W mroku miasta. Tajemnice - Magdalena Rewers - ebook

W mroku miasta. Tajemnice ebook

Magdalena Rewers

3,9

Opis

Porywający romans grozy na miarę amerykańskiej klasyki gatunku.

Ktoś powie „znowu wampiry”. A jednak to nie taki zwykły romans grozy. To fascynująca, wielowątkowa powieść z wartką akcją o podłożu kryminalnym i plastycznym wątkiem erotycznym, której niewątpliwym atutem dla polskiego czytelnika jest czas i miejsce akcji.

Akcja toczy się we współczesnej Polsce, gdzie dwa równoległe światy spotykają się i łączą za sprawą nieoczekiwanej miłości i niespodziewanej przyjaźni w obliczu zagrożenia.

Jest w  niej atrakcyjny mężczyzna, o którym nikt nie pomyślałby, że ma za sobą stulecia egzystencji. Trzysta lat temu stracił wszelką nadzieję na szczęśliwą przyszłość, wiedzie więc codzienny byt samotnika bez perspektyw. Nie zdaje sobie sprawy, że jeden drobny incydent na przejściu dla pieszych w pewien deszczowy wieczór może wywrócić jego przewidywalny żywot do góry nogami.

Jest też współczesna kobieta, która od jakiegoś czasu stara się nie zauważać, że jej poukładane i na pozór szczęśliwe życie u boku przystojnego męża – człowieka sukcesu zmierza w kierunku małżeńskiej nicości. Nawet dzieci nie są w stanie zatrzeć wrażenia, że nadciąga nieunikniony koniec. Jednak mając zaniżoną samoocenę, nie jest jej łatwo zdobyć się na krok, który zatrzęsie posadami stabilnej codzienności.

Jest w końcu cała plejada wyrazistych postaci, których losy splatają się z losami bohaterów.

Na tle ich codzienności rozgrywa się dramatyczna walka. W uporządkowany bieg zdarzeń wkracza bowiem tajemne bractwo, zmuszając dwa antagonistyczne światy, by stanęły do wspólnej walki i zapewniły bezpieczeństwo ludziom i nieludziom.



Tajemnice, to pierwsza powieść cyklu W mroku miasta. Cykl łączy w sobie powieść obyczajową i fantasy, romans, erotykę i kryminał.

W przygotowaniu drugi i trzeci tom.



Jesteś fanką literatury kobiecej?

Lubisz romans paranormalny i kochasz wampiry?

MUSISZ TO PRZECZYTAĆ!

Przeczytaj recenzje i dołącz do grona fanek Tajemnic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 757

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (24 oceny)
11
3
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa świetnie napisana książka
00
ArletaKoscielak

Z braku laku…

Jest tak nudna ze dobrnęłam do 200 str i się poddałam … jak dla mnie za dużo nieznaczących opisów …
00
Efczi27

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna opowieść. Wątek miłosny przeplata się z kryminalnym dzięki czemu książka nie jest przesłodzona. Momentami kojarzy mi się z Kronikami Wampirzymi Anne Rice.
00

Popularność




Magdalena Rewers

W mroku miasta.

TAJEMNICE

© Copyright by

Magdalena Rewers & e-bookowo

Projekt okładki:

Magdalena Rewers

Klaudia Szwarc

ISBN e-book 978-83-7859-314-0

ISBN druk 978-83-7859-324-9

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Wszystko jest możliwe.

Szczególnie wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz.

Anne Rice „Krzyk w niebiosa”

Wprowadzenie

Kiedy w połowie X wieku Państwo Polskie stanowiło już formalnie silny organizm pod władzą Mieszka I, obejmowało tereny dzisiejszej Wielkopolski, Kujaw i Mazowsza.

W latach 967-972 książę polski prowadził walki o ujście Odry z Wieletami, w wyniku których opanował Pomorze Zachodnie.

W owych czasach monarchowie posiadali własne drużyny – zbrojne oddziały przyboczne. Z ich pomocą tłumili bunty, na ich czele prowadzili wojny. Drużyny towarzyszyły w objazdach krajowych władców, nie funkcjonowało bowiem pojęcie stolicy, a monarcha nie zatrzymywał się w jednym miejscu na dłuższy czas.

Obok drużyn książęcych istniały drużyny w głównych grodach, wchodząc w skład załóg grodowych.

Prolog

Wielki bór przytłaczał mrokiem i potęgą, ale zaprawieni w bojach wojowie nie z takim przeciwnikiem już się potykali. Noc w tym borze mogła dać im jedynie ukojenie i chwile wytchnienia od ciężaru oręża, którym byli objuczeni.

Unosząc prawą rękę ku górze, Gniewomir dał znać swojej drużynie, że tu staną na nocleg. Stary Gniewko był szczęśliwy, że wyprawa już się skończyła. Teraz musieli tylko szczęśliwie wrócić do swych najbliższych. W odległej osadzie, do której zmierzali, czekały na nich kobiety – matki i żony. Niektórzy mieli też potomstwo – kruchy drobiazg, który sprawiał, że każdy silny i niepokonany mąż wytrwale przemierzał powrotną drogę, by jak najszybciej stanąć w progu domostwa i ściskać swymi mocarnymi ramionami, kojąc tym skrywaną głęboko w sobie rodzicielską tęsknotę.

Od wielu dni byli w drodze, a rychły powrót do domu dodawał Gniewomirowi sił, by nie ustawać w podróży i wieść tę garstkę, która ostała się z boju. Nie tylko znój bitwy dawał się wszystkim we znaki, również podróż, w której niewiele jedli i jeszcze mniej odpoczywali, wyryła na ich obliczach piętno wyczerpania. Marzył, by wszyscy wreszcie wyciągnęli swe obolałe kości na wygodnych posłaniach i ogrzali się przy cieple ogniska.

Rośli mężowie stanęli na niewielkiej polanie pod okazałymi dębami, by rozpalić ognisko i posłać legowiska na nadchodzącą noc. Pozostało ich sześciu – wspaniałych wojowników, których postura oraz rynsztunek niezaprzeczalnie świadczyły, że byli biegli w sztuce rycerskiej i że na niejednej potyczce zaprawiali się w swym rzemiośle. Szczególnie jednak Bogusław wyróżniał się z tej drużyny.

Gniewomir przyglądał się swemu podopiecznemu z nieskrywanym uznaniem. Patrzył jak płowowłosy rycerz, wyzwalając nogi ze strzemion i zwalniając lejce, uważnie obserwuje niebo, na którym leniwie zachodziło słońce. Gdy tak spoglądał na mieniącą się ponad konarami drzew ognisto-szarą poświatę, jego zadumane oblicze wyrażało głęboką troskę.

– Widzę niepokój w twych oczach, Bogusławie – odezwał się Gniewomir, chcąc wyrwać go z zadumy.

– To nie niepokój. To myśli nad straconymi dokuczliwie mnie drążą.

– Jesteś wielkim wojem, mój chłopcze, zbyt doświadczonym i zbyt biegłym w swym rzemiośle, by drążył cię tak wielki frasunek – odpowiedział Gniewko, patrząc, jak masywny mężczyzna zsiada z konia.

– Daleko mi do was, Gniewomirze. – Bogusław niezmiernie cenił starszego, bardziej doświadczonego kompana. – To wielki honor służyć pod twą komendą i uczyć się od ciebie rycerskiego rzemiosła. Jednak rzemiosło nasze okrutne i niemiłosierne dla tych, którzy je pokochali. Widzę, jak niewielu z nas się ostało i za każdym razem strata kompanów przenika mnie coraz głębszym bólem.

Milcząc, Gniewko uśmiechnął się smętnie – sam czuł ten ból od lat, więc cóż mógł odpowiedzieć? Że to minie? Niemożliwe – ten rodzaj bólu nigdy nie przemijał. Zatem nie dyskutowali więcej; ich powołaniem były czyny nie słowa. Stary wódz wiedział, że nie czas na dysputy o śmierci i znikomości życia wojów, zaś skromność Bogusława nigdy nie pozwoliłaby mu przyznać, jak wielkim i bitnym jest wojownikiem. Przez lata walk z pogańskimi plemionami nie raz dowiódł swej tężyzny fizycznej i siły charakteru. Spokojny, rozsądny, prawy, mężny i bezinteresowny – taki druh to skarb. Dobrze było mieć go w swojej drużynie i wiedzieć, że zawsze można na nim polegać. Gniewomir był pewien, że gdy sam odejdzie, jego miejsce zajmie właśnie Bogusław.

Znużony długą drogą dowódca ciężko opadł na konar pod dębem, chcąc dać odpocząć swoim starym kościom. Wiedział, że mimo przygnębienia, Bogusław zajmie się wszystkim, co niezbędne, aby ich nocleg był wygodny i bezpieczny.

Pozostali wojowie też rozlokowali się na popasie. Rozkulbaczywszy konie, Sławoj wyznaczał miejsce na ognisko, a Ziemowit i Janko, rozprawiając o powabnych kształtach swych oblubienic, układali gałęzie, moszcząc legowisko.

Jesienny wieczór robił się coraz chłodniejszy, zszarzałe liście opadały na polanę poruszane przenikliwym wiatrem, a szaro-mleczna mgła zaczynała rozpościerać swe przenikliwie chłodne, wilgotne skrzydła. W tej ponurej aurze potrzeba ogrzania się przy gorącym ognisku zdawała się coraz bardziej ponaglać. Zmęczenie i ziąb dawały im się we znaki, ale jeszcze dotkliwszy był głód. Tak więc jedzenie najbardziej zaprzątało teraz ich myśli.

– Można by coś upiec na tym ognisku. – Ziemowit zapatrzył się w las, który pogrążał się w nadciągającej nocy. – Co myślicie, Gniewomirze?

– Można by, mój Ziemku, można by.

– To pójdę i zapoluję, jak pozwolicie. – Ziemek uśmiechnął się szeroko, jak zwykł to robić zawsze, gdy wódz podchwycił jego pomysł. – Jeszcze zupełnie zmrok nie zapadł, to może jaka rogacizna by się trafiła.

Ziemowit był najmłodszy w drużynie. Stąd też wszyscy szczerze troszczyli się o tego młokosa o płowych włosach i dużych, błękitnych oczach oraz chłopięcym uśmiechu stale goszczącym na jego słowiańskiej twarzy.

– Ja pójdę – rzekł Bogusław. – Ziemowit dzieciak jeszcze i nie zna tych borów tak dobrze jak ja. A jeszcze okolicę sprawdzę, czy się tam jakie zło nie czai. Pozwólcie mi pójść, Gniewomirze.

Stary woj pokiwał głową. Jak mógł odmówić? Bogusław sprawi się najlepiej ze wszystkich – tego był pewien.

