temat boru, ale chodziły słuchy, że zdarzyła się tam jakaś katastrofa i że kto raz się tam znajdzie, wpada w pułapkę i nie może się już z niej wydostać.
– To się jeszcze zobaczy – mruknęła Jabłoń.
Chciała coś dodać, ale poczuła delikatne mrowienie swoich najmniejszych korzonków, które oznaczało, że za chwilę dostanie wiadomość. I rzeczywiście. Otrzymała ją od pewnej wiekowej jodły, która rosła na brzegu przeklętego boru, co sprawiało, że bywała od czasu do czasu dziwnie pomieszana, a kiedy indziej – w zdrowsze dni – odzyskiwała jasność myślenia.
– „Do ziemi w borze wyciekła trucizna z przerdzewiałej beczki, którą ktoś tam kiedyś zakopał i zabija wszystko, co żywe w okolicy”. – Jabłoń odczytała wiadomość.
Wszyscy zamarli. Trucizna?! Jak można z tym walczyć? Co mogą zrobić?! Nikomu nic nie przychodziło do głowy.
– Trzeba działać szybko – powiedział dzik Józef. – Z każdą chwilą nasze dzieci słabną. Za chwilę może być już za późno!
Alicja zaniosła się płaczem. Wujowie zaraz przygarnęli ją do siebie.
– Nie martw się na zapas – pocieszali ją. – Pamiętaj, że chłopaki są bystre i zaradne. Może już tam coś wymyślili.
– My też musimy mieć jakiś plan – rzekła stanowczo Jabłoń. – Nie możemy tylko czekać, musimy działać!
Wszyscy przyznali jej rację i zaczęło się konstruowanie planu opartego na małej liczbie informacji (niestety!) i olbrzymiej chęci pomocy (coś się wymyśli!). W końcu uradzono, że truciznę trzeba zneu–tra–lizo–wać. Było to trudne i pokrętne słowo, dziwnym trafem znane lisowi Andrzejowi, który kiedyś słyszał opowieść o kuzynie, który właśnie dzięki zneu–tra–lizo–wa–niu trucizny w ogóle przeżył! Na czym to jednak dokładnie polegało, Andrzej nie wiedział. Dziki podchwyciły temat:
– Trzeba coś wysypać pod nogi, żeby nie dotykać zatrutej ziemi – powiedział Aureliusz.
– No i nie wolno wdychać zatrutego powietrza. Wtedy może uda się wyprowadzić chłopaków z pułapki – dodał Stefan.
– Wysypać można czysty żółty piasek! – krzyknęła Alicja w przypływie emocji. – Ale co z oddychaniem?!
– Maseczka z listków jabłoni sklejonych śluzem ślimaka! – krzyknęła również Jabłoń, która podłapała pomysł.
– Nie wolno tam wchodzić pojedynczo – szepnęła Basia. – Musimy się trzymać siebie nawzajem, żeby się nie pogubić…
Pojawiła się nadzieja. Wszyscy poczuli, że będzie dobrze. Byleby tylko chłopcy jeszcze żyli! Nikt nie chciał myśleć, co by było, gdyby…
Dziki zaczęły naradę w sprawie piasku i pobiegły do znanego sobie miejsca przy gościńcu, gdzie było go bardzo dużo. Jabłoń, wiewiórki, zające, Basia, Teofil i inne zwierzęta rozpoczęli produkcję maseczek ochronnych. Pszczoły dwoiły się i troiły, przenosząc między nimi wiadomości. Ślimak Heniek wezwał swoją liczną rodzinę na pomoc przy klejeniu liści.
– „Śpieszcie się – Jabłoń odczytała kolejną wiadomość od jodły – bo jest już z nimi bardzo źle! Przechodzą w strefę najgłębszego mroku…”