W mroku miasta. Cienie - Magdalena Rewers - ebook

W mroku miasta. Cienie ebook

Magdalena Rewers

4,5

Opis

Cienie – II tom cyklu zatytułowanego W mroku miasta opowiadającego historię zawiłych losów nacji wampirów zwanej Rodzajem.


Podobnie jak pierwszy tom, Cienie to wielowątkowa powieść z plejadą wyrazistych postaci, której wartka akcja osadzona jest w realiach współczesnej Polski, a tym razem i Berlina. Śledzimy w niej dalsze losy Bogusława i Kaśki, Leona, Marka, Gośki, Chwalimira oraz pozostałych postaci znanych z pierwszego tomu. Poznajemy też nowych bohaterów jak choćby rozkoszną Zuzkę, krnąbrną Karinę czy bezpiecznego Krzysztofa.


Mroczny Świat wciąż skrywają cienie tajemniczości, ale ich trwałość zostaje zachwiana – w dobie demaskujących zdobyczy technicznych oraz światłych śmiertelnych Rodzajowi coraz trudniej ukryć swą odmienność. Świat nieumarłych i świat śmiertelnych stają na granicy jawnego konfliktu, kiedy IN NOMINE PATRIS wkracza na nowy obszar i zdobywa nowych sprzymierzeńców. W obliczu takiej perspektywy zdeterminowani Słowianie zawierają okupione krwią przymierze z dziką germańską nacją i zawiązują pakt z łowcami – nie ma bowiem takiej ofiary, której Rodzaj nie poniósłby, dla utrzymania swego istnienia w tajemnicy.


Na tym tle toczy się pełen zawirowań romans, którego główną postacią staje się uwikłana w skomplikowany trójkąt Gośka.
Gośka to atrakcyjna, niezależna dziewczyna od dawna lawirująca wśród grona adoratorów, którym nie zamierza dać szansy na trwały związek. Kiedy jednak poznaje Leona, a krótko po nim pojawia się Krzysztof, jednostajna codzienność singielki rozkręca się jak emocjonalna karuzela. Leon pociąga ją fizycznością i błyskotliwością, ale jest też nieobliczalny, pełen sprzeczności i skrywanych tajemnic – to intrygujący, budzący dreszczyk mężczyzna-cień. Krzysztof jest inny – tłumiący temperament i emocje, ale zarazem dobroduszny i pociągający bezpieczeństwem wydaje się kotwicą gwarantującą stabilną przyszłość. Obaj mężczyźni razem stanowiliby idealnego partnera, ale realny świat nie jest tak skonstruowany. Którego więc powinna wybrać? Pójść za głosem rozsądku i dawno sprecyzowanych priorytetów i z Krzysztofem wypłynąć na spokojne wody przewidywalnej codzienności? Czy jednak posłuchać głosu serca i z Leonem rzucić się w rwący nurt kapryśnej namiętności? A może porzucić obu?      
Tak więc Cienie  to opowieść o życiowych rozterkach ludzi i nieludzi, a wszystko na tle niezwykłych wydarzeń rozgrywających się na granicy dwóch światów. Książka w barwny i dynamiczny sposób splata w sobie romans, erotykę, powieść obyczajową, sensację i paranormal-fantasy. Intryguje, rozśmiesza i podnosi ciśnienie, dostarczając porządną dawkę rozrywki.


Jeśli zaintrygowała Cię spowita mgłą dziewczyna z okładki, która rzucając za siebie niepewne spojrzenie, stoi u wrót Mrocznego Świata, to wejdź na karty tej książki i poznaj jej historię.
Przeczytaj koniecznie i pamiętaj...WAMPIRY SĄ WŚRÓD NAS! ;)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 914

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
8
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Smile4u

Nie oderwiesz się od lektury

To było świetne ! Już pierwsza część bardzo mi się spodobała, ale ta bije ją na głowę !
00

Popularność




Magdalena Rewers

W mroku miasta

Tom 2 Cienie

© Copyright by

Magdalena Rewers & e-bookowo

Projekt okładki:

Anna Tuziak

Korekta:

Patrycja Żurek

ISBN e-book 978-83-7859-621-9

ISBN druk 978-83-7859-622-6

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2015

Podziękowania

W pierwszej kolejności dziękuję moim czytelniczkom i czytelnikom, których dowody sympatii, doping i budujące komentarze po publikacji pierwszego tomu cyklu zagrzewały mnie do dalszej pracy.

Nadto podziękowania kieruję do moich najbliższych.

Dziękuję mojemu synowi, Kajetanowi, za słuszne sugestie, motywującą krytykę oraz dzielenie się wiedzą i czasem poświęconym na dopracowanie tekstu w detalach.

Dziękuję mojemu mężowi za zachętę, wiedzę niezbędną w szczególnych wątkach fabuły oraz wskazanie mi właściwego kierunku w kluczowych momentach.

Oczywiście dziękuję mojej córce – między innymi za cierpliwość przy ogarnianiu zawiłości technicznych oraz pomysłowość i determinację w promowaniu mojej twórczości.

Osobne podziękowania należą się szczególnym fankom cyklu i nieodzownym doradczyniom:

Grazikowi za jej wnikliwość, świetną znajomość polszczyzny oraz zasad pisowni i za konsultacje medyczne.

Mojej serdecznej przyjaciółce Bożence Powałowskiej z Chojny za bogactwo koncepcji i nadanie niezamierzonego, a jednak całkiem trafnego kształtu fabule Cieni, ale przede wszystkim dziękuję jej za oddanie i niezachwianą wiarę we mnie.

Obu dziewczynom zaś za żywotne zainteresowanie postępami w pracy nad tekstem.

Podziękowania kieruję też do dwóch wyjątkowych kobiet, którym Cienie zawdzięczają ciekawą oprawę:

Ani Tuziak – specjalistki od grafiki – za opracowanie projektu i wykonanie efektownej okładki oraz Pauliny Powałowskiej za użyczenie wizerunku.

Prolog

W wietrzny i deszczowy listopadowy wieczór 1926 roku Leon Adamski wyszedł ze swojego mieszkania na warszawskiej Pradze. Ciemność (niezbędny element jego fachu) była mu bliska.

Nasunął na czoło rondo brązowego welurowego kapelusza i uniósł kołnierz prochowca. Nie powinien dać się zauważyć. Dyskrecja i czujność – nieodzowne cechy każdego włamywacza – były w nim tak zakorzenione, że nawet wychodząc po papierosy, wykonywał te dwa maskujące gesty.

Szedł zatęchłymi ulicami, na których niepodzielnie królująca nędza władała każdym zakątkiem tej podłej dzielnicy. To właśnie stąd pochodziły uliczne męty stolicy – żebracy, rzezimieszki, dziwki i złodzieje. Ta wylęgarnia ludzkich szumowin była też jego kolebką. Nikt nie dziwił się jego profesji, bo na Pradze mało kto znał przyzwoity czy uczciwy przepis na życie.

Dopóki, krążąc po dzielnicy z grupką takich jak on rzezimieszków, obrabiał z portfeli co zamożniejszych przechodniów, nie przypuszczał, że może się stąd wyrwać, ale gdy zrobił swój pierwszy prawdziwy skok – gdy obrabował bogatą willę na przedmieściach – otworzył oczy na lepszy świat. Też będę miał taki dom – zdawałoby się nieskomplikowana myśl, a jednak… Ale Leon był zawzięty; raz obrany cel przesłonił mu wszystko, dlatego zerwał z ferajną i rozpoczął solową karierę włamywacza-profesjonalisty.

Teraz, po pięciu latach, miał zgromadzony niezły kapitalik i jeszcze kilka lat, a uzbiera tyle, by wynieść się z tego parszywego miejsca. Rzuci tę profesję i stanie się praworządnym człowiekiem.

Na razie jednak musiał zaciskać pasa i mieszkać w odrażającej dzielnicy, a jedyną rzeczą, na którą Leon pozwalał sobie uszczknąć coś z kapitału, była schludna odzież. Żadne szaleństwo – ot niełatany garnitur, czysta koszula i czysty płaszcz.

Od lat nie miał nikogo, kto troszczyłby się o niego i o kogo sam musiałby się troszczyć. Matka i młodsza siostra zmarły na suchoty, ojca zaś, pijaka i kanalię, ostatni raz widział czternaście lat temu w swoje dziesiąte urodziny. Nie był nawet pewien, czy wyrodny rodzic wciąż żyje. Najprawdopodobniej zapił się na śmierć albo dostał nożem pod żebro w jakimś ciemnym zaułku. Tacy jak on z reguły kończyli w ten sposób, dlaczegóż więc jego ojciec nie miałby tak skończyć?

Pogoda była paskudna, ale nie dla Leona. Szedł na robotę, więc ulewny deszcz i zimny, porywisty wiatr, a wraz z nimi zamierający ruch uliczny, były mu na rękę. Czyżby wszystkie moce świata postanowiły stanąć dziś po stronie Leona Adamskiego? Dobrze – pomyślał, uśmiechając się pod nosem i skręcił w stronę Targówka.

– Szlag by…! A tak dobrze się zapowiadało – mruknął z irytacją, gdy uszedłszy zaledwie parę kroków, natknął się na mężczyznę, który wytoczył się z pobliskiej bramy zalany krwią.

Jakikolwiek incydent był diabelnie nie po jego myśli. Jeśli nie zdąży przed północą, może pożegnać się z tym skokiem – drugiej okazji nie będzie. Jednak mężczyzna ociekał krwią od brody aż po pas i pojękując, zbliżał się chwiejnym krokiem, nie dając Leonowi szansy, by się z tego wywinął. Chłopak stanął więc i spoglądając na zakrwawionego człowieka, spytał:

– Potrzebuje pan pomocy? Co się stało?

Nie było odpowiedzi, tylko szklisty, srebrzysty wzrok i ciało oparte o mur kamienicy w kuriozalnym półukłonie, przywołujące go gestem ręki.

Leon desperacko nie chciał się do niego zbliżać. Cholera, robota pójdzie w diabły i jeszcze zaplami mi ubranie – marudził w duchu. Nie mógł sobie pozwolić na kupno nowego, ale z drugiej strony czy mógł zignorować rannego, słaniającego się człowieka? Nie mógł, dlatego podszedł.

Mężczyzna uniósł się, chwycił Leona za ramię i wtedy wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy. Nim młody przestępca zdał sobie sprawę, że nie jest wybawcą a ofiarą, ostry ból przeszył go na wskroś, jego ciało zwiotczało, a słaniający się przed chwilą mężczyzna stał sprężysty i silny, trzymając go w żelaznym uścisku niczym szmacianego manekina. Potem była już tylko ciemność.