Niezadowolony Ziemowit zaczął coś mruczeć pod nosem. W końcu miał już za sobą kilka poważnych bitew, jakżeby mógł nie poradzić sobie ze zwykłą dziczyzną? Wiedział jednak, że z tymi dwoma nie ma dyskusji. Jedyna rozsądna myśl, która mogła teraz zaświtać w jego głowie, to pokorne przyjęcie decyzji starszych kompanów. Kiwnął więc głową zrezygnowany i odszedł w stronę Mieszka, by pomóc mu rozbijać obozowisko.

Ciemność zapadała coraz szybciej, a osiadająca mgła coraz bardziej ograniczała możliwości ludzkiego wzroku. Jeśli mieli coś zjeść tego wieczora, Bogusław musiał przede wszystkim skupić się na wytropieniu zwierzyny; okolicę popasu sprawdzi, wracając ze zdobyczą. Wydawało się, że najbliższe otoczenie jest bezpieczne, a więc pozostających w obozie pięciu zbrojnych z solidnym orężem nie miało się czego obawiać.

Mimo okazałej postury poruszał się zwinnie, przeczesując gęste krzewy i zarośla. W szybko zapadającej ciemności był tak pochłonięty wytropieniem jakiegokolwiek zwierzęcia, że nie zorientował się, iż sam stał się celem.

Błyskawicznie przemykający między zaroślami kształt był ledwo dostrzegalny. Prędkość, z jaką się poruszał, nie pozwalała wypatrzeć postaci, można było jedynie poczuć złowieszczy podmuch, ustający równie szybko, jak się pojawiał. Ten podmuch zaniepokoił Bogusława. Przystanął więc i z uwagą zaczął nasłuchiwać. Jeśli nie mogę tego zobaczyć, to może choć usłyszę – pomyślał, wytężając słuch. Wtedy ją zobaczył. Mimo otaczającej mgły widział ją całkiem wyraźnie – stała koło krzewu dzikiej jeżyny, zaledwie kilka kroków od niego. Drobna, mizerna kobieta, prawie jeszcze dziecko, całą swą postacią zdawała się błagać o ratunek. Na jej twarzy malował się smutek, ale coś dziwnego czaiło się w oczach. Coś niepokojącego i mrocznego. Mimo to Bogusław nie poczuł lęku, który powinien był zaalarmować wszystkie jego zmysły. Czuł jedynie nieodpartą konieczność zaopiekowania się tą zagubioną istotą. Dobry Boże! – pomyślał. Co stało się tej kobiecie, że znalazła się sama w nocy w tym ogromnym lesie? Powoli, by nie przestraszyć dziewczyny potężną posturą i strudzonym wyglądem, podszedł do niej, chcąc zaoferować opiekę i schronienie w obozowisku drużyny. Zbliżał się zahipnotyzowany blaskiem migdałowych oczu, a ona stała w bezruchu, spojrzeniem przyzywając go do siebie. Wtedy wszystko wkoło ucichło, jak gdyby życie na chwilę zamarło i nim zdążył się odezwać, ogarnęła go ciemność i absolutna, nieprzenikniona cisza. Zapadał się w nicość, od której nie było już odwrotu.

Ocknął się i rozejrzał niepewnie. Co u licha? – dumał. Omdlałem? Nie może być.

A jednak coś było nie tak. Nadal królowała ciemność, ale wszystko dookoła zdawało się inne. Niby bór ten sam, ale jakby wyraźniejszy – każde drzewo, krzak, każda najdrobniejsza roślinka, każdy listek czy stworzenie widoczne ostrzej i dokładniej niż kiedykolwiek wcześniej. Niebo nad wyraz jasne i bliskie, jakby błyszczało specjalnie dla niego. I ten nieznośny hałas. Słyszał każdy dźwięk wydawany przez żyjący las, każdy szmer, każdy szelest. Rośliny, zwierzęta, wiatr w konarach – wszystko zdawało się krzyczeć, sprawiając, że ciężko było mu zapanować nad chaosem powstającym w jego głowie. No i zapach. Zapach lasu wyczuwalny tak intensywnie, że mógłby go dotknąć. Toteż dotykał – najpierw wszystkie jednocześnie, a potem każdy z osobna. Pierwsze drzewa, te najbliższe, liściaste i te, które rosły daleko od niego, iglaste. Różne krzewy, małe krzaczki, a dalej kwiaty leśne, wrzośce, które jesienią pachniały najmocniej. I ten jeden szczególny zapach – dzikiej jeżyny. Nagle przypomniał sobie dziewczynę. Drobną zagubioną niewiastę, której chciał zaoferować pomoc. Co się z nią stało? Gdzie była? Czy jest bezpieczna? Musi ją odszukać i upewnić się, że nic jej nie jest, a wtedy zabierze ją do obozowiska i zapewni bezpieczeństwo, nim noc na dobre zapadnie.

Jakby słysząc jego myśli, w ułamku sekundy stanęła tuż przed nim z szerokim uśmiechem na ustach, wyłaniając się dosłownie znikąd. Towarzyszył jej wzmożony szelest liści – tych zwiędłych, ścielących się pod stopami i tych na drzewach, które jeszcze nie opadły. A wszystko przy akompaniamencie podmuchów wiatru tak silnych, jakby cały świat zawirował.

Osłupiały Bogusław stał, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Paraliżował go niepokój lęgnący się gdzieś w podświadomości. Ale przecież był wojem – mężem, któremu niestraszne najsroższe, najkrwawsze bitwy, dlaczego zatem miałby zląc się drobnej niewiasty?

– Jak mogłaś pojawić się tak nagle? I skąd? Nie widziałem cię przed chwilą w pobliżu.

Choć dopiero co skarcił się za irracjonalne lęki, jego niepokój wzrósł jeszcze, gdy zdał sobie sprawę z jej wyglądu. Była drobna, można by rzec zwiewna, trochę wątła w swej delikatnej postaci i ze szczególną bladością ciała. Zdziwił się, jak doskonale widzi te wszystkie szczegóły.

– Jesteś już – powiedziała spokojnym, niemal dziecięcym głosem, ignorując jego pytania i intensywną ciekawość w oczach. – To dobrze. Od teraz zaczynasz nowe życie. Nauczysz się wszystkiego, poznasz, zrozumiesz… – Spojrzała na niego, a wtedy dostrzegł w jej oczach mrok i pustkę.

To nie były te migdałowe oczy zagubionego stworzenia. To były głodne oczy drapieżnika, łowcy, który nie przepuści żadnej ofierze, jaka nieopatrznie znajdzie się na jego drodze.

Stał i przyglądał jej się wnikliwie, gdy tymczasem dziwnie nieludzka niewiasta zaczęła mówić delikatnym, śpiewnym głosem.

– Witam cię w Mrocznym Świecie. Moim świecie. – Bawiąc się swym długim, rudym warkoczem, którego koniec owijała wokół palca, spojrzała mu prosto w oczy i wyrecytowała:

Jesteś teraz Dzieckiem Nocy.

Nigdy już nie zobaczysz słońca.

Księżyc będzie oświetlał ci drogę.

Noc będzie twoim sprzymierzeńcem.

Dałam ci nieśmiertelność i wszystko, co ze sobą niesie.

Stworzyłam cię na swoje podobieństwo.

Jestem twoim Stwórcą.

Słowa wypowiadała jak w transie, jakby ich wyartykułowanie miało jakąś magiczną moc. W końcu dotknęła swych ust palcem wskazującym, na którym, nie wiadomo skąd, błyskawicznie pojawiła się kropla krwi, a potem uniosła palec ku górze i dotknęła nim czoła Bogusława.

– Złączyłam cię z sobą, a więc jesteśmy teraz jednością – wyszeptała, jakby dokańczając mantrę.

Przez ułamek chwili wahał się jak zareagować, co odpowiedzieć. Żartuje czy wariatka? – zastanawiał się. Ale na jej twarzy nie dostrzegł rozbawienia. Czyli, jak nic… obłąkana.

Bywało, że po lasach błąkały się szalone kobiety, które postradały rozum. W potyczkach wojennych traciły mężów, w połogach lub za sprawą chorób traciły potomstwo, dotykały je też inne potworności. Ta biedna dziewczyna musi być jedną z nich – podpowiadała mu podświadomość. Oburzenie wzięło jednak górę nad litością względem obłąkanej.

– Stwórcą?! Niewiasto, rozum postradałaś?! Za Boga się uważasz?! – wykrzykiwał, nie wiedząc, czy bardziej pochłania go oburzenie czy niepokój narastający w nim od chwili, gdy pojawiła się we mgle.

Uroczy śmiech rozniósł się po ciemnym lesie, choć jej twarz nie wyrażała radości. Spojrzała na niego swymi migdałowymi oczami i powiedziała z największą powagą:

– Wąpierz1. Jesteś wąpierzem, a ja cię stworzyłam, wąpierzu. – Bił od niej taki spokój i wiara w prawdziwość wypowiadanych stwierdzeń, że trudno było zadać im kłam.

Bogusław patrzył z niedowierzaniem. Nie było słów, które przyszłyby mu do głowy w tym dziwnym, nierealnym momencie. Kobieta stojąca przed nim właśnie wywracała jego świat do góry nogami, a on wewnętrznie czuł, że to wszystko jest do bólu prawdziwe i nie ma już od tego odwrotu.

W tej samej chwili zbliżyła się do niego tak bardzo, że słyszał… i czuł, jak krew przepływa przez jej żyły. Niespotykanie dziwne uczucie – stwierdził oszołomiony. Krew w jego żyłach, krew, której ślad pozostawiła na jego czole i ta w niej… jakby wołały siebie nawzajem. Chwyciła go za rękę, a on poczuł, jak łańcuch więzi oplata się wokół niego, nie dając mu możliwości odwrotu. Wiedział, że od tego momentu ta niewiasta będzie już dla niego wszystkim i że on będzie wszystkim dla niej.

– Jestem twoją partnerką, siostrą, żoną. Jestem twoją kobietą – powiedziała, patrząc na niego bez jakichkolwiek emocji. – Jestem twoim stwórcą – dodała po krótkiej pauzie, jakby chcąc nadać tym słowom większego dramatyzmu. – Tak jest z nami teraz i tak było zawsze z każdym wcześniej i będzie zawsze z każdym po nas, kto złączy się krwią – zamilkła, by po chwili spytać. – Rozumiesz?

Rozumiał słowa, które wypowiadała, ale sytuacja zdawała mu się co najmniej absurdalna. To niedorzeczne, by ta mała niewiasta mogła zrobić z niego wampira i swego wampirycznego małżonka. Słyszał o wampirach. Baby w osadach opowiadały o nich nie raz. Wąpierze – okrutne potwory, krwiożercze i bezlitosne z ogromnymi kłami i równie ogromną siłą. Ta dziewczyna nie wyglądała na silną, ani nie miała kłów. Zresztą… to zabobony – tłumaczył sobie. A on – chrześcijanin – nie dawał wiary zabobonom.

Mimo to czuł, że coś jest nie tak. Chciał wiedzieć co. Zatem pozwoli kobiecie mówić, a gdy skończy, wtedy on powie, co o tym myśli. Tak więc mówiła. Jak to nazwała – przekazywała mu nauki. Powiedziała o nadzwyczajnych mocach – nieludzkiej sile i szybkości, nadnaturalnym wzroku, słuchu i węchu. O możliwości manipulowania ludzką świadomością, by łatwiej było się pożywiać. Dowiedział się wszystkiego co ważne o głodzie krwi i jego zaspokajaniu, ale też o ogromnym głodzie seksu, który dla wampirów był równie bezlitosny i który nie był dla nich tematem tabu.

Chciał czy nie, z każdym jej słowem coraz bardziej zapadał w Mroczny Świat, stając się członkiem Rodzaju – ludu, o którym do tej pory myślał, że istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni.

To były dziwne czasy. Czasy, w których od wieków zakorzenione pogaństwo zderzało się z rodzącym się chrześcijaństwem, i w których życie ludzkie znaczyło mniej niż dobra uprząż czy ekwipunek rycerski. I właśnie w takich czasach Bogusławowi z Boru przyszło się zmierzyć ze swoją przemianą, za sprawą której stał się wampirem.

Rozdział 1

Poznań – październik 2011

Bywały dni, w których nawet on czuł się dziwnie i to właśnie był taki dzień. W zasadzie lubił jesienno-zimowe popołudnia. Wcześnie zapadał zmierzch, więc świat stawał się dla niego wcześniej dostępny. Jednak dziś nawet to, że świat zrobił się szybko ciemny, szary i deszczowy nie poprawiało mu nastroju. To, że ludzie go nie zauważali było dobre. Lubił obserwować, jak zaabsorbowani swoimi sprawami przechodnie przemykali ulicami, nie zwracając uwagi na siebie nawzajem. Dzięki temu mógł być dociekliwym obserwatorem, jednocześnie nie będąc obserwowanym. Wnikliwe przyglądanie się ludziom leżało w jego naturze. Przez lata doskonalił tę umiejętność, by potem na własną korzyść spożytkować każdą zebraną informację. Mając w tej dziedzinie setki lat praktyki, z pewnością doskonale sprawdziłby się w roli detektywa, może nawet szpiega. Ale żadna z tych jakże, na pozór, fascynujących profesji nie leżała w kręgu jego zainteresowań. Kręcąc się między ludźmi, był po prostu jednym z nich – zwykłym facetem, który zarabia na życie i mocuje się z codziennością, by przetrwać w okrutnym świecie i ciężkich czasach. Odkąd sięgał pamięcią, ludzie zawsze uważali, że żyją w okrutnym świecie i w ciężkich czasach. Wieki mijały, świat się zmieniał, a kolejne pokolenia powielały ten pogląd, pielęgnując go w sobie i żyjąc w przekonaniu o jego niezaprzeczalnej słuszności.

Bogusław, czy też Sławek jak go teraz nazywali „przyjaciele”, snuł filozoficzne rozważania o egzystencjalnych rozterkach śmiertelnych i prowadził swoje małe, codzienne obserwacje. Jednak dzisiejszy pośpiech i wzmożony ruch na ulicach zdecydowanie utrudniały mu żywot. Był taksówkarzem i wampirem – wystarczający powód, by nie narażać się na jakiekolwiek kolizje? Z pewnością. Nie dość, że na jakiś czas straciłby pracę, to jeszcze zwróciłby na siebie uwagę.

Oczywiście ludzką świadomością łatwo było manipulować. Bez problemu mógłby zmanipulować ewentualnych świadków zajścia. Nikt by go nawet nie pamiętał. Jednak zatarcie śladów w postaci niefortunnej ofiary potencjalnej kolizji, to już poważniejsza sprawa. A taksówka bez kierowcy powodująca wypadek w godzinach szczytu w centrum dużego miasta? Dość niecodzienna sytuacja, by zainteresowały się nią wszystkie możliwe media, od lokalnych począwszy, na ogólnokrajowych kończąc.

Już widział te absurdalne nagłówki: TAKSÓWKA WIDMO POTRĄCA PIESZEGO albo DUCH ZA KIEROWNICĄ MORDERCZEJ TAKSÓWKI lub coś jeszcze bardziej pokręconego i pewnie bardziej krwawego. W końcu dziennikarze mieli niespożyte zapasy sił, by prześcigać się w wymyślaniu jak najgłupszych i jak najkrwawszych tytułów, zakładając zapewne, że jedyne, co przyciąga czytelników, to niezdrowa sensacja, a przewrotny, durny tytuł to najlepszy sposób, by zwabić spragnione sensacji masy.

Czasami zastanawiał się, czy ludzie byli naprawdę tak naiwni, że dawali sobie wcisnąć każdy chłam, który zaserwowali im podążający za chorą sensacją dziennikarze? A może z braku dobrego dziennikarstwa, będącego zdecydowanie w odwrocie, brali to, co akurat było dostępne, przełykając zaserwowaną im żabę?

Do dupy z takim dniem – pomyślał, siedząc za kierownicą swojej taksówki, przerwawszy kolejne rozważania nad złożonością ludzkich zachowań i motywacji. Niech już wreszcie skończy się to szaleństwo.

Fakt, w okolicy dnia Wszystkich Świętych ludzie byli wyjątkowo otępiali. Aura przesilenia jesiennego, która rokrocznie ogarniała społeczeństwo, była wystarczającym źródłem ich apatii, ale na kilka dni przed tym wyjątkowo przygnębiającym świętem mieszała się z pospieszną nerwowością, powodując w nich trudną do opanowania mieszaninę emocji. Miotali się więc nieskładnie w przyspieszonym tempie, utrudniając życie sobie nawzajem.

On nie potrzebował pośpiechu. Był zupełnie sam na świecie i nie było mu z tym źle, chociaż czasami myślał, że przydałoby się mieć kogoś tak po prostu, choćby po to, żeby móc pogadać. Może też dlatego był teraz taksówkarzem? Chociaż rozmowy z przygodnymi pasażerami to nie to samo, co rozmowa z kimś tylko „swoim”.

Bogusław nawet nie umiał pomyśleć o takiej osobie, jak o kimś bliskim. Już od tak dawna był sam, że zapomniał o ludzkich odczuciach, stąd też określenie „mój człowiek” zdawało mu się jak najbardziej w porządku. Zresztą „mój” funkcjonowało na porządku dziennym, określając ludzkich sprzymierzeńców, partnerów czy sług członków Rodzaju.

Oczywiście Rodzaj z zasady nie sprzymierzał się z ludźmi, nie zawiązywał z nimi związków partnerskich, rzadko też wykorzystywał ludzką służbę, niemniej zdarzały się wyjątki. Ludzie od zawsze stanowili źródło przetrwania w ich pośmiertnej egzystencji. Odkąd jednak można było czerpać pożywienie z banków krwi i od dobrowolnych dawców, którzy za wysoką cenę chętnie sprzedawali swoją krew na czarnym rynku, relacja ta uległa zmianie.

Pogrążony w plątaninie nieskładnych myśli o deszczowym dniu, niefrasobliwości przechodniów i „swoim” człowieku, Bogusław wolno prowadził czarną taksówkę poznańskimi ulicami. Właśnie miał przeciąć ulicę Prusa, gdy na przejście, tuż przed maskę jego Mercedesa, wtargnęła kobieta. Tylko jego błyskawiczny refleks i doskonała zdolność widzenia w każdych warunkach – również w ciemności i osiadającej mgle – uchroniły niesforną pieszą przed wypadkiem. Raptownie zahamował, wystawił głowę przez okno i dając upust wrzącym emocjom, krzyknął:

– Hej, kobieto! Na życiu ci nie zależy?! Nie możesz tak bezmyślnie wchodzić mi pod koła!

Kobieta odwróciła się w jego stronę, jakby dopiero teraz zauważyła, że samochód zbliżył się do niej na niebezpieczną odległość. Była niewysoka i miała smutne spojrzenie. Sprawiała wrażenie, jak gdyby to, co się z nią stanie, nie miało większego znaczenia. Była z tych „przeźroczystych” kobiet, co to przemykają chyłkiem, starając się, by nikt nie zwrócił na nie uwagi. Z tych, które nie znają swojej wartości i są przekonane, że coś takiego jak wartość nigdy nie będzie ich dotyczyć.

– Przepraszam pana bardzo – wymamrotała. – Byłam zamyślona i faktycznie nie zauważyłam, że pan nadjeżdża. Jestem niezmiernie wdzięczna, że uważał pan za nas oboje – powiedziała spokojnie, prawie kuląc się pod jego karcącym spojrzeniem.

Bogusław absolutnie nie spodziewał się takiej reakcji. Nie raz ludzie wchodzili mu pod koła – pijani mężczyźni, roztargnione kobiety, zagonieni biznesmeni czy beztroskie staruszki. Niefrasobliwy pieszy był na porządku dziennym każdego taksówkarza, ale zawsze, gdy zwracał im uwagę, zaczynali wrzeszczeć albo kompletnie go ignorowali, udając, że nic się nie stało. Ta babka była inna. Nie dość, że uznała jego rację, to jeszcze była wdzięczna? Dziwadło. Zaskoczony pokręcił głową i, podciągnąwszy szybę, ominął kobietę i pomału odjechał, zostawiając ją na skrzyżowaniu. Jednak ów krótki incydent pozostawił w nim nieodparte przeczucie czegoś nieuniknionego.

...

W obszernym, gustownie urządzonym holu mieszkania na drugim piętrze przedwojennej kamienicy przy ulicy Prusa Kaśka bezmyślnie, jakby automatycznie, wiązała buty, siedząc na wygodnym taborecie. Nie miała ochoty wychodzić z domu w tę deszczową pogodę. Na dworze było ponuro i zimno. Ot, typowe październikowe popołudnia. Jednak jej wola, czy też bardziej brak woli, nie miała najmniejszego znaczenia. Kaśka po prostu nie miała wyboru. Jacek zadzwonił przed chwilą i poinformował, że zaprosił Waldków na jutrzejszy wieczór i liczy na przyzwoitą kolację.

– Żebym nie musiał się przed nimi wstydzić, rozumiesz?! – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Ton Jacka na ogół nie znosił sprzeciwu, ale tym razem Kaśka wiedziała, że jest gorzej niż zazwyczaj. Może ma jakieś problemy w pracy – pomyślała, jak zwykle go usprawiedliwiając. A może po prostu ma gorszy okres.

Zawsze starała się tłumaczyć gburowate, opryskliwe, niekiedy wręcz agresywne zachowanie męża. Inaczej, jak mogłaby wytrwać z nim tak długo? Czas, w którym byli zakochaną w sobie parą młodych ludzi, już dawno mieli za sobą. Nie przypuszczała jednak, że po nim nastąpi czas jawnej niechęci, którą Jacek okazywał jej na każdym kroku. Nawet trudno było powiedzieć, kiedy nastąpiła ta zmiana. Wiedziała tylko, że do tak zwanych „dobrych czasów” nie ma już dla nich powrotu. Oczywiście mogła się zastanawiać, gdzie popełniła błąd, pozwalając, by ich udane kiedyś małżeństwo przerodziło się w tę farsę. Niemniej, ilekroć to robiła, nie potrafiła udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi.