Kiedy się ocknął w odrapanej bramie nędznej kamienicy, wciąż była noc. A może znowu? Leon nie wiedział, ile czasu minęło od chwili, gdy stracił przytomność, wiedział jednak, że dzieje się coś osobliwego… arcydziwnego – piekący ból rozchodził się po jego ciele, docierając do każdej pojedynczej komórki, a zmysły szalały, przesadnie reagując na bodźce. Słyszał każdy szelest, widział każdy szczegół ohydnych murów bramy i obskurnej klatki schodowej, czuł najodleglejsze i najwątlejsze zapachy, ale przede wszystkim odczuwał nieodparty głód.

– Szlag… krwi? – wystękał zbolały. – Niemożliwe! – podpowiadał rozum.

Ale instynkt wiedział lepiej – jego ciało domagało się krwi. I to w najczystszej postaci. Nie miał pojęcia, jak go zaspokoić, ale… Znajdź żywiciela! Znajdź żywiciela! – krzyczał wewnętrzny głos. Inaczej skończysz marnie.

– Żywiciel w środku ulewnej nocy w obskurnej dzielnicy? Nic prostszego – burknął z sarkazmem i otrzepawszy dłońmi sponiewierane ubranie, wyszedł na deszcz.

Trzy bramy dalej dostrzegł majaczącą sylwetkę. Mimo wszystko los mu sprzyjał. Korpulentna, podstarzała dziwka wdzięczyła swoje nieapetyczne ciało. Jej niechlujny wygląd bardziej odstręczał, aniżeli wabił, ale Leon nie miał wyboru. Zresztą… przecież nie zamierzał jej pieprzyć. Pożywi się, a potem starannie wymyje twarz i zęby, by pozbyć się brudu i smrodu nieświeżości, będących jej atrybutami.

Zanurzył kły błyskawicznie, instynktownie znajdując najczulszy punkt na ludzkim ciele. Wampir?! – zawyła z przerażeniem jego podświadomość. Takiego typu przemiana się w nim dokonała? Ogarnęły go lęk i konsternacja i trudno było przewidzieć, które pierwsze zawładnie jego jaźnią.

Leon toczył wewnętrzną walkę na emocje, a tymczasem niechlujna dziwka zaczęła wiotczeć w jego ramionach. Odsunął się przerażony i spoglądając jej w oczy, beznamiętnym tonem zaczął kobietę uspokajać. Ku jego zdziwieniu wyraz zadowolenia i przyjemności zagościł na jej twarzy.

– Jasna cholera! To nie może być takie proste.

Ale nawet jeśli nie było to łatwe, instynkt samozachowawczy prowadził go pewnie i zdecydowanie.

I wtedy poczuł drugi głód… seksu.

Rozdział 1

Lato – dziś

Leon siedział rozparty w obszernym, klubowym fotelu. Jedną nogę przewiesił przez oparcie, ręce szeroko rozłożył na boki i przymrużywszy powieki, przyglądał się Chwalimirowi.

Chwalimir Toporski – w Mrocznym Świecie zwany Chwalimirem z Toporów od ponad pięciuset lat władał Królestwem Ziem Zachodnich. Silny, bezwzględny, wymagający – dzięki tym cechom utrzymywał ład w królestwie i spokój wśród podległych mu klanów, a od kilku miesięcy sprawował też protektorat nad pozostałymi królestwami Ziem. Mimo ponad milenijnej egzystencji miał prezencję atrakcyjnego trzydziestolatka, aczkolwiek z powagą wielowiekowej mądrości malującą się na twarzy.

Przyćmione światło biurkowej lampy rzucało cień na przystojną twarz monarchy, który ignorował wnikliwe spojrzenie swego pupila. Gdy skończy, siądą w cieple kominkowych płomieni i zamienią kilka zdań, pielęgnując resztki człowieczeństwa, w tym momencie jednak obowiązki były priorytetem. Odkąd IN NOMINE PATRIS wtargnęło do Mrocznego Świata, rujnując nienawiścią i żądzą mordu ład pomiędzy nim a światem śmiertelnych, król protektor miał ręce pełne roboty. Kiedy właściwie ten gość miał czas dla siebie? – zastanawiał się Leon, bo od bardzo dawna nie było nocy, której król nie poświęcałby pracy.

Tak więc Chwalimir pisał, stawiając zamaszyste litery na eleganckiej papeterii opatrzonej herbem królestwa, a Leon przyglądał mu się, dzierżąc w ręce szklankę z krwawą Mary. Lubił te wieczory, gdy siedzieli w zaciszu gabinetu, a czas leniwie toczył się obok. I gdy Chwalimir oddawał się monarszym obowiązkom, on pozwalał swym myślom swobodnie dryfować. Cholera, gdyby nie Chwalimir, co by ze mną było? Zawdzięczam temu staruszkowi wszystko – pomyślał z wdzięcznością Młody, którego myśli podryfowały dziś do początków ich zażyłości.

***

Ciemną, nędzną ulicą Leon wracał do domu. Już wiedział, że wydarzenia ostatniej nocy zmieniły wszystko i jeśli chce przetrwać, nie może dłużej trzymać się ludzkiego życia. Tylko co dalej?! Do kogo się zwrócić?! – krzyczała rosnąca w nim panika. Skoro jednak ktoś mu to zrobił, to znaczy, że muszą być inni tacy jak on. Tacy jak on… Cholera… wampiry! Kto przy zdrowych zmysłach wierzy w wampiry?! Nawet gdyby ktoś ostrzegał go przed wampirami i nocnymi eskapadami w miasto, nie uwierzyłby. Nigdy. Zwyczajnie wyśmiałby frajera i dalej robił swoje, a jednak...

– Świat jest pokręcony – stwierdził smętnie.

Cóż z tego? Teraz był wampirem i jeśli chciał znaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości, musiał jak najszybciej odszukać pozostałych – choćby jednego. Ale gdzie?! Jego myśli krzyczały, dając upust narastającemu lękowi, któremu przecież nie mógł się poddać. Lęk, frustracja, desperacja – to najgorsze, co mógłby sobie teraz zafundować.

Od lat był sam. Właściwie od dziecka potrafił o siebie zadbać. Porzucony przez ojca, ze schorowaną matką i małą siostrzyczką musiał szybko wydorośleć. Bezlitosna ulica – jego drugi dom – też go nie rozpieszczała. Jeżeli nie potrafisz zawalczyć o swoje – zginiesz – oto przeprowadzająca swoistą selekcję naturalną twarda zasada ulicy.

W chwilach kompletnej bezradności biegł do kościoła szukać otuchy i wskazówki. Siedział pomiędzy wiernymi, którzy, zaślepieni wiarą, wpatrywali się w odległą przestrzeń, u szczytu której kapłan głosił słowo, ale nie zwracali uwagi na zagubionego chłopca. On zaś modlił się o lepszy los dla całej ich trójki – o zdrowie dla matki i siostry oraz siłę dla siebie, by mógł otoczyć je opieką. Tylko o to się modlił. A Bóg… ignorował go, głuchy na żarliwe wołanie dziecka. Tak więc i on z czasem nauczył się Go ignorować. Nie wchodzili sobie w drogę, a od śmierci matki i siostry Leon na dobre wymazał wiarę ze świadomości i z serca. Został kompletnie sam – trafił na ulicę i… przetrwał. Teraz też musi.

Słońce zaczynało wstawać, gdy zdezorientowany i oszołomiony, świeżo upieczony wampir Leon dotarł do obskurnej kamienicy. Przemożne pragnienie snu gnało go na samą górę, gdzie wśród kilku strychowych komórek jedna była jego domem. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaszył się w najciemniejszym kącie izby i pogrążył w pierwszym głębokim śnie nieumarłych.

Jak długo spał? Dzień, dwa… więcej, a może mniej? Nie wiedział. Wiedział za to, że nieodparty głód trawiący wnętrzności pcha go na ulice, by zapolował.

– Psiakrew… zapolować? To niemożliwe, nie ja. Ja nie będę gryzł ludzi. Musi być jakiś inny sposób – mamrotał.

Nie było, a głód doskwierał coraz bardziej, aż w końcu wygłodniałe ciało wygrało walkę ze wzbraniającym się rozumem. Leon zdjął zaplamione ubranie, zmył z siebie zakrzepłą krew i oblepiającą go nieświeżość, a potem wyjął z szafy ostatnią przyzwoitą koszulę, niedzielny garnitur, welurowy płaszcz i kapelusz w oliwkowym kolorze i ruszył w kierunku hotelu Bristol. Jeśli nie poszczęści mu się w Bristolu, to opodal jest Europejski.

Taki wzrok to skarb – delektowała się jego złodziejska dusza. Chociaż nadludzki wzrok bez wątpienia przydałby się nocnemu włamywaczowi, ten rozdział został zamknięty, a jeśli nawet nie, to w tym momencie potrzeba krwi zagłuszała wszystko inne.

Młody wampir skradał się w ciemności niczym przyklejony do murów cień. Skąd wiedział, że tak należy? Nikt mu nie podpowiedział, a jednak… Rodzący się instynkt drapieżnika z każdą chwilą rozwijał w nim nowe umiejętności.

Bez wątpienia najprościej byłoby znów skorzystać z gościnnych ramion nieatrakcyjnej dziwki, ale Leon nie należał do mężczyzn, którzy wybierali najprostsze rozwiązania. W przeciwnym razie byłby dziś zwykłym złodziejaszkiem w praskiej ferajnie albo, obierając uczciwe życie, tyrałby w fabryce za marny grosz, ledwie utrzymując się na powierzchni wegetacji. Nie, nie Leon Adamski. On chciał więcej. Oczywiście na miarę prostego chłopaka. O tym, by być bankierem, lekarzem czy prawnikiem nie mógł marzyć, ale być wysokiej klasy włamywaczem, który kiedyś odbije się od praskiego dna i wypłynie na głębokich wodach stolicy – tak, to było w jego zasięgu. Do niedawna. Bo teraz nawet ów nieskomplikowany plan wziął w łeb.

Tak więc przemykał ciemnymi uliczkami, zmierzając w kierunku lepszego świata, gdzie zapoluje na elitę – na słodką krew czystej, pachnącej kobiety. Takiej, o której do tej pory mógł jedynie marzyć, a która – wiedział z pierwszych doświadczeń – odda mu siebie dobrowolnie i będzie nie tylko źródłem pożywienia, ale i rozkoszy. Już nie tknie dziwki takiej jak ladacznica, którą ukąsił, a potem przeleciał owej feralnej nocy, gdy ogromny głód seksu sprawił, że nieatrakcyjność partnerki przestała mieć znaczenie. Tak, zdecydowanie nigdy więcej nie poniży się tak bardzo.

Rysy Leona zamazywały się w opadającej mgle i tylko uliczne latarnie rzucały słabe światło na zmęczone, wygłodniałe oblicze. Kiedy wszedł na Krakowskie Przedmieście, jego krok stał się pewniejszy, sprężystszy. Już nie przemykał jak wypłoszone zwierzę, tylko jawnie wkroczył w świat ludzi bogatych i pięknych, do których nigdy wcześniej nie miałby śmiałości się zbliżyć.