Kiedy osiem lat temu urodził się Pawełek, byli naprawdę szczęśliwi. Jacka rozpierała duma, że ma pierworodnego. Nawet kupił żonie pierścionek z brylantem. Codziennie razem zajmowali się maleństwem i Kaśka widziała, że sprawia mu to ogromną frajdę. Prosto z pracy wracał do domu i natychmiast angażował się w zajęcia przy małym. A pierwsze słowa i pierwsze kroki Pawełka były dla niego niczym przyjazd wesołego miasteczka – niesamowita radość i wielkie świętowanie. Dumny ojciec obdzwonił wówczas rodzinę i wszystkich znajomych, chwaląc się tym wiekopomnym wydarzeniem. Kaśka zaśmiewała się, siedząc obok męża i kolejny raz wysłuchując tej samej opowieści, w której widziany jego oczami maluch był niekwestionowanym geniuszem na miarę Einsteina, bo właśnie wybełkotał pierwsze słowo i postawił pierwszy chwiejny krok.

Coś zaczęło się psuć, gdy Jacek objął nowe stanowisko w kancelarii. To wtedy zaczął dłużej zostawać w pracy, a kiedy wracał, nie był zainteresowany domem. Jedynie czas spędzany z synkiem potrafił go na chwilę zrelaksować. Dlatego poczuwszy, że ich związek się sypie, Kaśka pomyślała, że może drugie dziecko przywróci im normalny, radosny dom i czułość w małżeństwie. Myliła się. Cholernie się myliła! Teraz była niekochaną żoną z dwójką dzieci i mężem, który przy każdej okazji dawał jej do zrozumienia, jak bardzo jest wściekły z powodu sideł, w które go złapała. Nawet w stosunku do Pawełka zrobił się obojętny. Mała Agata od początku nie miała u niego szans.

Z głową pełną chaotycznych myśli wyszła na deszcz, narzucając na siebie szarą kurtkę z polaru i ruszyła na zakupy do pobliskich sklepów. Wszedłszy na pasy, zdała sobie sprawę, że nawet nie sprawdziła, czy coś nie nadjeżdża. Pisk opon zajadle dociskanych przez hamulce i zgrzyt ślizgającego się po mokrej jezdni pojazdu uzmysłowiły jej, że popełniła błąd. Na szczęście kierowca taksówki, pod którą weszła, był bardziej przytomny od niej. Nawet powiedział coś na temat jej braku poszanowania dla życia, ale Kaśka nie była pewna, co dokładnie mówił. Założyła, że wina zdecydowanie leży po jej stronie i przyznała facetowi rację, chcąc jak najszybciej wyplątać się z tej niemiłej sytuacji. Nie lubiła, gdy ludzie zwracali na nią uwagę. Postrzegała siebie jako kobietę przeciętej urody, a dwie ciąże nie dodały jej uroku, odbierając jeszcze młodzieńczą sylwetkę. Tak więc była po porostu mocno przeciętną kurą domową, w tym momencie dodatkowo dość zapuszczoną kurą domową bez makijażu, wędrującą przez miasto w wytartych dżinsach, adidasach i szarej kurtce z polaru. Okropność – jęknęła, uświadamiając sobie, jak żałosny obraz sobą przedstawia.

Taksówkarz też najwidoczniej szybko zdał sobie sprawę z jej nieatrakcyjności, bo powiedział, co miał do powiedzenia, a potem ominął ją i odjechał. Ale wrażenie, jakie po sobie zostawił…

Miał w sobie coś niesamowicie pociągającego, coś, co przykuło jej uwagę, mimo że wcale nie miała zamiaru mu się przyglądać. To była tylko krótka chwila, a jednak dostrzegła w nim swoiste piękno. Niecodzienne piękno. Niepokojące piękno. Miał zniewalająco jasne oczy, błękitne, bystre, wręcz… groteskowo radosne. Kto w taki paskudny dzień ma radosne oczy? – pomyślała, kręcąc głową, uśmiechając się do samej siebie. Napięta, skupiona twarz mężczyzny zdecydowanie kontrastowała z tymi dziwnymi oczami. Dodatkowo podkreślały to rozsypane w nieładzie, płowe włosy, tworząc falowane pasma sięgające ramion. Bardziej przypominał surfera z tropikalnych wysp niż taksówkarza z zalanego deszczem, ponurego szarością głębokiej jesieni miasta w środku Europy. I tylko zdumiewająca bladość jego oblicza przystawała do otaczającej ich rzeczywistości.

Ech… – westchnęła ciężko. Znowu szła ulicą Prusa w kierunku Dąbrowskiego pochłonięta chaotycznymi myślami. Tym razem jednak jej myśli krążyły wokół zagadkowo pięknej twarzy mężczyzny, którą widziała przez chwilę, ale którą zapamięta już na zawsze.

...

Czarny Mercedes toczył się pomału zasnutymi mgłą ulicami Poznania. Duży, umieszczony na dachu napis TAXI świecił w mroku jak latarnia morska, dając znać przechodniom, że nie muszą moknąć i marznąć w przenikliwym chłodzie jesiennego wieczoru. Pogoda psuła się z minuty na minutę, a opadająca mgła coraz bardziej ograniczała widoczność. Dla wampira mgła nie stanowiła problemu, ale otoczeni nią przechodnie byli zdecydowanym utrapieniem kierowców. Jak otępiali snuli się ulicami, z trudem rozpoznając granice między bezpiecznymi chodnikami, a niosącą zagrożenie jezdnią. Ignorowali sygnalizację świetlną, nie mogąc dostrzec świateł po przeciwległej stronie ulicy. Warunki były tak dokuczliwe, że Bogusław postanowił zakończyć objazd po mieście i wrócić do wynajmowanego mieszkania, które od kilku lat było jego domem. I co z tego, że nie złapał dziś żadnego klienta. Był taksówkarzem bardziej dla pielęgnowania w sobie resztek człowieczeństwa niż dla zarobku. Pieniądze nie stanowiły problemu. Przez setki lat istnienia zdążył zgromadzić wystarczający kapitał, by nie musieć podejmować żadnej pracy. Praca była bardzie hobby i rozrywką niż zatrudnieniem.

Właśnie skręcał w ulicę Bukowską, by dalej zjechać w stronę Matejki, a potem już żabi skok do domu, gdy z krawędzi chodnika zamachał na niego wysoki mężczyzna koło czterdziestki. Mimo paskudnej pogody wyglądał nad wyraz schludnie w sięgającym do połowy łydki płaszczu typu prochowiec przewiązanym szerokim paskiem i z wysoko postawionym kołnierzem. Na szyi miał modnie zmotamy szalik w równie modną, szkocką kratę w odcieniach beżu.

– Jest pan wolny? – zawołał, gdy taksówka zatrzymała się tuż przy krawężniku.

– Dokąd? – zapytał Bogusław, jednocześnie przytakując skinieniem głowy.

– Na Piastowskie. – Mężczyzna miał przyjemny, ciepły głos, który jednakowoż do niego nie przystawał, a w taki ponury dzień zdawał się brzmieć wręcz nienaturalnie. – Ale mamy pogodę – zagadnął.

– Koniec października… nie ma co się dziwić. – Lakoniczna odpowiedź miała być sygnałem dla pasażera, by nie drążył tematu i odpuścił sobie dalszą rozmowę.

Bogusław nie miał ochoty na pogawędki – nie dziś. Był znużony i zdecydowany jak najszybciej wrócić do domu, bez zabawiania obcego faceta kurtuazyjną rozmową.

W zasadzie, mimo iż potrzeba kontaktu z ludźmi sprawiła, że został taksówkarzem, nie przepadał za wdawaniem się w rozmowy z pasażerami. Kto powiedział, że potrzeba kontaktu znaczy potrzeba rozmowy? – judziła jego podświadomość. Już za czasów ludzkiego życia był niezbyt rozmowny, a wampirza natura uczyniła go jeszcze mniej komunikatywnym. Oczywiście chciał mieć kogoś „swojego” do pogadania, ale przecież czy człowiek zawsze musi postępować konsekwentnie? W tym wypadku miał dwoiste oczekiwania i nie zamierzał z tym walczyć. Niemniej skoro większość pasażerów lubiła sobie pogadać, musiał wliczyć konwersacje w koszty pracy. Bycie człowiekiem niosło za sobą pewien balast, który nie do końca był w smak Bogusławowi, jeśli jednak chciał zachować w sobie tę odrobinę człowieczeństwa, musiał go zaakceptować. Jednym z elementów tego balastu było prowadzenie nie zawsze akceptowanych rozmów. Dziś jednak szczególnie nie miał ochoty na pogawędki. Jego myśli krążyły wokół smutnej kobiety, której o mało przed chwilą nie potrącił. Głupia dziewczyna – pomyślał – jak mogła tak beztrosko wpakować się na te pasy. I jeszcze ta jej odpowiedź! Dziwadło i tyle. W myślach wyrzekał kobiecie, gdy tymczasem rozmowny pasażer nie dawał za wygraną.

– Panie, październik, nie październik, człowiek swoje plany ma. No nie?

– Czyli?

– No wie pan! Zabawić się, jak to facet. No nie?

Co on ma z tym „no nie?” – zastanawiał się zirytowany.

– Jak to facet… mówi pan – Bogusław odpowiedział dość automatycznie. – To znaczy jak? Tenis, koszykówka, jakieś inne sporty? Bo faktycznie często wożę pasażerów, którzy po pracy chcą rozładować stres na sali gimnastycznej albo na basenie.

– Jaki tam tenis? Ha, ha! Sport to może i tak, ale… kobieta człowieku, kobieta! To jest typowo męska rozrywka!

Bogusław zmarszczył brew i spojrzawszy w lusterko wsteczne, dokładniej przyjrzał się pasażerowi. Dobrze zbudowany, pociągła twarz ze śladami wakacyjnej opalenizny i po męsku przycięte, lekko przyprószone siwizną ciemne włosy w artystycznym nieładzie z dość długą, swobodnie opadającą na czoło grzywką. Na dokładkę ostre rysy idealnie ogolonej twarzy i szydercze spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. Atrakcyjny gość – uznał Sławek bez emocji.

– Czyli do żony się pan spieszy?

– Do żony, to ja się spieszyłem dziesięć lat temu – odpowiedział pasażer w taki sposób, jakby właśnie usłyszał najgłupsze pytanie pod słońcem.