Im bliżej był celu, tym bardziej wyostrzone zmysły chłonęły atmosferę luksusu. Zapach drogich perfum i eleganckiej wody kolońskiej drażnił nozdrza, blask hotelowych świateł, odbijając się w drogich klejnotach, męczył oczy. Był we właściwym miejscu. Pozostawało wybrać ofiarę i zapolować. Skoncentrował wzrok na ludziach przed hotelowym wejściem i wtedy ją dostrzegł.

Eteryczna brunetka była olśniewająca. Niewysoka i delikatna, o kobiecych kształtach. Jej kruczoczarna fryzurka à la Pola Negri i intensywny makijaż oczu o skrzącym się spojrzeniu podkreślały porcelanową cerę. Drobne usteczka w kształcie serca w karminowym kolorze były tak zmysłowe, że nie mógł oderwać od nich wzroku. Nie wyróżniając jednego określonego typu urody czy sylwetki, Leon gustował po prostu w kobietach pięknych, a ta bez wątpienia była piękna – niesłychanie. Poza tym przecież nie przyszedł tutaj szukać żony. Jeszcze raz rzucił okiem na kobietę – tak, to ona będzie jego celem.

Spod krótkiego, śnieżnobiałego futerka spływała powłóczysta suknia w kolorze purpury, która doskonale uwypuklała wszystkie walory powabnej brunetki. Leon poczuł, że zaczynają go swędzieć dziąsła. Im dłużej przyglądał się hipnotyzującej niewieście, tym trudniej było mu tłumić siedzącego w nim drapieżnika. Kobieta była po prostu zjawiskowa i zauważył, że nie on jeden ostrzy sobie zęby na tę fascynującą piękność. Ale to on zamierzał być wielkim wygranym wieczoru.

Podszedł bliżej. Spod luksusowych perfum kobiety wyczuł dziwną, kuszącą nutę. Ten zapach nie był mu znany, ale jakby bliski. Wyczuwał… coś. Co? Nie był pewien, póki nie rzuciła mu lodowatego spojrzenia srebrzystych, dzikich oczu. Wampir! – zamarł.

Zwiewnym krokiem podeszła do niego, sprawiając wrażenie, jakby płynęła w powietrzu. Po raz pierwszy ujrzał taką grację w ruchach. Niewątpliwie miała klasę.

– Co ty tu robisz? – syknęła tonem nieprzystającym do jej powierzchowności.

– Słucham?

– Co tu robisz, pytam. To nie twój rewir.

– Boże! To są jakieś rewiry?

– Chłopcze, z choinki się urwałeś? – Rzuciła mu lekceważące spojrzenie. – Skąd jesteś? – dodała stanowczo. – To spore miasto, ale i tak dzielimy je między sobą. Wracaj tam, skąd przyszedłeś i nie kręć się po moim rewirze, bo następnym razem nie będę taka miła.

– Jestem nowy. – Osłupiały Leon patrzył w piękne, lodowate oczy. Gdyby dziś odpuścił, jutro byłoby jeszcze gorzej. Nie miał wyboru, jeżeli chciał przetrwać, musiał jej zaufać. – Nie znam praw, które rządzą tym światem.

– Co?! – Słodkie małe usteczka wydęła w dziwnym grymasie i przymknęła powieki. Nie dowierzała mu.

– Jestem nowy. Nie znam praw, które rządzą tym światem – powtórzył.

– Słyszałam – odpowiedziała, marszcząc brwi. – Ale… nie wiem… nie rozumiem… Jak możesz być nowy? Z tego, co mi wiadomo, nikt ostatnio nie deklarował chęci stworzenia.

– Słucham…? – Tym razem on domagał się wyjaśnień.

Zanosiło się na to, że będą przerzucać się zdawkowymi komunikatami i pytajnikami przez całą wieczność, gdy tymczasem głód trawiący Leona stawał się coraz bardziej dokuczliwy, by nie powiedzieć agresywny. Jeszcze chwila i jego organizm zacznie trawić samego siebie. Nie było czasu na kurtuazyjne pogawędki z intrygującą wampirzycą, choćby nie wiem jak ponętną. Musiał zanurzyć w kimś kły i to cholernie szybko, inaczej rzuci się na pierwszego lepszego przechodnia; a nie zamierzał ginąć w tak młodym wieku zakołkowany przez tłum oszalałych ze strachu świadków makabrycznego widowiska.

– Słuchaj! – zdecydowanie rzucił więc scenicznym szeptem. – Wczoraj, a może nie wczoraj, może dawniej… nie wiem, straciłem orientację, w każdym razie przed ostatnim moim snem jakiś facet zaatakował mnie na ulicy. Było późno, ciemno, ulica wyludniona, a on pojawił się taki zakrwawiony i słaniający. Podszedłem. Myślałem, że potrzebuje pomocy, a on mnie zaatakował. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, leżałem w pobliskiej bramie. Poczułem głód krwi. Napatoczyła się dziwka, skorzystałem, potem dowlokłem się do domu i teraz jestem tu. Tak to w skrócie wyglądało. Szczegóły pomińmy, bo chyba wiesz, w czym rzecz. A dziś obudziłem się z wściekłym głodem i jeżeli zaraz się nie pożywię, to dojdzie do tragedii. Tu i teraz. Nie mam siły, żeby szukać innego miejsca. – Posłał jej wyzywające spojrzenie.

Kobieta nie dyskutowała dłużej; chwyciła go pod rękę i pociągnęła za sobą.

– Chodź – rzuciła, wprowadzając Leona do hotelu.

Szli holem w kierunku restauracji. Wampirzyca zdjęła kosztowne futerko i przewiesiła je przez jedno ramię. Purpurowa kreacja z mięsistego jedwabiu opływała ponętne ciałko, a nagie ramiona kusiły patrzących łakomym wzrokiem mężczyzn; sznur długich pereł związany w niedbały węzeł z pewnością kosztował krocie. Przy tym bogactwie, które okrywało kobietę, strój Leona zdawał się godny pożałowania, a intensywne światło kryształowych żyrandoli eksponowało jego marność. Kiedy stanęli w drzwiach restauracji, pojawił się elegancko odziany kelner z przyprószonymi siwizną skrońmi i szerokim uśmiechem.

– Witam, madame. – Stłumiony baryton brzmiał dwornie. Mężczyzna skłonił się z szacunkiem, po czym skierował ich do stolika w ustronnym miejscu, w najdalszy końcu sali. Najwyraźniej znał tę fascynującą piękność i wiedział, czego od niego oczekuje.

– Dla mnie to, co zwykle, a dla brata wodę poproszę, panie Franciszku – powiedziała balsamicznym głosem, tak różnym od tego, którym przed hotelem strofowała Leona.

– Oczywiście, już podaję, madame.

Kelner ulotnił się równie szybko, jak wcześniej pojawił, by po chwili wrócić z kieliszkiem szampana oraz karafką wody i kryształową szklanką na srebrnej tacy. Szampana postawił przed kobietą, a przed Leonem szklankę, którą napełnił wodą z karafki.

– Coś jeszcze, madame? – spytał w lekkim półukłonie, jednocześnie z niesmakiem taksując liche odzienie Leona.

– Brat jest ekscentrykiem – wyszeptała teatralnie, kręcąc głową i unosząc oczy ku sufitowi, jednocześnie pochylając się w stronę kelnera, by odpowiedzieć na jego ganiące spojrzenie. – Nie interesuje go moda czy wykwintność stroju – dodała.

– Ależ madame, nie rozumiem, dlaczego mi to pani tłumaczy – żachnął się mężczyzna, prostując trwające w półukłonie ciało. – Czy coś jeszcze państwu podać?

– Dziękuję, to wszystko – odpowiedziała wampirzyca tym swoim zwodniczym głosikiem i obdarzyła pana Franciszka enigmatycznym uśmiechem.

Do czego zmierza? – zastanawiał się nerwowo Leon, przyglądając się kobiecie i odgrywanej scenie. Z pewnością nie do tego, by zaspokoić jego głód. Może i czuł się niekomfortowo z powodu nędznego garnituru z samodziału, ale nie strój był teraz najistotniejszy. Jeśli myśli, że przerzucę się na wodę, to zwariowała! – pieklił się, spoglądając na stojącą przed nim szklankę.

– Co to ma być?! Kobieto, ja zdycham z głodu! – warknął scenicznym szeptem, dając upust zniecierpliwieniu. Na szczęście energiczne dźwięki fokstrota i zgiełk tańczących zagłuszyły tę pełną frustracji skargę.

– Usiłuję pomóc ci przetrwać, głupku – odpowiedziała równie bezpardonowo. – A teraz bierz szklankę i pij. Ja się rozejrzę za najlepszym towarem.

O w mordę!

Pił. Zimna woda wypełniała żołądek, ale wciąż nie zaspakajała głodu, niemniej była lepsza niż trawiąca wcześniej pustka. Leon czuł, że się wypełnia, nawet jeśli nie posila. A ona? Ona opadła na oparcie fotela i z uśmiechem taksowała każdego, przekładając jego powierzchowność na walory pokarmowe. Zwierzyna – pomyślał Leon, widząc, jak kobieta mruży oczy i ocenia niczym kupiec na aukcji ogierów, by wybrać najlepszy okaz. To wstrętne! Sięgnął po karafkę i nalał sobie wody, by natychmiast wlać ją do gardła.

– Nie tak łapczywie – ostrzegła, nie odrywając wzroku od parkietu. – To cię nie posili, to tylko ułuda. Wystarczy, że będziesz ją sączył małymi łyczkami… wyciszysz trochę głód. – Uniosła nieznacznie dłoń w geście przywołania, a kelner błyskawicznie pojawił się przy ich stoliku.

– Słucham, pani hrabino…

– Kolejną karafkę wody, panie Franciszku. Brat jest dziś nad wyraz spragniony. – Zaśmiała się, odstawiając kieliszek, w którym zaledwie umoczyła usta.

– Pani hrabino? – spytał zaskoczony Leon, gdy tylko kelner się oddalił.

– Hrabina Luiza z Reckich Konstantyniecka – odparła kobieta od niechcenia, wciąż szacując gości.

– Leon Adamski – wydukał speszony.

– No to już się znamy – mruknęła lakonicznie.

Kelner wrócił z pełną karafką, ale nim nalał Leonowi kolejną porcję zapychacza, Luiza uniosła się z tą niebywałą gracją bogini i kładąc na stoliku banknot bajońskiej wartości, ruszyła w kierunku wyjścia.

– Chodź – rzuciła, nie spoglądając nawet na młodego wampira.

Jej oczy nabrały srebrzystej poświaty, a ruchy stały się niemal kocie. Drapieżnik na polowaniu – pomyślał Leon, przyglądając się, jak kobieta rusza na łowy. Każdy jej ruch, każdy gest czy słowo były dla niego wskazówką.