Palant. Bogusław nie miał dłużej ochoty na tę zbyt osobistą rozmowę. Niech się chłop wywnętrza przed kimś innym. Teraz tym bardziej głos mężczyzny zdawał mu się rażąco nieprzystający do całej reszty – ani do wyglądu, jak zauważył na początku, ani też do charakteru. To był głos ciepłego, kochanego, budzącego zaufanie miśka, do którego z pewnością każda kobieta chciałaby się przytulić. Koleś natomiast miał oblicze i spojrzenie zimnego, wyrachowanego dupka. Może właśnie ten jego głos wabi kobiety? – przemknęło mu przez głowę.

– To który blok na tym Piastowskim? – spytał, chcąc zmienić temat.

– Niech mnie pan wysadzi pod osiemnastką.

Gdy podjechali pod blok, mężczyzna wyciągnął okrągłą kwotę zbliżoną do wskazanej na taksometrze, rzucił na przednie siedzenie obok kierowcy i szybko wysiadł z samochodu.

– Reszty nie trzeba. Do widzenia panu – powiedział, zatrzaskując za sobą drzwi.

Najwidoczniej ma już tę trasę obeznaną – skwitował Sławek ironicznie. Koniec na dziś – postanowił, chowając pieniądze do portfela i odjeżdżając od krawężnika. Zdecydował wrócić do domu i pomyśleć nad własnym sposobem zabawienia się „jak to facet”.

Wracał ponurymi ulicami, które z każdą chwilą coraz bardziej pogrążały się w mlecznej mgle. Prowadził swoją taksówkę i zastanawiał się nad minionym popołudniem. Nie spodziewał się, wyjeżdżając dzisiaj w miasto, że najpierw spotka tę zastanawiającą kobietę, a potem tego cynicznego palanta. Na ogół kursy były nudne, z bezbarwnymi, przeciętnymi pasażerami w średnim wieku, albo wręcz przeciwnie – z wyjątkowo barwnymi, młodymi ludźmi, którzy zabalowawszy w dyskotece czy na imprezie, przenosili swój doskonały nastrój do jego taksówki. Dziś jednak było inaczej. Cynicznego palanta można olać – pomyślał – pewnie już się świetnie bawi „jak to facet”, więc do diabła z nim. Natomiast kobieta, to była inna sprawa. Sprawa, obok której nie mógł, a może nie chciał, przejść obojętnie.

Już kiedyś spotkał taką kobietę – niepozorną, smutną i zagubioną – która odmieniła całe jego istnienie. (Nie mógł tego nazwać życiem, przecież poniekąd nie żył, wiódł tylko niekończącą się, pośmiertną egzystencję.) Czy teraz miało być tak samo? Czy ta smutna, zaniedbana niewiasta z przejścia dla pieszych na Prusa miała odmienić jego los? Czy miała przerwać jego samotność? Ale przecież nic o niej nie wiedział. Nic, poza tym, co zauważył w pierwszej chwili. Nic poza tym, że w jakiś niepokojący sposób przyciągała go do siebie. Tak bardzo przypominała mu Jagienkę. Może dlatego czuł w związku z nią niepokój. Kochał Jagienkę. Przez tak wiele lat była całym jego światem, a potem odeszła na zawsze. Zmarła prawdziwą śmiercią. Nagle. Zostawiając go samego.

Gdy czarny Mercedes E klasy z napisem TAXI wtoczył się na posesję między ekskluzywnymi apartamentowcami City Parku przy ulicy Ułańskiej, miasto było już kompletnie wyludnione i to nie za sprawą głębokiej nocy, lecz najzwyklejszej w świecie ponurej, październikowej pogody. Mgła gęsto spowijała wszystko, co napotkała na swej drodze, a więc i domy, wśród których znajdował się apartament Bogusława były ledwo dostrzegalne dla oka przeciętnego śmiertelnika.

Zaparkował samochód w podziemnej hali garażowej i wszedł do środka po ciemnych schodach, marząc o przekąsce i prysznicu.

Tuż za progiem mieszkania zsunął skórzane adidasy i odstawił je w kąt przedpokoju, gdzie znajdowała się spora garderoba na wierzchnie okrycia. Zapalił światło, którego tak naprawdę wcale nie potrzebował, i ruszył do kuchni. Przechodząc koło kanapy w pokoju gościnnym, zdjął czarną, skórzaną kurtkę z kapturem i rzucił ją na oparcie.

Apartament na pierwszym piętrze był niewielki jak na standardy miejsca, w którym się znajdował. Jednak w ramach tej „niewielkiej” przestrzeni mieściła się zdecydowanie okazałych rozmiarów sypialnia oraz duży pokój gościnny ze sporą kuchnią w przyległym aneksie. Wszystko urządzone bardzo gustownie w nowoczesnym stylu i dostatnio. Jeżeli można by podzielić style na męski i żeński, to apartament zajmowany przez Bogusława miał oczywiście typowy, męski charakter.

Sypialnia ze ścianami w kolorze cappuccino umeblowana była dużą, trzydrzwiową szafą z ciemnego drewna i ogromnym łóżkiem, ze skórzanym zagłówkiem w kolorze gorzkiej czekolady, po bokach zwieńczonym nocnymi stolikami z drewna i szkła. W narożniku duży fotel klubowy z wysokim oparciem w stylu Chesterfield obity ciemnobrązową skórą, szklano-aluminiowy stolik i stosowna, stojąca lampa tworzyły kącik czytelniczy. Jedna ze ścian była mocno przeszklona za sprawą dużego okna balkonowego.

Na wystroju pokoju gościnnego również nie szczędzono. Dominowała tu kanapa narożnikowa ze skóry w kolorze śmietankowym i okolicznościowy stolik typu ława z egzotycznego drewna. Na przeciwległej ścianie wisiał pięćdziesięciocalowy telewizor, pod którym znajdowała się szafka z wysokiej klasy zestawem kina domowego, zapewniającym doskonałej jakości odbiór zarówno programów telewizyjnych, filmów jak i muzyki. Pokój był bezpośrednio połączony z kuchnią wyposażoną we wszystko, co współczesna kuchnia posiadać powinna oraz w sprzęty, które może nie były najpotrzebniejsze, ale podnosiły standard mieszkania, a co za tym idzie cenę najmu lokalu. Paradoksalnie akurat to, co wpływało na horrendalnie wysoki czynsz najmu, miało dla jego najemcy zerową wartość. Jedynym elementem wyposażenia kuchni, które miało dla niego znaczenie była kosztowna, dwudrzwiowa lodówka z wbudowanym automatem do lodu i podajnikiem napojów. Sławkowi w zupełności starczyłaby zwykła, jednokomorowa chłodziarka typu „Igloo”, ale przecież właściciel wyposażając apartament, nie miał pojęcia, że na mieszkanie o zdecydowanie wygórowanej cenie skusi się wampir.

Oczywiście nie można pominąć podłóg z egzotycznego drewna i gustownych grafik na ścianach, oraz łazienki wyłożonej polerowanym gresem w kolorze jasnego beżu, która doskonale korespondowała z resztą lokum.

Sąsiadami Bogusława w większości byli zamożni ludzie biznesu obojga płci, którzy na kilkuletni czas pobytu w Poznaniu zamieszkiwali w miejscu gwarantującym im komfort i niezależność. Zjawisko przyjacielskich relacji sąsiedzkich występujące w typowych osiedlach mieszkaniowych tutaj nie miało miejsca. Każdy cenił prywatność, a stosunki dobrosąsiedzkie ograniczał do kurtuazyjnego „dzień dobry”. Mieszkali tu ludzie w pełni oddani codziennej gonitwie za sukcesem, zbyt zajęci swoimi sprawami, by zwracać jakąkolwiek uwagę na to, kto mieszka za ścianą obok. I tak prawdopodobnie niedługo przeniosą się gdzie indziej, a w ich miejsce pojawią się kolejni, równie zagonieni i równie niezainteresowani.

Spora rotacja lokatorów oraz ich nikłe zaangażowanie w życie lokalnej społeczności dawały staremu wampirowi gwarancję bezpieczeństwa, której nie zaznał od wielu lat. Dzięki niej nie musiał już tak często przenosić się do nowego mieszkania w obawie przed sąsiadami, którzy w pewnym momencie zaczną coś podejrzewać. Oni przenosili się za niego. Widmo cyklicznych przeprowadzek w odstępie dekady zaczęło się realnie odsuwać na nieokreślone „potem”.

Dekada – niejednokrotnie i to było za długo. Prawdę mówiąc, jeśli nawet sąsiedzi zmieniali się na tyle często, by nie zauważyć czegoś dziwnego w mieszkającym obok lokatorze, to właściciel okazywał się zbyt spostrzegawczy. Tym razem jednak kontakt z właścicielem ograniczał się do korespondencji mailowej i przelewów bankowych. Sporadycznie wymieniali się SMS-ami lub dzwonili do siebie, nigdy jednak nie spotykali się osobiście, co zdecydowanie odpowiadało obu stronom.

Tak więc reasumując, wysoki standard przyjemnie łechtał wampirze ego, sąsiedzi byli, a jakoby ich nie było, i właściciel-widmo – wszystko to składało się na przekonanie Bogusława o słuszności wyboru mieszkania, które obecnie zajmował, z pewnością sporo przepłacając.

Porzuciwszy po drodze buty i kurtkę, Bogusław wszedł do kuchni i zamaszyście otworzył drzwi lodówki. Czuł potrzebę pożywienia. Arogancki palant wzmógł głód jak zawsze, gdy do głosu dochodziły emocje. Niewiele się zastanawiając, wyciągnął pierwszy z brzegu plastikowy woreczek i przelał zawartość do pękatej szklanki z napisem „Pils”, po czym wstawił ją do mikrofalówki i podgrzał.

Odkąd członkowie Rodzaju posilali się torebkowaną krwią, pożywianiu nie towarzyszył już, niemal natychmiast po tym następujący, nieodparty głód seksu. To ludzkie tętno i ciepłota połączona z zapachem ludzkiego ciała powodowały seksualny amok. Co prawda teraz posilanie się było raczej jak kroplówka – konieczna, by przeżyć – niż uczta dla podniebienia, ale za to przestali być niewolnikami permanentnej fizycznej żądzy.

W apartamencie panowała dojmująca cisza. Gdy więc w kieszeni jego spodni zabrzęczał dzwonek telefonu, Bogusław podskoczył ogłuszony niespodziewanym dźwiękiem. Spojrzał na wyświetlacz i przesunął palcem po ekranie, odbierając połączenie.

– Cześć, Leon – rzucił przyjaźnie. Doskonale znał właściciela numeru, który wyświetlił się na ekranie.

Leon – niespełna stuletni wampir, przy wiekowym Bogusławie był po prostu oseskiem, ale mimo tak znacznej różnicy wieku, obaj traktowali siebie z szacunkiem i przyjaźnią. Przystojny i zawsze szarmancki, był poniekąd zabawny z tymi nienagannymi manierami, które zdawały się bardziej wyuczone niż wyssane z mlekiem matki. W Mrocznym Świecie jednak umiejętność właściwego obycia wciąż była w cenie, dlatego też Leon szybko wypracował sobie stabilną pozycję wśród członków Rodzaju.