Szli w stronę holu i dalej do schodów, idąc za urodziwym mężczyzną w sile wieku i towarzyszącą mu młodą kobietą. On – emanujący witalnością, charyzmą i samczą siłą. Ona zaś drobna, raczej niepewna, jakby dopiero nabierała szlifu; z pewnością nie przekroczyła jeszcze dwudziestego roku życia, podczas gdy jej partner mógł dobiegać czterdziestki.

– Nie chcesz chyba…? – Niewypowiedziane pytanie zawisło między nimi, gdy Leon zamilkł skonsternowany.

– Ależ chcę, mój mały. Chcę – odpowiedziała Luiza, nie czekając, aż dokończy. Gęsty dywan zagłuszał ich kroki, gdy hotelowym korytarzem prowadziła go pod rękę.

– Nie ma mowy! – warknął, szarpiąc się, by przystanęła. – Nie zabiję ich.

Wampirzyca roześmiała się drwiąco.

– A kto mówi o zabijaniu?

– Nie zabijesz ich?

– Mój drogi chłopcze – zaczęła protekcjonalnie, przyklejając ironiczny uśmiech do sercowatych usteczek. – A ty zabiłeś swoją dziwkę?

– Nie! Cholera, oczywiście, że nie!

– Widzisz? Nikt nie zabija krowy, jeśli chce się napić mleka. To ze wszech miar nieekonomiczne. – Rzuciła mu drwiące spojrzenie. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Westchnęła niczym strapiona matka niedoedukowanego potomka.

Para przed nimi właśnie podeszła do drzwi swojego pokoju, a mężczyzna wyciągnął klucz z kieszeni.

– Przepraszam państwa… – Stając za nimi, Luiza zaćwierkała słodkim, zwodniczym głosem, który przed chwilą z takim powodzeniem ćwiczyła na kelnerze Franciszku.

Obejrzeli się i to wystarczyło. Hipnotyczne spojrzenie jej srebrzystych oczu zawładnęło uwagą obojga, a zniewalający głos załatwił resztę. Gdy zamknęły się za nimi drzwi luksusowego apartamentu, Luiza oplotła ramiona wokół szyi mężczyzny i wskazując ręką kobietę, rzuciła w kierunku Leona:

– Jest twoja. Pożyw się, a potem możesz się zabawić. Głód seksu jest tak samo nieznośny jak głód krwi. Możesz się nie krępować.

– A jeśli zrobię jej dziecko? – Nagła obawa została wyartykułowana, nim jeszcze Leon zdał sobie sprawę, że to nieobyczajne pytanie.

– Nie możemy mieć dzieci, głuptasie – zaśmiała się Luiza, jednocześnie powolnym ruchem rozpinając śnieżnobiałą koszulę mężczyzny.

Leon nie bawił się w rozbieranki. Nie teraz. Tłumiony od dawna głód przedarł się wreszcie, uwalniając spod jego kontroli i nie było już od tego odwrotu. W jednej chwili zanurzył kły w szyi kobiety.

– Nie zabrudź sukienki. – Usłyszał upominający głos Luizy. – Jeżeli chcesz przetrwać, nie zostawiaj po sobie śladów.

Wreszcie pił. Nie wodę – krew. Łapczywie, dużymi haustami. I choć zapach kobiecego ciała tłumiła intensywna woń perfum, nie zwracał na to uwagi. Najważniejsze, że z każdym łykiem głód przygasał. Ale pod gasnącym pierwotnym pragnieniem rodziła się żądza. Wiotkie ciało dziewczyny chwiało się w jego ramionach, a jej twarz miała błogi, niemal otępiały wyraz.

– Docuć ją.

– Co?

– Docuć ją. Przywróć ją do stanu używalności. Chyba nie zamierzasz kochać się z takim warzywem?

– Jezu – jęknął Leon, spoglądając na leżącą w jego objęciach istotę.

– Czy…? Czy ja… ją…

Słodki śmiech Luizy znów rozproszył jego niepewność.

– Nie, głuptasie. Ludzie tak reagują na nasze pożywianie. Z każdym łykiem narasta błogostan, który odbiera im poczucie rzeczywistości i sprawia, że stają się bezwolni. Uzależniają się od nas i naszego pragnienia.

– I co teraz?

– Boooże. Jak ty sobie dałeś radę z tą dziwką? Czy ona nadal tkwi w niepamięci?

– Nie. Nie wiem, jak tego dokonałem, ale… nie.

– No widzisz, to teraz zrób to samo. – Wampirzyca wzruszyła ramionami. – Słowa, mój drogi, słowa. Magiczne narzędzie, które może zdziałać cuda. Cokolwiek powiesz, zasugerujesz… to osiągniesz. I pamiętaj… – puściła do niego oko – hipnotyzujący ton.

Leon pochylił się, wyszeptał kilka kojących słów, a wtedy dziewczyna uniosła głowę i spoglądając na niego maślanym wzrokiem, chwyciła go za rękę, kierując się do sypialni.

– Wybaczysz nam na chwilę? – rzucił w kierunku Luizy z figlarnym grymasem na urodziwej twarzy. Tym razem on puścił oczko, a wampirza piękność zaśmiała się, rozbawiona.

– Ależ oczywiście, mój drogi. Ja mam swoją zabawkę.

Gdy tylko zamknęły się drzwi sypialni, Leon rzucił kobietę na łóżko, a ta zachichotała wyraźnie podekscytowana.

– Ty brutalu – wymruczała zalotnie.

Dziewczyna leżała wyraźnie chętna, krótkie blond włosy w modnych falach rozwichrzyły się lekko, oplatając jej drobną buzię. Wydęła zalotnie krwistoczerwone usta i spoglądała wyzywająco. Ciemnoniebieskie oczy Leona zaczęły się wysrebrzać, a ostre kły znów dokuczliwie swędziały. Podszedł do niej, przyciągnął do siebie, a potem rozchylił jej kolana i nie bawiąc się w gry wstępne, jednym ruchem rozerwał sukienkę i zdarł z niej bieliznę. Zaraz potem opadły jego spodnie. Zaskoczona jego determinacją kobieta chichotała prowokująco. Była wilgotna, gdy zbliżył do niej prężącego się członka. Po ostatnim razie z niechlujną dziwką wiedział, że jego męskość w cudowny sposób nabrała tężyzny. Nie przejmował się tym wtedy, w końcu dziwka z pewnością spotkała się z niejednym „cudem” natury, ale czy ta drobna istotka będzie w stanie przyjąć go do swego ciała? Pochylił się nad nią, a ona jęknęła rozochocona i zapraszając go, rozwarła uda szeroko.

– Jesteś piękny – wyszeptała. Uniosła się, zaplotła ręce na jego karku i przyciągnęła do siebie.

Nie potrzebował większej zachęty.

Krzyknęła i mocno zacisnęła powieki, kiedy Leon naparł na nią z całą siłą swego pożądania. Wtedy zamarł na moment, po czym powoli zaczął się z niej wysuwać. Jej łono było równie delikatne i drobne jak ona cała, ale przez to jakże podniecające. Kobieta nie była aktywna, najwyraźniej grę miłosną postrzegała jako akt całkowitego poddania. Leżała z zamkniętymi oczami i szeroko rozwartymi udami, oczekując, że on będzie aktywny za nich oboje. Nie zawiódł jej. Wchodził w nią i wychodził za każdym razem z większą determinacją, szybko zmierzając do zaspokojenia. Pojękiwała pod nim i nawet kilka razy podążyła za nim biodrami, by po chwili opaść w bezruchu i zamilknąć.

– Nie opieraj się swym potrzebom – wyszeptał Leon hipnotycznie. – Rozkoszuj się mną. Rozkoszuj się tą chwilą. Podąż za mną.

Podążyła. Uniosła biodra, ręce nagle zaczęły błądzić po jego ciele, wdzierając się pod koszulę. Wbijała w niego paznokcie, głaskała, wiła się pod nim, jęczała, sapała i wzdychała. I tak jak jej nakazał, rozkoszowała się nim. Ten taniec miłości nie trwał długo – nie trzeba było wiele, by Leon wybuchł w ostatecznym akcie spełnienia. Dziewczyna też była na krawędzi orgazmu. Gdy on z dzikością pompował w nią swe nasienie, ona podążając za tym szaleństwem i rozlewającym się w niej gorącem, doszła równie intensywnie.

Leżał na niej, a ona gładziła jego plecy, gdy tymczasem jej usta delikatnie muskały jego szyję.

– Jesteś piękny – powtórzyła.

Boże – jęknęła oszołomiona dusza Leona. Taka kobieta… Śliczna, delikatna, zmysłowa… kobieta, jaka do tej pory była poza zasięgiem jego marzeń, leżała teraz pod nim i rozkoszowała się tym, co przed chwilą przeżyli. To nie może być takie proste. Gdzieś musi być haczyk. Pokręcił głową i osunął się na bok. Wyswobodzona spod jego ciężaru dziewczyna wspięła się wyżej na łóżku, ułożyła na atłasowych poduszkach i spoglądała na Leona mętnym wzrokiem i z dziwnym wyrazem twarzy.

Delikatne pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia, a zaraz potem w progu sypialni stanęła Luiza. Rzutem oka ogarnęła sytuację i posłała Leonowi porozumiewawcze spojrzenie.

– Zbieramy się, mały – zakomunikowała tonem nieprzyjmującym sprzeciwu. – Zostań tu, kochanie – rzuciła do dziewczyny i wróciła do salonu, by po chwili pojawić się znów, z półnagim, otępiałym mężczyzną na rękach.

Leon zerwał się, chcąc jej pomóc, ale tylko uśmiechnęła się filuternie i ułożyła mężczyznę koło kobiety, a potem pochyliła się i wyszeptała im coś do ucha. Szeptała tak cicho, że nawet wyostrzony słuch Leona nie był w stanie jej zrozumieć.

– Chodź – nakazała, rzucając mu ubranie.

– Ale co teraz? – Leon nie ukrywał niepokoju, gdy opuszczali hotelowy apartament.

– O co ci chodzi?

– Co, gdy się ockną?

– Aaa, to. Nic, mój mały. Gdy się jutro obudzą, będą sobie bliżsi, a ona będzie wręcz w nim rozkochana. Zachowają pamięć tej szalonej nocy, ale nas nie będzie w ich świadomości. Rozumiesz? Wszystko to, co zdarzyło się dziś w tym pokoju, zdarzyło się między nimi. To on dał jej tę niesamowitą rozkosz, a ona była tą nieokiełznaną, pełną pasji niewiastą, która z żarem i namiętnością oddawała mu swoje ciało. Tylko nas nie będzie w ich świadomości – powtórzyła.

– Czyli… spełniliśmy dobry uczynek? – zadrwił Leon.