– Hej, Sławek. W domu czy w trasie?

– W domu. Chcesz wpaść na jednego?

– Właściwie, to nie mam teraz na to czasu, chociaż z pewnością powinniśmy pogadać. – Leon zrobił krótką pauzę, po czym dodał: – Król zwołuje konwent.

Obaj doskonale wiedzieli, że konwent znaczy kłopoty lub w najlepszym przypadku bardzo ważną sprawę wymagającą poparcia prominentnych członków Rodzaju.

– Coś się stało? – pytając, Bogusław starał się zachować obojętność.

– Stary, nie wiem. Chwalimir polecił mi zadzwonić do ciebie i powiadomić o konwencie.

– Leon, wiesz dobrze, że jestem niezależny, nie muszę odpowiadać na jego wezwanie.

– Jesteś, ale wiesz równie dobrze jak ja, że są sytuacje, w których lepiej nie odmawiać…

– Grozisz mi?! – Sławek nie mógł pohamować oburzenia i niegrzecznie przerwał rozmówcy.

– Uspokój się, człowieku! Nikt ci nie grozi. Nawet nie dałeś mi dokończyć zdania. Chciałem tylko powiedzieć, że bywają sytuacje, w których wszyscy muszą coś z siebie dać, nawet jeżeli im to nie w smak. Myślisz, że król nie wie, jak bardzo cenisz sobie swoją niezależność? Wie i to doskonale, ale widocznie jesteś mu potrzebny.

Przez chwilę panowała drażniąca cisza. Taka, w której obie strony nie wiedzą czy się rozłączyć, czy powiedzieć coś, co złagodzi atmosferę.

Jeśli król potrzebuje niezależnego wampira…? – nawet nie próbował dokończyć myśli.

– Leon, ale po co mu ktoś taki jak ja? Samotnik, bez znaczącej pozycji?

– Tylko tobie się wydaje, że nic nie znaczysz. Może to właśnie twoja niezależność jest teraz najpotrzebniejsza?

– Jest aż tak źle ?

Bogusław nie był pewien, jakiej odpowiedzi oczekuje. Z jednej strony chciał, żeby Leon rozwiał jego obawy, ale z drugiej mogło to oznaczać, że szykowały się poważne zmiany, które nie zawsze dobrze wróżyły.

– Wierz mi, Sławek, naprawdę nie wiem, o co chodzi. Mogę tylko przypuszczać, że to grubsza sprawa, bo zahacza o wysoki szczebel.

– Okej – odpowiedział lakonicznie po chwili namysłu. – Powiedz tylko gdzie i kiedy mam się zjawić.

– W rezydencji. Niedziela, godzina dwudziesta.

– Dobrze, będę. Ciebie też zaproszono?

– Tak. Chwalimir uznał, że mogę być pomocny, więc jestem zaproszony razem z pozostałymi.

– To do niedzieli.

– Do niedzieli – odpowiedział młody wampir i się rozłączył.

Bogusław automatycznie przeciągnął kciukiem po ekranie telefonu, by zakończyć i tak już skończoną rozmowę. Usiadł na podłodze obok swojej wypasionej lodówki, oparł się o stalowe drzwi i wziął głęboki oddech.

Przez całe życie starał się trzymać z daleka od wpływowych, posiadających władzę jednostek. Nie rzucać się w oczy, nie zwracać na siebie uwagi – to była jego dewiza. Nie mógł zapomnieć o zabójcy. Pamięć o nim nakazywała niesłychanie daleko posuniętą ostrożność. Zaletą posiadania za sobą wieków egzystencji była doskonała umiejętność stawania się niezauważalnym. Ale to, co udawało się bez problemu wśród ludzi, w Mrocznym Świecie było niemal nieosiągalne. Choćby nie wiadomo jak się starał, zawsze znalazł się ktoś, kto wcześniej czy później sobie o nim przypominał. Tak jak wtedy, gdy owładnięci szczęściem, zapomnieli z Jagienką o ostrożności. Jak wtedy, gdy stracił jedyną kobietę, którą kochał. Wtedy stracił jeszcze coś – przekonanie o swej niezrównanej mocy. Tej nocy przekonał się, że nawet wampir może być słaby i łatwy do pokonania.

Pogrążając się w bolesnych myślach, Bogusław podniósł się z miejsca przy lodówce, przeszedł do pokoju i włączył muzykę. Wygodna kanapa z grubej skóry kusiła, by się na niej wyciągnąć i zapaść w spokojną drzemkę, ale on nie miał zamiaru ulegać tej pokusie. Powolnym krokiem ruszył w stronę przeszklonej ściany, stawiając po drodze szklankę z nietkniętą zawartością na stoliku z egzotycznego drewna. Rozsunął grube zasłony z aksamitu i stanął na progu okna balkonowego. Świat na zewnątrz nie był ani odrobinę bardziej przyjazny niż przez ostatnich kilka tygodni, ale chłód i ciemność nie przeszkadzały mu na tyle, by pogrążać się w melancholii.

To coś w nim wołało…

Rozdział 2

Piątkowy wieczór tylko z pozoru wydawał się zapowiadać atrakcyjnie. Zaproszeni przez Jacka goście nie byli ulubionym towarzystwem Kaśki.

Waldek – biurowy kolega męża, był korpulentnym, gburowatym blondynem ze szczeciniastymi włosami i świdrującymi, szarymi oczkami, którego cechowało wysokie mniemanie o własnej wartości. I jeżeli w kwestii atrakcyjności fizycznej budziło to pewne wątpliwości, bo mówiąc kolokwialnie, urodą nie powalał na kolana, to jako specjalista do spraw prawa rodzinnego miał niezaprzeczalnie najlepsze osiągnięcia w zespole. Otaczała go więc aura atrakcyjności wynikająca z wysokich kompetencji zawodowych, a co za tym idzie adekwatnych zarobków. Kobiety w zespole, któremu szefował Waldek, ulegały pozornemu urokowi szefa, a zasobność jego portfela, przekładająca się na kosztowne ciuchy i niezłej klasy samochód oraz jego pozycja zawodowa, skutecznie zagłuszały marność aparycji, gburowatą osobowość i braki w obejściu towarzyskim.

Najnowszą zdobyczą Waldka była sporo wyższa od niego i niemiłosiernie chuda dwudziestosześcioletnia blondynka o imieniu Wioletta, z którą spotykał się od czterech miesięcy. Dziewczyna pracowała w ich kancelarii zaledwie od roku, ale była na tyle pewna pozycji u boku przełożonego, że jawnie demonstrowała swoje oczekiwania względem szybko rozwijającej się kariery zawodowej w jego zespole. Ponadto oczywiste zakusy Wioletki na zostanie przyszłą „panią Waldkową” rzucały się w oczy równie wyraźnie jak fajerwerki na czarnym niebie w sylwestrową noc.

Że Waldek imponował Jackowi, nie podlegało dyskusji. Nawet mało spostrzegawczy obserwator zauważyłby jego służalczość. Dlatego też co jakiś czas Jacek uznawał za stosowne zapraszać Waldka wraz z partnerką na domowe kolacyjki, by podtrzymać koleżeńskie relacje z bezpośrednim przełożonym, umacniając jednocześnie swoją pozycję w firmie.

Ponieważ obaj panowie pracowali w doskonale prosperującej i cieszącej się wysoką renomą kancelarii prawniczej, ważnym było zachowywanie koleżeńskich stosunków również poza nią. Tworzenie ścisłych relacji na gruncie prywatnym służyło budowaniu silnej i dobrze zgranej drużyny, która sprawdzi się w środowisku zawodowym.

Zbliżała się godzina dwudziesta, na zewnątrz panowała przytłaczająca, październikowa pogoda z wilgotną, gęstą mgłą, dzieciaki poukładane w łóżeczkach pogrążały się w coraz głębszym śnie, a stół w gościnnym pokoju stał suto zastawiony, czekając na gości.

– Doprawdy! Nie mogłaś założyć na siebie czegoś bardziej wyszukanego?

Jacek patrzył na Kaśkę z dezaprobatą, gdy ta wyszła z łazienki w długich, czarnych spodniach z żorżety i koszulowej bluzce w szaro-czarną kratkę. Rude włosy związała w koński ogon szeroką, srebrną klamrą, a dookoła twarzy filuternie falowały pojedyncze kosmyki. Wyrazisty makijaż podkreślał zielono-piwne oczy.

– Jacku, proszę, nie zaczynaj kolejnej awantury. Nie chcę, żebyśmy popsuli sobie wieczór, zanim jeszcze się zaczął.

– Ja chcę tylko, żebyś wyglądała, jak na żonę dobrze sytuowanego prawnika przystało. Wioleta zawsze wygląda tak, że oka nie można od niej oderwać. A ty…? – Pokręcił głową zniesmaczony. – Chociaż raz mogłabyś się bardziej postarać.

Jacek zrzędził, a Kaśkę zapiekły łzy pod powiekami.

– Wioletka jest dla ciebie wzorem? Tak? – Teraz ona pokręciła głową z niesmakiem. – Czyli chcesz, żebym paradowała z gołym tyłkiem, gołym brzuchem i cyckami na wierzchu?

– No wiesz…? – Zadziornie uniósł jedną brew i spojrzał na nią z wyrazem krytyki w oczach. – Gdybyś miała taką figurę jak ona… to czemu nie?

Nie dam ci się zdołować, gnojku – pomyślała, budząc w sobie uśpione pokłady buntu. Miała już dość tego ciągłego poniżania. W zasadzie Jacek nie przepuścił ostatnio żadnej okazji, by jej dokopać. Wielkimi krokami zbliżał się koniec tego toksycznego związku i tylko nie wiadomo było, kiedy tak naprawdę zapuka do ich drzwi. Zapukali natomiast goście, w porę zapobiegając rodzącemu się małżeńskiemu konfliktowi.

Ledwie Jacek otworzył drzwi, zapach drogich perfum i śmiech rozanielonej jego widokiem Wiolety zagościły w mieszkaniu gospodarzy. Waldek przywitał się serdecznie, ale bez przesadnej wylewności, natomiast nader wylewna Wioletka ochoczo rzuciła się Jackowi na szyję, nie szczędząc mu uścisków i całusów. Po chwili przeniosła swoje zainteresowanie na Kaśkę, niemniej powitanie nie było już ani tak ochocze, ani też tak wylewne. Waldek kipiał dumą, zdejmując płaszcz swojej partnerce i ukazując tym samym jej niewątpliwe, acz skąpo okryte walory fizyczne. W tym momencie Jacek nie omieszkał znacząco spojrzeć na żonę, dając jednoznacznie do zrozumienia, że właśnie tak powinna wyglądać kobieta u jego boku. Cóż, Kaśka z pewnością odstawała sylwetką od lansowanych, nadmiernie wychudzonych modelek.

Mimo kiepsko rozpoczętego wieczoru, spotkanie upływało w zaskakująco miłej atmosferze. Waldek, obrawszy rolę duszy towarzystwa, nieustannie sypał kawałami, a Jacek z Wioletką zanosili się śmiechem po każdym z nich, nawet jeżeli kawał okazywał się niezbyt udany lub brodaty jak Dziadek Mróz. Rozmowy jak zwykle zahaczały o tematy zawodowe, acz w kontekście anegdot i biurowych ploteczek. Kaśka co jakiś czas uzupełniała dania, a Jacek polewał trunki dla poprawy i tak już dobrego nastroju. Krótko mówiąc, czas przy stole z obfitą kolacją i równie obfitym barkiem płynął szybko i wszyscy dobrze się bawili.

– W sobotę zapraszam was do Słodowni na moje urodziny – oznajmił nagle Waldek, gdy kolacja była już daleko posunięta, a w półtoralitrowej butelce Ballantines’a dno zaczynało być coraz bardziej widoczne.

– W którą sobotę? – zapytała Kaśka zapobiegawczo.

– No jak to, w którą? – Waldek zakołysał się na krześle, ustawiając sobie ogniskową tak, by wyraźniej widzieć jej twarz. – No pewnie, że jutro.

– A które to urodziny? – upewniał się Jacek, ignorując zaskakująco bliski termin.

– Czterdziestka, stary! Czterdziestka! Będzie zabawa na całego. Mówię ci… balety do białego rana.

– I w dyskotece? – Jacek był wyraźnie podekscytowany.

– No a gdzie?! W końcu jeszcze młode chłopaki jesteśmy, no nie?! – Podpity gość zachichotał, wyraźnie ubawiony własnym dowcipem, a równie wcięty gospodarz ochoczo mu zawtórował.

– Waldek. Bardzo dziękujemy za to zaproszenie, ale chyba nie możemy z niego skorzystać. To takie nagłe … nie mamy z kim zostawić dzieci. – Kaśka próbowała wykręcić się od zaproszenia. Miała już dość imprezek, które zawsze kończyły się małżeńską awanturą, bo Jacek albo za dużo wypił, albo zbyt angażował się w dwuznaczne relacje z paniami, a najczęściej jedno i drugie.

– Możesz chyba poprosić Gośkę, żeby przyszła? – zapytał wstawiony małżonek, choć w tonie jego wypowiedzi bardziej wyczuwało się nakaz niż pytanie.

– Jacek, tak z dnia na dzień? A poza tym, to sobotni wieczór. Gośka z pewnością będzie miała własne plany.

– To weekendowe ogniste bzykanko może chyba przełożyć na następny tydzień, no nie? – zapytał ironicznym tonem, jednocześnie posyłając znaczące mrugnięcie w kierunku Waldka.

– Jaceeek… – Przyjmując błagalny ton, Kaśka starała się ukryć oburzenie. – Jak możesz? Gośka jest moją przyjaciółką. Proszę cię… – delikatnie zganiła męża.

– Taka laska jak ona z pewnością bzyka na lewo i prawo. Na dodatek jest sama, to jak myślisz? W celibacie żyje?

– Możemy o niej nie rozmawiać? W końcu naszych gości nie interesuje, co myślisz o mojej przyjaciółce.

Nie zwracając uwagi na słowa żony, pijany Jacek skierował wzrok w stronę Waldka i zapytał:

– Nie widziałeś naszej Gosi, co stary? A żałuj, jest sztuka, że hej – wymamrotał i z szyderczym uśmieszkiem puścił kolejne oczko, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do jego przemyśleń względem Gośki.

Od tego momentu wieczór nie był już dla Kaśki taki zabawny. Cholerka – zaklęła w duchu, zdając sobie sprawę, że znowu mają problem, który, jak zwykle, będzie musiała sama rozwiązać. Ale nie podda się tak łatwo, o nie. Niech Jacek też pomyśli, kogo zaangażować do opieki nad dzieciakami na jutrzejszy wieczór.

Kiedy bladym świtem mocno zawiani goście wychodzili wreszcie do domu, równie mocno podchmielony Jacek ledwo trzymał się na nogach wspierany na ramieniu niedocenianej małżonki. Niemal przestępując z nogi na nogę, Kaśka nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie zamknie za nimi drzwi i błyskawicznie wkulnie się do łóżka, urządzając sobie „higieniczny dzień dziecka”. Miała niewiele czasu na sen. Za trzy, najdalej cztery godziny dzieciaki się obudzą i będzie musiała stawić czoła zmęczeniu. Skoro wieczorem ma nienagannie wyglądać i bawić się w dyskotece do białego rana, każda minuta była teraz na wagę złota. Zaskoczyło ją więc, gdy zwisająca z jej ramienia ręka pijanego w sztok Jacka zaczęła pożądliwie wędrować po jej biuście. Nie bawił się w czułości – przycisnął ją do korytarzowej ściany i jął obleśnie całować i obściskiwać. W Kaśce zaczęło narastać obrzydzenie. Prawda, że bardzo dawno nie uprawiali seksu, zaczęła nawet podejrzewać, że może ma kogoś na boku, ale nie zamierzała być tyłkiem na podorędziu zalanego w trupa faceta, który rano nawet nie będzie pamiętał, że w nocy przeleciał żonę. Odepchnęła go od siebie i nie zwracając na niego uwagi, poszła do pokoju dzieci. Na wąskim materacu służącym jako plac treningowy dla maluchów, przykryła się kocem i zwinięta w kłębek nasłuchiwała. Nie była pewna, czy Jacek nie będzie jej więcej nękał. Gdy upewniła się, że w końcu trafił do sypialni, dając jej święty spokój, szybko zasnęła.

...

Jazda w bezustannie remontowanym Poznaniu była koszmarem każdego kierowcy. Co rusz kolejną ulicę wyłączano z ruchu, tworząc plątaninę przedziwnych objazdów, a oczekujące w gigantycznych korkach pojazdy stanowiły przytłaczający widok w krajobrazie miasta. Jednak piątkowe popołudnia i wieczory były, nie wiedzieć dlaczego, wyjątkowo dokuczliwe. Tłoczące się samochody zdawały się pączkować w niewiarygodnym tempie na oczach podminowanych kierowców, zajmując każdy wolny skrawek ulicznej przestrzeni.

Miejski ruch już prawie zamierał, gdy po północy Bogusław wrócił do swego apartamentu. Jego zmęczenie zdecydowanie odzwierciedlało trudy godzin spędzonych w pracy. Zmęczony wampir – drwiła jego podświadomość. Z lodówki wyjął plastikowy woreczek i przelał jego zawartość do szklanki, by wstawić ją do kuchenki mikrofalowej i podgrzać, powtarzając codzienny rytuał. Jedna porcja wystarczy, żeby zregenerować siły na kolejne dwadzieścia cztery godziny.

Stał ze szklanką ciepłej krwi w ręce w otwartych drzwiach balkonowych i patrzył na strugi deszczu, który od tygodnia bezlitośnie zalewał Poznań. Co za przygnębiająca pogoda – pomyślał, przyglądając się, jak krople deszczu skaczą, odbijając się w kałużach. Setki lat na karku, a wciąż nie oswoił się z ponurą, jesienną pogodą. Lubił patrzeć w gwieździste, czyste, letnie niebo. Zimowe niebo, które w nocy przybierało chropowatej surowości, też było na swój sposób piękne. Zwłaszcza, gdy otulony mroźną czapą księżyc odbijał swe światło w zasypanym śniegiem mieście. Nawet dość nijakie, wiosenne niebo było, można by rzec, do przyjęcia. Ale to…? To była kpina natury wobec samej siebie. No bo jak natura mogła zafundować światu tak ponury, szary, zalany deszczem i zasnuty mgłą widok?

Bogusław stał i rozmyślał o tym, co znał najlepiej. Świat nieustannie się zmieniał. Ludzie nieustannie się zmieniali. Tylko niebo od tysiąca lat było niezmienne – nocne, gwieździste było pierwszym obrazem, który ujrzał po swej przemianie. Ten widok miał mu towarzyszyć już zawsze. Na oglądanie błękitnego nieba w blasku słońca stracił, jak wtedy przypuszczał, szansę bezpowrotnie.

...

Gdy skończyła mówić wiedział, że nie będzie jej teraz zadawać żadnych pytań. Głód – to było pierwsze, co nim zawładnęło. Nie głód wiedzy jednak, a czysty, niepohamowany głód krwi. Musiał go zaspokoić. Skoro wiedział, że bez tego zginie, nie myślał już o źródle swego pożywienia w kategoriach ludzkich. Musiał znaleźć człowieka i napić się jego krwi – to wszystko. Nad resztą pomyśli później.

– Wiem, o czym myślisz.

Żachnął się zaskoczony.

– Mówiłam ci. Jesteśmy połączeni. Czuję to, co ty czujesz i słyszę twoje myśli.

– Jak to możliwe?

– Przez krew. Ona nas łączy w jedno.

– Zawsze?

– Nie. Tylko wtedy, gdy tego chcę.

– A gdy nie chcesz?

– To nie używam tego daru.

– A ja? Jeśli ja zechcę czuć i słyszeć ciebie? Dlaczego tego nie czuję?

– Musisz się najpierw pożywić. Potem cię tego nauczę.

– Jak używać i jak nie używać daru?

– Tak. Jak używać… i jak nie używać daru. – Kobieta zamyśliła się, jakby żałowała, że w ogóle ujawniła mu dar.

Ruszyli w drogę.

– Jestem Jagienka – powiedziała ni stąd ni zowąd, nadając sytuacji rys groteski.

– Miło mi, mnie zwą Bogusław – odpowiedział, brzmiąc w tych okolicznościach równie absurdalnie.

– Wiem. Znam cię. Obserwowałam cię przez wiele dni.

– Jak to?

– Szłam za wami aż od wieleckich ziem. Poznałam was wszystkich.

– Dlaczego ja? – spytał automatycznie. Nie, żeby życzył tego losu któremukolwiek ze swych kompanów. Chciał po prostu wiedzieć, co skłoniło kobietę do tego, by go przemienić.

– Zdawałeś się najodpowiedniejszy. Rosły, mężny, nieugięty. Prawdziwy mąż dla słabej niewiasty. A twoja postura i silny charakter dawały nadzieję, że przetrwasz przemianę.

– O czym ty mówisz? To znaczy… mogłem nie przeżyć? – Do tej pory nie zastanawiał się nad tym.

– Tak. Tylko nielicznym udaje się przeżyć przemianę. Możesz pożywiać się na ludziach setki razy, to łatwe, ale wyssać kogoś, by go przemienić… to bardzo trudne zadanie. Trzeba wprawy stwórcy i silnego organizmu ofiary.

– Wprawy?! – Przerażenie odmalowało się na jego twarzy.

Pokiwała głową, przytakując.

– Nie każdemu od razu udaje się stworzyć nowego wampira. Ja próbowałam cztery razy. Dopiero z tobą mi się udało.