– Pewnie, że tak. A swoją drogą niezły z ciebie ogier – zachichotała Luiza.

– Matko! Słyszałaś? Wszystko?

Znów zaśmiała się, nie odpowiedziawszy, po czym chwyciła go pod rękę.

Wyszedłszy z hotelu, ruszyli w stronę Powązek. Niejasne przeczucie tliło się w podświadomości Leona, ale nie chciał wyprzedzać faktów. Szedł więc milczący, gdy świt zmagał się z mijającą nocą, jakkolwiek w porannej mgle listopadowego chłodu zdawał się mało przekonujący.

– Grobowiec? Nie ma mowy! – Leon najeżył się, gdy stanęli przed posępną budowlą wspartą na dwóch marmurowych kolumnach.

– To jedyna rodowa posiadłość, jaka mi pozostała – zadrwiła Luiza, ale w jej głosie pobrzmiewał smutek.

Istotnie – wielkie, złocone litery nad ciężkimi, kutymi drzwiami dowodziły, że grobowiec jest własnością rodziny Reckich.

– Jasny gwint – syknął niezadowolony i niespiesznie wszedł do środka, choć zważywszy na ścielący się nad cmentarzem brzask, nie miał wielkiego wyboru.

Pomijając ukryty za gobelinową kotarą szpaler trumien pod jedną ze ścian, wnętrze, ku zaskoczeniu Leona, przypominało luksusowy buduar. Wielkie, kute łoże, stojąc centralnie na środku, wypełniało lwią część grobowca. Zasłane różową pościelą, wraz z muślinowymi firankami i kosztownymi obrazami dawało ułudę mieszkania. Do tego ozdobna szafa, wielkie lustro w złoconej ramie i stylowe kandelabry w prostokątnych niszach.

– Grobowa ciemność – zadrwił Leon, gdy zamknięcie drzwi sprawiło, iż otoczył ich nieprzenikniony mrok.

Luiza zaczęła zapalać świece, a on postąpił za nią, bo ozdobne świeczniki przykuły jego uwagę. Tak jak przypuszczał – dziewiętnastowieczne kandelabry z paryskiej pracowni Thomire’a. Aż jęknął. Nie pochodził z wierzchołka elit i takie cacka nigdy nie zagościłyby w jego domu, ale młody złodziejaszek znał się na luksusowych drobiazgach. Te precjoza z pewnością nie uszłyby jego uwadze nawet w tak nietypowym miejscu jak wnętrze grobowca. To profanacja. Powinny zdobić pałace, a nie tkwić zapomniane na powązkowskim cmentarzu – gderała złodziejska dusza. Ale z drugiej strony to ponure miejsce było domem Luizy. Od jak dawna zamieszkiwała grobowiec? I ile lat miała ta niewiasta tak doskonale obeznana ze swoją odmiennością i światem, w którym żyła? Choć szczerze był ciekaw, nie miał odwagi spytać.

– Nie boisz się, że mogą chcieć tu kogoś pochować? – spytał w nadziei, że dowie się o niej czegoś więcej.

– Nie – odpowiedziała Luiza zdecydowanie. – Jestem ostatnia z rodu Reckich. Byłam jedynaczką. Nim zdążyłam urodzić potomka, zostałam przemieniona. Jestem też ostatnią osobą, którą tu pochowano. Gdy się ocknęłam, leżałam właśnie w tym grobowcu, więc pomyślałam „dlaczego nie?”. Od tego momentu to jest mój dom. Nie sądzisz, że to doskonałe miejsce, aby wieść w nim pośmiertną egzystencję? – ironizowała.

– Obudziłaś się w grobowcu?! Matko, to musiało być straszne. Myślałem, że ten, który mi to zrobił, był potworem, ale twój był jeszcze gorszy. Ja obudziłem się sponiewierany w bramie… ty zostałaś pochowana. To potworne.

– Nie do końca. – Luiza uśmiechnęła się enigmatycznie i rozpostarłszy ręce, opadła na różowe poduchy gęsto zaściełające wielkie łoże. Utkwiła wzrok w niskim sklepieniu grobowca. – Mój stwórca czekał tu na mnie, gdy się ocknęłam, a potem przeprowadził mnie przez wszystkie tajniki Mrocznego Świata. Do dziś mamy ze sobą kontakt… sporadyczny, ale jednak. – Uniosła się, wsparła na łokciach i wpatrywała w Leona, który wciąż stał niepewnie pod ścianą, nieopodal niszy z kandelabrem.

– Czekał na ciebie? – Leon nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. – To dlaczego mój mnie porzucił?

– Cóż, czasem tak się zdarza – odparła zdawkowo. – A teraz skończmy już to gadanie. Pamiętaj, mały, sen jest równie ważny jak krew, nie można z niego rezygnować.

Odgarnęła różową kołdrę, wstała i zsunęła z siebie sukienkę, ukazując nagie ciało. Leon osłupiał porażony jej brakiem skrępowania, gdy tymczasem Luiza usiadła na łóżku i wskazała miejsce po drugiej stronie.

– No dalej – skarciła go głosem rozdrażnionej rodzicielki. – Na co czekasz? Kładź się.

Skoro tego od niego oczekiwała? Niepewnie zdjął ubranie i przysłaniając swoje atrybuty, wślizgnął się pod jedwabną pościel. Zasnęli momentalnie, a gdy się obudził, Luizy nie było obok niego. Nie było jej też w grobowcu. Porzuciła go? Niemożliwe. Przecież to jej dom – tłumaczył sobie. Wstał, odświeżył się w stojącej na kutym stojaku misce i ubrał samodziałowe spodnie, a potem podszedł do gobelinowej kotary i odsłonił rząd ciasno upchanych trumien.

Sześć zionęło stęchłym odorem śmierci. Matko! Skręcił się z obrzydzeniem. Nigdy dotąd nie zastanawiał się, jaką woń roztacza śmierć. Nawet wtedy, gdy matka i siostra leżały w domu na marach, a okoliczne baby odprawiały konieczne modły.

Powoli przesuwał się wzdłuż trumien, odczytując napisy na zaśniedziałych tabliczkach. Ostatnia zdawała się całkiem nowa. Luiza z Reckich Konstantyniecka 1802 – 1821 – odczytał złotą tabliczkę na pokrywie.

– Jesteś wścibski, mój chłopcze. – Usłyszał za plecami.

O, psiakrew! Nawet się nie zorientował, że wróciła. Dociekanie prawdy o niej pochłonęło go tak bardzo, że wyłączył czujność. Błąd.

Obrócił się powoli, spojrzał na nią zmieszany i wtedy dostrzegł ludzkie ciało bezwładnie zwisające pod jej ramieniem. Żywe, aczkolwiek całkiem bezwolne. Wampirzyca rozluźniła uścisk i wątły, niechlujny staruszek osunął się na podłogę.

– Nie mamy dziś czasu na wykwintny posiłek – skwitowała, widząc zaskoczenie malujące się na twarzy Leona.

– A ty już jadłaś?

– Oczywiście. Właśnie przynoszę ci resztki z mojego stołu. – Luiza zaśmiała się ironicznie. – No dalej, Leonie Adamski, nie ociągaj się. – Wskazała ręką leżącego starca i uniosła znacząco brew.

Leon wciągnął zapach świeżej krwi, sączącej się z niewielkich ranek na szyi mężczyzny, a instynkt drapieżcy zrobił resztę – kły wyskoczyły, oczy błysnęły srebrem. Podszedł do starca, przykucnął, chwycił ciało i wgryzł się błyskawicznie. Ssał długimi, łapczywymi pociągnięciami, pomrukując i posapując. Ocknął się z głodowego amoku, gdy silne ramię pociągnęło go w tył.

– Dość! – rozkazała energicznie Luiza. – On więcej nie przeżyje. Dwa żywienia, to bardzo wyczerpujące dla jednego człowieka. Zwłaszcza tak starego. Nie chcesz go chyba zabić?

– Nie! Oczywiście, że nie. – Naćpany krwią, z mętnym spojrzeniem, Leon uniósł się z kolan, kciukiem otarł z warg ostatnie krople, a potem włożył palec do ust i wyssał do czysta.

Nie zważając na młodego wampira, Luiza chwyciła bezwolne ciało żywiciela i szepcząc mu coś do ucha, wyniosła mężczyznę na zewnątrz. Nim Leon otrząsnął się z tej kuriozalnej sytuacji, filigranowa piękność była już z powrotem.

Wcześniej jej niespodziewane pojawienie i nagły atak głodu wywołany zapachem świeżej krwi przyćmiły jego zmysły. Teraz, patrząc na nią, czuł, jak narasta w nim kolejne, równie intensywne pragnienie.

Luiza stała przed Leonem w zwiewnej sukience w pastelową łączkę, która zdecydowanie nie przystawała do listopadowego wieczoru i wnętrza grobowca. Matko! – sapnęło wygłodniałe libido chłopaka. Czy nieodczuwanie chłodu było cechą gatunku, czy tylko ich dwoje palił żar? Podeszła do niego i przeciągnęła czerwonym paznokciem po jego nagiej piersi. Zadrżał. A potem...

Kochali się długo, intensywnie, żarliwie. Luiza była namiętna… szalenie – po prostu mistrzyni w tej grze. Cóż, miała wiek na doskonalenie sztuki kochania. On nie miał doświadczenia – zaledwie dwadzieścia cztery ludzkie lata to słaba karta przetargowa, niemniej wyobraźnią i determinacją nadrabiał techniczne braki. Lubił być najlepszy. Zawsze. We wszystkim. Więc i teraz będzie co najmniej dobry. Ile czasu się kochali? Nieważne, dość, że po wszystkim Leon był absolutnie i niewyobrażalnie usatysfakcjonowany. Ona też była. Gdy po wielokrotnym spełnieniu ogarnęło ich krańcowe wyczerpanie, zasnęli objęci.

Jak długo spali? Leon tracił orientację w czasie. Świat wyglądał zawsze tak samo – gdy się kładł i gdy się budził. Permanentna ciemność była denerwująca. Jak w takich warunkach nie stracić rozeznania? Pozbierał się jednak, gotów, by stawić czoła kolejnej nocy swego nowego „życia”.

– Chodź – zakomenderowała Luiza, rzucając mu płaszcz, gdy włożył spodnie i koszulę.

Psiakrew! Czyżby słowo „chodź” należało do jej ulubionych? – grymasił w duchu. Znali się zaledwie chwilę, a już usłyszał je chyba ze sto razy.

– Jednak łowy? – dociekał.

– Nie mamy czasu, Leon. Musimy wrócić przed świtem – ponaglała.

– Ale dokąd idziemy?

– Chodź, zobaczysz. Wszystko wyjaśni się na miejscu. – Nie czekając, wyszła, a on za nią.

Brnęli przez spowite wilgotną mgłą cmentarne alejki. Dokąd? Odnosił wrażenie, że do odległego krańca nekropolii. Wokół rozpościerała się ciemność i grobowa cisza, która, jak na ironię, nie była tylko przenośnią. Nawet zimne światło księżyca zdawało się omijać tę nieprzyjazną niwę.

Przeszywający dreszcz wstrząsnął wciąż ludzko wrażliwym Leonem, gdy Luiza stanęła przed zmurszałym, trzystanowiskowym nagrobkiem i energicznie zapukała w granitową płytę. Nie czekali długo. Płyta odsunęła się, ukazując szeroki właz do podziemi, u szczytu którego stał wysoki mężczyzna w liberii kamerdynera. Wampir – przemknęło Leonowi przez myśl. Zaskakująco łatwo potrafił to wyczuć, ale z drugiej strony czym innym mógłby być… zombie? Cień kpiarskiego uśmieszku na ułamek chwili zagościł na młodzieńczym obliczu złodziejaszka.

Szerokie schody prowadziły tak głęboko, że nie sposób było dostrzec końca tych katakumb. Mężczyzna rzucił na nich okiem, a potem bez słowa obrócił się i ruszył w dół. Milcząc, poszli za nim.

Szli mrocznym tunelem oświetlanym jedynie niesioną przez wampira pochodnią. Gdy ciemny korytarz zmienił się w obszerny hol pokryty starymi freskami oświetlony równie zbytkownymi kandelabrami jak te w skromnej „posiadłości” Luizy, Leon przysiągłby, że są daleko poza granicami Powązek. Wtedy kamerdyner zatrzymał się, gestem ręki nakazał im czekać i zniknął za dwuskrzydłowymi drzwiami, by po chwili zaprosić ich do środka.

Leon przekroczył próg i zamarł. Był w najprawdziwszej sali tronowej z wielkim złoconym tronem na środku ogromnego podestu u szczytu pełnej przepychu komnaty. Na tym tronie siedział wysoki, kościsty mężczyzna w nienagannym stroju, z półdługimi włosami spiętymi w krótki kucyk. Miał w sobie jakąś moc… jakąś charyzmę, która sprawiała, że Leon chciał się skulić poddańczo. Wampirzy król – zawyrokował młody wampir, choć żaden z atrybutów monarszych nie zdobił królewskiej osoby. Nie miał korony, berła, jabłka czy nawet płaszcza obszytego sobolowym futrem, a mimo to tak silnie emanował potęgą władzy, że Leon zadrżał pod jego spojrzeniem.

– Wasza Wysokość… – Luiza skłoniła się nisko u podnóża podestu.

Leon też się pokłonił, stając tuż za nią. Po co go tu przyprowadziła? Mogli spokojnie egzystować w jej grobowcu, a gdyby go nie zechciała, wróciłby na swój stryszek i wtedy rozważył co dalej. Ale nie, ona musiała go tu przyciągnąć. Dlaczego?

– Witaj, Luizo. Nie zgłaszałaś chęci zostania stwórcą. – Król spojrzał na Leona; głos miał niski, ochrypły, a w jego tonie pobrzmiewała przygana.

– To nie ja go stworzyłam.

Jeśli do tej pory oblicze monarchy było nijakie, raczej znudzone, teraz przybrało zdecydowanie wrogi wyraz, a w piwnych oczach błysnęła srebrzysta wściekłość. Leon spoglądał niepewnie. Dlaczego król zionął nienawiścią, nim zdążył go poznać?

– Skąd więc go wzięłaś? – syknął po chwili monarcha z jawną niechęcią.

– Znalazłam go na ulicy. Tak po prostu – tłumaczyła bez lęku, choć ze skruchą.

– Na ulicy?

– Tak, Wasza Wysokość.

– Mamy więc szaleńca.

– Na to wygląda.

– Ty! – Król wskazał na Leona kościstym palcem. – Jak cię zwą?

– Nazywam się Leon Adamski.

Władca przez chwilę szacował nowy nabytek wnikliwym spojrzeniem. W jego oczach wciąż żarzyła się wściekłość, a pod nią coś jeszcze. Co? Leon nie potrafił określić, niemniej wzrok monarchy był niepokojący.

– A więc, Leonie Adamski… – zaczął w końcu protekcjonalnym tonem. – Masz trzy dni na opuszczenie mojego królestwa. Jeżeli po tym czasie nadal będziesz zamieszkiwał moje terytorium, zginiesz.

– Co?!

– Audiencja skończona – rzucił od niechcenia wampirzy król, jakby wykrzyczane w niekontrolowanym odruchu pytanie Leona nigdy nie padło.

Luiza szarpnęła chłopaka za rękę, dygnęła pospiesznie i pociągnęła go w stronę drzwi. Wyszli, nie zwlekając, tą samą drogą, którą przyszli.

Nim dotarli do grobowca Reckich, zaczęło świtać.

– Ale powiedz mi, o co chodzi. Luiza…? – domagał się Leon.

– Nie mogę. Wybacz. Nie mogę. Nie mogę ci już pomóc. Właściwie nie wiem nawet, kto by mógł. – Sprawiała wrażenie zdruzgotanej.

– Dobra, odejdę, ale powiedz mi chociaż dokąd. Dokąd odchodzą tacy wygnańcy jak ja?

Spoglądał na nią załzawionymi oczami. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Dwa, może trzy dni temu cały jego świat wywrócił się do góry nogami i gdy sądził, że nic gorszego nie może go spotkać, że stanie się wampirem to najgorsze, co mogło mu się przytrafić, jego egzystencja znów legła w gruzach. Teraz był nie tylko wampirem – był wampirem wygnanym. Co to oznaczało? Przecież dopiero stawiał pierwsze kroki w tym ponurym świecie, ktoś powinien mu pomóc, otoczyć opieką, jak wampir, który przemienił Luizę. Dlaczego jego stwórca go porzucił?

Zaczął się zbierać do wyjścia.

– Leon, zaczekaj. Nie możesz teraz wyjść! Słońce jest dla nas niebezpieczne.

– Tak?! To co ja mam ze sobą zrobić? – W jego głosie słychać było rozgoryczenie.

– Zostań i prześpij się. Masz trzy dni, a sen jest dla…

– …nas równie ważny jak krew – wszedł jej w słowo. – Wiem, już to mówiłaś.

– No więc nie zapominaj o tym. Jutro zastanowimy się, co możesz ze sobą zrobić. A teraz chodź. – Odchyliła kołdrę.

Kiedy się obudził, Luiza stała w progu, trzymając w objęciach znanego mu staruszka.

– Matko! – jęknął. – Masz go na etacie?

Zaśmiała się.

– Można tak powiedzieć. Pamiętasz, jak mówiłam, że nie zabija się krowy, gdy chcesz od niej tylko mleka?

Przytaknął skinieniem głowy.

– No widzisz. To wiesz, że tę samą krowę można wydoić wiele razy.

– Taka twoja mała hodowla? – ironizował.

– Dobre spostrzeżenie – odparła, gdy tymczasem Leon pochylał się nad leżącym mężczyzną. – Dbam o niego, pilnuję, żeby miał dach nad głową i dobrze się odżywiał. Nie ma na świecie nikogo poza mną.

– Filantropka z ciebie – zadrwił Leon. – A czy ten nieszczęśnik ma świadomość, że o niego… dbasz? – Z naciskiem podkreślił ostatnie słowo.

– Że ja o niego dbam… tak. Że on dba o mnie… już nie. Ale przecież ja go nie krzywdzę. A poza tym on jest takim moim wyjściem awaryjnym. Wierz mi, że dużo bardziej wolę się stołować w Bristolu czy Europejskim.

– No pewnie. Smakowite kąski zakrapiane szampanem. Jest różnica.

– Jest, ale z tym szampanem to tylko pozory dla ludzkiej obsługi. Nie możemy pić nic poza wodą. Wszystko inne jest trujące. Jeśli chcesz się napić alkoholu, to pożyw się z pijaka, alkohol we krwi dawcy nie jest dla nas niebezpieczny.

– Dobrze wiedzieć.

Wyprany z życiodajnej krwi staruszek leżał wiotki na podłodze z wyrazem bezgranicznej błogości na pooranej zmarszczkami twarzy, a Leon oblizywał usta. Przestało mu przeszkadzać, że mężczyzna nie jest pokarmowym delikatesem. Skoro dawca był pod stałym nadzorem Luizy, spoglądał na niego łaskawszym okiem.

Luiza podeszła do rozanielonego dziadka, szepnęła kilka słów, a potem zniknęła za drzwiami grobowca, by chwilę później powrócić bez niego. Wyglądała apetycznie ze zmierzwioną wiatrem fryzurką, karminowymi usteczkami i błyskiem w oku. A gdy rzuciła mu wyzywające spojrzenie, bujna męskość drgnęła ochoczo.

Choć Leon sądził, że w świetle dramatycznie rysującej się przyszłości seks nie będzie na szczycie jego potrzeb, mylił się… zdecydowanie. Kochali się równie długo i żarliwie jak poprzednio, a potem opadli na łóżko wyczerpani.

– Myślałem, że zostanę z tobą – szepnął, objąwszy ją czule.

– Co? – Nie ukrywała zaskoczenia. – Ale kiedy?

– Zanim wpadłaś na ten szalony pomysł, żeby mnie zawlec do tego dziwacznego króla.

– Nie drwij, Leon – skarciła go. – To potężny król. A o tym, żeby być ze mną, zapomnij. Nie łączymy się w pary, a jeśli jesteśmy bardzo zdesperowani, by kogoś mieć, stwarzamy sobie partnerów i kształtujemy ich pod siebie. Stary wampir jest niereformowalny – stwierdziła. – Nie da się z nim stworzyć udanego związku, a my egzystujemy długo, więc nie ryzykujemy wątpliwych więzi.

– Ale ja jestem nowy, można powiedzieć… jak z igły zdjęty – zaśmiał się Leon cierpko.

– Tak, być może, ale teraz nie ma to już znaczenia. Teraz powinieneś główkować, jak przetrwać.

– Boże, dziewczyno! Ja nie wiem, jak przeżyć kolejną noc, a ty mówisz o przetrwaniu?!

– Wiesz, doskonale wiesz – upewniła go. – Świetnie sobie radzisz i przetrwasz, jestem tego pewna, trzeba tylko pomyśleć gdzie.

– Luiza… – Leon był zaskakująco spokojny. – Ja nawet nie wiem, jak daleko sięgają granice tego królestwa, skąd więc mam mieć pewność, że opuściłem jego terytorium? A co potem? Jak przejdę granicę… też ktoś będzie na mnie dybał, bo stanąłem na jego ziemi? Boże! To obłęd – jęknął załamany.

– Pomogę ci, tylko daj pomyśleć.

Wstała i zaczęła szykować się do wyjścia. Leon siedział na łóżku nakryty kołdrą i patrzył, jak kobieta misternie układa włosy, maluje oczy i karminową pomadką pokrywa zmysłowe usta.