– Jestem czwartym człowiekiem, którego chciałaś przemienić?

– Piątym.

– Boże, to… to okropne – wymamrotał. Dlaczego czuł na swych barkach ciężar śmierci ofiar, które nie przetrwały przemiany? Pierwsza noc w jego nowym życiu i już splamiona okrucieństwem tego, czym był. Jak daleko go to zaprowadzi? Czy na skraj człowieczeństwa? Czy zatraci wszelkie ludzkie cechy i stanie się potworem, o jakim ludzie tylko szeptali, by nie przyciągać zła? Czy stanie się prawdziwym Wąpierzem?

– Dlatego jest nas tak niewielu, na tak wielu ludzi wokół – kontynuowała, nie zwracając uwagi na jego przygnębienie. – Jesteśmy wybranymi, nie każdy może być jednym z nas. Nasz Rodzaj jest wyjątkowy.

Nie odpowiedział. Co mógł powiedzieć kobiecie, która czuła się wyjątkowa, będąc potworem?

Ponury, jesienny las nie wydawał się przyjaznym miejscem, stąd nie protestował, gdy wędrówka doprowadziła ich na jego obrzeża. Musieli znaleźć ludzkie siedlisko, by w końcu mógł zapewnić sobie przetrwanie. Ludzka krew – to wszystko, nic więcej się teraz nie liczyło.

Nie szukali daleko. Niewielka, pogrążona w głębokim śnie osada znajdowała się tuż poza skrajem boru, niedaleko szerokiego, rwącego potoku. Usytuowana tak, by zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo i spokój. Bogusław znał zasady zakładania ludzkich sadyb. Nie stawiano zagród na rozstajach dróg, gdzie spotykały się diabły, w pobliżu cmentarza, skąd jego mieszkańcy łatwo mogli wyciągać ludzi z domostw, i na pogorzelisku czy w miejscu uderzenia pioruna. Miejsce na siedlisko musiało być czyste, nieskalane przelaną krwią człowieka czy zwierza, w pobliżu źródła, w którym nawet zimą nie zamarzała woda. Takie miejsce jak to spokojne, bezpieczne siedlisko, strzegące swej społeczności przed złymi ludźmi i siłami nieczystymi. Mieszkańcy osady nie przypuszczali jednak, że pewnego dnia pojawi się tu siła, która będzie odporna na wszystko, co miało ich strzec. Siła, która nie zlęknie się rozety symbolizującej słońce i zapewniającej Bożą opiekę czy znaku palonego krzyża na belce pod stropem. Nie ulęknie się niczego, czym spokojni, prości śmiertelnicy starali się ochronić swoje sadyby przed złem wszelakim, czarami i złośliwymi demonami. To, co wznieśli dla swego bezpieczeństwa według reguły pradawnych wierzeń, tej nocy straciło swoją moc.

Nie było żadnych oznak, by ludzie kręcili się po obejściach. Ciągle jeszcze wiara w nieokiełznaną moc sił nieczystych zapędzała ich do domostw tuż po zmroku. Tylko psy ujadały zaciekle. Zaskoczony Bogusław patrzył, jak kobieta podchodzi do każdego z nich i głęboko zagląda im w oczy. A potem psy jeden po drugim milkły i zapadały w równie głęboki sen jak ich gospodarze.

Nie ryzykowali wejścia w głąb osady. Pierwsza z brzegu zagroda była równie dobra, by zaspokoić jego głód, jak każda następna. Dlaczego więc miałby ryzykować szukanie gdzieś dalej?

– Widzę, że szybko się uczysz. – W głosie Jagienki słychać było podziw. Nie spodziewała się, że jej wybranek wykaże taki rozsądek już przy pierwszym polowaniu.

– To nie twoje nauki. To lata doświadczeń na wojnach nauczyły mnie ostrożności.

– A ja myślę, że to instynkt drapieżnika. Polować, lecz nie być upolowanym.

– To właśnie podstawa wojennego rzemiosła – odpowiedział, pobłażliwie się uśmiechając. – Ach, kobieta. Nigdy nie pojmie, czym jest wojowanie – pomyślał, jakby chcąc ją usprawiedliwić.

Nie zdążył nawet mrugnąć, by zareagować na błyskawiczny ruch koło siebie, gdy ujęła jego twarz w dłonie i spojrzawszy mu w oczy, z niewiarygodną powagą powiedziała:

– Mój drogi, doskonale wiem, co to wojowanie. Od pierwszej chwili po przemianie toczę nieustający bój. Gdybym tego nie robiła, już bym była prawdziwie i ostatecznie martwa.

Teraz on patrzył na tę drobną kobietę z podziwem. Miała nie tylko ducha walki w sobie, ale i ogromną mądrość. – Jak dawno zmaga się z tym wcieleniem. Jak wiele musiała doświadczyć, by posiąść tę mądrość? Będzie się musiał wiele od niej nauczyć.

Gdy po raz pierwszy zatapiał kły w gorącej żyle starego człowieka, modlił się, by go nie zabić. Wiedział, że to niełatwe – Jagienka uprzedzała go przecież w swych pierwszych naukach. Głód krwi odbierał opanowanie i trzeźwość umysłu.

Ważne, by w porę puścić ofiarę. Nie mogę wyssać tego staruszka. Nie mogę go zabić. Prędzej sam zginę i nie dokończę przemiany, ale nie zabiję niewinnego człowieka – upominał siebie.

– Nie pozwolę ci go skrzywdzić – usłyszał w swojej głowie kobiecy głos. – Jestem tu i pomogę ci, a ty bądź spokojny. Spokój da tobie siłę woli, byś mógł w odpowiednim momencie skończyć.

– Wyłaź z mojej głowy! – warknął mentalnie. To nic, że chciała go uspokoić. Grzebanie w jego myślach napawało go lękiem. Jak w takiej sytuacji miał się skupić na bezpieczeństwie żywiciela?

Skończył. Stary człowiek poddany sugestii nie miał pojęcia, że tej nocy przyczynił się do tego, iż kolejny wąpierz pojawił się na słowiańskich ziemiach, zaspakajając jego krwią swoje pierwsze pragnienie. Ale nie było to jedyne pragnienie, jakie dręczyło tej nocy nowego członka Rodzaju. Niemalże natychmiast po zaspokojeniu głodu krwi ogarnęło go przemożne łaknienie seksu. Każdym skrawkiem swojego ciała doznawał nieodpartej potrzeby posiadania kobiety. Jego nogi, tors, ręce, nawet jego włosy – wszystko było pobudzone, wręcz naelektryzowane pożądaniem. Poczuł, jak palą go lędźwie, a członek pęcznieje do rozmiarów, jakich nigdy wcześniej nie osiągnął. Musiał mieć kobietę. Teraz! Natychmiast!

Opuścili osadę równie niepostrzeżenie, jak się w niej znaleźli, a ciemny bór dał im schronienie.

– Wiem, o czym myślisz – powiedziała, gdy byli już głęboko w kniei.

– Znowu? – Ogarnęło go przerażenie.

Boże! Co ona o nim pomyśli, skoro jego potrzeby były tak… nieczyste? Zwierzęce? Tak – zwierzęce. Pokręcił głową sfrustrowany, ale nie mógł tego ujarzmić. Z pewnością żaden człowiek nie czuł nigdy takiej żądzy. On nigdy nie czuł takiej żądzy, więc skąd nagle, teraz? Myśli szalały w jego głowie, a bezradny Bogusław nie mógł nad nimi zapanować, tak jak nie mógł zapanować nad nieustannie narastającym seksualnym pragnieniem.

– To nasza natura, nie wypieraj się jej. Naucz się czerpać z niej przyjemność – jej głos był spokojny, kojący, spojrzenie kuszące i przyzywające. Każdym swoim gestem ofiarowała mu siebie, a on nie był w stanie jej odmówić. On – waleczny, niepokonany w boju ulegał teraz pospolitej, zwierzęcej chuci i nieczystej propozycji tej drobnej kobiety – prawie dziecka.

– Moja propozycja nie jest nieczysta – obruszyła się, ale w jej dziewczęcym głosie nadal była łagodność.

– Jestem chrześcijaninem, niewiasto.

Spojrzała na niego. Bałamutne iskierki rozbawienia zalśniły w jej migdałowych oczach.

– Cóż, chrześcijaństwo to twój wybór – odparła lakonicznie, lekko wzruszając ramionami.

– Nie rozumiesz? – oburzył się. – Nie posiądę cię bez ślubu. Prędzej pękną mi trzewia, niż wezmę cię i uczynię grzeszną.

– Jesteśmy sobie zaślubieni, rycerzu. Naszym ślubem były słowa, które wypowiadałam w lesie. Tymi słowami oddałam ci siebie i przyjęłam ciebie, a wtedy złączyła nas moja krew.

Rosły wojownik stał i patrzył na kobietę, przypominając sobie tę przedziwną scenę, gdy tymczasem ona mówiła, czarując go migdałowymi oczami i znów filuternie bawiąc się włosami. Nie mógł dłużej się opierać. Uznał jej słowa. Uznał ten ślub. Przecież już nigdy nie będzie prawdziwego, chrześcijańskiego ślubu. Ten musi wystarczyć. Ten jest jedyny, jaki może mieć.

Bogusław bił się z myślami, a ona zbliżała się coraz bardziej, falując biodrami i unosząc kusząco jędrne piersi przy każdym głębokim wdechu. Gdy była już wystarczająco blisko, by jej dosięgnąć, przestał nad sobą panować. Porwał ją w ramiona i przycisnął do swego rozpalonego ciała. Pobliskie drzewo dało im oparcie. Do tego momentu nie był pewien, jak dalece jest skłonna oddać mu siebie. Czy jednak nie odmówi jego pragnieniu, gdy poczuje, jak bardzo nieokiełznana jest ogarniająca go potrzeba? Nie zrobiła tego. Przeciwnie. Podsyciła ten ogień, przywierając do niego gorącymi wargami i drażniąc skórę na jego szyi. Potem odnalazła jego usta i zatopili się w pierwszym namiętnym pocałunku. Ich języki splatały się oszalałe z pragnienia, ich dłonie błądziły po ciele, szukając dla siebie zaspokojenia. Ileż ta mała kobietka miała w sobie nienasyconej pasji? Rozerwał jej koszulę i ujął w dłonie niewielkie piersi, nie miał siły, by okazać im delikatność. Jego ręce były zachłanne, bezwzględne w swej pieszczocie – dawały rozkosz jemu, zapominając o niej. Ale ona to znosiła, nie skarżąc się – jego rozkosz oferowała jej satysfakcję. Czyżby to, co robił, nie sprawiało jej bólu? Może nie sprawiało? Może potrafiła czerpać przyjemność z jego doznań? Przecież są jednością, czytała w jego myślach, czuła go. Będzie musiał się tego dowiedzieć, ale nie teraz. Teraz będzie brał tak wiele, jak tylko ona będzie chciała mu dać.