– Zostań tu – rzuciła, wkładając białe futerko na elegancką sukienkę i wyszła.

Został. Dokąd miałby pójść? Luiza była jego jedynym oparciem. Może wyglądała na osóbkę, która dopiero wkracza w dorosłość, ale od lat egzystowała w Mrocznym Świecie i w przeciwieństwie do niego znała ten świat i wiedziała, jak się w nim poruszać. Leon, choć nie w ciemię bity, był jedynie młodym mężczyzną z warszawskiej Pragi – złodziejaszkiem, który miał chrapkę na lepsze życie. Ten nowy świat był mu obcy. Ale przetrwa. Nie podda się. Raz już wylądował na dnie i ulica go przygarnęła, teraz też sobie poradzi. Musi.

Zaczynało świtać, gdy drzwi grobowca rozwarły się z impetem, a w progu stanęła podekscytowana Luiza. Leon patrzył, jak zdejmuje futerko i odwiesza je do szafy.

– Mam dobre wieści – oznajmiła. Podeszła do łóżka i siadając, obdarzyła go promiennym uśmiechem.

– Mogę zostać? – ożywił się.

– Nie, ale wiem, dokąd cię wysłać. Królestwo Ziem Zachodnich – zakomunikowała tryumfalnie.

Że co?! Oczy Leona otwarły się szeroko niczym nenufary o świcie. Równie dobrze mogła rzucić „księżyc” albo jakieś inne absurdalne hasło.

– O czym ty mówisz, Luiza?

– Chwalimir cię przygarnie. Jest starym, mądrym wampirem – mówiła, jakby nie słysząc pytania. – Jest starszy od Bartłomieja o dobrych kilkaset lat. Podobno daje szanse wszystkim, nim ich przekreśli. Tam powinieneś znaleźć dla siebie miejsce bez podejmowania walki.

– Bez czego?!

– Bez walki. Leonie, nasz świat jest bezwzględny, nie ma w nim miejsca na dwuznaczne sytuacje. Jeśli Bartłomiej cię wypędził, to tylko wyzywając go do bezpośredniej konfrontacji, mógłbyś wywalczyć sobie możliwość pozostania. Wampiry są agresywne, nieprzewidywalne, nieobliczalne i często tylko walka jest sposobem na rozstrzygnięcie kwestii spornych.

– Coś jak średniowieczni rycerze?

– Dokładnie. Zwycięża ten, który przeżyje.

To nie może się dziać naprawdę. To koszmarny sen, a ja się za chwilę obudzę i będę się z niego śmiać.

– Teraz się wyśpimy, a jutro, z pierwszym huknięciem sowy, ruszamy – zdecydowała, wślizgując się pod kołdrę.

***

– Luiza. Ciekawe, co się z nią dzieje.

– Co mówisz? – Chwalimir uniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na Leona.

– Co?

– Coś mruczałeś. O co chodziło?

– A, nie. Nic. Tak, po prostu głośno myślałem.

– Głośno myślałeś? A cóż jest tak intrygującego, że myślisz na głos?

– Luiza. Pamiętasz Luizę?

– Hrabina Luiza z Reckich Konstantyniecka. Faktycznie… intrygująca osóbka.

– Tak. Dzięki niej przetrwałem. Dzięki niej i dzięki tobie. Gdybyś mnie wtedy nie przygarnął, nie wiem, co by się ze mną stało.

– To co z większością samorodków. Osamotnienie, nieprzystosowanie, szaleństwo, żądza krwi, a w końcu łowcy albo ktoś z nas, kto sprzątnąłby ten bałagan, nim łowcy wkroczyliby na nasz teren.

– Smutna perspektywa.

– Luiza cię przed tym ustrzegła. Miałeś ogromne szczęście, trafiając na nią.

– Wiem i myślałem, że coś z tego będzie. Że skoro mogłem tu zostać, to ona zostanie ze mną. A wiesz, co mi powiedziała, gdy już było jasne, że znalazłem tu dom? „Miło było cię poznać, Leonie Adamski”. Wyobrażasz sobie?! Miło było cię poznać, Leonie Adamski. – Głos Młodego trącił sarkazmem. – To wszystko.

– Nie maaarudź – zganił go Chwalimir. – I tak miałeś cholerne szczęście. Ktoś tam na górze musi nad tobą czuwać, Młody. – Dźgając palcem w niebo, obdarzył pupila szczerym uśmiechem.

Leon się zamyślił. Teraz, poznawszy Mroczny Świat, wiedział, że Luiza nie mogła ukrywać go w swym cmentarnym buduarze przez wieczność. Z perspektywy lat rozumiał też, że podjęła wówczas słuszną decyzję. Niestety zrobiła to za nich oboje, sprawiając, że poczuł się zdradzony, dlatego do dziś rysa ta połyskiwała na jego duszy, jeśli tylko jej na to pozwalał.

– Wiesz może, co się z nią dzieje? – spytał.

– Podobno poderwała jakiegoś włoskiego księcia i zrobiła z niego swojego partnera.

– Włoski książę… – Leon zaśmiał się pod nosem. – No tak, podrzędny złodziejaszek z warszawskiej Pragi nie przystawał do jej upodobań.

Monarcha spojrzał na rozpartego w fotelu mężczyznę; czyżby jego protegowany robił się sentymentalny? Zawsze wesoły i bezpretensjonalny, niewątpliwie był z nich wszystkich najbardziej skłonny do człowieczych zachowań, a jeśli tak, to tęsknota za ludzką stabilizacją była tylko kwestią czasu. Może właśnie nadszedł ten czas?

Jednak Chwalimir był w błędzie – Leon nie tęsknił za stabilizacją, nie tęsknił za więzią. Był samotnikiem. Od zawsze. Przeznaczenie, zbieg okoliczności, a może przewrotna fortuna losu tak kierowała jego życiem, że zawsze był sam. Najpierw opuścił go ojciec, krótko po nim matka i siostra, więc nie znał ciepła i kojących ramion przywiązania. Szybko nauczył się żyć bez nich. Nie potrzebował ich nawet wtedy, gdy spotkał Luizę. Teraz też nie. Przyjaźń Chwalimira, Bogusława i Marka w zupełności mu wystarczały. A właśnie… Bogusław. Ciekawe, co u niego. Odkąd zaszył się w borze, nie było z nim kontaktu. Trzeba będzie się tam wybrać.

Rozdział 2

Prowadząc czarną Q-siódemkę, Leon zmierzał w stronę Poznania. Właśnie opuścił gościnne domostwo Bogusława i jedynie nieunikniony świt go ponaglał.

Ciemną szosę oświetlały samochodowe reflektory, niebo było gwieździste, a rosnący na pełnię księżyc wróżył piękną pogodę. Poza jadącym niespiesznie autem nic nie zakłócało senności nocy, aczkolwiek spokojna jazda kłóciła się z żywiołową osobowością Młodego i dynamicznym duchem Audi. Rytmiczne „We Will Rock You” Queenu donośnie rozbrzmiewając z głośników, sprawiło, że Leon zaczął miarowo postukiwać palcami o kierownicę w takt powtarzalnych dźwięków. Młody wampir westchnął, patrząc z zachwytem w granatową głębię nieba, którą rozświetlały setki migoczących drobinek i niczym diamenty na delikatnej tkaninie przykuwały wzrok, połyskując kusząco. Uśmiechnął się enigmatycznie – diamenty i wykwintna pokusa były mu wyjątkowo bliskie. Odkąd sięgał pamięcią, błyskotki pociągały go jak nic innego; dla dziecka zrodzonego w skrajnej nędzy były niekwestionowanym symbolem lepszego świata. Kosztowności też określiły jego los, gdy zaatakował go wampir-szaleniec, a dziś, jako właścicielowi sieci jubilerskiej „Adamski Bijoux”, zapewniały luksus.

Kiedy, zakotwiczywszy w królestwie Ziem Zachodnich, poczuł się bezpiecznie, decyzja o pozostaniu w branży i rozwinięciu biznesowych skrzydeł okazała się strzałem w dziesiątkę. Dziś jego manufaktury i salony jubilerskie przynosiły krociowe dochody, a stylizowane logo „AB” widniało w większości galerii w kraju, Europie, a nawet za oceanem. Zgromadzony za ludzkiego życia kapitał, zasilony sporą dotacją od monarchy, pozwolił stworzyć jubilerskie imperium i choć niemały procent dochodu Leon odprowadzał do kasy Dworu, wciąż pomnażał swój majątek. Nie kwestionował procentowego rozliczania się z władcą, bo w Mrocznym Świecie prawo stanowiło jasno – żadnych podatków czy bezpośrednich form finansowania Dworów, za to królowie mieli udziały niemal we wszystkich przedsięwzięciach biznesowych swych poddanych. Chwalimir zarabiał więc nie tylko na imperium Leona, ale i na reszcie interesów, w które zainwestował, w tym na luksusowym spa Margo Wik czy taksówkowej korporacji będącej współwłasnością Bogusława Zborskiego.

Bogusław Zborski (najbliższy przyjaciel Leona) był ponadtysiącletnim wampirem, który jeszcze kilka miesięcy temu wiódł równie beztroskie życie jak on. Odkąd jednak spotykał się z ludzką kobietą, wszystko uległo zmianie. Choć trzeba przyznać, że słowo „spotykał” było kolosalnym niedomówieniem – stary wampir po prostu oszalał na jej punkcie. Na dodatek niewiasta aportem wniosła do związku dzieci, które go ubóstwiały. Zatem osamotniony przez wieki facet zaczął pławić się w rodzinnym szczęściu niczym duszący się karp wpuszczony do stawu z klarowną wodą. Kobieta też zdawała się przy nim rozkwitać. Owładnięci gwałtowną miłością niedawno zawarli więź, łącząc się absolutnie nierozerwalnym węzłem. Coś takiego było w tej wampirzej więzi, że nieodwracalnie zaślepiała partnerów. Tak więc zaślepiony swym szczęściem Bogusław (vel Sławek) wraz ze swoją zaślepioną ludzką partnerką Kaśką i dzieciakami zaszył się na najbliższe miesiące w leśnej głuszy Borów Tucholskich, spędzając wakacje jak prawdziwa szczęśliwa rodzinka.

Drogę z Borów do Poznania Leon mógłby przejechać z zamkniętymi oczami, bo przemierzył ją dziesiątki razy, dziś jednak skupiał się na trasie, chcąc tym samym oderwać myśli od czekającego go zadania. „Następnym razem przywieź Gośkę” powiedziała, żegnając go Kaśka. Mało tego – miał jeszcze osobiście do niej zadzwonić, by przekazać zaproszenie. Ktoś spyta „co w tym złego?”, wszak żaden problem zawieźć do głuszy przyjaciółkę życiowej partnerki przyjaciela, czy do dziewczyny zadzwonić. Może i tak, ale Gośka była niesamowitą laską, która zaprzątała jego myśli już od kilku miesięcy. I tylko diabelnie silna „silna wola” Młodego sprawiała, że wciąż opierał się pokusie nawiązania z nią bliższej znajomości.

Gośkę poznał pewnego wieczoru, gdy z Markiem towarzyszyli randce Bogusława. Jak na ironię Kaśka też się wtedy asekurowała. Oni obstawiali Sławka, bo szaleniec Olaf tylko czekał na kolejną okazję, by skrócić któregoś z nieumarłych o głowę, a ludzkiego partnera wypatroszyć niczym świątecznego królika. Ale dlaczego Kaśka się obstawiała? Do dziś zachodził w głowę. Kto zrozumie kobiety? – westchnął w duchu Młody. Tak czy owak, przyprowadziła ze sobą tę olśniewającą istotę, która nawet w dżinsach i czarnym golfie wyglądała niczym bogini. Weszła do Kawki i rzuciła mu przelotne spojrzenie, a Leon o mało nie dostał ataku serca. Gdyby nie fakt, iż od blisko stu lat był nieumarłym, z pewnością padłby „martwym trupem”. Ale i on zrobił na niej wrażenie. Przyglądała mu się przez chwilę z tym wyrazem całkowitego oniemienia właściwym kobietom, które miały szczęście, a może pecha, napotkać go na swojej drodze. Choć, trzeba przyznać, bardzo szybko otrząsnęła się i zajęła lekturą. A potem? Potem było już tylko lepiej. Po pierwsze, okazało się, że jest przyjaciółką wybranki Sławka. Po drugie, witając się, poczuł iskrę przyciągania, która przemknęła pomiędzy ich dłońmi. A po trzecie, dziewczyna była miła, zabawna, inteligentna i… uwielbiała wampiry. Gdy odwoził ją do domu, nie kokietowała go; była pod wrażeniem, fakt, ale w przeciwieństwie do innych kobiet zachowywała dystans. Chwilkę rozmawiali, raczej o jej pracy, a potem pożegnała się i obdarzając go niewinnym uśmiechem, wysiadła. I jak tu nie pokusić się o podbój? – zastanawiał się Leon nie raz. Niemniej utrzymanie status quo z pewnością było bezpieczniejsze niż kompletnie niepotrzebny mu związek z ludzką kobietą. Jednak, co tu dużo gadać, nakazy rozumu nakazami, a głupie serce i tak wywijało szalone salta na każde wspomnienie jej imienia.

Dobra… – przemknęło mu przez myśl; na ten moment ma jeszcze prawie tydzień. Wszystko spokojnie przetrawi i przygotuje się na karkołomną okoliczność pod tytułem „osobisty kontakt z Gośką”.

Nie zamierzał zajeżdżać dziś do rezydencji. Od czasu do czasu trzeba pomieszkać u siebie – zdecydował i przekroczywszy rogatki miasta, skręcił w stronę Pokrzywna. Już nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio tam zaglądał.

Kilka lat temu zdecydował się na budowę. Zatrudnił renomowanego architekta i projektanta oraz horrendalnie drogie ekipy wykonawcze i zlecił budowę domu. Konsultował szczegóły, wytykał niedopatrzenia – był niczym pies tropiciel, ale przecież właśnie realizował największe marzenie samotnego dzieciaka z warszawskiej ulicy. W końcu dom stanął w swej przesadnie kosztownej okazałości, tylko że Leon nie miał już do niego serca. Zgrzeszyłby, mówiąc, że okazał się rozczarowaniem, ale jednak… Pod każdym względem doskonały, nie miał tej jednej istotnej cechy, która tworzy dom – nie miał w sobie ciepła. Dlatego Leon nadal zajmował niewielki domek w rezydencji, a jego super chata stała pusta, doglądana jedynie przez zaufaną sprzątaczkę. Niemniej dziś miał mętlik w głowie i potrzebował odmiany.

Wąską, nieciekawą ulicą podjechał pod posesję. Stalowa brama otworzyła się automatycznie i Audi wtoczyło się do środka, gdzie za wysokim murem stał długi, parterowy bungalow z płaskim dachem, ogromem przeszkleń i dużą bramą garażu, która uniosła się za naciśnięciem pilota, a czujniki ruchu zapaliły światła wewnątrz.

Leon zaparkował zakurzone Audi obok nienagannie czystych aut i wyłączył silnik. Jaskrawe światło odbijało się od śnieżnobiałych ścian garażu, drażniąc wzrok, oparł więc głowę o zagłówek i na chwilę przymknął powieki. Postanowił wpuścić pustkę do swojego umysłu. Trudne? Jak diabli! Zwłaszcza gdy słowo „Gośka” kołatało do świadomości nachalnie i donośnie. Ale nie zamierzał się ugiąć. Wytrwa do ostatniej chwili – do czwartku, może nawet piątku, nim do niej zadzwoni.

Wewnętrznymi schodami przeszedł do holu, a dalej do przesadnie dużego salonu ze skąpym umeblowaniem oraz ścianą okien, za którymi puszyła się wyrafinowana zieleń. Zapalił światło i powiódł wzrokiem po rozległej przestrzeni. Dom był martwy – ani jednego osobistego akcentu. Chcesz mieć wyszukane wnętrze, zapomnij o przytulności – wpuszczając do domu gościa od dizajnu, decydujesz się na życie w bezosobowym, zimnym, obcym miejscu. Fuj!

Leon wyciągnął komórkę, usiadł na kanapie i przerzuciwszy książkę adresową, wybrał numer.

– Chłopie, nie masz litości? – wyjęczał po szóstym sygnale Marek zaspanym głosem, tłumiąc ziewnięcie.

– Wiem, sorki, ale musiałem z kimś pogadać.

– I musiałeś wybrać jedynego człowieka, z którym się zadajesz? Ja o tej porze śpię! Zazwyczaj – uściślił łowca. – Chyba że przebywam z wami, to wtedy faktycznie… zegar mi szwankuje. Ale teraz jestem u siebie i próbuję żyć po ludzku. Możesz to uszanować?

Leon spojrzał na zegar – 4:17, za czterdzieści minut wzejdzie słońce. Szlag by…! Nie pomyślał, że może go obudzić.

– No nie, nie musiałem. Mogłem zadzwonić do Bogusława… gdyby w tej parszywej głuszy miał zasięg, ale nie ma. A gdyby tam był zasięg, nie potrzebowałbym teraz pogadać. – Młody niemal syczał do słuchawki.

– Jezu, Leon, to ja jestem ten zaspany – obruszył się Marek. – Więc gadaj do rzeczy, bo jak na razie kompletnie nie łapię, w czym rzecz.

– Wiem, kurde, stary. Wiem. Ale muszę jakoś dotrwać do najbliższego piątku, a to będzie cholernie trudne.

– Coś ci grozi?! – Marek się ożywił.

– Nie, spokojnie, nic mi nie grozi. Mam tylko mętlik w głowie i nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

– Młoody, ty nie wiesz, jak sobie z czymś poradzić? To ja z pewnością ci w tym nie pomogę. Wiesz, jestem kiepski w zawiłościach emocjonalnych. Nieskomplikowany ze mnie gość, rozterki są mi obce.

W rzeczy samej, Leon umiał radzić sobie w kryzysowych sytuacjach jak mało kto, więc i tym razem da radę. Po prostu wybije sobie tego kociaka z głowy raz na zawsze. Ale najpierw musiał logicznie wybrnąć z niefortunnego telefonu do Marka.

– Nieskomplikowany gość… masz rację – podchwycił. – Dlatego lubię z tobą pogadać. A że byłem u Bogusława przez kilka dni to tym bardziej jakoś cicho mi teraz w domu. No… nie wiem sam, o co mi właściwie chodziło, że zadzwoniłem. Sorki, Marek, jeszcze raz przepraszam. Chyba po prostu brakuje mi naszych pogawędek.

– Wiesz, że mnie też ich brakuje? – przyznał łowca. – Trzeba będzie zorganizować jakieś spotkanko. Może w przyszły weekend, co ty na to?

– W przyszły weekend wiozę Gośkę, wiesz, tę przyjaciółkę Kaśki, do głuszy, żeby się dziewczyny mogły spotkać. Kaśka taka odseparowana od świata… podobno strasznie potrzebuje kontaktów z ludźmi – powiedział Leon nieco niechętnie; znowu wracali do tego przeklętego, przyszłego weekendu.

– To skoro wszyscy tam będziecie, może też się zjawię? Co myślisz?

– Niezły pomysł. Tylko ja chyba będę musiał jeszcze tej samej nocy wracać – asekurował się Młody. – Zobaczymy. Ale, tak czy siak, twój przyjazd tam to doskonały pomysł. Dobra, Marek, wracaj do łóżka, a ja pokręcę się po moim wielkim, pustym domu, zanim mnie sen zmorzy.

Przetrwanie tygodnia okazało się łatwiejsze, niż Leon sądził. Na Chybach kipiało od spraw do załatwienia, a że Bogusław przez najbliższe dwa miesiące zamierzał pławić się w wakacyjnym szczęściu ze swoją rodzinką, a i Marek zaszył się w swojej leśnej chałupie, większość ich obowiązków spadła na Młodego. Wprawdzie był jeszcze Otto – wiekowy wampir, który zjawił się na ziemiach polskich wraz z Krzyżakami i za sprawą Chwalimira pozostał tu po dziś dzień – ale Otto był zawalony robotą właściwą pierwszemu doradcy króla, na dodatek króla-protektora; krótko mówiąc, miał fuchę na dwa pełne etaty.

W czwartkowy wieczór Leon wstał zbyt wcześnie, więc czekając, aż uciążliwe słońce złoży swą niezmordowaną głowę za odległym horyzontem, wziął niespieszny prysznic, posilił się z dizajnerskiej szklanki (z zielonego lanego szkła na grubej białej stopce), a potem odpalił telewizor i zaczął przerzucać kanały. Głośny sygnał komórki poderwał go z fotela, choć miał ją pod ręką. Cóż – odruch.

– Halo! – burknął.

– Leon? Przyjeżdżaj do rezydencji. Jest sprawa, której chyba nie powinniśmy odkładać. A właściwie dlaczego nie jesteś tu, na miejscu? – Otto zdawał się zniecierpliwiony. – Gdzie ty się właściwie szwendasz ostatnio?

– Jestem u siebie, bo co? Czasem muszę tu trochę pomieszkać.

– Dobra. Nieważne. Po prostu ładuj tyłek do samochodu i przyjeżdżaj.

– Co się dzieje?

Nie usłyszał odpowiedzi. Otto się rozłączył, a w telefonie odpowiedziała mu cisza.

– Okej, mam jechać, to jadę. Nie ma sprawy, dobry, stary Leon zawsze na posterunku – marudził Młody, wchodząc do garażu.